Kultura
Погляд наших колумністок на найважливіші культурні події — вистави, фільми та книги, важливі для нашого майбутнього
Nasza muzyka pokazuje światu dramat wojny
Na festiwalu muzyki klasycznej w Mielcu, na którym dwoje wybitnych ukraińskich pianistów miało uczestniczyć w koncercie charytatywnym, Chrystyna Beniuk musiała zagrać Schumanna sama. Bo Witalij Dworowyj, jej partner fortepianowy, nie mógł opuścić kraju.
Polacy przyjęli mnie ciepło, z empatią
– Kilka dni przed naszym wrześniowym koncertem zmienił się minister kultury Ukrainy. Nie mieliśmy już czasu na ponowne przygotowanie wniosków o pozwolenie na wyjazd za granicę – mówi Chrystyna Beniuk. – Wydzwanialiśmy, gdzie się dało, wyjaśniając, że musimy wziąć udział w ważnym festiwalu. Ale nasze dokumenty zaginęły w biurach ministerstwa.
To był szok. Za każdym razem, gdy wyjeżdżamy na występy za granicę, mentalnie przygotowujemy się na niespodzianki. Ale tym razem z jakiegoś powodu byliśmy spokojni. Świadomość, że będę musiała sama zagrać utwór skomponowany dla dwóch pianistów, dotarła do mnie dopiero w przeddzień koncertu.
Zdałam sobie sprawę, że muszę naprędce zmienić program występu. Byłam bardzo zestresowana, bo to miał być koncert poświęcony Robertowi Schumannowi: Witalij miał zagrać jego „Etiudy Symfoniczne”, a ja „Kreislerianę”. Mieliśmy też wykonać razem Brahmsowskie „Wariacje na temat Schumana” – utwór na cztery ręce. W jeden wieczór musiałam ułożyć program solowego koncertu, który trwałby co najmniej godzinę. Ostatecznie zagrałam tylko swój program, do którego dodałam Haydna i ukraińskiego kompozytora Walentyna Silwestrowa.
Na szczęście polska publiczność przyjęła mój występ niesamowicie ciepło i z empatią. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam w Polsce czegoś takiego.
W każdym z naszych występów za granicą uwzględniamy utwory ukraińskich kompozytorów, od Łysenki do Skoryka
Rok temu na festiwalu Beskidy bez Granic zagraliśmy sonatę Wiktora Kosenki – i wygraliśmy. Później z muzyką Kosenki zdobyliśmy drugą nagrodę na konkursie pianistycznym w Rzymie. Ludziom to się podoba.
Poprzez muzykę Witalij i ja staramy się pokazać dramat wojny w Ukrainie. Chcemy, by świat to usłyszał i poczuł. Teraz gramy dużo ukraińskiej muzyki za granicą. Między koncertami publiczność pyta: „Gracie z takim tragizmem, bo słyszeliście wybuchy? Bo jesteście na wojnie?”. Z jednej strony chciałabym odpowiedzieć, że tak, wojna mnie dotknęła. Ale z drugiej – że przecież taka jest nasza ukraińska muzyka.
Kiedy gramy, wyobrażamy sobie Buczę, Mariupol
Dla polskiej publiczności graliśmy już Kosenkę, Barwińskiego i Silwestrowa. Wiktor Kosenko był romantycznym ukraińskim kompozytorem i pianistą, który spędził dzieciństwo w Warszawie, a większość życia w Żytomierzu. Żył w czasach kiedy najlepszym sposobem na rozwinięcie własnego talentu była przeprowadzka do Moskwy [Moskwa ściągała wtedy do siebie utalentowanych ludzi z Ukrainy, a ich dzieła przedstawiała potem jako rosyjskie. Kiedy powstała Moskiewska Akademia Muzyczna, Rosjanie wywieźli z Ukrainy najbardziej utalentowanych muzyków i zrobili z nich nauczycieli. Dlatego to w ukraińskiej szkole kształciły się kolejne pokolenia muzyków – red.]. Wiktor Kosenko skomponował sonaty, które muzycznie są podobne do dzieł Rachmaninowa. Ale to nie jest Rachmaninow, to współczesna muzyka ukraińska.
Z kolei Wasyl Barwiński studiował i pracował w Pradze, lecz wrócił do Ukrainy i tu rozwijał swą muzykę – dopóki w 1948 roku nie został aresztowany przez władze radzieckie. Zniszczono wszystkie rękopisy jego utworów. Kiedy wrócił z 10-letniego zesłania, resztę życia poświęcił na odtworzenie tych utworów z pamięci.
Jego muzyka jest nowoczesna, chłodna. To galicyjska secesja, początek moderny. We Lwowie gra się ją od dawna, w Kijowie – dopiero się zaczyna.
Zagrałam też, w Polsce po raz pierwszy, Walentina Silwestrowa. Bardzo chciałam to zrobić, ponieważ niewiele osób za granicą go zna. Oczywiście mogę grać dla Polaków Chopina, ale myślę, że ważniejsze jest zapoznanie publiczności z kulturą i muzyką, której nie słyszeli. Muzyką, która kiedyś była uważana za gorszą.
Witalij i ja planujemy również zagrać w Europie III Symfonię Borysa Latoszynskiego. Została napisana pod wpływem doświadczeń kompozytora z czasów II wojny światowej. Opatrzył ją mottem: „Pokój zwycięży wojnę”, chcąc zaznaczyć, że przekazuje doświadczenie wojny jako tragedii jednostki i ludzkości.
Symfonia składa się z 4 części: pierwsza to niemiecka ofensywa, druga – bombardowanie Warszawy, trzecia – bitwy, a czwarta to zwycięstwo. Kiedy gramy tę muzykę teraz, wyobrażamy sobie Ukrainę, Buczę, Mariupol...
Gdy wybuchła obecna wojna, kompozytor Hlib Faryniuk uznał, że musi posłuchać tej symfonii i napisać partie dla czterech pianistów na dwa fortepiany. Znalazłam jeszcze dwóch pianistów i rozpoczęliśmy próby. 5 października 2022 roku daliśmy światową premierę na Międzynarodowym Festiwalu „Kontrasty” we Lwowie. Potem, w rocznicę inwazji, zagraliśmy ten utwór w Filharmonii Narodowej Ukrainy w Kijowie. To był ważny moment w historii muzyki ukraińskiej, bo dzięki temu koncertowi pianiści w Austrii zainteresowali się symfonią. Wysłaliśmy im nuty – i też ją wykonali.
Za granicą chcę spać, nie słysząc alarmów
Jaryna Matwijiw: Czy trudno dawać koncerty w Europie po tym, co Pani przeszła w Ukrainie?
Chrystyna Beniuk: Pierwszą rzeczą, o której myślę, kiedy wyjeżdżam za granicę, jest to, że będę mogła spać spokojnie, nie słysząc syren alarmów. Że to będzie dla mnie taka mała oaza równowagi psychicznej. Wtedy nawet to, że pociąg w Niemczech spóźnia się pięć godzin, przez co sypią się terminy moich koncertów – staje się błahostką. Bo to nic w porównaniu z tym, czego mogę doświadczyć we Lwowie.
Z drugiej strony, za granicą moje reakcje na wiadomości docierające z Ukrainy są coraz gorsze. Bo nie będąc w centrum wydarzeń, martwię się o innych.
Po zmasowanym ostrzale bardzo trudno się pozbierać. Wiesz, że to ruletka, że po prostu miałaś dziś szczęście
I musisz jeszcze bardziej skoncentrować się na jakiejś pracy, żeby to się wreszcie skończyło.
Witalij Dworowyj mieszka w pobliżu głównego dworca kolejowego. Ten rejon Lwowa jest uważany za niebezpieczny. Dlatego podczas alarmów zawsze schodzi do schronu. Czasami alarm rozlega się w nocy. Patrzymy wtedy, co leci, a jeśli to MIG, to jeszcze przez chwilę śpimy, a potem budzimy się i idziemy do schronu. W nocy tuż przed zmasowanym atakiem na Lwów Witalijowi śniło się, że matka czeka na niego pod drzwiami. Poczuł, że musi natychmiast wstać i iść do schronu. Jakieś 15 minut później usłyszał potężną eksplozję i wszystko w piwnicy się zatrzęsło. Mieszka po prawej stronie stacji, a rakieta uderzyła z lewej. Matka go ostrzegła.
Jak żyje artystyczny Lwów podczas nalotów?
Podczas alarmów przeciwlotniczych w Operze Lwowskiej koncerty są przerywane i wszyscy schodzą do schronu. Jeśli alarm trwa krócej niż 40 minut, spektakl jest wznawiany. Jeśli dłużej, możesz dostać bilet na inny dzień. W filharmonii i sali organowej [Lwowska Filharmonia Obwodowa i Lwowska Sala Muzyki Organowej – red.] koncerty nie odbywają się tak często. Podczas nalotów ludzie wychodzą z sal koncertowych i czekają na korytarzach.
W Polsce po koncertach często rozmawiam z publicznością po polsku. Czasami ludzie pytają mnie, dlaczego jeszcze nie wyjechałem z Ukrainy. A ja im odpowiadam, że Lwów jest wspaniały i gdy tylko wojna się skończy, a lotnisko zacznie działać, będziemy do siebie latać i się odwiedzać. Zawsze będę wracała do Lwowa, bo to magnetyczne miasto. Nie da się go opuścić na długo.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
Ukraina w sercu Lublina: miasto szykuje się na festiwal
Festiwal od dawna już wydarzeniem, na które mieszkańcy Lublina czekają z niecierpliwością. Organizatorem od początku jest Fundacja Kultury Duchowej Pogranicza. Program zmienia się co roku – Ukraina przechodzi przecież gwałtowne przemiany, odpowiada na coraz to nowe wyzwania i walczy o swą niepodległość. Wszystko to ma wpływ na życie kulturalne kraju, które warto zaprezentować w Polsce.
W 2023 roku do współorganizatorów imprezy dołączyła ukraińska organizacja pozarządowa „Efekt Dziecka”. Nowe pola zainteresowań obejmują urbanistykę i architekturę oraz dyplomację kulturalną dzieci.
Program XVII festiwalu jest bogaty i pełen nowości. Tradycyjnie w jego pierwszych dniach odbędzie się konkurs wiedzy o Ukrainie „Ukraina terra(in)cognita”, który narodził się 15 lat temu z inicjatywy Iwony Kryczki (nauczycielki geografii w 29. Liceum Ogólnokształcącym w Lublinie) i Nadii Gergało (wykładowczyni Centrum Europy Wschodniej UMCS), by wspierać zainteresowanie nauką języka i poznawanie kultury ukraińskiej przez dzieci w Polsce. Do konkursu przystępują zarówno Polacy, jak Ukraińcy z całej Lubelszczyzny, którzy chcą poznać Ukrainę, jej historię, przeszłość i teraźniejszość. Szczególną uwagę zwraca się na ważne aspekty współpracy polsko-ukraińskiej. W tym roku uczestnicy wydarzenia, uczniowie szkół i liceów z całej Lubelszczyzny, będą nie tylko rywalizować o mistrzostwo w ukrainoznawstwie, ale także podczas specjalnie przygotowanej lekcji mistrzowskiej zdobędą dodatkową wiedzę na temat historii ukraińskiej architektury.
9 października goście festiwalu zobaczą wernisaż prac uczestników konkursu fotograficznego „Miasto-DOM”. Format powstał w 2023 roku jako odpowiedź na destrukcyjne działania rosyjskich najeźdźców w ukraińskich miastach – niszczenie infrastruktury i domów Ukraińców. Dla organizatorów ważne jest również podkreślenie roli Lublina jako miasta, które w czasie wojny stało się tymczasowym domem dla dziesiątek tysięcy Ukraińców. Podczas konkursu fotograficznego uczestnicy proszeni są o poszukiwanie miejsc w Lublinie, które mogą przypominać im o ich rodzinnych zakątkach.
10 października można nazwać dniem miejskim festiwalu. Odbędą się wtedy warsztaty dla lubelskich uczniów, prowadzone przez Margaritę Didiczenko, architektkę i kierowniczkę projektu w sekcji „Edukacja i budowanie potencjału” koalicji miejskiej Ro3kvit, oraz Annę Łodyginę, dziennikarkę, badaczkę i autorkę projektu „Back to the roots”, poświęconego kulturze ukraińskiej. Organizatorzy wydarzenia zapraszają również do udziału w panelu dyskusyjnym pt. „Na czasie: miasta UA”, który w tym roku poświęcony będzie rozwojowi kultury miejskiej w Ukrainie, a także wyzwaniom stojącym przed mieszkańcami w czasie wojny.
11 października organizatorzy zapraszają na specjalny wieczór muzyczny „VIBEUA: dźwięki Ukrainy”, podczas którego będzie można usłyszeć utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów. Na bandurze zagra Zoriana Bilowus, a śpiewać będzie wokalistka Łesia BoIko. Bo muzyka to kolejny sposób na lepsze zrozumienie ukraińskiej kultury i mentalności. Nie trzeba znać języka, by poczuć ukraińskie emocje i nastrój.
12 października festiwal powita długo oczekiwanego gościa. W ramach trasy charytatywnej żołnierz, dziennikarz i poeta Pawło Wyszebaba da w Lublinie koncert muzyczno-poetycki. Wiersze Pawła zostały przetłumaczone na polski. Podczas koncertu będzie je recytował w języku ukraińskim, a polskie tłumaczenie będzie dostępne na ekranie.
Więcej szczegółowych informacji na temat każdego wydarzenia można znaleźć tutaj.
Zdjęcia pochodzą organizatorów festiwalu
Materiał partnerski przygotowany przez Annę Olchową i Oksanę Basarab
Seriale polityczne: kino z misją specjalną
Louis Lee Ray i Michael Waldman, brytyjscy reżyserzy „Zelensky Story”, nie doszli do porozumienia w kwestii pozytywnych aspektów prezydentury Zełenskiego – więc wątki negatywne, skandaliczne czy kryminalne też nie zostały w tym serialu poruszone. I to propagandowe podejście, tj. forsowanie jednych rzeczy, a ukrywanie innych, dobrze wpisuje się w system tworzenia seriali politycznych.
Najsłynniejszy bodaj przykład tego gatunku, „The House of Cards”, skupia się na dramacie człowieka dochodzącego do władzy, przepojonego żądzą zemsty, zdolnego manipulować innymi politykami i opinią publiczną. Rządzący USA w latach emisji serialu prezydent Barack Obama, jego wierny widz, stwierdził swego czasu ze smutkiem: „Chciałbym móc tak łatwo dogadywać się z kongresmenami i senatorami”.
Tego rodzaju seriale czy filmy są nie tylko pożądane przez zaangażowanych politycznie widzów, ale też ważne dla ambitnych technologów politycznych, którzy wykorzystują kino zgodnie z metodami tak trafnie zdefiniowanymi przez geniusza zła Włodzimierza Lenina.
Z drugiej strony seriale polityczne mają też przeciwną, konstruktywną stronę: są prewencyjną metodą omawiania sytuacji, które już się dzieją lub mogą się wydarzyć w polityce. Dlatego niektóre z nich stały się prorocze.
Occupied (Okkupert), Norwegia, 2015-2020
Norweski serial zrealizowany dla platformy Viapley wygląda proroczo. Hybrydowa inwazja Rosji na Norwegię została wymyślona przez pisarza Ju Nesb? w 2008 roku, a w 2014 roku, gdy Rosja w ten sam sposób najechała Ukrainę, anektując Krym, 1. sezon serialu (2015) stał się prawdziwą kinową bombą. Działalność rosyjskiej V kolumny w Norwegii, fałszywe zapewnienia rosyjskiego ambasadora, naiwność Norwegów i ogólne, bardzo znajome i smutne wezwanie: „nie strzelać” wyglądają przerażająco. Oglądając „Okupowanych”, Ukraińcy, Polacy i inni Europejczycy mogą wyraźnie (teraz!) zobaczyć strategię i wpływy, z jakimi Rosjanie rozpoczęli swoją operację terrorystyczną w 2014 roku, która w lutym 2022 r. przerodziła się w największą wojnę w Europie od czasów II wojny światowej. Przepowiednia i odwaga autorów sprawiły, że seria ta stała się epokowa.
