Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Patent na polityczną poprawność, czyli co ma biurokracja do odwagi
Dwa lata temu pewien dzielny ukraiński żołnierz posłał "w ch…" wielki rosyjski okręt – i stał się bohaterem wolnego świata. Jednak dla brukselskich urzędników jego słowa były wulgarne, seksualnie obraźliwe i mają służyć zarabianiu pieniędzy.
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski składa kwiaty i zapala znicze podczas wizyty na wyspie Zmiinyi w obwodzie odeskim. Fot: AFP/East News
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
„Tu rosyjski okręt wojenny, poddajcie się i złóżcie broń. W przeciwnym razie rozpoczniemy atak” – brzmiało ultimatum, które z pokładu rosyjskiego krążownika rakietowego „Moskwa” dobiegło do ukraińskich żołnierzy broniących czarnomorskiej Wyspy Węży.
"Rosyjski okręcie wojenny, idź w ch…" – usłyszeli w odpowiedzi Rosjanie. Na wyspę spadł grad pocisków. Był 24 lutego 2022 r., pierwszy dzień rosyjskiej inwazji na Ukrainę
Słowa wypowiedziane przez ukraińskiego pogranicznika, którym po uwolnieniu z trzymiesięcznej niewoli okazał się Roman Grybow, błyskawicznie obiegły świat, stając się symbolem ukraińskiego bohaterstwa i oporu. Dodatkowej, na swój sposób proroczej mocy nabrały w połowie kwietnia 2022 r., gdy po trafieniu ukraińskimi rakietami krążownik „Moskwa” poszedł na dno.
Chronić "skrzydlate słowa"
Po dwóch latach, jak donosi "Politico", "skrzydlate słowa" dzielnego Ukraińca są przedmiotem zaciętej walki między Państwową Strażą Graniczną Ukrainy a Urzędem Unii Europejskiej ds. Własności Intelektualnej (EUIPO).
Wychodząc z założenia, że przesłanie na temat rosyjskiego okrętu urosło do rangi emblematu niezłomności całego ukraińskiego narodu, a przy tym mogą zechcieć na nim zarabiać ludzie o "nieszczerych intencjach", z ukraińską sprawą niemający nic wspólnego, Andrej Bukownik i Taras Kulbaba, prawnicy z Brukseli, już w marcu 2022 r. pod nazwiskiem Romana Grybowa złożyli w EUIPO wniosek o znak towarowy. Obawiali się też, że jeśli sami tego nie zrobią, wkroczy ktoś inny i zastrzeże znak towarowy dla siebie.
Punkt widzenia obu prawników wydaje się tym bardziej zrozumiały, że gadżety z hasłem i wizerunkiem ukraińskiego żołnierza na tle rosyjskiego okrętu można kupić w internecie w setkach odmian, tyle że ani żołnierz, ani ukraińskie państwo czy jego straż graniczna nic z tego nie mają.
Stróże przyzwoitości z Brukseli
Odpowiedź EUIPO była jak zimny prysznic. Unijny urząd odrzucił wniosek, uzasadniając, że hasło Grybowa mogłoby być postrzegane jako "sprzeczne z przyjętymi zasadami moralności, skoro miałoby służyć uzyskaniu korzyści finansowych z wydarzenia powszechnie uznawanego za tragiczne". Czyli z wojny Rosji z Ukrainą.
Bukownik i Kulbaba poczuli się spoliczkowani: brukselscy urzędnicy uznali, że ukraiński żołnierz chce zarabiać na swojej odwadze. Szukając jednak skuteczniejszego rozwiązania, złożyli kolejny wniosek – tym razem jednak w imieniu ukraińskiej straży granicznej.
Ponowna odmowa, która dotarła do nich w grudniu 2022 r., była uzasadniona w sposób jeszcze bardziej absurdalny: znaku towarowego nie będzie, bo język ukraińskiego żołnierza był "wulgarny" i miał „obraźliwe zabarwienie seksualne”. Co gorsza, cytuje dalej „Politico”, „nawet jeśli znak miał być postrzegany jako wyraz brawury i odwagi, banalizuje on rosyjską inwazję i wykorzystuje go jedynie jako narzędzie do sprzedaży towarów handlowych, takich jak biżuteria, zabawki, odzież, portfele itp".
Tak oto urzędnicy z Brukseli zostali stróżami moralnej czystości walki Ukraińców Rosjanami.
Cytowany przez „Politico” Bukownik nie kryje irytacji i zdumienia. No, bo jak można cenzurować żołnierza stojącego twarzą w twarz ze śmiercią?
Trzecie podejście prawników nastąpiło w lutym 2023 r. Tym razem, oddalając wniosek, EUIPO stwierdziło, że słowom Hockiego brakuje "charakteru odróżniającego", a tylko takie zasługiwałyby na znak towarowy – bo tylko takie można odróżnić od innych. Inaczej mówiąc, brukselscy biurokraci obawiali się, że ludzie mogliby nie kojarzyć, do jakiej konkretnej sytuacji i miejsca odnosiło się stwierdzenie obrońcy Wyspy Węży.
Sprawa honoru
Mimo to Kulbaba i Bukownik nie mają zamiaru odpuścić. Dla nich to sprawa honoru.
Jakie mają szanse? Cytowana przez "Politico" prof. Eleonora Rosati, specjalistka od prawa własności intelektualnej na Uniwersytecie Sztokholmskim, uważa, że zerowe.
"Nie wierzę, że ten wniosek kiedykolwiek odniesie sukces. Już na początku to była przegrana sprawa" – mówi Rosati. Taki był bowiem los "Je suis Charlie", "Black Lives Matter" czy innych powszechnie znanych haseł zawierających polityczną opinię. Bez względu bowiem na to, jak słuszne moralnie by one nie były, jako potencjalny znak towarowy za mało się odróżniają.
W lutym Kulbaba i Bukownik złożyli kolejny wniosek. Jeśli i tym razem się nie uda, zapowiadają następny i kolejny.
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Aldona Hartwińska: Co czujesz, kiedy ktoś mówi do Tobie: Mateusz Lachowski, korespondent wojenny?
Po trzech latach prawie się przyzwyczaiłem. Chwilowo to po prostu mój zawód.
Kim jest więc korespondent wojenny?
Mateusz Lachowski: Człowiekiem, który relacjonuje wojnę z tak zwanej combat zony. Wiadomo, że może ją relacjonować z różnych miejsc, ale choćby od czasu do czasu powinien wjechać w strefę działań wojennych, bo tylko wtedy zrozumie, o czym pisze i mówi.
Nie można być korespondentem wojennym, nie mając kontaktu z wojną. A trudno mieć kontakt z wojną, jeśli się nie rozmawia z żołnierzami, nie jeździ na front, nie bywa w miejscach, w których wojna się dzieje
Ja często mówię, że wojna to rodzaj najgorszej klęski żywiołowej o dużym zasięgu, a oko cyklonu jest właśnie tam, gdzie jest front. Linia frontu jest tutaj kluczowa.
W ogóle określenie: „korespondent wojenny” kojarzymi się z dziennikarzami, którzy relacjonowali pierwszą czy drugą wojnę światową, pisali stamtąd korespondencje, a oni właśnie byli z żołnierzami na froncie.
Korespondent wojenny siedzi z żołnierzami w okopach – to istota tego zawodu.
Jak przygotowujesz się do pracy w strefie konfliktu? Jakie środki bezpieczeństwa podejmujesz, by chronić siebie i ludzi, z którymi pracujesz?
Pracuję z minimalną liczbą ludzi. Jeżeli kogoś zabieram bezpośrednio do combat zony, to jest to jeden operator, ale często też filmuję wszystko sam.
Na przykład byłem w południowo-wschodniej części Bachmutu, gdy walki trwały na zachodzie czy w samym centrum. Słyszałem na własne uszy dźwięki wojny.
Trzymałem się w bezpiecznej odległości, ale jednak byłem na tyle blisko, że mogłem porozmawiać z mieszkańcami, którzy zostali w mieście, mogłem podejść do żołnierzy przebywających gdzieś z tyłufrontu. To właśnie była moja najbardziej wartościowa praca.
Teraz drony nie pozwalają mi tak pracować. Dojazd do miast stał się bardzo niebezpieczny – drony polują na wszystkie pojazdy, które przemieszczają się drogami dojazdowymi w kierunku frontu czy wzdłużjego linii.
Jak się przygotowuję? Sprawdzam mapy, zasięgam języka u żołnierzy, jak wygląda sytuacja na miejscu,chociaż trzeba pamiętać, że to nie zawsze się sprawdza.
Zawsze zabieram kamizelkę, hełm, opaski uciskowe, osobistą apteczkę, tak zwany IFAK. Staram się jeździć sprawnym samochodem.
Ale szczerze? Nie wiem, czy można się przygotować na taki wyjazd. Paradoks polega na tym, że możesz się świetnie przygotować i to nic nie da, bo będziesz mieć pecha. Albo możesz się wcale nie przygotować i wszystko pójdzie dobrze, bo masz fart.
Zawsze trzeba być czujnym, bo sytuacja może się zmienić w pięć minut. Taka jest wojna. I trzeba cenić doświadczenie, a jego nabiera się z każdym kolejnym wyjazdem.
Uważam też, że zawsze trzeba się zastanowić, po co się ryzykuje. Jeżeli czujesz, że ma to sens – chcesz coś nagrać, coś zobaczyć, opowiedzieć jakąś historię, masz do zrobienia ważny materiał – wtedy można podjąć ryzyko.
Ale ryzykować z ciekawości to już głupota.
Uważasz, że ta praca zmieniła Twoje podejście do życia i świata?
Tak, i to bardzo. Przede wszystkim zmieniła mnie jako człowieka. Wojna całkowicie wywróciła moje życie.
Za tę pracę płaci się cenę: zdrowiem, emocjami,relacjami.
Zapłaciłbyś tę cenę drugi raz?
Tak. Uważam, że warto było poznać osoby, które poznałem. Niektórych już z nami nie ma.
Ale przede wszystkim warto było zobaczyć pewne rzeczy, zrozumieć, zrobić coś wartościowego.
Wydaje mi się, że dzięki tej pracy zrobiłem kilka razy coś dobrego.
Nie masz czasem wrażenia, że świat trochę znudził się wojną, trochę o niej zapomniał? Czy Polaków jeszcze interesuje wojna w Ukrainie?
Niestety coraz mniej, a jeżeli interesuje, to rzeczywiście te rzeczy, które są z frontu, dotyczą żołnierzy, walk, a nie kwestii cywilnych. Choć zdarza mi się czasem przedstawić jakąś przejmującą historię i wtedy mam poczucie, że kogoś zainteresowałem.
Ale świat nie znudził się wojną. On po prostu dostał dużo więcej wojen: Syrię, strefę Gazy, Jemen, Liban. Łatwo odwrócić się od trwającej od prawie trzech lat wojny w Ukrainie
Do tego stagnacja na froncie sprawiła, że trudno nam sobie wyobrazić jakiś przełom. Obserwujemy raczej powolne postępy rosyjskie, brak umiejętności zatrzymania Rosjan przez armię ukraińską – i przez to przestaliśmy wierzyć w sukces.
Ważne, że w Polsce przybywa ponad milion Ukraińców, wielu młodych mężczyzn, w których Polacy widzą nie ofiary rosyjskiej agresji, którym należy się pomóc, ale uciekinierów. I to przekłada się na generalizowanie opinii o tej wojnie. Ludzie myślą: co mnie to ma obchodzić, skoro tych młodych ludzi ona nie obchodzi?
I trudno wytłumaczyć, że sytuacje są różne i postawy ludzkie są różne.
Moja historia rodzinna [część rodziny Mateusza zginęła na Wołyniu – red.] mogła mnie doprowadzić do nienawiści wobec Ukrainy.
Ale uważam, że to nie narodowość określa nas jako ludzi, tylko wartości, które wyznajemy i którymi kierujemy się w życiu.
Niestety większość ludzi ma tendencję do uogólniania. I mam wrażenie, że podejście do Ukraińców w Polsce wciąż się pogarsza. W drugą stronę jest to samo.
Niestety zaufanie i sympatia spada, i jest to wynik naszej trudnej koegzystencji. Wiele czynników wpływa na te pogarszające się relacje obu krajów. To nie jest tak, że wojna się po prostu znudziła. Ona w pewnym sensie stała się częścią życia, częścią rzeczywistości, częścią informacji, dlatego już tak nie porusza.
Nie masz jednak wrażenia, że większość Polaków nie dopuszcza do siebie myśli, że wojna nas nie dotyczy i nie będzie dotyczyć?