Zasada Comeya - wyższa lojalność, (Zasada Comeya) USA, 2020
Podobnie jak „The Occupied”, „The Comey Rule” nie ma sobie równych. Serial Sky ShowTime to propaganda bez precedensu w Hollywood, podobna do kina radzieckiego u szczytu zimnej wojny. Dziko niepoprawny politycznie i agresywny, pokazuje postać, która jest podobna do Trumpa pod każdym względem – bo jest równia paskudna, głupia, zła i niekulturalna (w jednym odcinku pojawia się nawet jako sam Szatan). Na dodatek szef FBI James Comey, wymieniony w tytule, zrazu uczciwy i poprawny – okazuje się równie zły.
Serial ukazał się w 2020 roku, stając się najczarniejszym filmowym PR-em w historii. Teraz „Zasada Comeya” jest często przypominana, ponieważ Ameryka jest tak samo spolaryzowana, a na horyzoncie pojawiają się nowe wybory.
The Crown, Wielka Brytania, 2016-2023
Majestatyczny serial Netflixa godny wszelkich rekomendacji. Jego akcja obejmuje niemal cały wiek, od początku XX do początku XXI, a jego siły grawitacyjne przyciągają dziesiątki krajów, setki wydarzeń i niezliczone historyczne postaci – nie tylko z Europy. Mamy ciąg kłótni, skandali, konfrontacji, wojen, śmierci i narodzin. Mało kto nie oglądał tego serialu. A tych, którzy nie oglądali, lecz zamierzają to zrobić, informujemy, że „The Crown” też „nie jest bez skazy” zarówno w opinii fanów, jak krytyków. Z sezonu na sezon jego twórcy byli albo bardziej skrupulatni i ostrzy w relacjonowaniu królewskiej historii, albo bardziej pobłażliwi. Na przykład po sezonie 5., w którym sympatie twórców znalazły się ewidentnie po stronie księżnej Diany, sezon 6. oddał hołd królowej Elżbiecie II.
Wiatr zmian (Dolpung), Korea Południowa, 2024
Nieoczekiwany, ale odważny apel Koreańczyków do kręgów rządzących ich krajem (rzadkie zjawisko wśród dram) doprowadził nie tylko do porównań z „The House of Cards”, ale także do podobieństw z grą w pokera – gdy stawka rośnie z rundy na rundę, a chodzi o ludzkie życie. Korzystając z konstytucyjnej klauzuli, zgodnie z którą wiceprezydent staje się prezydentem w przypadku śmierci lub niepełnosprawności tego ostatniego – wiceprezydent zatruwa życie prezydenta, starając się zająć miejsce szefa. Celem protagonisty jest oczyszczenie rządu z korupcji, nawet kosztem więzienia, a nawet własnej śmierci. W kolejnych odcinkach walczy z ministrami, posłami i prokuratorami, będącymi lobbystami i protegowanymi oligarchów. I niezwykły niuans: prześladowca od czasu do czasu staje się ściganym, by ponownie odzyskać inicjatywę. I tak w kółko – z szokującym finałem.
Dyplomatka (The Diplomat), Wielka Brytania, 2023
Sezon 2 „Dyplomatki” pojawi się w USA 31 października – w samą porę, bo przed listopadowymi wyborami. A ponieważ opowiada o ambasadorce USA w Wielkiej Brytanii, która zabiega o wiceprezydenturę, idealnie wpisuje się w kampanię na rzecz prawdziwej kandydatki Demokratów. Nie ma wątpliwości, że serial jest pozycjonowany właśnie w ten sposób, zwłaszcza jeśli uwzględnić ideologiczną stronniczość producenta, którym jest Netflix. Niemniej „The Diplomat” znacznie różni się od rzeczywistości. Tutaj polityczna gra za kulisami jest wyważona, mieszanka gatunkowa bogata, a fabuła trzyma się niemal niemożliwej w kinie poprawności w przedstawianiu relacji między płciami i krajami.
Wszystkie zdjęcia: materiały prasowe
Wyobraź sobie, że Ukraina jest potężnym krajem
Switłana Oleszko: Co by się stało, gdyby Ukraina wygrała wojnę z bolszewicką Rosją w 1920 roku?
Ołeksandr Irwaniec: „Charków 1938” to powieść o Ukrainie, której się udało. I jest to dystopia. Patrząc na ten karnawał, który odbywa się na kartach książki, masz przeczucie katastrofy tuż przed wielkim wydarzeniem, tym wielkim wybuchem wojny w 1939 roku. Bohaterowie książki wiedzą, że bawią się na Titanicu, nazywają to ucztą w środku zarazy. I tak było w tamtych czasach, zarówno w Związku Radzieckim, jak w Niemczech.
Pytanie do tłumacza: Moim zdaniem to najgorsza książka do tłumaczenia. Co sprawiło, że się tego podjąłeś?
Andrij Sawenec: Potraktowałem to jak wyzwanie. To złożony, ambiwalentny, wielowymiarowy tekst, który trzyma tłumacza w napięciu.
Czy mógłbyś nam opowiedzieć o konkretnych trudnościach związanych z tłumaczeniem?
Przedstawiciele narodu ukraińskiego przyjeżdżają do Charkowa na karnawał z różnych części Ukrainy i spoza niej, w tym zza wschodniej i zachodniej granicy. I tu przypominamy duet kabareciarzy Jurko i Stefko, którzy istnieli naprawdę. Mówimy o znanych postaciach: Juriju Wynnyczuku, znanym dziś przede wszystkim jako pisarz, i Stefce Orobcu. Byli bardzo popularni w latach dziewięćdziesiątych. W Charkowie ci mieszkańcy Lwowaposługują się dialektem galicyjskim, bardzo różniącym się od wschodnioukraińskiego standardu literackiego. Po prostu stoją sobie gdzieś na ulicy, opowiadając sobie dowcipy – a inniśmieją się, choć nie rozumieją wszystkiego. Śmieją się, ponieważ ten język jest dla nich dziwny i zabawny.
Oczywiście, w oryginale możesz przytoczyć pewne elementydialektu zachodniego, czyli lwowskiego – ale pozostaje pytanie, jak to przetłumaczyć na polski.
Decyzja była dla mnie oczywista, nie znalazłem dla niejalternatywy: wyłowiłem z zakamarków pamięci inny słynny lwowski duet kabaretowy okresu międzywojennego, Szczepcia i Tońcia, czyli Kazimierza Wajdę i Henryka Vogelfängera
Po raz pierwszy mówię o tym publicznie i nie wiem, czy ktoś w ogóle zauważy, ale wy będziecie o tym wiedzieć. Odnalazłem transkrypcję tych dialogów radiowych, pobrałem jeden fragment, który jest funkcjonalnie podobny – czyli pytanie, odpowiedź i potem kolejne pytanie – tak żeby dokładnie pasował do tej matrycy. To autentyczny fragment, dialog między znanymi kabareciarzami. Uznałem, że tłumacząc postmodernistyczne dzieło, mam do tego prawo.
O.I.: Zgadzam się.
Piszesz: „Dedykuję Ukrainie i Ukraińcom, których kocham”. Czy ta książka jest tylko dla Ukraińców? Czy pisząc ją myślałaś, że nie zostanie przetłumaczona na żaden język obcy?
O.I.: Myślałem, że ten tekst nigdy nie zostanie przetłumaczony. A jeśli zostałby przetłumaczony, to Polska miała być ostatnim krajem, w którym to tłumaczenie by się pojawiło. Nie ze względu na tekst, ale ze względu na część ideologiczną i filozoficzną.
Jewhen Konowalec, prezydent Twojej wymyślonej Ukrainy, i kanclerz Niemiec, komunistyczny lider Telman, spotykają się w 1938 roku w Charkowie. Niemiec pyta: „Jak podzielimy Polskę?”, a prezydent Ukrainy odpowiada mu po niemiecku: „Mam na ten temat kilka przemyśleń”.
O.I.: Tym bardziej jestem wdzięczny Andrijowi Sawencowi i Fundacji Eastern Express za to, że to tłumaczenie się ukazało. Niuansów i aluzji jest tam tak wiele, że po prostu kłaniam się Andrijowi za przetłumaczenie tego wszystkiego.
А.S.: Jest tu kilka warstw do rozróżnienia. Jedną z nich jest warstwa czysto językowa. Druga to warstwa kulturowa – to horyzont wiedzy czytelnika. Nazwiska, mniej lub bardziej ukryte cytaty, fakty z biografii ukraińskich pisarzy (ale nie tylko) mogą liczyć na wdzięczne przyjęcie u przygotowanego czytelnika. Jednak stosowna wiedza na temat przeszłości Ukrainy niekoniecznie będzie dostępna dla czytelnika spoza kraju. Z tego powodu przygotowałem więc również krótki zestaw komentarzy od tłumacza. On nie wyjaśnia wszystkiego, ale daje pewne wskazówki, które pozwalają dostrzec, jak głęboki może być ten tekst.
Co do publikowania tej książki w innych krajach, przede wszystkim w Polsce: to już jest warstwa, którą można nazwać ideologiczną – choć tak naprawdę wszystko w tym tekście jest ujęte w cudzysłów. To jest taki bardzo szeroki, ironiczny i autoironiczny gest pisarza, który mówi o stanie społeczeństwa, kultury, literatury i świadomości społecznej.
Ten obraz ukraińskiego społeczeństwa przedstawiony w powieści może nie być zbyt atrakcyjny dla samych Ukraińców i dla naszych sąsiadów. Wszystko zależy od wyznawanych wartości i hierarchii tych wartości
Te relacje międzynarodowe, umowy zawierane w tym wyimaginowanym świecie, dla którego punktem wyjścia jest wojna bolszewicka i zwycięstwo armii Ukraińskiej Republiki Ludowej – wszystko to prowadzi do ukształtowania się utopijnego społeczeństwa ukraińskiego. To bardzo osobista sprawa, kto jak będzie postrzegał ten obraz – czy z uśmiechem, czy z przerażeniem, czy z dezaprobatą.
Dlaczego Charków?
O.I.: Jestem pisarzem miasta. A jeśli mówimy o Charkowie, to moja matka pochodzi z Bohoduchowa, który znajduje się w obwodzie charkowskim. Dla mnie Charków był pierwszym dużym miastem, pierwszą metropolią, którą zobaczyłem. Miałem może cztery lata, mieszkaliśmy już na zachodzie Ukrainy. Pewnego dnia mama przywiozła mnie do Charkowa. W tamtejszym ZOO zobaczyłem niedźwiedzia polarnego, to było dla mnie odkrycie. Charków – miasto niedźwiedzia polarnego.
Po drugie, to była stolica, powiedzmy, socjalistycznej Ukrainy – ale urok stolicy jakoś pozostał. Zawsze go czułem.
Napisanie powieści zajęło mi około 2 lat, a myślałem o niej chyba przez 15 lat. Nasz przyjaciel, pisarz Jurko Pozajak, powiedział jakieś 15-20 lat temu: „Wyobraź sobie tylko: gdyby Ukraińska Republika Ludowa przetrwała”. I zacząłem to sobie wyobrażać. Ale co innego coś sobie wyobrażać, a co innego stworzyć cały świat, który mógł istnieć, gdy Ukraina stała się silnym państwem autorytarnym – jak większość krajów Europy Wschodniej w tamtym czasie. W Ukrainie zapytano mnie, dlaczego „Charków 1938”. Odpowiedziałem, że dlatego, że był to ostatni rok przed 1939. A wszyscy rozumieją, co wydarzyło się w 1939 roku.
Ale to było rok po 1937 i kilka lat po 1933. Wiemy, co się wtedy wydarzyło. Czytając tę książkę zastanawiałam się, czy chciałabym urodzić się w Charkowie, który opisałeś. I czy w tym Charkowie i w tym autorytarnym kraju byłoby miejsce dla Ciebie i dla mnie.
O.I.: Pisałbym dla nich patriotyczne sztuki, Andrij by je tłumaczył, a wy wystawialibyście je na deskach teatru. Dlaczego nie? To ironia, oczywiście.
Dajesz Charkowowi drugą szansę i czynisz go stolicą Ukrainy. Charków rzeczywiście był stolicą – i to w najgorszym moim zdaniem czasie. To był antyukraiński, bolszewicki gest. Jestem z Charkowa, bardzo kocham moje miasto i moją rodzinę, ale uważam, że dopóki istnieje Kijów, nie może być innej stolicy Ukrainy.
O.I.: Całkowicie się zgadzam, ale powinnaś również pamiętać, że Charków, niezależnie od tego, czy jest stolicą, czy nie, jest drugim miastem Ukrainy. Przed wojną mieszkało tu ponad 2 miliony ludzi. To prawdziwa metropolia. Oczywiście, to musiał być Charków. Dla mnie cała Ukraińska SRR, którą opisałem, to Rzym w stanie upadku – i rozkwitu zarazem. Upadek i rozkwit w jednym mieście, w jednym kraju.
Zbliża się rok 1939, a Ukraina utrzymuje kontakty z Niemcami, które również są krajem autorytarnym, ale w rządzie nie ma Hitlera, jest Telman, komunistyczny przywódca totalitarny
Lubię mieszać fakty z fikcją. Telman przybywa do Charkowa na sterowcu „Hindeburg”, który jest na okładce polskiego wydania. Prawdziwy „Hindeburg” został zbudowany w Niemczech i rozbił się w Stanach Zjednoczonych. U mnie on leci na Wschód, a nie na Zachód. Takich detali jest wiele. Na przykład do Charkowa przylatują dwaj Amerykanie, Ernest Hemingway i Henry Miller, którzy byli wtedy w Europie, tyle że w Paryżu. Jest też dziewczynka o imieniu Lina, która ma 8 lat. Ukraińcy rozumieją o kim mówię, Polacy może nie muszą tego rozumieć[zapewne chodzi o Linę Wasyliwnę Kostenko, urodzoną w 1930 r. ukraińską poetkę, tłumaczkę i dysydentkę, główną przedstawicielkę grupy szistdesiatnyków (poetów lat 60.) w kulrurze ukraińskiej – red.].
Polskie wydanie zawiera komentarze tłumacza. To tylko kilka stron. Moim zdaniem mogłoby być ich znacznie więcej.
A.S.: Wolę zakładać, że czytelnik jest inteligentny. Kiedy piszę komentarze, staram się robić to delikatnie, zwracać uwagę na drobne szczegóły, jakby zakładając, że czytelnik się połapie. Dałem tylko kilka wskazówek. Uznałem na przykład, że naszym czytelnikom nie trzeba mówić, kto kryje się za postacią Alessandra Boiczescu z Czerniowiec, który w powieści jest sekretarzem noblistki Olgi Kobylińskiej. To jeden z komentarzy, które nie znalazły się w książce, ponieważ były zbyt oczywiste.
Jak wyglądałaby współczesna Ukraina w Twojej powieści?
O.I.: Trudno powiedzieć. 24 lutego zmienił wszystko w moim życiu. I myślę, że wszystko zmieniło się dla większości Ukraińców. Gdybym miał teraz napisać coś podobnego, byłby to zupełnie inny tekst. Pisałem tę powieść jakieś 2 lata. Myślałem o niej, rysowałem jakieś schematy: co się wydarzy, kto jest obecny w jakim miejscu. Nietrudno wymyślić ogólną fabułę, ale stworzenie całego świata to dużo pracy. To przedsięwzięcie na całe życie – mogę powiedzieć, że spędziłem nad tym 15 lat.
Książka ma dwie warstwy. Jedna jest bardziej uniwersalna, bardziej globalna, bo pojawiają się takie postaci jak Hemingway czy Ewa Braun – czyli aluzje, które będą rozpoznawalne na całym świecie. Z drugiej strony postacie ukraińskie, które się pojawiają, to pierwszorzędni pisarze, z których większość w 1938 roku niestety już nie żyła. I to może być postrzegane jako swego rodzaju przypowieść o tym, jak pięknie mogła rozwinąć się ukraińska literatura. Jednak czytelnik może nadal postrzegać tę opowieść jako uniwersalne przesłanie, ponieważ porusza ona kwestię istnienia artysty w kraju z autorytarnym reżimem. A także kwestię ukraińskiej i polskiej tożsamości. Te kwestie są uniwersalne i ważne dla nas wszystkich.
Skąd przyjechałeś do Lublina?
O.I.: Z Równego.
Ale 24 lutego nadal mieszkałeś w Irpieniu?
O.I.: Tak. Przez dwa tygodnie byliśmy, że tak powiem, pod okupacją, chociaż nie było walk. Widziałem tylko wojskaobrony terytorialnej z kałasznikowami. Ale 8 marca, kiedy wyjeżdżaliśmy, na naszej ulicy była już bitwa. Przed mostem stały setki samochodów z powybijanymi szybami. Niektóre były rozbite, ze śladami krwi. Byłem z żoną i jej 92-letnią matką; karetka czekała na drugim moście. Zadzwoniła aktorka Rimma Ziubina i powiedziała, że ma mieszkanie w Kijowie. Zatrzymaliśmy się tam na kolejny miesiąc, balkon wychodził na Dniepr. Ogólnie Kijów w czasie wojny był ciekawym miastem. Przez kilka dni nie było żywności, potem pojawił się chleb i wszystko. Kupiłem papierosy, a potem dałem połowę z nich chłopakom na punktach kontrolnych.
Potem były Niemcy. Jak długo tam przebywałeś?
O.I.: No, prawie dwa lata. Byłem w Berlinie przez pięć miesięcy, a ostatnie pięć miesięcy mieszkałem w Bambergu, w Bawarii. Potem wróciłem do Równego. Tydzień po powrocieodebrałem telefon z Warszawy. Zaproponowali mi kolejny miesiąc pobytu w Krasnogrudzie. To nawet nie wieś, to chatka w lesie. Mieszkałem tam przez miesiąc i skończyłem swoją powieść. Naprawdę to doceniam i pamiętam, będę wdzięczny do końca życia. Wiele słyszałem o Krasnogrudzie, ale nigdy nie myślałem, że tam pojadę. To naprawdę bardzo piękne miejsce, także w kontekście Czesława Miłosza [W Krasnogrudzie, gdzie Miłosz często bywał, w Dworze Miłosza znajduje się Międzynarodowe Centrum Dialogu – red.]. Tam po jednej stronie masz Białoruś z rosyjskimi czołgami, a po drugiej granicę polsko-litewską. Uwielbiam takie ekstremalne miejsca.
Z Krasnogrudy wróciłem już do Równego. Przed wojną mieszkało w tym mieście około 220 tysięcy ludzi, teraz jest ich około 300 tysięcy. Wiele osób przyjechało ze wschodu Ukrainy – z Chersonia, Mariupola, Charkowa…
Wyobrażałeś kiedyś sobie, że wrócisz z Irpienia do Równego?
O.I.: Mógłbym to sobie wyobrazić. Ale tego, że wrócę tam przez Berlin, Bamberg i Krasnogrudę – nie mógłbym. Nikt bynie mógł.
Gdzie i jakie polskie filmy i seriale warto obejrzeć: Top 5
Przedstawiamy krótką listę najbardziej interesujących polskich filmów i seriali w globalnych serwisach streamingowych.
1. Śniegu już nigdy nie będzie (2020)
Apple TV+
Doskonały film z samokrytyką i zabawnym sarkazmem prezentujący współczesną Polskę, o przejrzystej historii i wysokiej jakości prezentacji. Piękny, filozoficzny i nieco mistyczny „Śniegu już nigdy nie będzie” pokazuje – i to jest szczególnie godne uwagi – Ukraińca z Czarnobyla, który pracuje w Polsce jako masażysta zamożnych mieszkańców warszawskiego przedmieścia. Przywozi do Warszawy własną leżankę – i udziela porad każdemu leżącemu na niej klientowi, przynosząc ulgę nie tylko jego ciału. Cichy, łagodny i skryty bohater intryguje zarówno pozostałych bohaterów, jak widzów, nasuwając pytanie, kim tak naprawdę jest. I to właśnie sprawia, że film jest tak wciągający. Nic dziwnego, że został zgłoszony przez Polskę jako kandydat do Oscara. Bo wbrew temu, co napisała Małgorzata Szumowska, „Śniegu już nigdy nie będzie” to nie jest film skandalizujący, ale po prostu piękny.
2. Najmro: Kocha, kradnie, szanuje (2024)
Netflix
„Najmro…” opowiada o Zdzisławie Najmrodzkim, który był legendą Warszawy końca głodnych i bosych lat 80., kiedy zdobycie nawet papieru toaletowego wydawało się czystym szczęściem (ale Najmro potrafił zdobyć wszystko). Debiutancki film Mateusza Rakowicza z powodzeniem pokazuje wszystko to, co kino pokazywać powinno. Realia wydarzeń, o których mowa, odtworzono z dbałością o najdrobniejsze szczegóły, a wszystko tonie w beżowej poświacie, sugerującej powrót do przeszłości. Fabuła tej komedii kryminalnej napędzana jest działaniami sprytnego oszusta – i cechami jego charakteru. Zresztą to właśnie temperament bohatera skłonił twórców do sięgnięcia po tę historyczną postać: Najmrodzki aż 29 razy wywodził w pole policję i wymiar sprawiedliwości, a to wyskakując przez okno podczas procesu, a to uciekając przed całym tłumem policjantów na giełdzie samochodowej, a to tajemniczo znikając z więzienia... Dobrze nakręcony film – i dobra rozrywka.
3. Wataha (2014)
HBO Polska/MAX/MEGOGO*
Pierwszy serial nakręcony przez polski oddział amerykańskiego serwisu streamingowego HBO. 3 sezony „Watahy” to także po części opowieść o Ukrainie – bo traktuje o polskich funkcjonariuszach straży granicznej i policji, zajmujących się zapobieganiem przemytowi i walczących z mafią. Pilnują ukraińsko-polskiej granicy z jej nielegalnym przemytem alkoholu i papierosów, handlem narkotykami i ludźmi. Ukraińcy są obecni i w fabule (dobre role Jakiwa Tkaczenki, Roba Feldmana, Dmytro Sowy), i w ścieżce dźwiękowej (Maria Jurczyszyn-Kulyk z zespołu Tołhaje). W ten czy inny sposób w intrygę wplątują się też Rosjanie (szefem mafii jest Rosjanin), a jeden z Polaków wspomina, mówiąc o Ukraińcach: „Oni walczą z małymi zielonymi ludzikami, a wy ich atakujecie”. To coś więcej niż zbrodnia. To polityka.
*Amerykański kanał kablowy HBO i usługa streamingowa HBO Max oficjalnie nie działają w Ukrainie, więc ukraińskie usługi OTT współpracują z licencjobiorcami, którzy mają prawa do ich treści. W ramach umowy ukraiński serwis Megogo ma dostęp do pełnej biblioteki HBO.
4. Ślepnąc od świateł (2018)
HBO Europa/HBO Polska
Głęboki wgląd w przestępczy świat dilerów narkotykowych w Polsce. Dzięki reżyserowi Krzysztofowi Skonecznemu oglądamy żywy, barwny i krwawy obraz świata nocnych klubów i gangsterskich porachunków, w którego centrum jest Kuba, pochodzący z ukraińskiej Prypeci młody diler narkotykowy (Kamil Nożyński). Kiedyś był całkiem normalnym chłopakiem, miał dziewczynę i dużo podróżował. Teraz miota się w świecie brutalnej przemocy bez większej nadziei na oswobodzenie. Balansując między szumowinami i mordercami, marzy o wyjeździe do Argentyny. Czy mu się uda?
5. Znachor (2023)
Netflix
Dramat zbudowany na z pietyzmem dopracowanym tle historycznym. To już trzecia ekranizacja klasycznej polskiej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pod tym samym tytułem. Druga, wyreżyserowana przez Jerzego Hoffmana w 1981 roku, była prawdziwym hitem kasowym – tylko w Polsce obejrzało ją prawie 6 milionów widzów.
W nowej wersji aktorzy są bardziej wyluzowani, a historia profesora chirurgii Rafała Wilczura pokazana jest bardziej dynamicznie i sprawnie. Fabularnie niewiele się nie zmieniło: najpierw od profesora odchodzi żona, rozczarowana tym, że postanowił więcej czasu spędzać w pracy niż z rodziną, potem napaść ulicznych bandziorów odbiera lekarzowi pamięć – i całe dotychczasowe życie.
Zdjęcia: materiały prasowe
Nasze drzewo życia wyrośnie na polach minowych
Łączy techniki malarstwa i tradycyjnego ukraińskiego haftu. W marcu 2022 roku Dom Dior zaproponował jej stworzenie dekoracji na okoliczność prezentacji nowej kolekcji. Ale na dekoracjach się nie skończyło. Świat haute couture zapragnął zobaczyć i usłyszeć Ukrainę – nietypową, oryginalną, autentyczną. Motywem przewodnim kolekcji Diora było „Drzewo życia”, główny motyw ukraińskiego haftu z regionu Czernihowa.
„Drzewo życia” jest symbolem zwycięstwa światła nad ciemnością. W pierwszych dniach wystawę Ołesi Trofymenko w Muzeum Rodina w Paryżu odwiedziło ponad 10 tysięcy osób. Według PR-owców Diora to rzadkość.
Rozmawiamy z Ołesią o jej współpracy ze prestiżową światową marką i o pięknym ukraińskim hafcie, który zwrócił uwagę Francuzów na los cierpiącej Ukrainy.
Symbol zwycięstwa życia nad śmiercią
Jaryna Matwijiw: Podobno wiadomość, że chce z Panią współpracować Dom Diora, zastała Panią w ogrodzie.
Ołesia Trofymenko: Tak było. Miałam trochę szczęścia, bo byłam wtedy daleko od Kijowa, na wsi. Mimo to było mi bardzo trudno, ataki paniki nie odpuszczały. Czwartego dnia wojny poszłam sadzić warzywa w ogrodzie – taki mój psychologiczny protest przeciw śmierci i okrucieństwu Rosji. To była moja osobista wojna o prawo do obsadzenia mojej ziemi kwiatami i warzywami wbrew machinie śmierci.
Nawiasem mówiąc, to jest bardzo widoczne w Kijowie: kwietniki, które wcześniej były zarośnięte chwastami, teraz są obsadzone kwiatami. Kiedy rozmawiałam z moimi sąsiadami, kierował nimi ten sam impuls: natychmiast obsadzić całą tę zranioną ziemię pięknem.
Odebrałam telefon od kuratora wystawy, którą zorganizowaliśmy w 2014 roku. W tamtym czasie Benetton organizował coroczną wystawę, na którą zapraszał setkę artystów z całego świata, a oni musieli malować na płótnach o wymiarach 10/15 centymetrów – co nie jest łatwe, choć interesujące. Gdy zaczęła się inwazja, postanowiono powtórzyć tę akcję w Rzymie.
W tym 2014 roku udało mi się wyhaftować fragment w formacie 10 na 15 cm, bo właśnie wymyśliłam technikę haftu malarskiego. Odtąd byłam zainteresowana pracą w tej technice, tyle że na inną skalę. Ta moja praca wpadła w oko Marii Grazii Chiuri, dyrektorce kreatywnej Domu Diora. Poprosiła mnie o zorganizowanie wspólnej wystawy.
Stoję więc w ogrodzie i pytam ją ponownie: „Jaki Dior?”
A Solomia Sawczuk, kuratorka wystawy, dodaje, że będzie dla mnie pracować 200 osób. Myślałam, że chodzi o 200 ukraińskich artystów, którzy pomogą przy dekoracjach. Ale nie. „Będzie dla ciebie pracować 200 hinduskich hafciarek z Bombaju” – mówi Solomiia. W rzeczywistości było ich dwa razy więcej.
Przez trzy tygodnie 470 hafciarek wyhaftowało 32 moje prace na pokaz Diora
Co ciekawe, one były z pierwszej indyjskiej szkoły, w której kobiety mogą haftować i zarabiać pieniądze (wcześniej w Indiach tylko mężczyźni mogli zarabiać na haftowaniu). Pięknie wyhaftowały moje płótna w 3D.
Badała Pani hafty kozackie z minionych wieków. Te motywy stały się wizytówką pokazów Diora. Ale dlaczego Dior zwrócił się do ukraińskiej historii i sztuki?
Po pierwsze, kiedy się do nas zwrócili, był koniec marca 2022 roku. Firma Dior została założona po tym jak Christian Dior spotkał swoją siostrę, która przeżyła niemieckie obozy koncentracyjne. Protestując przeciwko katastrofie ludzkości, założył więc luksusowy dom odzieżowy. Takie zwycięstwo estetyki nad zniszczeniem.
Dlatego tak ważne było dla nich zwrócenie się do ukraińskich rzemieślniczek (było już po Buczy i Irpieniu) – to było ich polityczne stanowisko wobec wydarzeń w Ukrainie. Mieli moje pełne poparcie.
Po drugie, używam skomplikowanych haftów.
Staram się pokazać ukraińską kulturę w inny sposób niż Rosja zawsze przedstawiała nas światu – w prymitywnych portkach i koszulinach. Haft kozacki to kosmos! Jego estetyka jest podobna do japońskiej
W szkicach dla Diora wykorzystałam również motyw galicyjskich wieńców ślubnych z początku XX wieku. Przypominają korony. Ale naszym najjaśniejszym punktem przecięcia z Diorem jest symbol „Drzewa życia”. Przywiązali się do tego obrazu. W końcu, jak powiedziała mi Maria Grazia Chiuri, „Drzewo życia” jest zbiorowym obrazem wszystkich narodów. Wszystkie starożytne kultury interpretują je jako symbol zwycięstwa życia nad śmiercią.
W rezultacie Maria Grazia całkowicie zmieniła koncepcję swojej kolekcji, by dopasować ją do mojego obrazu. „Drzewo życia” stało się motywem przewodnim całego pokazu Diora.
Czy po pokazie haftowane płótna pozostały w Muzeum Rodina?
Tak, wisiały tam przez tydzień, by mogli je obejrzeć odwiedzający muzeum. Tylko w ciągu pierwszych 4 dni moje prace zobaczyło 10 tysięcy osób. Wystawa wywołała poruszenie. Rozmawialiśmy o Ukrainie językiem sztuki.
Potem płótna stały się własnością Domu Diora.
Na początku wojny Francja i Włochy tkwiły w narracjach rosyjskiej propagandy. Dom Diora od razu się odnalazł?
Byłam mile zaskoczona. Pierwsze słowa Marii Grazii, kiedy spotkałyśmy się w Paryżu, brzmiały: „Ołesia, chcę ci od razu powiedzieć, że jesteśmy po twojej stronie, nie wierzymy w rosyjską propagandę. Rozumiemy, która strona ma rację”.
To było ważne, ponieważ kiedy jesteś za granicą, nie do końca wiesz, komu ufać. Rosyjska propaganda wydaje mnóstwo pieniędzy na dezinformację dotyczącą wojny w Ukrainie.