Są ludzie, którzy się jej boją. Jeśli ich stać, bo mieszkają w wielkich miastach, kupują mieszkania w Hiszpanii czy Włoszech.
Interesują się też geopolityką, znają historię, dlatego zdają sobie sprawę z tego, że może zdarzyć się i to najgorsze. Bo sojusze też nie są wiecznie. Ale większość społeczeństwa nie widzi zagrożenia nadciągającego ze wschodu. I trudno się temu dziwić, bo jesteśmy częścią największego i najsilniejszego sojuszu w historii, jesteśmy w nimgłęboko osadzeni, jesteśmy w jego strukturach, przechodzimy ćwiczenia, uczestniczymy w misjach zagranicznych.
Ten sojusz jest wielokrotnie silniejszy niż Rosja, szczególnie jeśli chodzi o możliwości oddziaływania strategicznego przez lotnictwo. NATO jest niewspółmiernie bardziej niebezpieczne dla Rosji niż Rosja dla niego. W sytuacji konfliktu, jeśliby ten sojusz zadziałał tak, jak powinien, to Rosja nie ma żadnych szans.
Natomiast w tej chwili mamy do czynienia z dużą niepewnością dotyczącą przyszłości. Teraz będziemy mieli nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który różnie mówi o NATO i przyszłości samego sojuszu.
Z kolei Rosja nie działa racjonalnie, bo Putin nie jest racjonalny, jego wierchuszka nie jest racjonalna. W przypadku zbrodniczych ideologii jest tak, że racjonalizowanie takich ludzi – psychopatów, socjopatów i fanatyków – zazwyczaj kończy się tragedią.
My uczymy się historii w dziwny sposób. W szkole uczyliśmy się o drugiej wojnie światowej w taki sposób, jakby Niemcy mogły ją wygrać. A nie mogły. To było oczywiste, że one w pewnym momencie przegrają tę wojnę. Bo konflikt Niemiec ze Stanami Zjednoczonymi, ZSRR i Wielką Brytanią był z góry skazany na porażkę ze względu na zdolności ekonomiczne tego kraju.
Hitler rozpoczął wojnę, którą musiał przegrać. Po prostu był nieracjonalnym człowiekiem, psychopatą. I teraz mamy – choć na mniejszą skalę – sytuację zapalną w Europie, gdzie mamy do czynienia z kolejnym dyktatorem. Oczywiście nie da się go porównać do Hitlera, bo to nie ta skala zbrodni i ofiar, ale mechanizm pozostaje ten sam.
Mamy człowieka, który jest nieprzewidywalny, który może zrobić wszystko, kieruje się urojeniami, paranojami, jest potworem. I nie można stosować do niego takich miar, jak do normalnych ludzi
My możemy się czuć bezpieczni w sojuszu, w który wierzymy, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy się zabezpieczać. Racjonalni ludzie, w tym politycy, powinni założyć najgorszą z możliwych opcji i przygotować się do niej na wypadek gdyby miała się wydarzyć. Wtedy nikt nie obudzi się zaskoczony i skrzywdzony.
Osobiście nie sądzę, że nam grozi wojna – póki trwa ta w Ukrainie. Natomiast jeśli zostanie zawarty jakiś pokój, to wtedy Rosja może zrobić różne rzeczy, amy powinniśmy być przygotowani na nagłe geopolityczne zmiany. Powinniśmy mieć zdolność do odparcia ewentualnego ataku.
Duże zmiany geopolityczne są możliwe i mogą być niespodziewane. Czekamy na rozpoczęcie nowej prezydentury Stanów Zjednoczonych. Co Trump może przynieść Ukrainie?
Rozejm. Pytanie brzmi: jaki? Czy to będzie zgniły rozejm? Czy rozejm oparty na negocjacjach z pozycji siły, o którym Trump wspominał, gdyby Rosja do negocjacji nie była skora. Wielu Ukraińców, w tym prezydent Zełenski i jego otoczenie, albo szczerze ma nadzieję na taki scenariusz, albo sprytnie wykorzystuje to PR-owo, bo zdają sobie sprawę, że Stany Zjednoczone to kluczowy partner dla Ukrainy.
Bez USA Ukraina nie będzie w stanie dalej prowadzić wojny. Europejskie wsparcie dla Ukrainy jest niewystarczające, by nie tylko skutecznie prowadzić wojnę, ale nawet skutecznie się bronić
Obecna stagnacja na froncie może też doprowadzić do przesilenia, do sytuacji, w której Rosja zdecyduje się na jakąś większą ofensywę. I albo ją zrealizuje, albo poniesie porażkę i wtedy rzeczywiście ta wojna się skończy. To jest możliwe rozwiązanie w przyszłości.
Jest jeszcze jeden kiepski scenariusz dla Ukrainy. Rosja jest coraz bliżej podbicia obwodu donieckiego. Najtrudniej będzie jej zająć takie miasta jak Kramatorsk i Słowiańsk.
Jeśli rzeczywiście do momentu rozpoczęcia negocjacji Rosjanom zostaną do zajęcia tylko te dwa duże miasta i jakieś 20% obwodu donieckiego, to na stole negocjacyjnym może pojawić się temat oddaniacałego Donbasu w zamian za zawieszenie broni. Wówczas najważniejsza dla Ukraińców będzie kwestia przyznania im gwarancji. Bo jeśli oddadzą ten teren i nie dostaną żadnych gwarancji, to będziemy mieli „Mińsk 3”, czyli sytuację, w której wojna zostanie jedynie zamrożona, a Rosja poczeka ze dwa lata, by ten konflikt rozpocząć na nowo. W tym czasie odtworzy zdolności, przede wszystkim sprzętowe, bo zdolności mobilizacyjne i zasoby ludzkie Rosja nadal ma potężne, mimo fatalnego przyrostu naturalnego.
Rosja ma też zaplecze surowcowe, które pomoże szybko przygotować się i uderzyć z nową siłą. Uderzyć na wiele słabszego przeciwnika, wykończonego po trzech latach wojny. Ukraina oczywiście będzie próbowała odbudować swoje zdolności militarne, ale powiedzmy sobie szczerze:to będą trudne lata. Pojawi się wiele problemów, z którymi Ukrainie będzie ciężko sobie poradzić.
To co mówisz brzmi pesymistycznie. Są jakiekolwiek pozytywne scenariusze?
Są. Jest taki pozytywny scenariusz, że Trump, widząc, że Rosja nie jest skora do dogadania się, wesprze Ukrainę najmocniej, jak się da, i dzięki temu Ukraina będzie mogła do negocjacji przystąpić z pozycji siły.
Jeżeli rzeczywiście NATO i Stany Zjednoczone pokażą Rosji, że są nieugięte i silne, i będą wspierać Ukrainę, to będzie to bardzo mocny argument, by jednak tej wojny na nowo nie rozpoczynać. Mam tu na myśli gwarancję bezpieczeństwa, że w razie ewentualnego ponownego uderzenia Rosji, lotnictwo amerykańskie czy NATO-owskie, które jest niewyobrażalnie bardziej potężne, zniszczy lotnictwo rosyjskie w ramach odwetu za rozpoczęcie kolejnej wojny.
Lotnictwo to największa potrzeba Ukrainy.
Tak, ale chodzi mi o rozwiązania systemowe, a nie o kilka czy kilkanaście dodatkowych samolotów. Różnicę i solidną zmianę zrobiłoby kilka AWACS-ów, czyli latających radarów, radary naziemne, większe wsparcie w obronie przeciwlotniczej, czyli kilka dodatkowych baterii Patriot To by mogłobywyrównać jakoś szanse Ukrainy w walce z Rosją. Do tego artyleria i rakiety: więcej ATACMS-ów i pocisków Storm Shadow. Ale też sprzęt, którym żołnierze będą mogli posługiwać się na froncie.Gdyby Ukraina otrzymała kilkaset czołgów, bojowych wozów piechoty, to by się bardzo przełożyło na jej zdolności bojowe.
No i kwestia ludzi. Ale to już wewnętrzny problem, który Ukraina sama musi rozwiązać. Na froncie brakuje ludzi młodych, zdrowych i zmotywowanych.
Jeśli teraz trafi do Ukrainy sto czołgów i za ich sterami siądą 50-parolatkowie, nic z tego nie będzie.
Niestety w kraju nie ma pełnej mobilizacji. Wygląda, że Ukraińcy uwierzyli, że skoro Rosjanom nie udało się zdobyć raz Kijowa, to już nigdy im się to nie uda, że skoro nie udało się podbić całej Ukrainy, to już nigdy jej nie podbiją.
A to zagrożenie ciągle istnieje. Moim zdaniem dziś jest największe od wiosny 2022 roku, kiedy armia rosyjska wycofała się spod Kijowa. Społeczeństwo ukraińskie i ukraińska klasa polityczna powinny zacząć zdawać sobie z tego sprawę.
Myślisz, że naprawdę istnieje zagrożenie dla Kijowa?
Tak. Rosjanie mogą spróbować przeprowadzić dużą operację ofensywną, np. przechodząc przez obwód sumski.
Nie znamy na razie strategii rosyjskiej, ale ona, wydaje się, nie uległa zmianie od początku tak zwanej specjalnej operacji wojskowej. Oficjalnie mówi się o zajęciu Donbasu, ale nieoficjalnie mówi się, że gra toczy się o istnienie Ukrainy. Putin i wierchuszka Kremla nadal nie dają Ukrainie prawa do istnienia. Podczas swojej corocznej konferencji, która trwała cztery godziny, Putin odpowiadał na pytania dziennikarzy z dużą pewnością siebie i wielokrotnie zasugerował, że uważa Ukraińców za Rosjan, tylko trochę spaczonych. Czyli – ciągle to samo.
Na szczęście na razie Rosjanie nie wchodzą w przestrzeń operacyjną.
Co znaczy: „wejść w przestrzeń operacyjną”?
To znaczy, że rosyjska armia przebija się przez ukraińskie linie obronne i przełamuje front, ten front się wali i trzeba budować linię obrony dużo dalej i głębiej. To się teraz nie wydarzyło i Rosjanie nie próbują tego robić, bo 2022 r. połamali sobie na tym zęby.
Ale nikt nie powiedział, że jeżeli armia ukraińska będzie słabła, to za rok nie spróbują. Wszystko zależy też od tego, czy Ukraina nadal będzie miała wsparcie od państw NATO i czy poradzi sobie zwewnętrznymi problemami.
Bo problemem nie jest to, co dzieje się w tej chwili, ale perspektywa długofalowa. To, do czego to wszystko zmierza. I problemem jest brak systemu w Ukrainie. Bo Rosja zbudowała już wojenny system, a żeby wygrać wojnę, trzeba ten system mieć. Rosjanie mają system ekonomiczny, przemysłowy, oni produkują sprzęt, zaopatrują swoją armię, mobilizują ludzi i dzięki temu mają dużą przewagę nad Ukraińcami. Mają ochotników, którzy idą walczyć za pieniądze. Patrząc z takiej perspektywy, trudno znaleźć pozytywy. A myślę, że Rosjanie nie planują tej wojny na jeszcze miesiąc czy dwa. Oni myślą o niej w kategoriach wojny długiej, również wojny ideologicznej.
Jakie są perspektywy dla Ukrainy? Co planuje Rosja?
Myślę, że Rosjanie mają kilka wersji planów, zależnie od tego, na co im świat pozwoli. Jeden plan jest taki, że jeżeli Ukraina nie będzie miała solidnego wsparcia, to będą prowadzić wojnę na wyczerpanie. Będą męczyć Ukraińców, aż osiągną jak najwięcej swoich strategicznych celów.
Drugi plan jest taki, że jeżeli rzeczywiście Zachód będzie wspierał Ukrainę na tyle mocno, że Rosjanie nie będą w stanie iść dalej, to mogą doprowadzić do zamrożenia wojny i ewentualnie w przyszłości spróbować do niej wrócić. Wydaje mi się, że taki jest plan rosyjski w tej chwili
Ukraina z każdym miesiącem wojny ma coraz więcej problemów wewnętrznych. Giną dobrze wyszkoleni żołnierze, których zastępują żołnierze bez motywacji, często w zaawansowanym wieku. Ukraina nie zbudowała tego systemu, który ma Rosja. Do tej pory to wszystko opierało się o pospolite ruszenie na początku wojny – bo to właśnie ci zwykli ludzie obronili Ukrainę. Samo państwo nie zdołało do tej pory stworzyć systemu, który pozwalałby mu się skutecznie bronić. Cały czas Ukraina w tej wojnie, jej bezpieczeństwo czy wręcz istnienie, opiera się na tej jednej rzeczy. Ja to zawsze nazywam tą jedną nitką. Gdyby tego zabrakło, gdyby ta nitka pękła, to Ukraina po prostu przestałaby istnieć.