Artystów słychać lepiej niż polityków
Rok temu mieliśmy pokaz filmu „Mariupol. Utracona nadzieja”. Opowiem pewną historię. Kiedy robiłam szkice dla Diora, nasz reżyser Maks Litwinow poprosił mnie o narysowanie obrazu do filmu dokumentalnego o Mariupolu. Kręcił ten film zaraz po zdobyciu miasta przez Rosjan. Przeprowadzał wywiady z kobietami, które uciekły. Poruszając się między tymi trudnymi historiami namalowałam miasto przed i po katastrofie.
Film był pokazywany w różnych krajach Europy. Zainteresował się nim Stephane Delma, francuski wolontariusz. Uznał, że we Francji powinno odbyć się więcej pokazów na różnych platformach społecznościowych.
W ten sposób dotarliśmy do Etretat. To maleńka francuska gmina rozsławiona przez impresjonistów. Miejsce jest tak popularne, że europejscy milionerzy zaczęli kupować tam domy. Było dla nas ważne, by pokazać tej publiczności historie naszych kobiet z Mariupola. Jednak burmistrz miasta, który ma już ponad 90 lat, był bardzo niechętny pomysłowi zaprezentowania filmu. Powiedział, że to wszystko polityka, a on uczył się rosyjskiego.
A potem wszystko się zmieniło, jak w filmie...
Na zorganizowania pokazu nalegała społeczność aktywnych kobiet w Etretat. Po emisji u burmistrzem nastąpiła przemiana: stał się nam bardzo przychylny
Na projekcję przyszło wiele osób, po niej dopytywali nas o wydarzenia w Ukrainie. Wcześniej nasza wojna była dla wielu tamtejszych ludzi jak reality show w telewizji. Daliśmy im jednak możliwość dotknięcia rzeczywistości, w której żyją Ukraińcy. A potem opowiedzieliśmy im o atakach rakietowych i o tym, jak kryjemy się przed bombami i dronami.
Kultura ma większy wpływ na ludzi niż media?
Ludzi, którzy tworzą kulturę i sztukę, naprawdę słychać lepiej niż polityków. To działa.
Dlaczego Ukraina jest interesująca dla zagranicznych artystów? I czy udaje się Pani oddzielić świat ukraiński od rosyjskiego?
Z trudem, ale tak. Wielu historyków sztuki wywiera presję na światowe muzea, aby zmieniły opisy obrazów, jeśli ich autorzy pochodzą z Ukrainy, a nie z Rosji. Dla Europy jesteśmy interesujący, ponieważ zachowaliśmy szkołę malarstwa realistycznego, lecz mamy przy tym inny świat wyobraźni i inaczej myślimy.
Żyjemy w epoce obrazów i musimy pokazać, kim jesteśmy i jaka jest nasza kultura. Zbyt długo byliśmy postrzegani jako część kultury rosyjskiej. To także nasza wina, bo w czasie pokoju nie promowaliśmy się.
Jeśli będziemy o sobie milczeć, nadal będziemy pomijani
Eksplozje bomb z haftowanych piwonii
Nad czym Pani dziś pracuje?
Teraz tematem wszystkich moich obrazów jest wojna w Ukrainie. Staram się jednak mówić o niej metaforycznie, by przyciągnąć uwagę możliwie szerszej publiczności.
Słynne obrazy Otto Dixa z czasów II wojny światowej robiły wrażenie na publiczności. Malarze pokazywali wtedy wszystkie okropności wojny – z rozkładającymi się ciałami na ulicach. Od tego czasu obrazy przemocy stały się powszechne i weszły do głównego nurtu kultury.
W moich obrazach staram się estetycznie „maskować” okropne rzeczy. Obecnie pracuję nad serią zatytułowaną „Zastępstwo”. Zakrywam rany żołnierzy kwiatami lilii i tworzę eksplozje z haftowanych piwonii. Używam symboli o niezaprzeczalnym pięknie, by zwykły człowiek zatrzymał się, chciał na to spojrzeć – a potem zdał sobie sprawę, co naprawdę jest przedstawione na płótnie.
To taka ukraińska umiejętność – radzić sobie z bólem poprzez piękno, estetykę i harmonię. W końcu właśnie to robią moi sąsiedzi, tworząc fantastyczne klomby na swoich podwórkach w przerwach między atakami rakietowymi
Nasze „Drzewo życia” wyrośnie na polach minowych i zapuści głębokie korzenie na ruinach Mariupola...
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki
Tetiana Malkowa: „Wiedźma z Konotopu” to lekka wersja tego, co od niemal trzech lat dzieje się w Ukrainie
W czasie wojny kariera Malkowej nabrała rozpędu nie tylko w Ukrainie, ale także w Polsce, dokąd wyjechała z liczną rodziną na początku inwazji. Sestry zapytały aktorkę o to, jak się żyje w dwóch krajach, jak to jest brać udział w zdjęciach do polskiego serialu telewizyjnego bez znajomości języka polskiego i na czym polega psychoterapia przez film.
Teraz mogę wszystko
Oksana Honczaruk: Dlaczego Ty i Twoja rodzina wybraliście Polskę?
Tetiana Malkowa: Wyjechaliśmy z Kijowa 7 marca [2022 r. – red.]. Nie chciałam wyjeżdżać, to był wymuszony krok podyktowany dobrem moich dzieci. Po telefonicznych rozmowach ze swoimi babciami moja najstarsza córka złapała od nich syndrom paniki. Mówiła: „Mamo, nie zostaję, muszę jechać”. Zdecydowałam, że wywiozę dzieci, bo ich zdrowie psychiczne było dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego. Tylko dokąd, skoro w zachodniej Ukrainie nie było miejsca nawet w saunach?
Zadzwoniłam do Tomasza Sobczaka, mojego polskiego kolegi z filmu „Smak wolności”. Niczego nie oczekiwałam, chciałam go tylko zapytać, jak wygląda sytuacja w Polsce. A on zapytał mnie, gdzie i kiedy nas odebrać (uśmiech). Tomasz bardzo nam wtedy pomógł: zorganizował darmowe zakwaterowanie na pierwsze trzy miesiące, dopóki nie znaleźliśmy mieszkania w Warszawie.
„Smak wolności” to ukraiński dramat kulinarny, w którym Sobczak gra szefa kuchni w restauracji.
A ja gram sous chefa [zastępca szefa kuchni – red.] w tej restauracji. Bardzo polecam ten film widzom, którzy nie są fanami horroru: można go oglądać nawet z dziećmi. To świetna, pozytywna bajka w stylu Kopciuszka, bardzo lekka i czysta. Na końcu publiczność płacze ze szczęścia, a ty czujesz się, jak wtedy, gdy wiesz, że twoja rodzina stoi za tobą i cię wspiera. Widziałam ludzi wychodzących z seansu, którzy mówili: „Teraz mogę wszystko”.
Czytałam kilka złych recenzji...
Cóż, uwielbiamy przygnębiające i destrukcyjne filmy. Wiele osób uważa, że w Ukrainie nie powinno się kręcić nic poza dramatami. Myślę, że telewizja bardzo nas zepsuła. Uzależniliśmy się od negatywnych historii i ciągłego doszukiwania się zdrady. A to wpędza ludzi w tak niskie wibracje, że nie wiem, jak można wtedy dążyć do czegokolwiek.
„Smak wolności” jest dla tych, którzy tracą wiarę
Nawiasem mówiąc, ten film był wyświetlany w Polsce w maju 2024 roku i Polacy go pokochali.
W ciągu dwóch lat pobytu w Polsce pojawiłaś się już w ośmiu projektach. Jak dostałaś pierwszą rolę?
Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy, od razu zaczęliśmy z mężem szukać produkcji, wypełniając ankiety dotyczące naszego przyjazdu. W tamtym czasie pojawiło się wiele takich kwestionariuszy specjalnie dla Ukraińców, z pomocniczymi stronami, na których mogli wypowiadać się nie tylko aktorzy, ale wszyscy artyści z Ukrainy.
Na moją propozycję odpowiedziała firma producencka, która tworzy popularny serial „Na dobre i na złe”, emitowany już od 25 lat. Na tym serialu wychowało się całe pokolenie Polaków. Myślę, że będzie na antenie przez kolejne 25 lat.
To serial medyczny, a jego specyfika polega na tym, że autorzy dość szybko reagują na bieżące wydarzenia na świecie. Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, natychmiast wpisali to do scenariusza i od razu zaczęli szukać aktorki do roli Ukrainki, która kiedyś studiowała w Polsce i trochę zna język. W tamtym czasie w ogóle nie rozumiałam polskiego – nie czytałam i nie mówiłam po polsku, a nawet więcej: nie zamierzałam się go uczyć, bo chciałam wrócić do domu. Ale jakimś cudem nauczyłam się tekstu, a przesłuchania wypadły przyzwoicie. Zostałam przyjęta.
Jak pracowałaś na planie, nie znając polskiego?
Dostosowałam się. Ale jeśli któryś z aktorów zmieniał tekst, to była dla mnie katastrofa. Poprosiłam kolegów, żeby nie wprowadzali żadnych zmian (śmiech), wszędzie chodziłam z tłumaczem Google i uczyłam się, uczyłam, uczyłam... I jakoś, na adrenalinie, dałam radę. Zaplanowano cztery odcinki z moim udziałem, w rezultacie kręciłam przez półtora roku.
Ukraińska gwiazda polskiego kina
Po tym udanym debiucie dostałaś własnego agenta?
Pojawił się od razu, bo aktorzy w Polsce nie pracują bez agentów. Po „Na dobre i na złe” zagrałam w kilku innych serialach telewizyjnych oraz w polskiej komedii „Game over”, która, mam nadzieję, wkrótce wejdzie na ekrany kin. Miałabym znacznie więcej ról w polskich serialach, gdybym zgodziła się grać zmarłych, prostytutki i surogatki. Ale ja takich rzeczy nie gram.
Staram się wybierać ciekawsze historie, gdzie moja postać żyje, nie jest naga i nie jest prostytutką (śmiech)
Zostałam też zaproszona do poważnego, pełnometrażowego polskiego projektu, ale w tym czasie byłam już zaangażowana w kręcenie ukraińskiego serialu kryminalnego „Pies Alf”.
Czy w polskim kinie jest dziś wiele historii, w których pojawia się wojna Rosji z Ukrainą?
Oczywiście. Oprócz „Na dobre i na złe” wątek ukraiński pojawia się w innym kultowym polskim serialu, który również był kręcony przez kilkadziesiąt lat; nasza Lera Guliajewa gra tam ukraińską weterynarz [„Barwy szczęścia”- red.]. Ale bądźmy szczerzy: Ukraińcy nie powinni oczekiwać głównych ról w polskich filmach.
Widziałam zdjęcie, na którym stoisz obok legendarnego polskiego aktora Daniela Olbrychskiego i z gwiazdy współczesnego polskiego kina Mateusza Janickiego. Czym jest ten projekt?
To serial „Na dobre i na złe”. Mateusz Janicki gra w tej historii mojego ukochanego, któremu urodziłam dziecko. Daniel Olbrychski jest jego dziadkiem. Gra u boku takiej legendy jest dla mnie bardzo ważna, wiele się od niego nauczyłem.
Mateusz Janicki jest współorganizatorem fundacji, która pomaga Ukraińcom. Wspiera nie tylko ukraińskich, ale także syryjskich, białoruskich i innych uchodźców. Mateusz wystąpił w filmie Agnieszki Holland „Zielona granica”, opowiadającym o problemach uchodźców na granicy białorusko-polskiej na początku 2020 roku. Film wywołał w Polsce skandal, ze względu na krytykę ówczesnych polskich władz, które nie traktowały uchodźców właściwie.
W drugą rocznicę inwazji w krakowskim teatrze dramatycznym [teatr Słowackiego – red.] odbył się koncert „Solidarni z Ukrainą 2024”, w którym wzięło udział wiele polskich i ukraińskich gwiazd, w tym ja. Wspólnie z fundacją Stand with Ukraine zbieraliśmy fundusze na pomoc ukraińskim dzieciom z terenów frontowych oraz dzieciom, które straciły rodziców podczas wojny.
Twoja najstarsza córka Alisa niedawno zdała egzaminy do polskiego liceum. Jakie studia wybrała? Jak wyglądała jej adaptacja w nowym kraju?
Nie podam Ci prawidłowo ukraińskiego odpowiednika nazwy tej specjalności, ale jest ona związana z politologią. Moja córka wybrała ją sama, a ja staram się nie ingerować w jej życie osobiste.
Okres adaptacji był dość trudny dla wszystkich moich dzieci. Na początku musiały chodzić do małej, wiejskiej szkoły, która była zupełnie inna od tej, do której chodziły w Kijowie. Alisa była bardzo zestresowana, ponieważ straciła wszystkich przyjaciół. W pewnym momencie po prostu położyła się na kanapie i powiedziała, że niczego nie chce. Ciężko było ją z tego wyciągnąć, musieliśmy z nią dużo rozmawiać. Ale wszystko przezwyciężyliśmy.
Czym zajmuje się teraz Twój mąż, reżyser i aktor Dmytro Malkow?
Dima ma ponad 25 lat doświadczenia filmowego. Współpracował z „Kwartałem 95” [ukraińska grupa twórcza, kabaret i przedsiębiorstwo rozrywkowe założone w 2003 roku przez grupę komików pod kierunkiem Wołodymyra Zełenskiego – red.] i dużo pracował na własną rękę. W Polsce, podobnie jak ja, zaczął robić wszystko naraz. Dużo grał nie tylko w Polsce, ale nawet w Rumunii. Oczywiście proponowano mu role Ukraińców.
Dziś w związku z tym, że nasza wojna pojawia się w wielu europejskich scenariuszach filmowych, jest spore zapotrzebowanie na ukraińskich aktorów
W 2023 roku wyreżyserował dramat wojenny „Czarnobyl 2022. Inwazja” – o przejęciu przez Rosjan elektrowni jądrowej w Czarnobylu na początku wojny. Dlaczego film został nakręcony na Łotwie?
Celowo go tam kręciliśmy, bo ten projekt ma bardzo ważną misję: pokazać sytuację europejskiej publiczności. Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach i jest to przede wszystkim opowieść o linoskoczkach ekstremalnych. 23 lutego 2022 roku udali się do Czarnobyla i przywiązali swoje liny do wieży radiowej. Następnego dnia rozpoczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę.
Film zawiera materiały dokumentalne, ale jest fikcją. Główną bohaterką jest łotewska blogerka, której telefon komórkowy służy do transmitowania wojny dla europejskiej publiczności. Jest bezradna i doświadcza wszystkiego, co ta rosyjska ohyda może zrobić kobiecie. Film przedstawia dość brutalne wydarzenia, a postać tej dziewczyny została wprowadzona do fabuły celowo, by pokazać, że jeśli Europejczycy będą tylko oglądać, ograniczając się do „ochów” i „achów”, to nic się nie zmieni. Na Łotwie obraz odniósł niesamowity sukces: z marszu wskoczył na czwarte miejsce pod względem liczby wyświetleń w historii platformy, na której był emitowany. Widzowie byli zszokowani tym, co zobaczyli.
„Wiedźma z Konotopu”, czyli psychoterapia w kinie
„Wiedźma z Konotopu” to także szokujący i przerażający film...
Zależy dla kogo, bo to tylko lekka wersja tego, co od prawie trzech lat dzieje się w Ukrainie.
Nie lubię się bać, gdy oglądam film, nie jestem fanką horrorów. Ale ta historia to nie jest klasyczny horror. W klasycznym maniak prześladuje dobrego człowieka – w „Wiedźmie” historia jest opowiedziana na odwrót. I co ważne, film ma lekkie, a nawet, powiedziałbym, psychoterapeutyczne zakończenie.
Kiedy przychodzimy do psychoterapeutów, zaczynają mówić, że nasza złość nie jest przepracowana, i sugerują stosowanie różnych technik: krzyk, tłuczenie pięściami w poduszki itp. I tu właśnie pojawia się „Wiedźma” jako prawdziwa filmoterapia. Podążając za bohaterką, robisz wszystko to, o czym od dawna fantazjowałaś – a na końcu widzisz wyjście.
Dla mnie to jak przejście z trybu zemsty do trybu „myślenia o sobie” i przywrócenie sensu życia
Powiedziałaś, że byłaś pod wrażeniem scenariusza filmu napisanego przez Jarosława Wojcieszka. I że to właśnie jakość historii sprawiła, że chciałaś w nim zagrać. Co takiego było w tej historii, że Cię wciągnęła?
To bardzo głęboka historia, która miała szansę stać się filmem kultowym. Ukraińska mitologia jest tu ukazana całkiem dobrze poprzez tragedię kobiety, która kiedyś dobrowolnie zrezygnowała ze swojej ogromnej magicznej mocy w imię miłości. Jednak po stracie wróciła do magii i zaczęła wykorzystywać ją do czynienia zła, co zaczęło ją niszczyć.
Jak wyjść z tej sytuacji? To bardzo ważkie pytanie, ponieważ dziś zdecydowana większość Ukraińców pragnie zemścić się na Rosjanach za zniszczenie ich życia. Jednocześnie pragnienie zemsty niszczy nas od środka. Czytając scenariusz pomyślałam, że ta historia może się przydać wielu ludziom.
Ale scenariusz bardzo różni się od tego, co ostatecznie widzimy w filmie. Jak duża jest ta różnica? Dlaczego tak się stało?
„Wiedźma” jest przede wszystkim filmem producenckim. Wszystkie rzeczy, które są sprzeczne z moimi życzeniami i oczekiwaniami, są wyborem producentów. Mogę w jakiś sposób wpływać na to, jak wygląda wiedźma, jak jest ubrana, jakie ma tatuaże, jakie rytuały odprawia – ale to producenci mają ostatnie słowo. Dlatego to oni są odpowiedzialni za końcowy produkt. Czy mi się to podoba, czy nie.
Czołówka filmu nie ostrzega, że jest w nim pokazana przemoc wobec kobiet. Niektóre z tych, które go obejrzały, były wstrząśnięte sceną gwałtu. Czy była potrzebna aż tak drastyczna scena?
Nie możesz pokazać, że się mścimy, nie pokazując dlaczego. Jeśli jakaś konkretna widzka była aż tak dotknięta sceną gwałtu, to szczerze mi przykro – ale nie mogłam nic poradzić na to, że właśnie ofiara gwałtu kładzie kres opowieści o zemście. Zostało to zrobione na tyle dobrze, że publiczność biła mi brawo.
Dla wielu było to jak katharsis, ludzie poczuli ulgę, satysfakcję – zarówno za pomszczony gwałt, jak za inne zło, którego dopuścili się w filmie okupanci
Jeśli scena gwałtu by się nie pojawiła, nie byłoby przyczyny i skutku. Już widzę ten film pokazywany gdzieś w Rosji i tamtejszych ludzi mówiących: „Jacy oni są krwiożerczy. My, tacy fajni, przyjechaliśmy ich wyzwolić, a oni nas zabili i zrobili o tym film”.
Chodzi o to, by jasno pokazać, po co jest zemsta. I jak siła wrogów, której użyli przeciwko nam, działa przeciw nim.
Zdjęcia z prywatnego archiwum
Primabalerina Anastazja Szewczenko: W moim teatrze czuję się bezpiecznie, czuję się chroniona
Rozmawiałyśmy w ten czarny poniedziałek, kiedy rosyjskie rakiety uderzyły w szpital Ochmatdit i wiele innych miejsc w kraju. – Strach, gniew, rozpacz.... A kiedy dowiedziałam się, co się stało, to był taki ból… – mówi Nastia.
I w tym momencie wyobrażasz sobie jej piękne ręce, którymi z takim wdziękiem macha na scenie, kreśląc obrazy. I myślisz, że ta baletnica, jak dzieło sztuki, powinna być chroniona w bezpiecznym miejscu, bo jest skarbem narodowym. A zamiast tego ukrywa się w łazience swojego domu.
Miałam plany, ale nadleciały rakiety
Oksana Gonczaruk: Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?
Anastazja Szewczenko: Od dawna nie mieliśmy takiego ostrzału. Trochę się ostatnio uspokoiło, ale dziś znowu drżę. Miałam plany na dziś, ale nadleciały rakiety i życie we mnie zamarło. Jednak nie żałuję, że wróciłam, bo Kijów jest moim domem. Byłam świadoma, że możemy zostać zbombardowani, ale dokonałam wyboru na własne ryzyko.
Na początku wojny wyjechała Pani z kraju. Myślała Pani, że na zawsze?
Wtedy w Kijowie, pod ostrzałem, wariowałam od nieznanego. W strachu spakowałam walizkę i postanowiłam wyjechać. Podróż do Warszawy zajęła mi 35 godzin. W moim życiu było wiele różnych dróg, ale ta była pełna strachu i bólu. Nigdy jej nie zapomnę. Wokół mnie było tylu ludzi i każdy rozpaczał: co dalej?
Nie szukałam pracy w Europie, bo wiedziałam, że wrócę. Starałam się myśleć o wyjeździe z Kijowa jak o przymusowych wakacjach.
Nie było jednak jasne, czy kijowskie teatry w ogóle się otworzą. Zamarłam w oczekiwaniu.
I wtedy zadzwonili do mnie z Opery Narodowej Ukrainy i powiedzieli, że teatr zostanie ponownie otwarty w maju. Poleciałam do domu, jak na skrzydłach. Trudno sobie wyobrazić, że mogłabym tańczyć gdziekolwiek indziej niż w moim macierzystym teatrze. Czuję się tu bezpiecznie, czuję się chroniona.
Strach przed wojną czy ból po stracie można wyrazić językiem ciała. Ale przed Ołeksijem Ratmańskim żaden choreograf nie podjął kwestii wojny w Ukrainie jako tematu baletu. Stworzył „Elegię na czas wojny”, która była premierą tego sezonu teatralnego w Teatrze Narodowym. Pani tańczy w tym balecie.
Balet składa się z czterech części. Dwie są osadzone w ukraińskiej muzyce ludowej z lat 30., a ich zadaniem jest pokazanie spokojnego życia Ukraińców, ich charakteru i humoru. Pozostałe dwie części są osadzone w muzyce Walentina Silwestrowa i wyrażają nasz ból po wojnie i naszą wiarę w przyszłość. Kiedy ćwiczyliśmy te części, Ratmański poprosił każdego z artystów, aby włożył w taniec emocje, których doświadcza podczas wojny. Powiedział, że publiczność, która przechodzi przez to samo, też to poczuje.
Czy Ratmański stworzył ten balet specjalnie dla ośmiorga ukraińskich solistów?
Nie do końca. Na początku wojny przygotował choreografię dla zespołu z amerykańskiego teatru Pacific Northwest Ballet.
Podobno podczas premiery w Seattle, gdy Ratmański rozwinął na scenie ukraińską flagę, publiczność zgotowała mu owację na stojąco ze łzami w oczach.
Ołeksij bardzo chciał się wypowiedzieć na temat tej wojny, więc nawet w scenografii wykorzystał prace ukraińskich artystów, Marii Prymaczenko i Matwieja Weisberga. Później zdecydował się zrealizować tę produkcję dla Opery Narodowej Ukrainy. Ośmioro czołowych solistów teatru, w tym ja, przyjechało do Amsterdamu i nauczyło się choreografii w ciągu sześciu dni. Szczegóły zostały dopracowane w Kijowie.
Teraz Ołeksij prowadzi z nami próby przez Skype'a, by przybliżyć spektakl do tego, co ma na myśli. Pracujemy w trudnych warunkach, ale wciąż znajdujemy okazje do stworzenia czegoś nowego. Czegoś, co czujemy zarówno my, jak publiczność.
Jak Ratmański postrzega wojnę?
Wspiera Ukrainę, bo tu zaczęło się jego życie, kariera tancerza ichoreografa. Podarowanie baletu Operze Narodowej jest gestem wsparcia dlaukraińskiej choreografii i naszej tożsamości. Muzyka „Elegii na czas wojny” jest bardzo ukraińska, a jego choreografia to wspaniała współczesna klasyka.
Tu dzieciństwo kończy się wcześnie
W jakim stopniu wojna wpływa na ukraiński balet? Pani koledzy mówili, że tracimy kolejne pokolenia tancerzy baletowych: dzieci opuszczają kraj, Czajkowski został odwołany... Czy szkoła baletu klasycznego naprawdę jest w niebezpieczeństwie?
Oprócz Czajkowskiego istnieją inne klasyczne produkcje, które można wykorzystać do nauczania dzieci tańca. Ta sytuacja daje nam impuls do rozwoju :musimy wystawiać nowe spektakle ze współczesnymi choreografami. Przed wojną mieliśmy bardzo mało okazji do pracy z takimi sławami baletu jak John Neumeierczy Hans van Manen. Teraz w repertuarze Opery Narodowej Ukrainy znajdują się ich produkcje.
Twórczy świat stara się pomóc naszemu baletowi, a fakt, że większość solistów pozostało w Kijowie, stanowi dobry przykład dla dzieci studiujących w kijowskich szkołach tańca. Jesteśmy dla nich żywym przykładem, że balet w Ukrainie nie umiera.
Czy dzieci uczęszczają teraz do szkół tańca?
Niedawno prowadziłam kurs mistrzowski w szkole baletowej i zauważyłam, że są tam utalentowane dzieci. Trwa nabór, powstają nowe produkcje dla dzieci –wystawili na przykład „Coppelię”.
Oczywiście każda młoda baletnica marzyła o roli w „Jeziorze łabędzim”, ale to nie my zaczęliśmy tę wojnę. Odrzucenie dzieł Czajkowskiego jest działaniem wymuszonym, ale koniecznym. My, ludzie kreatywni, nie możemy trzymać się z dala od procesów zachodzących w naszym kraju. Ta sytuacja otwiera przed nami nową drogę i nie sądzę, żeby odtąd miało być gorzej. Teraz wszyscy – tancerze, nauczyciele i dzieci – pracują na przyszłość naszego baletu.
Mówi się, że balet oznacza ból. Jak dziecko jest w stanie zaakceptować ten ból i uznać, że to jego droga?
Są dzieci, które akceptują warunki gry, i są takie, które się załamują. Ale każda mała baletnica przeszła przez ból i łzy. Znam ludzi, którzy chcieliby zapomnieć o czasie spędzonym w balecie.
Kiedy dostajesz się do szkoły baletowej, surowa dyscyplina i ciągła praca nad sobą prowadzą do tego, że dzieciństwo kończy się bardzo wcześnie. Dziecko musi naprawdę lubić tańczyć, taniec musi sprawiać mu radość. A kiedy zdaje sobie sprawę ze swojego poświęcenia w imię tańca i zaczyna dostrzegać swoje perspektywy, wszystko układa się na swoim miejscu. Tak, musisz pracować, by coś osiągnąć.
Każda ścieżka jest inna. Ktoś może „wystrzelić” od razu, ktoś później. Wiele zależy od nauczyciela. No i przeznaczenie w balecie – jest zdecydowanie ważne. Jakiś incydent lub spotkanie na drodze twórczej może nagle dać dziecku coś ważnego i wyjątkowego.
Kiedy zdała sobie Pani sprawę, że dzieciństwo się skończyło?
Kiedy zamiast chodzić na spacery, zaczęłam ciężko pracować fizycznie. Kiedy jesteś mała, nie rozumiesz zasad gry. Ale potem przyzwyczajasz się do niej, a nawet zaczynasz ją lubić.
W balecie nie można być pustym
Jak długo trwają Pani codzienne próby?
Czasami dwie godziny, czasami pięć.
A jeśli opuści Pani dwa dni?
Jest w porządku, lecz jeśli opuścisz 4-5 dni, możesz już poczuć, że twoje ciało nie jest w formie. I potrzebujesz tyle dni na regenerację, ile opuściłaś.
Jak ważna jest głowa, umysł dla baletnicy?
Głowa jest bardzo ważna (śmiech).
W balecie ważne jest, by nie być pustym. Artysta musi być wystarczająco pełny i inteligentny, by mógł utrzymać uwagę publiczności przez dwie godziny.
Chociaż publiczność, podobnie jak artyści, jest zróżnicowana – niektórzy lubią tych, którzy są mniej pochłonięci tym, co tańczą.
Jest Pani nazywana „intelektualną baletnicą”. Jak się Pani z tym czuje?
Tak na mnie mówią. Staram się nadać znaczenie każdemu z moich ruchów.
W Europie tancerze ciężko pracują, aby każdy ruch miał znaczenie. Na przykład Ratmański nie pomija żadnego ruchu. Oznacza to, że każdy szczegół jest ważny.
To znaczy, że każdy balet z Panią powinniśmy oglądać wielokrotnie, tak jak robią to Japończycy.
Myślę, że wielokrotne oglądanie baletu jest bardzo interesujące. Na początku czegoś nie rozumiesz, ale masz ogólne wrażenie. Drugi spektakl ujawni nowe szczegóły i znaczenia.
Nawiasem mówiąc, Japończycy wielokrotnie chodzą na balety wystawiane przez Operę Narodową. Znam fanów baletu, którzy jeżdżą za naszym zespołem po całej Japonii. Na każdy występ w nowym mieście kupują bilety w pierwszym rzędzie. Znają już spektakle na pamięć i śledzą balet jak krytycy. A potem piszą krytyczne analizy spektakli na swoich kontach społecznościowych.
Powiedziała Pani, że życie każdej baletnicy zależy od przypadku. Pani miała szczęście w karierze, bo w młodości poznała Aniko [Aniko Rekhviashvili, choreografka Opery Narodowej Ukrainy w latach 2013-2019 – red.], która ułożyła dla Pani choreografię całych baletów.
Czuła mnie i, jak rozumiem, wierzyła, że poprzez moje ciało i wewnętrzny świat będę w stanie przemówić do publiczności jej językiem.
Za sprawą Aniko zatańczyła Pani główne role w baletach „Dafnis i Chloe” Ravela, „Juliusz Cezar” Respighiego, „Dama kameliowa” i „Królowa Śniegu” (do muzyki kilku kompozytorów). Potem Aniko odeszła. Co z jej spuścizny można dziś zobaczyć w teatrze?
Przykro mi, że obecnie w repertuarze teatru poza „Królową Śniegu” nie ma innych baletów. Chociaż w „Damie kameliowej”, w której tańczyłam od 20. roku życia, do muzyki rosyjskiego kompozytora (mam na myśli Strawińskiego) jest tylko jeden numer. Te występy były bardzo dobre. Cieszę się, że dla Aniki byłam muzą.
Nie mogę nie zapytać o rywalizację w teatrze. Jak przyjęły Panią inneprimabeleriny?
Rywalizacja jest zawsze, bez niej nie da się żyć. Tak, nie było mi łatwo. Ale Anika stanęła w mojej obronie. Jestem pewna, że wiele artystek ubiegało się o główną rolę w „Damie kameliowej”, ale ona chciała, żebym to ja była pierwszą wykonawczynią. Jestem jej wdzięczna za tę szansę.
Teraz ma Pani już doświadczenie i „grubą skórę”?
Każda sytuacja cię hartuje, ale zawsze musisz pozostać człowiekiem. Niestety, wielu ludziom nie zawsze się to udaje.
W balecie klasycznym pointy zużywają się w jednym akcie
Ile par pointów [trzewików baletowych – red.] zmienia Pani w ciągu miesiąca?