Czyli Ukraina trzyma się dzięki wierze żołnierzy w zwycięstwo. Ale czy wciąż utrzymuje się szacunek do munduru w społeczeństwie?
Mam takie poczucie, że żołnierze powinni być jakoś bardziej wkomponowani w to społeczeństwo po wojnie. Bo to oni są tutaj kluczowi. Chodzi ozbudowanie na swój sposób militarnego społeczeństwa, w którym ten szacunek do munduru będzie po prostu bardzo duży. To kwestia być albo nie być Ukrainy. Ukraina musi się stać Izraelem Europy. Nie mówię o Izraelu w tej chwili, za rządów Netanjahu, które są po prostu rządami zbrodniczymi. Chodzi mi znów o rozwiązanie systemowe. Izrael powstawał w otoczeniu wrogów, w ciągłym zagrożeniu kryzysem, wojną – czy w ogóle zagrożeniem egzystencji państwa. Mobilizacja i kult munduru – tak funkcjonuje Izrael od kilkudziesięciu lat. Ukraina musi stworzyć kult militarności, a przede wszystkim kult armii, którą będzie się szanować – żeby ludzie chcieli iść do armii, żeby to nie było tak, że do armii idą tylko biedni, tylko ci, którzy są zmuszeni. Żołnierze powinni mieć odpowiednią ilość przywilejów, żeby to rzeczywiście była motywacja dla ludzi, by do tej armii się garnęli. Bo bez armii Ukraina nie przetrwa.
Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się na wojnę.
Tak, dokładnie. A Ukraina nawet nie musi się szykować, bo od dawna jest w stanie permanentnej wojny. Jeśli nie takiej, jak teraz, pełnoskalowej, to wojny hybrydowej czy wojny zamrożonej – choć też trudno nazwać to wojną zamrożoną, bo na Donbasie przez te wszystkie lata wciąż ginęli ludzie.
Ale masz wrażenie, że szacunek dla wojskowych maleje?
Tak, maleje. Cały czas maleje, co wynika z tego, że świetni żołnierze giną – i ginie ich coraz więcej. Coraz więcej też mówi się o braku szacunku wśróddowódców i polityków do życia żołnierzy na froncie. Słusznie poddaje się w wątpliwość podawane przez polityków straty na froncie. To jeden z licznych błędów po stronie politycznej: zakłamywania tych strat, budowanie propagandy oderwanej od rzeczywistości. Tymczasem o pewnych rzeczach powinno się mówić wprost.
Z drugiej strony znaczące przywileje powinny przyciągać Ukraińców na tyle, by, mimo zagrożenia,chcieli iść do wojska. Rosja to zrobiła. W Rosji ci żołnierze wiedzą, że mogą zginąć, wiedzą jak dużejest ryzyko śmierci. Wiedzą, że często żołnierze na froncie w „specjalnej operacji wojskowej” są traktowani jak mięso armatnie, a mimo to tysiącami zaciągają się do wojska. Dlaczego? Bo po prostu dostają bardzo dużo pieniędzy i uznają, że warto zaryzykować.
Tak samo powinno być po stronie Ukrainy – choć nie wiem, czy tutaj główną motywacją powinny być kwestie finansowe.
I kiedy słyszę, że prezydent Włodymyr Zeleńskirozdał wszystkim Ukraińcom po tysiąc hrywien – choć to oczywiście pieniądze z innej puli, bo one są na pomoc humanitarną, a nie na armię – to myślę sobie, że przecież trzeba jakoś wygospodarować finanse także na to, by stworzyć jakiś program, żeby rzeczywiście armia znów była atrakcyjna dla społeczeństwa. Bo jeżeli będzie dalej tak, jak do tej pory, to skończy się tak, że ukraińskiego frontu będą bronili pięćdziesięciolatkowie. I nagle ten front znowu znajdzie się pod Kijowem.
Państwo musi również wywalczyć to, by zmieniło się podejście do żołnierzy. Żołnierze powinni mieć odpowiednią ilość przywilejów, a po wojnie nie powinni być traktowani jak osoby gorsze
Niestety choć wojna wciąż trwa, gorsze traktowanie już widać, bo już zaczynają krążyć takie opinie, że lepiej mieć „uchylanta” za chłopaka niż żołnierza, bo ten ciągle siedzi w okopach, ciągle go nie ma, nogę mu urwie, a jeśli nie, to na pewno wróci z PTSD… A „uchylant” jest na miejscu, w domu, w rodzinie.
To jest nie do przyjęcia, jeżeli Ukraina chce przetrwać. Z takimi rzeczami powinno się walczyć, wyrażanie takich opinii publicznie powinno się ścigać. Może to brzmi jak ograniczenie wolności słowa, ale przecież jest wojna. Cała Ukraina opiera się teraz na mundurze i ten mundur powinno się szanować. Moim zdaniem to jest kluczowe w tej chwili. Jeśli nie zacznie się pracować nad tą kwestią, jeżeli armia nie stanie się po prostu instytucją, do której część ludzi chce wstąpić z własnej woli, to bez tego trudno sobie wyobrazić, by Ukraina wygrała wojnę z państwem, które ma 140 milionów ludzi, wielokrotnie większą bazę mobilizacyjną i te wszystkie inne przewagi, takie jak przewagę surowcową, zaplecze sprzętowe, finansowe, zaplecze terytorialne, lotnictwo.
Są kraje, które mogą pozwolić sobie na to, żeby nie mieć wywiadu albo publikować listę agentów swojego wywiadu wojskowego… Są kraje, które mogą sobie pozwolić na to, żeby nie mieć armii w ogóle, bo akurat mają to szczęście, że nie mają agresywnych sąsiadów z psychopatycznymi politykami u władzy. Ukraina niestety ma agresywnego sąsiada z psychopatycznym, socjopatycznym prezydentem, który jest dyktatorem– z całą wierchuszką, ze służbami specjalnymi, które liczą setki tysięcy ludzi, które są bardzo ekspansywne, agresywne i uważają terytorium Ukrainy za swoje. Ukraina musi znaleźć na to jakąś odpowiedź, bo bez tego za jakiś czas nie będzie miał tutaj kto walczyć. A bez osób, które będą broniły Ukrainy i ukraińskich granic, nie wygramy.
Od 2014 roku kwestią Ukraińców w rosyjskiej niewoli zajmuje się Wspólne Centrum Poszukiwania i Uwalniania Jeńców Wojennych Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Jednak wraz od początku inwazji ich liczba znacznie wzrosła. W marcu 2022 r. utworzono więc nową organizację: Sztab Koordynacyjny ds. Jeńców Wojennych. Julia Pawliuk, szefowa Centralnego Biura tego sztabu, podkreśla, że najważniejsze jest odnalezienie i sprowadzenie wszystkich jeńców do domu. Równie ważne jest jednak wsparcie rodzin zaginionych i tych, którzy czekają na powrót bliskich z niewoli.
Natalia Żukowska: Jak tworzone są listy jeńców wojennych do wymiany?
Julia Pawliuk: Na początku rosyjskiej inwazji w Ukrainie utworzono Narodowe Biuro Informacyjne (NIB). Zgodnie z warunkami Konwencji Genewskiej jest to rejestr, który obejmuje wszystkich zaginionych obrońców, niezależnie od ich statusu. Nawet jeśli żołnierze nie mają krewnych, informacje na ich temat są przesyłane do NIB przez jednostki, w których służyli. Ten rejestr jest w rzeczywistości listą wymiany, ponieważ jest regularnie przekazywany stronie rosyjskiej. W rzeczywistości, zgodnie z konwencjami międzynarodowymi i prawem międzynarodowym, podczas działań wojennych nie powinno być wymian więźniów. Ukraina ma dziś unikalne doświadczenie w tej dziedzinie.
Nie ma jasnego i uregulowanego schematu wymiany. Każda wymiana i każde negocjacje to operacja specjalna. W przypadku każdej osoby prowadzone są inne negocjacje
Co oczywiste, nie ujawniamy metod i schematów negocjacji, to informacje tajne. Mówiąc ogólnie, priorytetem są ci, którzy zostali schwytani w 2014 roku – ludzie, którzy są w niewoli od ponad dziewięciu lat. Jednak gdy Rosja proponuje uwolnienie kogoś innego, będącego w niewoli krócej, Ukraina oczywiście odbiera taką osobę.
Czasami po wymianie dochodzi do nieporozumień i pytań ze strony rodzin: „Dlaczego jego wymienili, a nie naszego?”. Niestety my nie zawsze możemy dyktować warunki wrogowi.
Naszym priorytetem jest również pomoc ciężko chorym i rannym jeńcom. Zgodnie z prawem międzynarodowym tacy żołnierze powinni zostać odesłani do kraju pochodzenia poza wymianą. Wiemy jednak, że wróg nie przestrzega umów.
Tak czy inaczej, oficjalne stanowisko Ukrainy pozostaje niezmienne: jesteśmy gotowi wymienić wszystkich – za wszystkich
Kim są jeńcy, których najtrudniej wam uwolnić?
Istnieje kategoria oficerów niektórych jednostek Sił Zbrojnych Ukrainy, Gwardii Narodowej Ukrainy i Straży Granicznej, których Rosjanie oddają niechętnie. Ponadto czasami Rosjanie przywiązują większą wagę do jeńców wojennych, którzy mają wsparcie mediów, o których w mediach się słyszy. Historie medialne nie zawsze mają więc pozytywny wpływ na proces wymiany. Kiedy rozmawiamy z rodzinami, uświadamiamy im to. Jeśli krewni chcą w jakikolwiek sposób pomóc, powinni skonsultować się ze specjalistami. Wojną powinno zajmować się wojsko, amatorszczyzna może tylko zaszkodzić.
Kiedy spojrzymy na statystyki wymian, widzimy na przykład, że jeśli wraca 100 osób, to liczba ta proporcjonalnie obejmuje personel wojskowy z różnych jednostek. Siły Zbrojne Ukrainy (SZU) są największe, więc to z nich bierze się najwięcej jeńców. A SZU obejmują piechotę morską, jednostki naziemne i brygady szturmowe, bataliony rozpoznawcze, czołgistów, artylerzystów. SZU mają też swoją służbę transportową, o której mniej się mówi, choć wielu jej członków również jest w niewoli. Kiedy rodziny pytają: „Dlaczego jest tak niewielu naszych?”, powinny zrozumieć, że całkowitą liczbę tych, którzy mogą być w niewoli, traktujemy szacunkowo. To przecież wiele tysięcy ludzi. W każdej wymianie będzie więcej ludzi z SZU, trochę mniej z Gwardii Narodowej, jeszcze mniej ze Straży Granicznej – i tak dalej.
Na szczęście zrobiliśmy duży krok naprzód w negocjacjach, widać to w ostatnich wymianach. Udało nam się odzyskać wielu obrońców, którzy mieli u Rosjan wyroki dożywocia lub 8-9 lat więzienia.
Dlaczego dochodzi do opóźnień w wymianie więźniów? Co powoduje tak długie przerwy?
Niestety to zależy nie tylko od Ukrainy. Nie ma ustalonych terminów – na przykład, że wymiany będą co wtorek lub w co drugą środę. To proces nieregularny. Zdarzały się sytuacje, w których uzgodniono termin i liczbę osób, ale wymiana została odwołana przez Rosję albo z powodu ogólnej sytuacji bezpieczeństwa. Jeśli na przykład punkt, w którym ma się odbyć wymiana, jest ostrzeliwany, to oczywiście nie może do niej dojść ani w ustalonym wcześniej dniu, ani w najbliższej przyszłości.
Wymiana to operacja specjalna. Może być zaplanowana na 8.00 rano, ale trwać do 12.00 lub do 20.00. Zdarza się też, że Rosjanie mówią w swoich mediach, że wymiana już się odbyła, choć w rzeczywistości jeszcze do niej nie doszło
Warunki, na jakich odbywa się wymiana, w dużej mierze zależą od strony rosyjskiej.
Gdzie przetrzymywani są ukraińscy jeńcy? W których miejscach panują najgorsze warunki? I co mówią uwolnieni żołnierze o rosyjskiej niewoli?
Nigdzie niewola nie jest dobra. Ludzie w więzieniach i aresztach mają np. ograniczony dostęp do świeżego powietrza. Są przetrzymywani w ścisku, w jednym pomieszczeniu z toaletą, stołem, przy którym jedzą i śpią, z jednym oknem pod sufitem, które się nie otwiera. Gdzieś mogą wychodzić na spacery, gdzie indziej – nie.