Teraz pracuję w amerykańskich pointach. Są bardziej wytrzymałe – sama miseczka jest wykonana z tworzywa sztucznego. W innych modelach miseczka jest z papier-mâché lub gipsu. Czasami podczas jednego występu potrzebujesz nowych pointów do każdego aktu. Wszystko zależy od choreografii. W klasycznych przedstawieniach, gdzie baletnica dużo stoi na pointach, zużywają się szybciej.
Mam nadzieję, że teatr kupuje je dla Pani.
Oczywiście. Wysokiej jakości pointy kosztują około 120 euro za parę. Zwykłe to 60-70 euro, ale szybciej się niszczą. Baleriny są więc drogie dla teatru. Ale kiedy studiowałam, pointy też nie były tanie.
Zeszłej zimy pojechała Pani na tournée do Japonii z „Królową Śniegu”, która do pewnego stopnia zastąpiła w repertuarze teatru „Dziadka do orzechów”. Jak publiczność to przyjęła?
Podjęliśmy ryzyko, ponieważ nie wiedzieliśmy, jak widzowie odbiorą „Królową Śniegu”. Ale Japończykom balet bardzo się spodobał – choć z drugiej strony jak mogłoby być inaczej, skoro jest tak bajeczny, ma ciekawą opowieść, wyraziste postacie i magię Nowego Roku? Ma też wszystkie elementy klasycznego baletu: wariacje, pas de deux czy duże partie z udziałem wielu tancerzy.
Czy gdy w styczniu 2024 roku, gdy była Pani na tournée po Japonii, widziała tam Pani jakieś plakaty rosyjskiego baletu?
Nie.
Japończycy współpracują teraz tylko z teatrami amerykańskimi i europejskimi. Pod tym względem są pryncypialni.
Gdzie Balet Opery Narodowej Ukrainy odbędzie tournée w nowym sezonie?
Planujemy wyjazdy do Ameryki, Japonii i Francji. Tym razem zabieramy "Giselle” i koncert galowy, podczas którego zaprezentujemy fragmenty ukraińskich baletów. Będzie „Leśna pieśń” i numer baletowy do muzyki Myrosława Skoryka, w choreografii Nikity Suchorukowa.
Bardzo chciałabym pojechać na tournée do Polski, ponieważ jest tam wielu Ukraińców. Zatańczylibyśmy dla nich ze szczególną pasją. Jeśli więc polska strona nas zaprosi, przyjedziemy z przyjemnością.
Mojsej Bondarenko – skrzypek na froncie
24-letni Mojsej Bondarenko służy w armii od początku inwazji. Był sanitariuszem, teraz jest piechurem. W jego życiu jest jedna stała rzecz: gdziekolwiek się pojawi, jego skrzypce są z nim. Gra na nich nawet na linii walk. Pod filmami w mediach społecznościowych, na których odziany w mundur czaruje zmysłową muzyką, ludzie z całego świata zostawiają tysiące polubień i komentarzy. Jego graniem zachwycił się nawet sam Anthony Blinken.
Muzyk kończy właśnie charytatywną trasę koncertową po Europie. Rozmawiamy z nim przed koncertem w Krakowie.
Nigdy nie gram dla siebie
– Poszedłem na wojnę drugiego dnia inwazji – mówi Mojsej. – Bardzo się bałem (i szczerze mówiąc, nadal się boję). Miałem 22 lata, wcześniej tylko grałem na skrzypcach, podróżowałem po kraju, dając występy. A tu musiałem zrobić coś prawdziwie męskiego i ustawić całe swoje życie w kierunku, z którego nie ma odwrotu. Jedyną rzeczą, która była w tym przyjemna, było poczucie, że to być może jedno z najbardziej właściwych i fundamentalnych działań w moim życiu jako mężczyzny. W tym sensie czułem się spełniony.
Myślę, że motywowało mnie pragnienie, by poczuć się kimś ważnym. Pomyślałem: czy to naprawdę moment, w którym mogę się wykazać? A potem straszne wydarzenia, które działy się jedno po drugim, stały się dla mnie czynnikiem wzmacniającym. Bucza, Irpień...
To jak 2 plus 2: dzieje się coś strasznego, a ty idziesz to powstrzymać
Ksenia Minczuk: Kiedykolwiek żałowałeś tego wyboru?
Mojsej Bondarenko: Często o tym myślę, zwłaszcza gdy w wojsku robi się jakieś gówno. Mówię sobie: „Gdybym tylko wiedział, jak to możliwe” – a potem zdaję sobie sprawę, że to wszystko jest naturalne. Bo armia to wielka maszyna, która działa podczas wojny, a wojna wymaga wielu zasobów. I jak każda maszyna, armia ma wiele niuansów.
Służyłeś jako medyk przez rok, potem zostałeś przeniesiony do 59 brygady piechoty. Od tego czasu zajmujesz się pomocą moralną i psychologiczną w jednostce „Desant kulturowy”. Czyja to była decyzja?
Nie moja. Czasami nie należysz do siebie. Ale jestem bardzo szczęśliwy, że dołączyłem do 59 brygady i zostałem żołnierzem piechoty. Zwykłym żołnierzem, który wykonuje różne zadania, od czyszczenia latryny po misje specjalne.
Mam nadzieję, że w trzecim roku służby jestem już mniej więcej dla armii zrozumiały. Bo ona jest zrozumiała dla mnie. Każdego dnia coś się tutaj zmienia i trudno zrozumieć, co dokładnie, gdy sam jesteś częścią tego mechanizmu. Z zewnątrz słyszysz jedno, wewnątrz widzisz drugie, a ludzie, którzy mają wpływ na zmiany, widzą to ze swojej strony – strategicznie. Ja jestem tylko żołnierzem piechoty.
Kim trudniej być: medykiem pola walki czy piechurem?
Jestem szeregowym żołnierzem piechoty. Fajnie brzmi: „szeregowy piechur” (śmiech).
Nieważne, ile okopów wykopałem, ile ćwiczeń przeszedłem, na ilu trudnych pozycjach byłem – wciąż nie pracowałem tak ciężko, jak powinienem. Z powodu skrzypiec
Jestem wykorzystywany jako działacz kulturowy. Moja służba jest różnorodna – i to jest naprawdę bardzo cenne, ponieważ służba jest długa, monotonna, wymagająca psychicznie i fizycznie. A ja miałem szczęście. Cieszę się, że mogę być przydatny również z moimi skrzypcami.
Czy to prawda, że towarzysze broni proszą Cię, byś grał dla nich wieczorami? Że są nawet gotowi pracować za Ciebie, byś tylko „porozciągał palce”?
Tak naprawdę to dzięki moim braciom gram na skrzypcach. Oni są powodem tego wszystkiego. Rzeczywiście często mówią: „Nie rób tego. Będziesz miał jeszcze czas na kopanie. Idź poćwiczyć i zagraj dla nas wieczorem”. Są moją nową rodziną. W trzecim roku służby moi bracia stali mi się bardzo bliscy.
Jak wyglądają Twoje koncerty na froncie?
Koncert może zdarzyć się wszędzie. Jeśli to lądowisko, przycupują gdzieś na zimnie, a ja zaczynam grać. Dla całego desantu. Gram też w ziemiankach. Gram wszędzie i przez cały czas, bo możliwość słuchania skrzypiec na froncie jest dla chłopaków bardzo cenna.
Nigdy nie zamawiają niczego konkretnego. Na froncie docenia się wszystko, co jest związane z kulturą i kreatywnością, bo to odpoczynek. A ja zawsze gram to, co lubię.
A co lubisz dla nich grać?
Może to zabrzmi dziwnie, ale bardzo lubię grać Billie Eilish. I oczywiście ukraińskie piosenki. Z melodyjnego punktu widzenia Billie Eilish jest bardzo piękna. Uspokaja mnie i inspiruje. Czuję się lepiej.
A kiedy jesteś sam?
Nigdy nie gram dla siebie. W samotności mam tylko próby.
Mojsej i Ołeh Skrypka
Trudno leworęcznemu nauczyć się gry na skrzypcach?
Dla mnie nauka gry na skrzypcach nigdy nie była pracą czy czymś trudnym. Granie zawsze sprawiało mi ogromną przyjemność.
Ciągle się uczę. Nie sądzę, że potrafię wystarczająco dużo. Zawsze jest coś, czego nie umiesz
Na przykład ostatnio nauczyłem się „Melodii” Myrosława Skoryka. Jest trudna technicznie, nigdy wcześniej nie grałem niektórych rzeczy na skrzypcach w ten sposób. A Skoryk dał mi możliwość spróbowania tego w inny sposób. Są momenty techniczne, w których bardzo trudno osiągnąć wysokie dźwięki palcami. Ale udało mi się i pomyślałem, że to było fajne!
Wiem, że istnieją instrumenty lustrzane dla leworęcznych. Ale o jakim lustrzanym instrumentcie można było mówić w czasach mojego dzieciństwa? Chwała Bogu, że w ogóle kupiliśmy skrzypce.
Chciałeś studiować muzykę. Do szkoły muzycznej zapisałeś się na własną rękę, nie uprzedzając o tym matki. Skąd się to u Ciebie wzięło?
Moja mama nie miała pieniędzy na szkołę muzyczną, bo w domu było nas czterech chłopców. Do szkoły muzycznej poszedłem więc sam i sam załatwiłem sobie naukę taniej niż inni – za 20 hrywien miesięcznie.
W dzieciństwie nikt w mojej wiosce nie wyjaśnił mi, że bycie piłkarzem czy tancerzem to też zawód. Kiedy chodziłem na mecze piłki nożnej, była to dla mnie tylko rozrywka. Ale nadszedł czas, kiedy chciałem wykonywać własny zawód. Nie chciałem, żeby to było hobby – to miał być zawód. A szkoła muzyczna była w tamtym czasie jedynym miejscem, gdzie mogłem się takiego zawodu nauczyć.
Czy skrzypce spełniły Twoje oczekiwania?
Jak najbardziej.
Zawsze masz je przy sobie. To Twój talizman?
Uwielbiam je. Jeśli mam okazję nosić je ze sobą i grać, robię to. Dzięki Bogu, wojsko daje mi taką możliwość.
Mają jakąś nazwę?
Tak, Ołeh Skrypka [Ołeh Skrypka to współczesny ukraiński muzyk, wokalista, kompozytor i lider grupy punk-rockowej Wopli Widoplasowa – red.]. Wymyśliłem to dawno temu dla żartu. Mam nadzieję, że prawdziwy Ołeh Skrypka się nie obrazi.
Dźwiękowe ścieżki wojny
Co muzyka może zrobić na polu bitwy? Ratuje? A może pełni jakąś inną ważną funkcję?
Muzyka na froncie robi to samo, co robi w zwykłym życiu. Po prostu na wojnie uczucia są bardziej spotęgowane. Bardzo miło jest usiąść gdzieś w ciszy, posłuchać muzyki i pomyśleć o swoich bliskich. Po prostu się zrelaksować. Muzyka na froncie przełącza twój umysł. To wielki kontrast i wielka wartość.
Kiedy ludzie na froncie słuchają moich skrzypiec, cały czas płaczą. Dlatego, że w tym momencie przypominają sobie...
Jaki był najbardziej niebezpieczny występ w Twoim życiu?
Każdy dzień jest niebezpieczny. Moje serce bije ze strachu każdego innego dnia. Jeśli jesteś w strefie walk, ciągle grasz na loterii.
Pamiętam niektóre momenty ze względu na ludzi, którzy byli dla mnie ważni. Kiedyś spotkałem moich towarzyszy kilometr od wroga. To było bardzo niebezpieczne, ale byłem bardzo szczęśliwy, że mogłem dla nich zagrać.
Byłeś w USA z delegacją weteranów. Twoją grę chwalił sam sekretarz stanu USA Blinken, który sam gra całkiem nieźle, tyle że na gitarze. Jak to na Ciebie wpłynęło?
To po prostu było fajne. To miłe, że docenił moją grę. Zareagował, bo sam jest muzykiem. Ale to nic się nie zmieniło. Gram tam, gdzie jestem zapraszany. Po prostu teraz zapraszają mnie częściej. Jestem z tego powodu szczęśliwy.
Nie uważam się za popularnego. Po prostu teraz jestem na fali. Być może później, gdy obserwowanie wojskowego świata stanie się mniej ważne, ludzie o mnie zapomną. Ale mam nadzieję, że nadal będą doceniali muzykę. Dla mnie jako muzyka to najważniejsze.
Plany na przyszłość?
Nie myślę o przyszłości – teraz jest ciężko, zwłaszcza w służbie.
Myślimy na kilka dni do przodu, a marzymy na kilka miesięcy
Moim celem jest być jak najbardziej skutecznym tu i teraz. Zwycięstwo na pewno kiedyś nadejdzie. Samo słowo „zwycięstwo” oznacza robienie więcej niż możesz. Staram się to robić każdego dnia. Wszystkie nasze cele i marzenia jako narodu na pewno się spełnią. Ale to ogromna praca.
Zwycięstwo to nie pokój. Musimy pracować na wspólny cel, bo nasz cel jest dobry i słuszny: chcemy przetrwać jako naród. Szkoda ludzi. Naprawdę chcę ich ratować tak bardzo, jak to możliwe.
Szedłem z muzyką w ponad 150 pogrzebach – od ganku po cmentarz. W pewnym momencie to się stało powszechne. To jest najstraszniejsze uczucie
O czym marzysz?
Żeby się porządnie wyspać. Ale tak na poważnie, to marzę o domu lub jakimkolwiek miejscu, do którego mógłbym wrócić. To musi być moje miejsce. Chcę też mieć liczną rodzinę. To wszystko.
Kateryna Kałytko: Prawdę o wojnie mogą przekazać tylko Ukraińcy, którzy widzieli ją na własne oczy
<frame>Kateryna Kałytko jest ukraińską pisarką, tłumaczką z języków bałkańskich, autorką zbiorów poezji i utworów prozatorskich oraz działaczką obywatelską. Jest też członkinią zarządu PEN Ukraine. Ma na koncie laureatką wiele prestiżowych nagród międzynarodowych i ukraińskich, w tym najwyższe odznaczenie artystyczne w kraju: Narodową Nagrodę im. Tarasa Szewczenki. <frame>
Ihor Usatenko (PAP): W jednym ze swoich esejów pisze Pani, że pokój w Ukrainie nie jest możliwy bez sprawiedliwości. Natomiast sprawiedliwość jest niemożliwa bez prawdy i długiej pamięci, a prawdę o wojnie mogą przekazać tylko Ukraińcy, którzy widzieli ją na własne oczy. Dalej pisze Pani, że docenia wartość tego, przez co ukraińska społeczność zmuszona jest wspólnie teraz przechodzić, jak pokonuje obecnie swoje kompleksy i próbuje zawrzeć nową umowę społeczną. Kto w ogóle powinien pisać o tej wojnie?
Kateryna Kałytko: Od pewnego czasu zarówno ja, jak wielu ukraińskich intelektualistów, obawiamy się, że o naszej wojnie zaczną pisać inni. W rzeczywistości już zaczynają, ponieważ na temat wojny w Ukrainie ostatnio pojawiło się wiele zagranicznych prac non-fiction różnej jakości. Dzieje się tak z jednego prostego powodu: Ukraińcy nie dysponują odpowiednimi środkami, by na cały głos mówić na ten temat.
Dzieje się tak, mimo że wbrew wszystkim próbom Rosjan wydawanie książek w Ukrainie nie ustało, a pisarze, nawet ci walczący na froncie, próbują pisać. Wciąż brakuje im jednak czasu na systematyczną i przemyślaną refleksję, ponieważ najważniejsze jest dla nich to, by ochronić swój kraj.
W związku z tym rośnie zagrożenie tego, że ludzie, którzy mają więcej czasu i możliwości, będą coś formułować i uogólniać, obserwując ukraińską rzeczywistość.
Ważne jest więc, aby Ukraińcy mówili o tej wojnie. Być może także ci Ukraińcy, którzy obecnie mieszkają za granicą, ale pozostają zaangażowani w dyskurs narodowy i uczestniczą w życiu ukraińskim.
Istotne jest jednak, żeby to właśnie ukraińskie głosy brzmiały, głosy tych, którzy rozumieją, o co walczymy, że jest to wojna o tożsamość, o podmiotowość, a nie o terytorium czy surowce naturalne
Ci mówcy, którzy to rozumieją, którzy uznali to za główny temat swojej twórczości, powinni mówić o Ukrainie, najlepiej jak tylko potrafią — wewnątrz i na zewnątrz.
Czy możemy tu mówić o swoistym mandacie społecznym do pisania?
Moim zdaniem różnica między dobrym a złym pisaniem polega na tym, w jakim stopniu jest ono szczere. W ukraińskim społeczeństwie jest teraz dużo pęknięć, wiele różnych doświadczeń, które staramy się sprowadzić do wspólnego mianownika. Nie wiem, czy natrafimy na tę drogę w najbliższej przyszłości, ponieważ społeczeństwo w tej chwili jest bardzo neurotyczne. Dla mnie jednak naprawdę wartościowe są te historie, które nie próbują naśladować czyichś doświadczeń, bo każde prawdziwe doświadczenie jest elementem ukraińskiej wojennej codzienności, a więc i elementem historii. Wielka narracja składa się z mniejszych historii, więc wolę słuchać tych, którzy mają prawdziwe opowieści, którzy nie pozują, ale wiedzą, o czym mówią.
Wielokrotnie zwracała Pani uwagę, że relacje Ukraińców mogą być niewygodne do wysłuchania podczas międzynarodowych spotkań, wydarzeń kulturalnych albo paneli dyskusyjnych. Wydaje się, że problem leży nie tylko w samym tonie, ale także w różnym zapleczu i doświadczeniu odbiorców. Jak należy działać w takich warunkach?
Tak, występuje tu pewne zmęczenie. Najważniejsze jest zasianie ziarna, które wykiełkuje. Aby to zrobić, należy być upartym i wytrwałym, kontynuować przemawianie bez ześlizgiwania się w mistycyzm i egzaltację, kiedy po prostu chcesz wykrzyczeć wszystkim to, co gromadziło się w tobie przez cały ten czas.
W Europie Zachodniej, gdzie publiczność nie zna wojny od lat, można odwoływać się do doświadczeń dziadków i babć, które są im bliższe i które mogą ich poruszyć
Trzeba przygotowywać się do takich spotkań, a nie oczekiwać, że przyjedziesz, powiesz, że jesteś z Ukrainy, a słuchacze od razu cię przyjmą. To tak nie działa w dobie myślenia klipowego i w kontekście istniejących na świecie innych poważnych konfliktów i zagrożeń, co stwarza niebezpieczeństwo łatwego przerzucenia uwagi na coś innego. Musisz opowiadać swoje historie w zniuansowany sposób, bardzo subtelnie i we współpracy z tłem, na którym je opowiadasz.
Jednocześnie często sama siebie powstrzymuję i ostrzegam innych, by nie zaczęli po prostu dogadzać obcej publiczności, robić się gotowymi do ustępstw, automatycznie wpasowując się w obce ramy analityczne.
Szlachetny cel, jakim jest dotarcie do ludzi, rozpowszechnienie informacji o Ukrainie, nie powinien wymuszać „rozpuszczania się” w czyjejś narracji
Tym, co jeszcze działa w rozmowach z obcokrajowcami, są konkretne historie z faktami, nazwiskami, szczegółami, czasem czarnym humorem, bez lania wody. Rozumiem jednak, że ten sposób zdzierania pancerza i wzbogacania ludzi o wiedzę też będzie mieć pewną datę ważności. Zachód jest po części bierny, po części leniwy i chciałby nas uprościć, dopasować do własnego systemu, aby móc potem stwierdzić, że już to rozgryzł i może iść dalej. Dlatego musimy przyzwyczaić świat do naszej obecności w nim, do tego, że jesteśmy tam na dłuższą metę.
Musimy wyjaśnić Europejczykom, że należymy do tej samej rodziny narodów. Atak na nas jest atakiem na europejskie wartości i styl życia. Wielu ludzi zdaje sobie z tego sprawę, ale wielu musi się jeszcze o tym dowiedzieć.
Wołodymyr Szejko, dyrektor generalny Instytutu Ukraińskiego, mówi:
Drzwi zrozumienia Ukrainy zaczęły się stopniowo zamykać, a naszym zadaniem jest nie pozwolić im się całkowicie zamknąć
Redaktor jednej z Pani książek pisze, że jest Pani osobą, która mogłaby żyć spokojniej i przyjemniej, gdyby umiała milczeć. Ze szkodą dla Pani, ale z korzyścią dla ukraińskiej poezji, pisze autor, Pani tego nie umie, dzięki czemu opuszcza starożytny „zakon sióstr milczących" [tytuł zbioru poezji Kateryny Kałytko – przyp. PAP]. Wyłamuje się Pani tym samym z szeregu pokoleń ukraińskich i wschodnioeuropejskich kobiet, których wewnętrzny świat łatwiej było scharakteryzować przez to, o czym milczały, niż przez to, o czym mówiły. Jaka jest rola poetek w tej wojnie? Czy kobiety ujawniły się na jej tle?
Wojna z pewnością uwidoczniła ukraińskie kobiety. Nie tylko od początku inwazji, ale od 2014 roku, kobiety stają się coraz bardziej widoczne – zarówno w armii, jak w życiu cywilnym.
Lista zawodów wojskowych w siłach zbrojnych wykonywanych przez kobiety została rozszerzona. Kobiety, które wcześniej w wojsku mogły być tylko kucharkami i pielęgniarkami, teraz stały się snajperkami, szturmowcami i operatorkami dronów. Dla wielu kobiet wojna stała się sposobem na ponowne przemyślenie siebie.
Dla pisarek również. O ukraińskiej poezji mówi się od dawna, że jest silna dzięki kobiecym głosom. Nie deprecjonując poetów płci męskiej, zwłaszcza tych, którzy są obecnie na froncie, mogę to potwierdzić – wszystkie bez wyjątku poetyckie głosy kobiet są fenomenalne.
Tłumaczę to faktem, że kobieta w naszym kraju jest nośnikiem zbiorowego doświadczenia, nosicielką pamięci przodków
Wojna jest zawsze ważnym tematem dla literatów. Ale tylko wrażliwa, empatyczna, szczera poezja i proza, w dodatku związane z przeżyciami pokoleń przodków, rezonują i sprawiają, że pisanie i mówienie nabiera głębi. Główną ideą wspomnianego zbioru „Zakon sióstr milczących”, który wbrew tytułowi jest anty-milczący i anty-patriarchalny, jest to, że krok do wyrwania się z milczenia oznacza wiele nie tylko dla nas samych, ale także dla tych, które będą za nami podążać.
Odwaga zdefiniowania siebie jako podmiotu, który nie tylko ma głos, ale także wie, co i kiedy nim powiedzieć, może stać się wzorem do naśladowania dla kogoś, kto np. dorasta i potrzebuje wyjść z tej niemoty
Dobrze Pani zna współczesną bośniacką rzeczywistość, ponieważ tłumaczy Pani literaturę z tego kraju i mieszka w dwóch miastach: w ukraińskiej Winnicy i w bośniackim Sarajewie. Czy można dostrzec w twórczości tamtejszych pisarzy coś, co Pani zdaniem mogłoby wskazywać na przyszły kierunek rozwoju ukraińskiej literatury pięknej? Mam na myśli coś konkretnego, na przykład jakieś autoironiczne poszukiwanie korzyści ubocznych (jak to się czasem dzieje w przypadku Ozrena Kebo czy Miljenki Jergovića). A może wręcz przeciwnie: pewien rodzaj resentymentu i zamknięcia w sobie…
Literatura bośniacka po trzydziestu latach od zakończenia wojny w tym kraju wciąż mierzy się z tematem traumy. Myślę, że to coś, co czeka również literaturę ukraińską w ciągu najbliższych kilku dekad. Skala tego, co się z nami dzieje, zostanie nam ujawniona po tym jak będziemy mieli szansę się zatrzymać, trochę odetchnąć i zrozumieć, gdzie jesteśmy jako wspólnota. Myślę, że głębia refleksji nad znaczeniem naszej walki dla nas samych i naszego potomstwa, uświadomienie wszystkich stron ludzkiej natury, podziały społeczne, które przed nami się w pełni otworzą, niestety nas zaszokują.
PTSD, niewola i tortury, okupacja-deokupacja, utrata domu, zderzenie z wrogiem, identyfikacja zwłok bliskich, gwałty, praktyki upamiętniania – sporo tu miejsca na świetną literaturę. Pytanie tylko, czy starczy nam sił, by to wszystko ogarnąć i opisać
Historia dzieci urodzonych w wyniku przemocy seksualnej podczas wojny, tak zwanego „niewidzialnego pokolenia”, to również bardzo bośniacki temat...
Tak, jest wspaniały film Jasmili Žbanic „Grbavica” na ten temat. Powstała o tym literatura piękna i eseistyka, reporterzy rozmawiali z kobietami, które przeżyły przemoc i różnie traktowały płód, który nosiły. Niektóre się go pozbyły, inne urodziły dziecko, ale nienawidziły go przez całe życie, jeszcze inne urodziły i pokochały. Cyniczne jest przekształcanie tych historii w literaturę, ale musimy o tym mówić w taki czy inny sposób.
Prawda należy do ocalałych i straumatyzowanych. Nie zawsze jest dobrze, gdy cudzoziemcy piszą o tych niezwykle trudnych doświadczeniach
Czy ma Pani na myśli takie dzieła, jak „Powtórnie urodzony” Margaret Mazzantini?
Tak, w szczególności. Ciekawe i głębokie powieści o wojnie w Bośni i Hercegowinie pisali ludzie, którzy w czasie wojny byli dziećmi, pierwsze lata życia spędzili w piwnicach, wcześnie zetknęli się ze śmiercią i ciężkim powojennym życiem. Byli pozbawieni nawarstwień dorosłych uczestników ówczesnych wydarzeń, przez co mieli możliwość ich uogólnienia.
Prawdopodobnie najważniejsze prace o wojnie w Ukrainie napiszą za kilkadziesiąt lat osoby, które nie brały w niej udziału. Być może będą to dzieci, które dorastały na emigracji, których rodzice angażowali je w ukraińską tematykę – albo dzieci ewakuowane, które bardzo wcześnie doświadczyły okropnych przeżyć i być może zbudują wokół nich własną tożsamość.
Jeśli chodzi o możliwość „ukraińskiego” Dayton [amerykańskie miasto, w którym między 1 listopada i 21 listopada 1995 roku odbyły się rokowania pokojowe kończące wojnę w Bośni – red.], ta kwestia również jest dla mnie bardzo bolesna i niepokojąca.
Nikt nie powie tego teraz głośno, ale prędzej czy później będziemy zmuszeni zaakceptować jakąś formę rozejmu i jest całkiem możliwe, że nie będziemy mieli wtedy możliwości się z nim nie zgodzić
Bośniacy też bardzo długo nie chcieli zaakceptować tego, czego domagali się od nich Serbowie, ale w pewnym momencie zmęczenie wojną stało się tak ogromne, że pojawiło się nawet powiedzenie „Potpiši, Alija, makar je ko avlija” [pol.: „Podpisz (porozumienie) Alija (Izetbegović), nawet jeśli (zamiast państwa) zostanie podwórko” – przyp. PAP]. Ludzie byli tak wykończeni wojną, że byli gotowi dobrowolnie z czegoś zrezygnować.
Bardzo się boję, że nasze wyczerpanie osiągnie ten sam poziom. Tak czy inaczej, byłoby to bardzo złe, bo Rosja nie zamierza się zatrzymywać, a więc będzie to wojna, która obejmie kolejne pokolenia. A jeśli zgodzimy się oddać obecnie okupowane terytoria, to każda próba uwolnienia ludzi, którzy na tych terenach przebywają, będzie interpretowana jako akt agresji ze strony naszego kraju.
Porozumienie z Dayton sprawiło, że Bośnia i Hercegowina, piękny, tętniący życiem kraj, stała się tworem politycznie niewydolnym. Jako jednostka państwowa stanowi wyłącznie przymus koegzystencji ludzi według kwot etnicznych. Musimy zrozumieć, że mechanika konfliktu, gęstość współżycia między Ukraińcami i Rosjanami oraz wzorce kulturowe są różne.
Ponadto Ukraina stała się obiektem ataku ze strony państwa – agresora. Możliwe jest jednak, że globalny establishment, syty i chętny do szufladkowania, i tym razem ulegnie pokusie ponownego uproszczenia sprawy i doprowadzi nas do wymuszonej i bezowocnej koegzystencji z agresorem. Aby temu zapobiec, musimy być stale obecni w globalnej agendzie i nie dopuścić do zaniku niepodległościowego zapału, który wielokrotnie demonstrowaliśmy w ciągu ostatnich trzydziestu lat.
Ukraińskie wysiłki powinny być podejmowane ze świadomością, że negocjacje pokojowe są przed nami i nie możemy dopuścić do tego, aby zaczęły zmierzać w zgubnym dla nas kierunku
To złożona, czasami bardzo delikatna praca: dyplomatów, działaczy kulturalnych, intelektualistów, liderów opinii, polityków i przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego.
Zaczęłam tłumaczyć literaturę bośniacką, bo chciałam, aby Ukraińcy spojrzeli na ich historię nie poprzez serbską lub prorosyjską propagandę. Tłumaczyłem ją również z podświadomym przekonaniem, że czeka nas wielka wojna z Rosją i trudne przeformatowanie stosunków. Dlatego ważne jest, by upewnić się, że nie skończy się ono dla nas tak źle, jak dla Bośni i Hercegowiny.
* *
Wiersze Kateryny Kałytko
A jak dzieje się ta historia? Po prostu bałagam się,
jak wrak samochodu na torze, jak nagłe zauroczenie.
Wiatr nad rzeką. Ciemne palce i usta.
Długie ciepło. Drugi zbiór morwy.
Bez wybierania oddychania, nie wybierając namiętności,
pamięć ciała, jakby w domu w nocy,
poruszaj się bez zatrzymywania się, oddychaj i mów,
uparcie rozwiązywać równania z nieznanym,
z osobą nieproporcjonalną, spragnioną, głodną.
Ranny przez kaponierów las wcześnie żółknie.
Czas jest podany na czas trwania i intymność,
patrzeć głęboko w siebie nawzajem.
Ulice rano są chłodne i przejrzyste
pokłonić się, jak winorośle ze ślimakami tramwajowymi.
Wszystko dzieje się z nami na czas. I tylko historia,
jak piasek z włosów, nie wymyty.
* *
Ojcze nasz,
Istniejący
w sercach niepierzastych,
w rękach związanych z drutem
w suszonej glinie pod paznokciami
w deskach kolczastych, z których zrzucane są krzyże.
Bądź święty
Znaleziono każde imię
każdy ogień bólu nad krawędzią dołu
każda żółta klapka wyblakłej skóry
i wojownika, który wymiotuje wśród sosen przez długi czas,
a potem wraca i kopa.
Niech to nadejdzie
Nasza armia.
Niech przyjdą
ludzie w białym kombinezonie.
Niech to nadejdzie
Prokuratura Międzynarodowa.
Niech przyjdą
Nasi nieszczęśliwi krewni.
Niech będzie w niebie i na ziemi
blisko naszego cichego krzyku,
widoczne trzy pokolenia naprzód
W szczerym świetle nienawiści.