Jedyną rzeczą, której wymagamy od kraju agresora, jest przestrzeganie konwencji międzynarodowych. Gdyby nasi obrońcy byli przetrzymywani przynajmniej w warunkach określonych przez Konwencję Genewską, stan tych, których udaje się nam odzyskać, byłby zupełnie inny.
Niestety nie zawsze mamy wpływ na tę sytuację. Oczywiście po powrocie żołnierze dużo mówią o torturach. Nieustannie apelujemy w tej sprawie do naszych międzynarodowych partnerów, w szczególności do misji ONZ i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Oni muszą wziąć odpowiedzialność za stan naszych żołnierzy.
Wielu uwolnionych chłopaków cierpi na poważne choroby, konsekwencje ciężkich obrażeń, niedożywienia i tortur
Po powrocie z niewoli są przesłuchiwani przez służby specjalne, a zbrodnie wojenne wroga są dokumentowane. To, co możemy teraz zrobić, to gromadzić wszystkie fakty i przekazać je odpowiednim organom międzynarodowym.
Jak ocenia Pani pracę Czerwonego Krzyża? Jakie są trudności we współpracy z nim?
Niestety przedstawiciele tej organizacji w Rosji rzadko mogą odwiedzać miejsca, w których przetrzymywani są ukraińscy więźniowie. Ich praca na tymczasowo okupowanych terytoriach i w Rosji jest dziś bardzo ograniczona i niewystarczająca. Większość naszych obrońców, którzy wrócili z niewoli, twierdzi, że przedstawicieli Czerwonego Krzyża nigdy tam nie widziała. Dotyczy to również kwestii listów i paczek: nawet jeśli są dostarczane za pośrednictwem Czerwonego Krzyża, nie zawsze docierają do więźniów. Rozumiemy, że administracja w miejscach pozbawienia wolności może przechowywać paczki. Czerwony Krzyż powinien jednak kontrolować, czy docierają do adresatów.
Dlatego apelujemy do wszystkich organizacji międzynarodowych i wzywamy do wypełnienia mandatu udzielonego Czerwonemu Krzyżowi w kraju agresora. To one są gwarantem bezpieczeństwa naszych obrońców. Dokładamy wszelkich starań, by wspierać misję Czerwonego Krzyża w Ukrainie. Stworzyliśmy nawet tak zwane mieszane komisje medyczne: przedstawiciele różnych organizacji, w tym Czerwonego Krzyża, mogą odwiedzać więźniów i sprawdzać, w jakim są stanie. Chcieliśmy, by Rosja poszła za naszym przykładem i zapewniła taki sam dostęp do naszych więźniów. Na razie – bez rezultatu.
Czy to może wyjaśniać, dlaczego ukraińscy żołnierze z niektórych batalionów w niewoli są traktowani przez Rosjan gorzej niż inni?
Widzę wracających chłopaków i dziewczyny. Jestem obecna przy każdej wymianie.
Nie mogę powiedzieć, że ich stan zależy od pobytu w konkretnym miejscu. Zawsze powtarzam, że wiele zależy od stanu obrońców w momencie ich pojmania, ich wytrzymałości i wewnętrznego rdzenia każdej osoby
Oczywiście niewola jest trudniejsza dla tych, którzy mają słabszy charakter i ducha. Podczas jednej z wymian wracali przedstawiciele KORD [Korpusu Szybkiego Reagowania, tj. specjalnych jednostek policji głównych departamentów policji krajowej w regionach – red.] i Narodowej Policji Ukrainy. Jeden z żołnierzy wydawał się być w dobrej formie fizycznej. Zapytałam go: „Jak to zrobiłeś, jak dałeś radę?”. Odpowiedział: „Po prostu poświęcałem cały swój wysiłek na to, by utrzymać się w formie. Kiedy to tylko było możliwe, uprawiałem sport – pompki albo podciąganie”.
Dlaczego warunki przetrzymywania rosyjskich jeńców wojennych tak bardzo różnią się od warunków, w których żyją jeńcy ukraińscy? I w jaki sposób tworzone są listy wymiany po rosyjskiej stronie?
Warunki przetrzymywania u Rosjan są inne, bo Ukraina jest państwem prawa, co odróżnia nas od wroga. Przestrzegamy międzynarodowych konwencji i ustawodawstwa. Dlatego pomagają nam wszystkie cywilizowane kraje świata.
Warunki, w jakich powinni być przetrzymywani jeńcy wojenni, są ściśle określone. W Ukrainie istnieją specjalne miejsca do przetrzymywania jeńców. Nie jesteśmy tacy jak Rosjanie.
Jeśli chodzi o tworzenie list do wymiany przez Rosjan, nie możemy tego komentować. Bo nawet one czasami nie są prawdziwe
Jeśli przeanalizujemy najnowsze rosyjskie operacje psychologiczno-dezinformacyjne, to zauważymy, że listy te zawierają nazwiska osób, które zostały już zwolnione z niewoli. Nie ma na nich jednak nazwisk ciężko rannych, nie ma ludzi, którzy byli w niewoli od pierwszych dni wojny, nie ma żołnierzy garnizonu Mariupol, nie ma pracowników elektrowni jądrowej w Czarnobylu, którzy nadal są w niewoli, nie ma obrońców Wyspy Węży. Rosjanie robią to po to, by podburzać nasze społeczeństwo. Moim zdaniem oni tworzą te listy losowo. Czasami też wpisują na nie cywilów, którzy powinni być zwolnieni bez wymiany – oczywiście gdyby w Rosji przestrzegano Konwencji Genewskiej.
Jakie powinny być pierwsze kroki w przypadku zaginięcia lub wzięcia do niewoli bliskiej osoby?
W przypadku zaginięcia żołnierza rodzina najpierw otrzymuje powiadomienie z terytorialnych centrów rekrutacyjnych – jeśli służył on w jednostce Sił Zbrojnych Ukrainy. Jeśli służył w Gwardii Narodowej, Straży Granicznej lub policji, informują o tym poszczególne jednostki.
Następnie rodziny muszą udać się do siedziby organów ścigania i napisać oświadczenie o zaginięciu bliskiej osoby. I oczywiście do Sztabu Koordynacyjnego, bo to tutaj można uzyskać wyjaśnienia w różnych sprawach. Na stronie internetowej Sztabu znajduje się konto osobiste, z którego mogą korzystać krewni lub przedstawiciele uwięzionego obrońcy. Na nim jest najwięcej informacji.
Zawsze podkreślamy, że to bardzo potężny system, do którego koniecznie trzeba wprowadzić wszystkie dostępne informacje na temat obrońcy. A potem – być w kontakcie.
Czego kategorycznie nie wolno robić? Zna Pani przypadki, w których rodziny jeńców wojennych otrzymywałyby fałszywe oferty uwolnienia bliskich z niewoli za pieniądze?
Nieustannie powtarzamy ludziom, że wszystkie informacje powinny być dokładnie sprawdzane z przedstawicielami sił bezpieczeństwa. Wojną powinno zajmować się wojsko, bo czasami oszuści wykorzystują ludzkie tragedie. Rodziny publikują informacje w mediach społecznościowych, a oszuści na nich żerują.
Moja osobista rada – jako przedstawicielki Sztabu Koordynacyjnego i jako prawniczki zajmującej się prawami człowieka – jest taka, że w żadnym wypadku nie należy czegoś takiego robić. Bo przedstawiciele kraju agresora też mogą znaleźć wrażliwe informacje w Internecie. Oszuści wykorzystują je do wzbogacania się, a wróg używa ich np. do uzyskiwania informacji wywiadowczych. Dlatego mówimy: „Skonsultuj się ze służbami”. My wiemy, jak działać, by nie zaszkodzić ani rodzinie, ani obrońcy, ani państwu.
W jaki sposób krewni czy przyjaciele jeńców wojennych mogą przyczynić się do ich uwolnienia?
Wymiana i powrót jeńców to operacja specjalna, z którą krewni nie mają nic wspólnego. Obecnie wiele rodzin jednoczy się w stowarzyszeniach. W Sztabie Koordynacyjnym powołano radę, w skład której wejdą przedstawiciele społeczeństwa obywatelskiego. Rozumiemy, że liczba zaginionych żołnierzy jest zbyt wysoka. Sztab nie jest w stanie zająć się nimi wszystkimi, więc w związane z tym procesy będą zaangażowane organizacje pozarządowe. Taka praca jest skuteczna.
Organizacje te uczestniczą również w międzynarodowych negocjacjach i konferencjach. Poza tym to krewni często znajdują informacje o jakimś więźniu, np. zdjęcia czy filmy, w domenie publicznej wroga. Sztab Koordynacyjny dodaje otrzymane i zweryfikowane informacje do konta osobistego. Taka pomoc ze strony rodzin jest niezwykle ważna.
W jaki sposób działania publiczne wspierające jeńców wojennych pomagają przyspieszyć wymianę? A może jej szkodzą?
Myślę, że akcje przypominające o uwięzionych są w czasie wojny potrzebne. Nasz naród musi pokazać jedność.
Poza tym chodzi o ciągłe przypominanie światu, że mamy krwawą wojnę, a w kraju agresora wciąż są tysiące jeńców, którzy muszą wrócić do domu.
Działania przypominające są przeznaczone dla społeczności. Negocjacje i wymiana – to sprawa dla wojska. Jednak gdy dochodzi do oskarżeń i dyskredytowaniem państwa, to jest to gra na korzyść Rosjan
W październiku 2024 r. Misja Monitorująca Prawa Człowieka ONZ w Ukrainie poinformowała o torturach i złym traktowaniu przez Rosjan ukraińskich jeńców wojennych. Odnotowano też jednak przypadki złego traktowania rosyjskich jeńców wojennych. Na ile obiektywny jest ten raport?
Ukraina jest w pełni otwarta na działania międzynarodowych obserwatorów, przede wszystkim przedstawicieli ONZ i Czerwonego Krzyża. Zapewniamy im pełną pomoc. Jednocześnie strona rosyjska nie pozwala tym przedstawicielom nawet na przeprowadzanie wywiadów z ukraińskimi jeńcami. Mamy bardzo nierówną, jednostronną sytuację, w której my jesteśmy całkowicie otwarci i przedstawiciele organizacji międzynarodowych mogą przeprowadzać wywiady z rosyjskimi jeńcami wojennymi, wchodzić do miejsc przetrzymywania – ale do naszych chłopaków i dziewcząt nie mają żadnego dostępu. Rzekome złe traktowanie rosyjskich jeńców wojennych – to tylko zeznania i słowa. Jako była śledcza mogę powiedzieć, że by udowodnić jakiekolwiek przestępstwo, potrzebne są dowody. A dowody to coś więcej niż słowa. Muszą być fakty na temat miejsca i okoliczności kontroli, informacje na temat stanu osoby przetrzymywanej w niewoli. Kiedy widzimy naszych chłopaków, którzy zostali przywiezieni z – powiedzmy – obrażeniami ciała, wszystko jest rejestrowane. To poważniejsza baza dowodowa niż tylko słowa lub zeznania, które ktoś może podrzucić.
Jakie są szanse na postawienie rosyjskich zbrodniarzy wojennych przed sądem?
Musimy wygrać tę wojnę, a wszyscy zbrodniarze muszą zostać – i zostaną ukarani. Każdy widzi, w jakim stanie ukraińscy jeńcy wracają do domu. Dowody i fakty, którymi dysponuje Ukraina, są niepodważalne. Będzie odpowiedzialność, to tylko kwestia czasu.
Zdjęcia: służba prasowa Centralnego Biura Sztabu Koordynacyjnego ds. Jeńców Wojennych
Podobnie jak Anne Frank, Anastazja Hułej ukrywała się w młodości przed nazistami, a potem trafiła do Auschwitz i Bergen-Belsen. Tyle że Anne zmarła, a Anastasia przeżyła. Po latach opowiedziała nam swoją przejmującą historię.
Przestałam być człowiekiem, stałam się numerem
– W czasie mobilizacji młodych ludzi na przymusowe roboty w 1943 r. Niemcy powiedzieli mi: „Jak nie pojedziesz, zabierzemy moją matkę i spalimy wasz dom” – wspomina Anastazja Hułej. – Miałam wtedy 17 lat, mieszkaliśmy w Pyriatynie w obwodzie połtawskim. Był maj, wszystko kwitło... Nie wyobrażałam sobie pracy dla okupanta, zwłaszcza że walczyli z nim moi trzej bracia. Postanowiłam udawać posłuszną, a potem uciec.
Młodzi ludzie zgromadzili się na centralnym placu. Krok po kroku, uważnie się rozglądając, przesuwałam się na zewnątrz grupy, a potem wtopiłam się w tłum, który otaczał tę grupę.
Na kilka tygodni zatrzymałam się u przyjaciół, potem postanowiłam uciec do innego regionu. Ale wcześniej poszłam do domu po jedzenie... Przyszli po mnie przed świtem. Wydał mnie mąż kuzynki, który był wtedy sekretarzem starosty. Potem wyrobił sobie zaświadczenie, że pomagał ukraińskim partyzantom, i kiedy po wojnie nasi chcieli go ukarać, dzięki tym dokumentom sąd go wypuścił.
Tetiana Pastuszenko: – Jak trafiła Pani do Auschwitz?
Anastazja Hułej: – Na początku zabrali nas do Katowic. Miałyśmy rozładować wagony z żużlem, ale ja miałam w głowie jedną myśl: jak uciec? Na dworcu wisiała mapa Polski i na jej podstawie zaplanowałam sobie, jak najszybciej dostać się do Lwowa. Któregoś dnia zaczęło padać. Strażnicy zaprowadzili nas do jakiegoś pomieszczenia, w którym mieliśmy przeczekać deszcz. Razem z nami byli Francuzi, a wśród nich młody mężczyzna w moim wieku – piękny, jak anioł. Tak przystojny był, że patrzyły na niego nie tylko dziewczyny, ale nawet strażnicy. Wykorzystałam to i razem z czterema innymi dziewczynami wymknęłam się niezauważona. Potem wczołgałyśmy się pod pociągi – i uciekłyśmy.
Po drodze spotykałyśmy różnych ludzi. Jedni proponowali nocleg i schronienie, inni chwytali za widły i krzyczeli, że Ukraińców trzeba zabijać za Wołyń
W Rzeszowie w końcu złapał nas żandarm. Trafiłyśmy do miejscowego więzienia.
Najgorsze było tam patrzenie na los Polek, które ukrywały Żydów. Pewnego dnia do naszej celi przyprowadzono pobitą na miazgę Helenę. Nie mogła się ruszać, krwawiła, tylko poruszała ustami. Powiedziała nam, że ukrywała Żydów w tajemnicy przed rodziną, ale Niemcy się dowiedzieli i schwytali jej męża. Poszła do więzienia i błagała go, by jej wybaczył – a wtedy ją też uwięzili i pobili. Na koniec oboje zostali rozstrzelani.
Któregoś dnia załadowali nas do bydlęcego wagonu i gdzieś wywieźli. Potem okazało się, że to obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau. Kara za ucieczkę.
Od razu usadzili mnie na krześle, obcięli mi moje długie włosy, a potem wytatuowali numer na ramieniu. Nie wiedziałam, gdzie jestem, byłam w szoku. Wtedy moje życie zmieniło się na zawsze: przestałam być człowiekiem, stałam się numerem 61369.
Nie trzeba było dużo czasu, by tam, w Auschwitz, zrozumieć, w jakim świecie się znajdujesz. Tysiące ludzi w pasiakach, wszyscy przerażeni, zgnębieni, w ciągłym napięciu. A najbardziej przerażającą rzeczą, która sprawia, że prawie zapominasz o sobie, są strumienie ludzi, których każdego dnia prowadzą do krematorium. W barakach było niewielu Żydów, bo w większości oni byli natychmiast zabijani. Pomiędzy kobiecą i męską częścią obozu, od bramy do lasu, w którym znajdowały się krematoria, biegła droga. I dzień po dniu widzisz Żydów wyciąganych z pociągu i wysyłanych do tych krematoriów. Idą potulnie, a wśród nich są dzieci – jedno z lalką, inne z piłką…
Czym zajmowała się Pani w obozie?
Pracą, od rana do szóstej wieczorem – np. kopaniem, budowaniem. Niedziela była dniem wolnym, co oznaczało, że nie byliśmy karmieni i musieliśmy głodować.
Pewnego razu wysłano nas do rozrzucania nawozu na polu. Wygrzebałam ręką popiół z worka, a tam były kości. To był popiół z krematorium. Ręce mi zdrętwiały...
Czy nazistom udało się stłumić Pani wolę, wewnętrzny bunt?
Na początku podjęłyśmy jedną próbę buntu. Kazano nam wykopać rów wokół obozu na głębokość człowieka. Potem wypełnili go wodą i podłączyli prąd, by nikt nie mógł uciec. Błoto, glina, deszcz, a nad głowami ciągle: „Schnell, arbeiten!”. I w końcu się zbuntowałyśmy – w nocy umówiłyśmy się, że nazajutrz nie pójdziemy do pracy.
Rano zostałyśmy w barakach. Przybiegł strażnik, a za nim komendant Rudolf Hoess, który krzyczał i strzelał w sufit. Na podwórzu ustawiono nas w szeregu, kazano uklęknąć, ręce za głowę. Hoess przeszedł wzdłuż szeregu i z całej siły uderzał co piątą dziewczynę (było nas około stu) w klatkę piersiową. I to był koniec naszego oporu.
W rosyjskiej niewoli są teraz setki Ukraińców, a każdy więzień szuka czegoś, na czym mógłby się oprzeć, by się nie poddać, nie zwariować. Czym ratowała się Pani w Auschwitz?
Marzeniami. Nie było żadnych wiadomości, żadnych relacji, tylko marzenia. Podczas pracy mówiłyśmy sobie, o czym marzymy. Często myślałyśmy o jedzeniu i te myśli też nas ratowały.
Poprzysięgłyśmy sobie, że jak nas wypuszczą, to wystarczy nam jedno ubranie, bo najważniejsze, żeby na stole zawsze był chleb
No i sny. Raz śniło mi się, że idę przez obóz i widzę słońce wschodzące po mojej lewej stronie. Ale gdy tylko się pojawiło, z powrotem opadło. Znalazłam się w strasznej ciemności. Po chwili znów zobaczyłam wschodzące słońce, tylko po drugiej stronie. To było dziwne, ale robiło się coraz cieplej. I ten sen stał się proroczy.
Zimą 1944-1945 czekałyśmy na wyzwolenie przez nasze wojska. Trwały już walki o Kraków, lecz nagle Niemcy postanowili gdzieś nas wywieźć – okazało się, że do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. W Auschwitz myślałam, że nie ma nic gorszego niż ten obóz. Okazało się, że jest.
Pamięta Pani, jak została uwolniona?
Anglicy wyzwolili nas 15 kwietnia 1945 roku, ale wtedy nie miałam siły się cieszyć.
W ciągu kilku miesięcy w Bergen-Belsen zamieniłam się w żywego trupa. Któregoś dnia wtrącono nas do baraku bez okien – bo były zabite deskami, a drzwi potem też zabili – i bez materacy na pryczach. Kiedy cztery dni później ten barak został otwarty, nie mogłyśmy uwierzyć, że nie umarłyśmy bez jedzenia i ciepła. Niemcy postanowili nas zabić, bo nie wiedzieli, co z nami zrobić.
W obozie wybuchła epidemia tyfusu. Trupy leżały wszędzie, nikt ich nie zabierał.
Usłyszałam, jak jedna z kobiet w naszym baraku powiedziała: „Marusia, przesuń się! Już nie żyjesz”...
Te, z którymi wczoraj się przyjaźniłyśmy, dziś już nie żyły. A my nie miałyśmy siły ich opłakiwać.
Pewnego dnia zachorowałam i ja. Upadłam na podłogę, ale przyszła życzliwa dusza, Maria, i wyciągnęła mnie na zewnątrz baraku. Szepnęła: „Musisz iść ostatkiem sił, bo jeśli się położysz, wezmą cię za martwą i rzucą na stertę umarłych”. Uratowało mnie to, że jedna z dziewcząt ukradła Niemcom kawałek chleba i podzieliła się nim ze mną.
Kiedy wyzwoliciele weszli do obozu, pomachałam im tylko ręką. Kazali komendantowi Kramerowi załadować ciał zmarłych na ciężarówki, a ja nie miałam siły nawet na to, żeby podejść i powiedzieć mu, co o nim myślę.
Anglicy opiekowali się nami przez kilka tygodni i karmili nas. Kiedy wróciłam do ojczyzny, nazwali mnie zdrajczynią, a moje koleżanki z klasy przez długi czas nie chciały się ze mną przyjaźnić z powodu mojego numeru na ramieniu.
Dopiero kiedy dostałam się do instytutu w Kijowie, zaczęło się prawdziwe życie studenckie, z egzaminami, zakochaniem i ślubem. Mój mąż był na wojnie i został ranny. Później urodziły się nam dzieci i nasze życie nabrało rozpędu.
Jedyną rzeczą, do której już nigdy nie mogłam wrócić, był taniec. Przed wojną dużo tańczyłam, ale potem już nie potrafiłam. To stało się zbyt trudne
Gdy historia stanęła na głowie
Po wojnie Anastazja wróciła do domu „siwa, ostrzyżona, kościotrup” – ale z mocnym postanowieniem kontynuowania nauki. Od ponad 50 lat jest aktywną członkinią ruchu byłych więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych. Od ponad dekady stoi na czele Ukraińskiej Organizacji Bojowników Antyfaszystowskiego Ruchu Oporu, broniąc ich interesów w sferze politycznej, organizując dla nich dodatkową pomoc medyczną i socjalną, walcząc z izolacją społeczną.
W marcu 2022 roku 96-letnia wtedy Anastazja i jej dzieci schronili się w Niemczech, w wiosce Bad Kösen. W kraju, od którego w młodości doznała tyle cierpienia. Uciekła przed bombami Rosjan, którzy uważają się za „bratni naród” Ukraińców.
Jak to się stało, że zdecydowała się Pani wyjechać do Niemiec?
To nie był pierwszy raz, kiedy pojechałam do Niemiec. Po 1995 roku jeździłam tam często: do Bergen-Belsen, Berlina, Monachium, Dachau. Odwiedziłam także Magdeburg i Merzeburg w Saksonii-Anhalt, gdzie mieszkają i pracują nasi niemieccy partnerzy, z którymi przeprowadziliśmy wiele spotkań dla młodzieży w szkołach. Nie jeździłam w nieznane. A co najważniejsze – nie bałam się już Niemców.
Podczas wielu spotkań i moich wystąpień ludzie pytają mnie, co teraz czuję do Niemców.
Pamiętam konkretnych ludzi, którzy czynili zło. Ale ja, podobnie jak inni byli więźniowie, nie mam w sobie pragnienia zemsty. Ocaleni z obozów są jakby błogosławieni
Rozumiemy, że ludzie byli wtedy odurzani „izmami”: faszyzmem, komunizmem.
Czy Niemcy czują się winni, odpowiedzialni za to, co naziści robili niegdyś w Ukrainie?
Widać, że wielu starszych ludzi ma wyrzuty sumienia. W Bad Kösen, wiosce, w której mieszkaliśmy, wszyscy traktowali nas bardzo dobrze. Kiedy szłam na spacer, każdy próbował poczęstować mnie czymś ze swojego ogrodu – a to winogronami, a to śliwkami. Czułam się tak, jakby cała społeczność o mnie dbała.
A młodzi ludzie, którym o sobie opowiadałam, byli po prostu zachwyceni. Pamiętam, jak w 2013 roku ósmoklasistka z niemieckiej szkoły podarowała mi parę ciepłych skarpet. „Moja babcia zrobiła je dla ciebie na drutach” - powiedziała. Zaczęłam płakać, a wszystkie dziewczęta wokół mnie chlipały.
To były uczennice z Monachium, z którymi odwiedziłam miejsce pamięci w byłym obozie Bergen-Belsen. Ta szkoła zdobyła honorowy tytuł „Szkoły bez Rasizmu – Szkoły Odwagi Obywatelskiej”, a ja zostałam ich mentorką. Do dziś utrzymujemy przyjazne kontakty. Na moją cześć zasadzili na szkolnym podwórku jabłoń i niedawno przysłali mi zdjęcie czerwonych jabłek, które na niej wyrosły.
Czy myślała Pani, że Rosja zaatakuje Ukrainę? Miała Pani jakieś przeczucia?
Niczego nie przeczuwałam, nie domyślałam się, nawet o tym nie śniłam. Nie mogłam sobie wyobrazić Rosji atakującej nas w tak brutalny sposób, niszczącej wszystko.
Przez całe moje życie na różnych spotkaniach politycznych ludzie krytykowali Amerykę, że wciąż wchodzi im w drogę. Zapomnieli, że ci słynni radzieccy piloci z lat 30. bili rekordy na amerykańskich samolotach. Na czym latali? Na naszej sklejce? Rosjanie mają w sobie nienawiść, taką pogardę dla ludzi
W pandemicznym roku 2020 zorganizowała Pani zbiórkę pieniędzy na pomnik mieszkańców wsi Żulany, którzy zginęli w bombardowaniu 22 czerwca 1941 roku. W lutym 2022 roku Pani Żulany znów zostały zbombardowane.
Tak. Przez jakiś czas siedzieliśmy z dziećmi w piwnicy. Mamy dużą piwnicę pod garażem. Postawiliśmy tam trzy łóżka, wzięliśmy kota i zostaliśmy na kilka nocy. Nie było światła, telefon nie działał, nie docierały do nas żadne wiadomości. Strasznie jest być zamkniętym. Ale przetrwaliśmy.
Córka i syn zaczęli namawiać mnie do wyjazdu, ale nie chciałam. A potem pomyślałam: co by było, gdyby coś się stało, kto wtedy byłby winny? Więc się zgodziłam. Najpierw pojechaliśmy do Lwowa, potem do Polski, a stamtąd do Niemiec. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Dostaliśmy osobne pokoje na pierwszym piętrze domu, w którym mieszkała rodzina z trzyletnim chłopcem. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi, jak z własną rodziną. Teraz, kiedy wróciłam do Ukrainy, czasami do siebie dzwonimy.
Wpis z dziennika Tetiany Pastuszenko z 1 marca 2022 r.: „Anastazja Hułej, 96-letnia była więźniarka obozu koncentracyjnego Auschwitz, od pięciu dni przebywa w piwnicy swojego domu w Kijowie. Ale wczoraj wysiadł prąd i zgodziła się za namową swoich dzieci i wnuków opuścić miasto samochodem i pojechać za zachodnią granicę. Nie wiem, jak sobie poradzą. Nie jest bezpiecznie zostać, ale długa podróż w czasie wojny też nie jest bezpieczna, zwłaszcza dla osoby w jej wieku”.
Jak się Pani żyło wtedy w Niemczech?
Jeszcze przed pandemią koronawirusa Mike Reichel [dyrektor Centrum Edukacji Politycznej w Saksonii-Anhalt – red.] zaczął pracować nad książką o mnie. W lipcu 2022 roku książka została opublikowana w języku niemieckim. Przemawiałam na jej prezentacjach, miałam bardzo napięty harmonogram, w ciągu roku to było jakieś 50 spotkań.
Ile osób przychodziło na te spotkania?
Wiele, zarówno Niemców, jak Ukraińców. Kiedy organizowaliśmy spotkania w kościołach, przychodziły całe społeczności. Było mi miło, gdy dowiedziałam się, że w Niemczech są wspólnoty, w których śpiewa się ukraińskie pieśni i rozwija ukraińską kulturę.
Jedno spotkanie odbyło się w czasie Dni Szewczenki. Recytowałam z pamięci jego „Testament”, a Liuba Danyłenko czytała niemieckie tłumaczenie. Potem długo nas oklaskiwano.
„Powstańcie.
Kajdany zerwijcie
I krwią wrogów Ukrainy
Wolność swą ochrzcijcie”.
Pewnego razu, na kongresie Niemieckiej Federacji Związków Zawodowych, spotkałam nawet kanclerza Niemiec Olafa Scholza. Udało mi się powiedzieć mu, żeby dał Ukrainie więcej broni.
Na tych spotkaniach wolę nie mówić o sobie. Apeluję do wszystkich o pomoc i wsparcie Ukrainy.
Dlaczego zdecydowała się Pani wrócić do Ukrainy?
Miałam problem z nadciśnieniem. Któregoś dnia podskoczyło do 240. Zabrała mnie karetka, leczyłam się w szpitalu. W Kijowie mi się poprawiło. Ale teraz moje nogi są już do niczego. Mogę dosięgnąć stołu w pokoju, bo mam się czego przytrzymać, ale to wszystko. Nie wiem, kiedy ostatnio wyszłam na zewnątrz. Boję się, że upadnę, a wtedy kto mnie zgarnie z podwórka, jakim buldożerem (śmiech)?
Jak Pani sobie radzi z tym strachem, z tym ostrzałem, gdy znowu musi się chować w piwnicy?
Już się nie chowam. Kiedy wróciliśmy do Ukrainy, myśleliśmy, że ostrzału już nie będzie, ale tak się nie stało.
Wszystkim jest teraz ciężko, ale nie ma co jęczeć. Możesz się smucić, ale nie jęcz. Kiedyś, w Magdeburgu, pewna Niemka zapytała mnie, jak my, świadkowie II wojny światowej, mamy żyć dalej, skoro w Europie znów toczy się wojna – kiedy wszystko, przeciwko czemu walczyliśmy, dzieje się znowu. Powiedziałam jej, że przetrwaliśmy Hitlera, przetrwaliśmy Stalina, więc i Putina po prostu musimy przetrwać.
<frame>Od chwili powstania „Korporacji potworów” jej założycielka i dyrektorka Kateryna Nożewnikowa otrzymała Order Księżej Olgi [ukraińskie odznaczenie dla kobiet, ustanowione w 1997 r. – red.] III stopnia, trafiła do rankingu najbardziej wpływowych kobiet w Ukrainie (według magazynu „Focus”) i została honorową obywatelką obwodu odeskiego. W 2024 r. „Ukraińska Prawda” uznała ją za jedną ze stu znanych ukraińskich postaci, które poprzez swoją działalność przybliżają zwycięstwo kraju w wojnie z Rosją. <frame>
Od pieluch do broni
Historia „Korporacji potworów”, jednej z najbardziej renomowanych i wpływowych fundacji charytatywnych w Ukrainie, zaczęła się od rozmowy kilku kobiet na popularnym niegdyś „Odeskim forum”. Jedna z nich, Kateryna Nożewnikowa, specjalistka ds. turystyki międzynarodowej, właśnie urodziła syna i przebywała na urlopie macierzyńskim. Natrafiła na ogłoszenie o zbiórce pieniędzy dla samotnej matki, która mieszkała w niszy pod schodami. Zebrała więc kilka rzeczy, zawiozła je do tej kobiety – i zdała sobie sprawę, jak wielu jest ludzi, którzy potrzebują jej pomocy.
Pierwsze biuro wolontariuszy, którzy żartobliwie zaczęli nazywać siebie „potworami”, było w samochodzie Kateryny. Pierwszymi odbiorcami ich pomocy były dzieci z poważnymi problemami zdrowotnymi, które potrzebowały pomocy. Remont oddziałów szpitalnych w Dziecięcym Centrum Oparzeń w Odessie był zaś ich pierwszym dużym projektem.
Początkowo zbierali zabawki i pieluchy dla dzieci z Centrum. Później w ramach projektu Dobry Obiad organizowali codzienne posiłki dla starszych i samotnych mieszkańców Odessy, pomagali szpitalom i schroniskom, opiekowali się osobami o ograniczonej sprawności ruchowej, dostarczali pomoc humanitarną do regionów frontowych, w których w 2014 r. Rosja wszczęła wojnę. Pomagali też rodzinom przesiedleńców wewnętrznych.
Oficjalna data założenia centrum wolontariatu to 10 czerwca 2014 roku.
– Wtedy zadzwonili do nas z regionalnej administracji – mówią nam w fundacji. – Powiedzieli, że przywieźli pięćset sierot z obwodu ługańskiego do Odesy, i zapytali, czy moglibyśmy pomóc. Większość dzieci miała przy sobie tylko foliowe torby – a w nich tylko to, co naprędce udało się do nich zgarnąć.
W 2017 r. inicjatywa wolontariuszy została oficjalnie zarejestrowana jako organizacja charytatywna „Korporacja potworów”.
Na początku inwazji Kateryna myślała, że fundacja nie zmieni swojego celu. Zmieniła zdanie w ciągu tygodnia:
– Nie potrafiłam sobie wyobrazić wojny na taką skalę. I nie miałam pojęcia, jak bardzo byliśmy na nią nieprzygotowani
We wrześniu 2023 r. fundacja otrzymała licencję na zakup broni dla wojska.
Od pandemii do wielkiej wojny
– Od początku marca 2020 r. nasza fundacja charytatywna „Korporacja potworów” pomaga pacjentom z koronawirusem, rozprowadza koncentratory tlenu i kupuje leki dla szpitali. Pracowaliśmy wtedy 16-18 godzin na dobę – wspomina Kateryna. – I nadal tyle pracujemy. Po wybuchu wojny na pełną skalę wiele osób wyjechało, a niektórymi zajęły się fundacje zagraniczne. Nadal dostarczamy leki, żywność, produkty higieniczne dla pacjentów opieki paliatywnej i osób starszych, które pozostały w Odesie. Ale teraz 90% naszej pracy jest dla wojska.
Halyna Halymonyk: – Nie żałuje Pani, że często musi rozwiązywać sytuacje kryzysowe za państwo – kiedyś w sferze społecznej, a teraz w obronnej?
Kateryna Nożewnikowa: – Z pewnością wiele systemów państwowych wymaga zmian, ale teraz musimy ratować sytuację. Wielu naszych podopiecznych może nie dożyć zmian systemowych, a państwo nie przetrwa bez pomocy takich jak my. Więc chociaż zajmujemy się działalnością charytatywną, jesteśmy w kontakcie z dowództwem wojskowym i z tego poziomu również dajemy impuls do zmian.
Teraz po prostu robimy, co w naszej mocy, by „ludzie zmian” mieli się do kogo zwrócić. Ratujemy kraj
Mam nadzieję, że kiedyś państwo będzie działało sprawniej. Liczę na młodych ludzi, na ludzi z doświadczeniem z sektora publicznego, że wniosą nowe wartości. Poza tym fundacje są bardziej elastyczne, nie tak zbiurokratyzowane jak aparat państwowy. Mamy nad nim przewagę efektywności.
Jedną z najsilniejszych narracji ostatnich czasów jest „zmęczenie wojną”. Czy przez nią pomoc jest mniejsza?
Co powiedzieć o zmęczeniu tym, którzy byli na froncie przez trzy lata – albo nawet przez dziesięć, jak niektórzy? Jak możemy porównać ich zmęczenie z naszym? Co ze zmęczeniem ludzi, którzy oddają na wojnie swoje życie i zdrowie, którzy grzebią swoich towarzyszy, tracą nogi, ręce, wzrok?
Mało rozmawiam z ludźmi, bo kiedy dostaję prośbę od wojska, po prostu wchodzę na Facebooka i piszę o tym post; tak jest szybciej. Czasem udaje mi się znaleźć odpowiednie słowa, które od razu trafiają w serce – i wtedy zbiórka zamyka się w pół dnia. Czasami jednak moje słowa nie są tak trafne, więc wszystko trwa dłużej.
Mówiąc o darowiznach: szczerze przyznajemy, że Ukraińcom żyje się gorzej z powodu wojny. Ceny rosną, dochody są niższe, życie stało się trudniejsze i uboższe
Tyle że wojna to żarłoczna czarna dziura. Zebraliśmy coś, przekazaliśmy, a potem ostrzał – i wszystko jest zniszczone
Pół biedy, gdy chodzi o mienie, a nie o życie ludzi.
Z jednej strony mamy żołnierzy, którzy giną albo wracają z frontu z powodu inwalidztwa. Z drugiej – do armii cały czas dołączają nowi ludzie, powstają nowe brygady, a my musimy wszystko im zapewnić. Metodologia zbierania pieniędzy jest ostatnio inna niż w poprzednich latach. Musisz znaleźć odpowiednie słowa, mieć nadzieję, że zostaniesz wysłuchany i że ten ktoś, kto cię czyta, będzie miał pieniądze na darowiznę.
Myśli Pani, że chodzi tu tylko o dochody ludzi?
Kiedy czytam posty moich kolegów pełne oburzenia, że cywile nie odczuwają wojny w ten sam sposób co oni, chce mi się zapytać, do kogo to piszą. Bo jeśli do tych, którzy mimo wojny wciąż żyją swoim „pięknym życiem”, to tacy i tak tego nie przeczytają.
A naszym wspierającym nie trzeba o tym przypominać. Przekażą darowiznę dzieląc się tym, co mają. Niemal 90% darczyńców „Korporacji potworów” to obywatele Ukrainy, a tylko 10-15% to donatorzy zagraniczni. Cały kraj (z kilkoma wyjątkami) jest teraz jedną wielką organizacją charytatywną utrzymującą linię frontu.
Samotna pikieta przeciw biurokracji
We wrześniu 2023 r. w Odesie jako pierwsza poszła Pani na jednoosobową pikietę przeciw korupcji. Podziela Pani opinię, że korupcja niszczy Ukrainę bardziej niż Rosjanie?
Po pierwsze, narracja o „wyjątkowej ukraińskiej korupcji” jest niesprawiedliwa. Korupcja istnieje we wszystkich krajach, nawet tych najlepiej prosperujących. Pytanie dotyczy proporcji, reakcji społeczeństwa i rozpowszechniania informacji na ten temat.
Uwaga świata skupia się teraz na Ukrainie, więc na wszystko tu patrzy się z pewną przesadą. Ukraińskie społeczeństwo też bardzo stanowczo reaguje na ujawnione przypadki korupcji. Taka sytuacja jest interpretowana nie tylko jako przestępstwo, ale jako zdrada. W wojnie o przetrwanie to nóż w plecy. Za coś takiego masz ochotę do kogoś strzelać.
Poszłam na tę pikietę nie z powodu korupcji, ale z powodu nieefektywnej dystrybucji środków budżetowych. Bo na froncie brakuje wielu rzeczy, a nie kupuje się ich nie dlatego, że brakuje środków publicznych – tylko dlatego, że publiczne pieniądze są wydawane nieracjonalnie. Chcę, by z budżetu Odesy przeznaczano wystarczające środki na obronność. ?
I myślę, że osiągnęłam swój cel. Przed pikietą Rada Miejska Odesy wydała na wojsko 350 milionów hrywien. Po niej – 1,5 miliarda
Kwestia korupcji jest często wykorzystywana jako argument za zmniejszeniem pomocy dla Ukrainy.
Nasza wojna to także budowanie bardziej sprawiedliwego kraju. Jeśli Rosja tu przyjdzie, nie będziemy mieli takiej możliwości.
Posłużę się analogią: nasza fundacja ma pod opieką cudowne, miłe dziecko, tyle że z dysfunkcyjnej rodziny, bo rodzice są uzależnieni. Czy powinniśmy przestać pomagać temu dziecku, skoro ma takich rodziców?
Miliony Ukraińców przyłączyły się dziś do obrony – wspierają ją swoim życiem, zdrowiem i pieniędzmi. Walczymy o nasze istnienie, o zachowanie naszego kraju i narodu. Ale nasza wojna jest też czymś znacznie większym. To walka o utrzymanie porządku świata, który został ustanowiony po II wojnie światowej.
Z przerażeniem słuchamy oświadczeń światowych przywódców, którzy grożą wyciągnięciem starych map, strzepnięciem z nich kurzu i sprawdzeniem, kto, idąc za prawem silniejszego, może rościć sobie prawa do Grenlandii, Kanady czy Kanału Panamskiego. Ta puszka Pandory została otwarta przez Rosję, ale Ukraina może ją zamknąć.
Dziś Ukraina broni idei suwerenności dla wszystkich krajów, nie tylko dla siebie. Pomoc Ukrainie to inwestycja w bezpieczeństwo całego świata
O czym milczą ukraińscy wolontariusze
Ukraińska dziennikarka Zoja Kazanżi ukuła termin „trauma wolontariuszy”: dużo widzą, dużo wiedzą, ale nie mogą opowiedzieć o wszystkim. Co przemilczacie?
O wielu historiach będziemy musieli milczeć do końca wojny. Nie wszystkie są złe, są przykłady niesamowitego bohaterstwa i niezwykłych decyzji. A na te złe jeszcze nie czas.
Ludzie nawet tutaj, w Odesie, nie do końca rozumieją, że w tym wszystkim nie chodzi o to, że w kierownictwie miasta lub kraju zmienią się jakieś twarze. Nie chcę, by dowiedzieli się, co w praktyce oznacza słowo „deportacja”, kiedy trzeba opuścić swój dom bez prawa powrotu. Albo by gdzieś kiedyś powtórzyła się Bucza.
Pani fundacja nigdy nie wahała się odmówić, jeśli nie coś nie odpowiadało specyfice waszego działania. Czy ci, którym odmówiliście, czują się urażeni?
Wyznaję zasadę, że lepiej pracować systematycznie w wąskich, wyspecjalizowanych obszarach, niż rozdrabniać się na wszystko.
Mamy trzy główne obszary. Pierwszy to medycyna taktyczna. To logiczne, bo od lat zajmujemy się medycyną. Chodzi o ratowanie życia.
Drugi to drony i komunikacja. To zaawansowana technologicznie wojna, niepodobna do żadnej innej. Musimy walczyć za pomocą dronów, a nie ludzi. Drony są wszystkim: rozpoznaniem, niszczeniem punktów, z których wróg prowadzi ostrzał. Mamy nawet projekt o nazwie „Glovo”, w ramach którego drony dostarczają naszym żołnierzom żywność, wodę i zapewniają komunikację w trudno dostępnych miejscach.
Trzecim obszarem jest broń. Każdego miesiąca fundacja przekazuje wojsku od 20 do 35 milionów hrywien. To tysiące apteczek i dronów.
Wielu wolontariuszy i filantropów wypaliło się z powodu braku zaufania do nich i oskarżeń o nadużycia. „Potwory” to zaufana fundacja. Jak udało się Pani ją zbudować?
Trzeba być tak przejrzystym, jak to tylko możliwe, uczciwym wobec ludzi nawet w najdrobniejszych sprawach. Jestem gotowa spotkać się i odpowiedzieć na wszystkie pytania. To właśnie sprawia, że nawet najbardziej zaciekli hejterzy stają się przyjaciółmi fundacji. Kiedyś dwaj najwięksi darczyńcy „Korporacji potworów” nie tylko nam nie wierzyli, ale w ogóle nie wierzyli w ideę dobroczynności.
Utraty reputacji i zaufania ludzi boję się bardziej niż śmierci
Tak wychował mnie ojciec: dotrzymywać słowa, wstydzić się zrobić coś niegodnego, cenić swoją reputację. Kiedy widzę, jak osoba podejrzana o korupcję wyrzuca worki z pieniędzmi przez okno, a kilka dni później siedzi w Radzie Najwyższej, jakby nic się nie stało... Wolałabym umrzeć ze wstydu, niż tak się zhańbić.
Łapówki proponowano mi wielokrotnie, zawsze się tego bałam. Prędzej czy później wszystko wyszłoby na jaw i nie byłabym w stanie z tym żyć. Nie boję się rozgłosu, ale utraty zaufania ludzi, którzy wspierają innych za moim pośrednictwem.
Ważne jest, aby wszystkie zakupy dokonywane przez fundację były jak najbardziej efektywne i gospodarne. W czasie wojny ważne jest racjonalne wydawanie pieniędzy, kupowanie w najlepszej cenie i najlepszej jakości. Nie akceptuję stanowiska fundacji i wolontariuszy, którzy pytani o wydatki mówią: „ To nie wasza sprawa, nie będę odpowiadał”. Masz do czynienia z pieniędzmi innych ludzi, więc musisz być odpowiedzialny.
Oczywiście jesteśmy też zwykłymi ludźmi, możemy popełniać błędy, ale umiejętność przyznania się do błędów i szczerego mówienia o nich jest również częścią przejrzystości fundacji.
Wygrać tę fatalną walkę
Z czego Pani żyje? Otrzymuje Pani pensję w fundacji? Wiem, że przez wiele lat, kiedy prowadziła Pani działalność charytatywną, wsparciem był mąż.
Ukraińskie ustawodawstwo zezwala na wykorzystanie 20% dochodu fundacji na wypłatę wynagrodzeń, wynajem biura i pokrycie bieżących wydatków. „Potwory” nigdy jednak nie skorzystały z tej możliwości. Kiedy fundacja oficjalnie zarejestrowała swoją działalność, kilku powierników, przedsiębiorców z Odesy, wpłaciło pieniądze na specjalne, oddzielne konto o nazwie „Dla Spartan”, aby pokryć wydatki administracyjne fundacji. Dzięki temu wszystkie pieniądze przekazywane przez dobroczyńców trafiają wyłącznie na projekty charytatywne. Jeśli ludzie chcą pomóc nam, wolontariuszom, zasilają to oddzielne konto.
Czy pomoc pochodząca od tych, którzy wyjechali, jest dla Ukrainy wystarczająca?
Ciężko mi się odnieść do tego pytania, ponieważ nie mam kontaktu z tak dużą liczbą uchodźców, by uogólniać. Wśród dobroczyńców naszej fundacji są tacy, którzy wyjechali i stale pomagają dużymi sumami pieniędzy. Czy mogę wyciągać wnioski o wszystkich na podstawie ich działań? Oczywiście, że nie.
Tak samo jak z obrazu kilku Ukraińców pijących piwo gdzieś w Hamburgu nie można wyciągać wniosku, że wszyscy Ukraińcy za granicą są nieodpowiedzialni
Jedyne, na co mogę sobie pozwolić, to podzielenie uchodźców na tych, którzy wyjechali i nie planują powrotu, oraz tych, którzy wyjechali i chcą wrócić. Do tych pierwszych mam mniej pytań. To ich wybór, by budować swoje życie w innym kraju. Nikogo za to nie potępiam.
Ale jeśli ktoś planuje powrót i tylko przygląda się z zagranicy, jak inni tutaj umierają, stają się niepełnosprawni czy pracują pod bombami, bo uratować Ukrainę – to taka postawa jest dla mnie bardzo nie w porządku.
Mamy trudną sytuację na froncie, wiele też tracimy przez rosyjską propagandę. Każdy Ukrainiec, który nie jest w ojczyźnie, powinien w miarę swoich możliwości wnieść swój wkład – czy to w postaci darowizny, czy dyplomacji publicznej – by pomóc Ukrainie wygrać tę fatalną walkę. Ukraińscy wolontariusze i ich dobroczyńcy nie są odpowiedzialni za tę walkę, ale my, jak pielęgniarki, czołgamy się po polu bitwy, bandażując i wyciągając rannych, zapewniając wszystko, co niezbędne tym, którzy mogą zatrzymać tę wojnę. Warto robić to razem.
Przed służbą w „Azowie” pracowała jako tłumaczka i sporo podróżowała, była też uczestniczką Rewolucji Godności. Kiedy w 2014 roku jej przyszły mąż dołączył do batalionu „Azow”, postanowiła służyć jako sanitariuszka. Ale on kategorycznie się sprzeciwił. W 2015 roku wzięli ślub. On służył, ona pracowała za granicą, więc widywali się rzadko. W 2017 r. zgodził się, by wstąpiła do wojska. Dołączyła do „Azowa”. Pracowała w służbie prasowej jako fotografka, uczyła żołnierzy angielskiego, adaptowała NATO-wskie podręczniki i współtworzyła międzynarodowy dział „Azowa”. To dzięki niej świat po raz pierwszy dowiedział się o rosyjskich zbrodniach w Mariupolu. Gdy ewakuowano rodziny wojskowych z częściowo już oblężonego Mariupola, mogła opuścić miasto. Ale wróciła.
Trolejbusu nie będzie
– 24 lutego 2022 r. obudził nas alarm – wspomina Maria. – Mąż i ja byliśmy wtedy w bazie w Juriwce, w obwodzie donieckim. Jeszcze tego dnia wraz z innymi żołnierzami przenieśliśmy się do Mariupola, a Azowstal stała się naszą bazą.
Szybko zdałam sobie sprawę, że nauczanie angielskiego nie jest już ważne, że moja wiedza powinna się przydać do bardziej użytecznych celów: opowiedzenia światu o zbrodniach Rosjan w Ukrainie i sławienia czynów naszych bohaterów. Jeździłam więc po Mariupolu, filmowałam wszystko. Później, gdy moją kamerę zniszczyły odłamki pocisków, robiłam zdjęcia telefonem. Byliśmy jak postacie z gry komputerowej, którą cały świat oglądał online, nie mogąc nic z tym zrobić.
Reakcja mieszkańców Mariupola na wybuch wielkiej wojny była dla mnie zaskoczeniem: zdawali się nie rozumieć, co się dzieje. Kiedy widziałam, że mimo ciągłego ostrzału stoją na przystankach autobusowych, czekając na trolejbus, mówiłam im: „Nie będzie trolejbusu ani autobusu. Nie ma prądu”.
Jeździłam po mieście, rozmawiałam z cywilami. Dostarczaliśmy im wodę i jedzenie. Byli przerażeni. Często pytali: „Jesteście armią rosyjską czy ukraińską?”
Pamiętam jak któregoś dnia poszliśmy do meczetu, by sprawdzić, czy nic nie jest kryjącym się tam ludziom, bo w pobliżu był nalot. Naprzeciw nam wyszedł imam. W minarecie leżeli ranni ludzie, wokół ziały ogromne kratery. Nagraliśmy krótki wywiad z tym imamem, który potem wysłałam jego żonie – udało się jej wcześniej opuścić miasto, wyjechała do Turcji. Nie wiedziała, czy jej mąż żyje, bo w tamtym czasie cywile nie mieli kontaktu ze światem. My, wojskowi, utrzymywaliśmy łączność dzięki starlinkom.
Poprosiłam żołnierzy, by robili zdjęcia telefonami wszystkich tych okropieństw, które widzieli. Pamiętam zdjęcia z zatłoczonej kostnicy i tego, jak ludzie chowali zmarłych na swoich podwórkach. Reakcje na śmierć krewnych były różne. Niektórzy nie chcieli uwierzyć, a gdy inni wręcz przeciwnie – mówili ze spokojnym wyrazem twarzy: „Mój syn nie żyje. Jest na tylnym siedzeniu. Co mam zrobić?”. To przez szok.
Pamiętam też, jak Rosjanie ostrzelali szpital położniczy. Wszędzie były fragmenty spalonych ciał, a ja prawie nadepnęłam na zwłoki dziecka. Też było spalone
Bezpieczny bunkier, głęboko pod ziemią
Tego dnia przyszła moja kolej, by się umyć – udawało się nam to robić raz na dwa tygodnie. Woda była z rur chłodniczych. Po wysuszeniu włosów poprosiłam Nastię, by zaplotła mi warkocz. Potem usiadłyśmy, żeby napić się herbaty – i straciłam przytomność.
Gdy się ocknęłam, poczułam, że się duszę. Wokół mnie było bardzo ciemno. Próbowałam wydostać się spod gruzów, ruszyłam w kierunku światła, które majaczyło w oddali. Pewnie to adrenalina mnie uratowała. Myślałam, że wspinam się po workach, ale to były zwłoki. Zaczęłam krzyczeć: „Chłopaki, mamy dwusetki!” [w żargonie wojskowym określenie zabitych – red.].
Zaczęli wykopywać te ciała. Na początku nawet nie rozpoznałam, kim są zabici ludzie, bo śmierć strasznie człowieka zmienia
Nastia umarła. Osłoniło mnie jej ciało i ciało innej siostry. Leżały na podłodze. Ta druga dziewczyna żyła jeszcze przez kilka minut. Próbowaliśmy ją reanimować, ale na próżno. Wróg zrzucił na bunkier KAB-a [ciężka bomba szybująca – red.]. Tylko coś takiego mogło go przebić. Uważaliśmy go za bardzo bezpieczny, był głęboko pod ziemią.
Jeśli umrę, macie mnie zjeść
Wszyscy poczuliśmy się tak, jakbyśmy się w tej Azowstali już żywcem pogrzebali. Nie mieliśmy szans się wydostać. Zrozumieliśmy, że pewnie tu umrzemy. Jeśli nie dziś, to jutro albo pojutrze. Ale cel był jeden: utrzymać Mariupol jak najdłużej i zabić jak najwięcej Rosjan.
Czasami do naszego bunkra przychodził mój mąż. Zostawiał coś smacznego, na przykład cukierka – a ja wiedziałam, że on wciąż jest. Byłam bardzo wkurzona, kiedy kilka razy mnie nie obudził – a potem on był zły, ilekroć szłam do walki. Ale rozumiał, że chciałam walczyć.
W końcu w Azowstali skończyło się jedzenie i lekarstwa. Wszyscy byli już bardzo wychudzeni, wciąż rozmawiali o jedzeniu. Powiedziałam, że jeśli umrę, mają mnie zjeść.
Nie wiedzieliśmy, jak długo jeszcze wytrzymamy, tym bardziej że część zapasów była spalona, a część zasypana gruzem. Ostrzał był nieustanny, pod koniec nie dało się nawet wyjść na zewnątrz.
Bo gdy tylko wychodziliśmy, część z nas natychmiast zamieniała się w „dwusetki”
Jedyną rzeczą, o której wtedy marzyłam, było przytulić się przed śmiercią do męża.
Niewola, czyli suka od angielskiego
Kiedy dotarł do nas rozkaz, że mamy się poddać, nie czuliśmy strachu, chociaż ja do niewoli iść nie chciałam. Po pierwsze dlatego, że jestem kobietą, a po drugie, bo jestem żoną oficera wysokiej rangi – „Karl” był zastępcą „Redisa” [podpułkownika Denysa Prokopenki – red.], dowódcy ds. bojowego szkolenia specjalnego.
No i po trzecie: te moje języki. Rosjanie wrzeszczeli: „Znajdziemy tę sukę, która uczyła wojskowych angielskiego”. Dla nich nauczanie angielskiego było przestępstwem.
Wiedziałam, że mogę być torturowana. I że jeśli wyjdzie na jaw, że brałam udział w bitwach, to będzie mój koniec
Ale był rozkaz od prezydenta, a dowódca wyjaśnił nam, że 80% naszych ludzi to ranni. Mnie i mężam rozdzielili niemal natychmiast. Zabrali nas wszystkich do Ołeniwki. Mężczyzn trzymano w barakach, kobiety w izolatce dyscyplinarnej. Widzieliśmy się z mężem kilka razy, kiedy zabierano nas na przesłuchanie. A raz, chociaż szliśmy ze spuszczonymi głowami i rękami za plecami, pokazaliśmy sobie serduszka.
W niewoli od razu mi powiedzieli: „Maria Mykołajiwna, od dziś już o niczym nie decydujesz”. To było przerażające. Codziennie mówili: „Jesteś brzydka! Jak ktoś tak brzydki może mieć męża? Jesteś głupia!”. Nie mogłam milczeć, powiedziałam: „W moim dossier pewnie macie napisane, że mówię siedmioma językami, więc jak mogę być głupia?” Nie lubili tych moich kpin, a kiedy udawało im się je zrozumieć, płaciłam za to bólem. Podczas przesłuchań ciągle się śmiałam. Wtedy oni jeszcze bardziej mnie bili, bo myśleli, że mi wszystko jedno. Tyle że to po prostu taka moja reakcja fizjologiczna.
Co Rosjanie potrafią robić ludziom
W lipcu zostałam przeniesiona do aresztu śledczego w Doniecku. Tam torturowali mnie psychicznie i fizycznie. Powiedzieli: „Czy wiesz, że w Ołeniwce był atak terrorystyczny? Amerykanie uderzyli tam Himarsem. Nie chcesz wiedzieć, co się stało z twoim mężem?”. „Nie” – odrzekłam. Zdałam sobie sprawę, że nie powiedzą nic dobrego, więc nie chciałam z nimi gadać. Mimo to powiedzieli, że on nie żyje, że Kijowa już nie ma i nie mam dokąd wracać.
Podczas przesłuchań razili mnie elektrodami, bili prętami i kijami z kolcami. Kiedy traciłam przytomność, cucili mnie wodą i znowu bili
Czasami trzymali mnie na przesłuchaniach od siódmej rano do pierwszej w nocy. W celi oglądałyśmy z dziewczynami siniaki i zgadywałyśmy, co je spowodowało – nie miałyśmy innej rozrywki. Ludzkie ciało wydaje się bardzo delikatne, ale niełatwo zabić człowieka. Wiem, że bili nawet chłopaków po amputacjach, w miejscach ran, i szydzili z nich. Rosjanie potrafią torturować na wiele sposobów. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak chorą mają wyobraźnię, co potrafią robić ludziom.
Zdarzało się, że zaciskali ci na głowie worek, a ty musiałaś wbiegać po schodach i śpiewać, choć nie mogłaś nawet oddychać. Jeśli się zatrzymałaś albo potknęłaś, bili cię jeszcze mocniej. Po przesłuchaniu mogli umieścić cię w „szklance” – to mała cela bez toalety, w której czujesz się jak zamurowana żywcem, możesz tylko stać.
Przez to wszystko wiele dziewczyn przestało miesiączkować. Ja nie miałam okresu przez rok
W rosyjskiej niewoli nie masz żadnych praw. Wyobraź sobie, że odkąd trafiliśmy do niewoli, przez sześć miesięcy nie byłyśmy pod prysznicem. Gdy w końcu nam na to pozwolili, rozebrali nas do naga i zmusili do biegania, cały czas trzymając nas na muszce. Dziewczyny płakały, bo myślały, że nas rozstrzelają. Na umycie się miałyśmy tylko trzy minuty. Szczerze mówiąc, będąc w niewoli zazdrościłam tym, którzy zginęli w Azowstali. Bo nie musieli przechodzić przez to wszystko.
Ukrainian Fashion Week
W celi o powierzchni 20 metrów kwadratowych było nas 23. Na pryczach mieściło się do 10 osób, reszta spała na stole, ławce i na podłodze. By skorzystać z toalety, musiałyśmy deptać po ciałach koleżanek. W ciągu dnia nie wolno nam było siedzieć, cały czas stałyśmy, przez co moje nogi bardzo puchły. Przed Bożym Narodzeniem jedna z nich zaczęła gnić. Lekarstw nie było.
Słyszałyśmy, jak facet z gangreną głośno jęczał w celi obok. Z czasem jęki ustały. Umarł
Bardzo się bałam. Bałam się, że albo umrę z powodu gangreny, albo w tych strasznych warunkach utną mi nogę. Jednak któregoś dnia do naszej celi trafiła cywilna kobieta, której pozwolono przynieść nam lekarstwa, między innymi streptocid [lek stosowany w leczeniu chorób zakaźnych i stanów zapalnych – red.]. Podzieliłyśmy się nimi. Mnie wystarczyło raz posmarować rany i na szczęście się zagoiły.
Któregoś dnia to chodzenie w kółko po celi sprawiło, że pomyślałam o Ukrainian Fashion Week. Zaczęłam malować w swojej głowie obrazy. Wyobrażałam sobie kolekcję: dziś założę taką sukienkę, a jutro taką. Czasami nie starczało mi nawet czasu na domyślenie tych obrazów. Taki mój wyimaginowany świat haute cuture, który też pomógł mi przetrwać. Teraz mam marzenie: stworzyć kolekcję i pokazać ją światu
Siłę dały mi też plany na przyszłość i zrozumienie tego, kim jestem. Pojęłam, że kiedy wyjdę na wolność, będę mogła opowiedzieć światu o zbrodniach wroga – w obcych językach.
Ale najbardziej trzymało mnie to, że chciałam mieć dzieci
Pierścionek, którego nie było
Nasi oprawcy ciągle mówili o wymianie – albo o egzekucji. Kiedyś, był środek nocy, zabrali mnie i wywieźli w nieznanym kierunku. Najpierw jedno auto, drugie, potem samolot, a potem znowu auto. Nie wierzyłam, że to wymiana, zresztą miałam zawiązane oczy – taśma przylepiła się do moich włosów i brwi (czasami zrywali ją razem z nimi).
Nie wiedzieliśmy, dokąd nas wiozą. Kiedy do autobusu wsiadł mężczyzna i powiedział: „Chwała Ukrainie!”, pomyślałam, że to głupi żart Rosjan, i jeśli odpowiemy, to znowu nas pobiją.
Długo nie mogłam uwierzyć, że już jestem w domu. Nawet gdy zobaczyłam męża, który został wymieniony we wrześniu, nie do końca zdawałam sobie z tego sprawę. Przyszedł do nie do szpitala, z kwiatami i pudełkiem, takim na pierścionek. Ale kiedy je otworzyłam, niczego nie zobaczyłam. Pomyślałam, że to sen – albo że mnie oszukuje. Bo kiedy jesteś maltretowana przez rok, przestajesz wierzyć komukolwiek.
A mąż kupił mi pierścionek dwa miesiące po swojej wymianie, na urodziny, które obchodzę 27 listopada – bo miał nadzieję, że do tego czasu zostanę wymieniona. Nosił go cały czas przy sobie – i w końcu zgubił. Stanęło na tym, że kupiłam taki sam.
Przez pierwsze dwa tygodnie byłam jak zombie. Nie chciałam nic robić. Chciałam tylko jeść i spać.
Matka nie urodziła mnie dla wojny
Wróciłam do pracy jako koordynatorka działu międzynarodowego. Jeżdżę na różne konferencje, udzielam wywiadów, opowiadam o tym, co przeżyłam. Musimy o tym mówić, żeby to się już nie powtórzyło. Z marzeń o dziecku nie rezygnuję, chcę też stworzyć własną kolekcję. Po wojnie chciałabym wytwarzać ubrania i mieć własną markę.
Wielu uważa, że wojna nigdy ich nie dotknie. Kiedyś też tak myślałam. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że zostanę żołnierką czy jeńcem wojennym. Moja matka nie urodziła mnie dla wojny. Ale udział w niej to był mój wybór. I wierzę, że gdyby wszyscy się zjednoczyli, wojna mogłaby zakończyć się wcześniej.
Chcę też przekazać ludziom, że po tym wszystkim można żyć. W Azowstali i w niewoli zdałam sobie sprawę, że mogę zrobić o wiele więcej, niż sobie wyobrażałam
Nie można bać się żyć. Dla mnie puste życie, w którym nic nie osiągnęłaś, jest gorsze niż iść do piekła.