Daj nam codzienne
imiona i nazwiska
niech zapisują je na talerzach,
odwróć nasze głowy,
nasze twarze,
Nasze rozpoznawalne tatuaże.
I nic nam nie wybaczaj, jeśli chcesz,
Bo nie przebaczamy winnym,
Stoimy w twoim sądzie
uczennice na tablicy
rozwijające się dusze jak pamiętniki,
gęsto odpisane krwawą pastą —
Uwagi dotyczące zachowania.
Ale nie przesłuchiwaj nas
w pokoju tortur w piwnicy
nie umieszczajcie nas w ziemi deptanej przez obcych,
w ciemnościach historii,
w zapomnienie.
Ale wyzwolić nas
z pamięci ciała,
wyjdź z chrupnięcia naszych zmiażdżonych kręgów,
z pęknięcia połamanych rzepek,
ze ścięgien rozdartego
od cichego szelestu utraty krwi,
wyzwolenie z burzy uduszenia
z ustami pełnymi ziemi.
Bo twoja jest wojna, zwierzęta, siła i chwała,
i ekshumacji,
a duch jest ciężki nad grobem,
gdzie syn jest z ojcem
rzucony blisko.
I teraz, i zawsze, i na zawsze.
Tak dobrze nauczyliśmy się tej modlitwy.
Dlaczego jesteś z nami
Nic nie pytasz?
Bruno Schulz, nasz wspólny skarb
Dlaczego Ukraińcy nie wiedzą, kim był Bruno Schulz? Z jakiego powodu Ukraina z taką łatwością przekazała Izraelowi jego malowidła ścienne? Czyim on jest pisarzem: żydowskim, polskim czy ukraińskim? Jakich jeszcze znanych światu pisarzy urodzonych na terytorium współczesnej Ukrainy powinni znać Ukraińcy?
Z okazji urodzin Schulza, które przypadają 12 lipca, Sestry rozmawiała z Wierą Meniok, schulzolożką i badaczką polskiej literatury i kultury.
Lesia Wakuliuk: Poza tym, że studiuje Pani i wykłada literaturę polską oraz zajmuje się Schulzem, jest Pani również inicjatorką i dyrektorką Międzynarodowego Festiwalu Brunona Schulza w Drohobyczu, który tradycyjnie odbywa się w dniu jego urodzin. Skąd u Pani zainteresowanie tym pisarzem?
Wiera Meniok: Bruno Schulz pojawił się w moim życiu, kiedy zaczęłam prowadzić zajęcia na kierunku filologia ukraińsko-polska na Uniwersytecie w Drohobyczu. Było dla mnie bardzo ważne, że był mieszkańcem Drohobycza. Ale Drohobycz tak naprawdę o nim nie wiedział – i to była moja motywacja! Nie było wątpliwości, że Schulz zasłużył na powrót do swojego miasta – jako tej szczególnej prowincji, jego krainy wybranej. Ale Drohobycz również zasłużył na powrót do niego tego twórcy, pisarza i artysty.
Twórczość literacka Schulza to prawdziwy modernizm. To literatura ponad granicami, literatura dla wszystkich, a nie literatura polska dla Polaków czy ukraińska dla Ukraińców
Dlaczego więc Drohobycz, który jest rodzinnym miastem Schulza, nic nie wiedział o swoim słynnym mieszkańcu?
Ponieważ istniał Związek Radziecki, reżim totalitarny, a to był artysta, którego twórczość i biografia nie pasowały do programowych haseł socrealizmu i wszystkich innych manifestów oraz powinności totalitarnego reżimu. Propagowanie jego twórczości byłoby po prostu karalne, więc nic o Schulzu nie było wiadomo. Wszelkie ślady po jego twórczości zostały metodycznie zniszczone, wymazane. Zresztą Schulz sam doświadczył tego, czym był sowiecki reżim. Kiedy pierwsi Sowieci przyszli do zachodniej Ukrainy, dla niego, Żyda, była to kwestia życia lub śmierci. A co możemy powiedzieć o niemieckich nazistach, którzy go zamordowali?
Profesor Mychajło Szałata (dziś już nieżyjący) był ukraińskim literaturoznawcą, badaczem twórczości Iwana Franki, który ukończył ukrainistykę w Drohobyckim Instytucie Pedagogicznym. Chociaż nie mieszkał w Drohobyczu, był człowiekiem o szerokich horyzontach, myśleniu i wizji, dzięki czemu rozumiał ludzi, którzy tu mieszkali i byli, jak mówił, „mostami do świata”. W 1965 roku opublikował dość dobrze skonstruowany artykuł o Brunonie Schulzu w gazecie swego instytutu. Nosił on tytuł „Pedagog radziecki”. I wie pani, co powiedzieli mu jego koledzy z ukrainistyki? „Gdzie ty się pchasz z tym Żydem?!”. To był kolejny powód, dla którego w tamtym czasie ludzie w Drohobyczu nic nie wiedzieli o Schulzu.
Ale teraz już wiedzą. Przede wszystkim dlatego, że festiwal w Drohobyczu ma już 20 lat. I dlatego, że istnieje tłumaczenie zbiorów Schulza autorstwa Jurija Andruchowycza (to też projekt festiwalowy). I dzięki wielu innym rzeczom.
Życie Schulza było dramatyczne. Zwłaszcza teraz, w czasach rosyjskiej inwazji, ten dramat jest bardzo dotkliwie uświadamiany. Bo choć całe swoje życie (50 lat) przeżył w Drohobyczu, mieszkał w pięciu państwach: Cesarstwie Austro-Węgierskim, Zachodnioukraińskiej Republice Ludowej, II Rzeczypospolitej, Ukrainie sowieckiej i III Rzeszy. Oczywiste jest, że dla niego, jako Żyda, życie w nazistowskich Niemczech było śmiertelnie niebezpieczne. Jednak pod rządami Sowietów było niewiele łatwiej. Istnieje historia o tym, jak Schulz został zmuszony do namalowania portretu Stalina, a także obrazu pt. „Wyzwolenie ludu Zachodniej Ukrainy”. Podobno władzom radzieckim ten drugi obraz się nie spodobał z powodu nadmiernego według nich użycia przez artystę kolorów niebieskiego i żółtego. Za to miał zostać oskarżony o ukraiński nacjonalizm i aresztowany.
Nie wiemy, czy była to prawda, ponieważ te historie dotrwały do naszych czasów we wspomnieniach Andrzeja Chciuka, ucznia gimnazjum Brunona Schulza. Z jednej strony nazywa on siebie antysemitą, ale z drugiej mówi: „Och, pamiętam, jaki Schulz był niesamowity!”. A potem pisze o nadmiernym używaniu przez Schulza niebieskich i żółtych kolorów, za co artysta rzekomo ucierpiał, i że Schulz cieszył się, że wrony zapaskudziły namalowany przez niego portret Stalina. Trudno jednak orzec, na ile te świadectwa są prawdziwe. Natalka Rymska przetłumaczyła dylogię Andrzeja Chciuka „Atlantyda” i "Ziemia księżycowa”, a wszystkie zawarte w niej opowieści rozchodzą się jak kręgi na wodzie. To są bardzo kontrowersyjne rzeczy.
Czy Schulz malował dla Sowietów? Tak, przynajmniej dla pierwszych Sowietów. Pracował jako nauczyciel w największym gimnazjum w Drohobyczu, głównej instytucji edukacyjnej miasta. Wiemy to na pewno, ponieważ są na to dowody archiwalne. Jest zapisane, że był nauczycielem rysunku i robót ręcznych w tym krótkim, ale bardzo surowym okresie rządów pierwszych bolszewików w mieście. W gimnazjum Schulz był jedynym odpowiedzialnym za artystyczną oprawę różnych wydarzeń.
W okresie II Rzeczypospolitej namalował Matkę Boską Częstochowską, bo była wtedy patronką gimnazjum
Namalował też króla Władysława Jagiełłę, różne tableau gimnazjalne z ozdobami też były robione przez Schulza, bo w szkole nie było innego nauczyciela rysunku.
Później niemieccy naziści urządzili kasyno w domu naprzeciwko Wydziału Filologii Uniwersytetu w Drohobyczu, w najpiękniejszym secesyjnym budynku w mieście, w którym mieszkał burmistrz Drohobycza. W kilku źródłach jest informacja, że w tym kasynie wisiał duży obraz olejny Schulza. Nie ustalimy już, czy naprawdę tak było.
Nie tworzyłabym jednak na podstawie tego jakiejś szczególnej narracji, która miałaby Schulza jakoś dodatkowo charakteryzować. To nie miałoby sensu, bo on nie potrzebuje więcej światła. To jest Schulz – i tyle.
Zostawił po sobie swoje grafiki, swoje malowidła ścienne i swoją literaturę
Na początku XXI wieku wybuchł straszny skandal wokół malowideł ściennych Brunona Schulza, zwanych również freskami. Z pomocą ówczesnych władz Drohobycza, które nie rozumiały wartości jego twórczości dla miasta, zostały one nielegalnie wywiezione do Izraela. Jak zakończyła się ta historia?
Tak, to było nielegalne. Ale stało się to nie tylko przy pomocy władz miasta. Nieżyjący już Dmytro Pawłyczko, który był wówczas ambasadorem Ukrainy w Polsce, w ogóle nie przywiązywał do tej sprawy wagi. Kiedy polscy dziennikarze poprosili go o komentarz, powiedział, że Schulz jest artystą żydowskim, więc tak musiało się stać. To był maj 2001 roku.
To nie były freski, bo Schulz nie władał taką techniką, to były malowidła ścienne. Ich istnienie odkrył nie niemiecki reżyser Benjamin Geissler [jak wielu uważa – red.], ale polski pisarz Jerzy Ficowski, którego nazywamy archeologiem Schulza. Długo szukał tych malowideł. Kiedyś Geissler przyszedł do Ficowskiego na konsultację, a ten powiedział mu, gdzie szukać. A potem w Drohobyczu zaczęli pracować Wojciech Chmurzyński, kustosz Muzeum Mickiewicza w Warszawie, i zawodowa konserwatorka Agnieszka Kijowska. Fragmenty, które Agnieszka odrestaurowała, zostały zabrane do Muzeum Yad Vashem przez Marka Shrabermana, byłego mieszkańca Lwowa, który został rezydentem Jerozolimy. Najbardziej żal ostatniego autoportretu Schulza.
W momencie gdy polscy dziennikarze zaczęli pisać o odkryciu nowych dzieł Schulza, gdy polscy konserwatorzy zaczęli robić wszystko, co możliwe, aby zachować te znaleziska, Ukraina musiała tylko uznać, że jest to zabytek kultury ukraińskiej. Czy to zależało od władz w Drohobyczu? Absolutnie nie!
Do wywózki doszło wtedy, kiedy Polacy nie byli już w stanie pracować nad tymi malowidłami, bo nie zdecydowano na szczeblu państwowym, jak to odkrycie traktować, a rysunki Schulza okazały się nikomu niepotrzebne
Grupa, która przyjechała z Yad Vashem, była świetnie we wszystkim zorientowana... Potem były protesty i oburzenie. Trudno uwierzyć, że tak szanowana instytucja, jak Yad Vashem, dopuściła się takiego barbarzyństwa – po prostu ukradli malowidła. Przez trzy dni wycinali je aż do cegieł – te fragmenty, które polscy konserwatorzy odkryli i odrestaurowali. Właściciele mieszkania, w którym znajdowały się malowidła, zostali poinformowani przez przedstawicieli Yad Vashem, że wrócą oni po resztę. Nie mogli wrócić, bo skandal, który wybuchł, zrobił się zbyt głośny.
Szkoda, że Ukraina wtedy Schulza nie doceniła. Dopiero później prezydent Wiktor Juszczenko podpisał akt darowizny, w myśl którego wszystkie oryginały miały numery inwentarzowe Drohobyckiego Muzeum Krajoznawczego, a nasze muzeum przekazywało je do Yad Vashem na poziomie państwowym z możliwością prolongaty – czyli na zawsze.
Czy po 20 latach Yad Vashem ma zwrócić Ukrainie te malowidła?
Nie, chociaż jako renomowana instytucja powinni nam je zwrócić. Co prawda dali nam bardzo wysokiej jakości kopie – ale to kopie. Pozostałe trzy oryginalne fragmenty – przedstawiające kota, babcię i dzieci pod drzewem – których nie zdążyli zabrać, pozostały w Drohobyczu.
Może więcej ludzi zobaczy oryginały w Jerozolimie, niż zobaczyłoby w Drohobyczu, ale dla mnie to wciąż nie jest usprawiedliwienie dla barbarzyństwa i zbrodni. Bo to faktycznie była zbrodnia. Izraelscy muzealnicy bezprawnie zabrali obiekt, który powstał przed 1945 rokiem. Cała ta historia jest bardzo smutna. Była już przekręcana setki razy, ale prawda jest taka, że to kradzież.
Na czym polega geniusz Schulza jako pisarza i artysty?
To inspiracja płynąca z lektury prozy modernistycznej, takiej prozy, która jest metaforyczna na wskroś, takiej literatury, która staje się dla czytelnika zaproszeniem do współtworzenia, otwiera jakieś nowe horyzonty... Jego opowiadania są czytaniem-podróżą
Na przykład topografia Drohobycza jest w utworach Schulza obecna – ale i nieobecna. On nigdy nie wymienia nazwy miasta, które opisuje w dwóch zbiorach swych opowiadań [„Sklepy cynamonowe” i „Sanatorium pod Klepsydrą” – red.]. Niby to Drohobycz, ale jednocześnie miasto bezimienne. I wszystko, co w nim jest – ci wszyscy miejscy szaleńcy, wszystkie te parki, wszystkie te łopiany, wszystkie te czarne ptaki, które zawsze siedzą na dachu kościoła... Jeśli przyjedziesz do Drohobycza, zobaczysz to wszystko także teraz. Nic się nie zmieniło. Tylko geniusz potrafi tak pisać. Możesz zacząć czytać Schulza od dowolnej strony. Na tym polega geniusz jego literatury. Nie ma fabuły. I nie ma takiej potrzeby, bo wtedy to nie byłby modernizm.
Zamiast tego jego plastyczne dziedzictwo (w grafikach i rysunkach) pokazuje materialność życia. On sam twierdził, że materialność, cielesność życia jest opisana w jego rysunkach, w jego grafikach – podczas gdy w literaturze chodzi o istotę, sens, tajemnicę. I dobrze, że Schulz jest świadkiem tego cielesnego świata, bo rysuje siebie wszędzie, wszędzie jest obecny, jego obecność jest nawet zwielokrotniona, bo w jednym dziele pojawia się kilka autoportretów.
Co w Drohobyczu przypomina nam o Schulzu?
Duch Schulza (uśmiech). A jeśli mówimy o rzeczach materialnych, to dom. On i jego rodzina przeprowadzili się do domu siostry na Floriańskiej po bankructwie ojca, gdy utrzymanie domu na Rynku stało się zbyt drogie. Czasami organizujemy projekty artystyczne w pokoju, który kiedyś był pokojem Schulza. Na przykład podczas SchulzFestu w 2022 roku, Nikita Kadan pokazał wspaniały projekt, który był związany zarówno z Hostomlem, jak z opowiadaniem Schulza „Wiosna”.
Innymi słowy, Schulz jest wciąż obecny. Kiedy pisał o gwiazdach, które czasami mogą mieć ciepłe światło – to co to oznacza? One płoną, topią się, niosą śmierć. Jak dziś rakiety [spadające na Ukrainę – red.]. Nikita Kadan zebrał w Hostomlu stopione przedmioty ze szkła i przywiózł je do Drohobycza. Podczas festiwalu w zaciemnionym pokoju Schulza na jednym z lightboxów pojawił się tekst z jego opowiadania „Wiosna” – o tym ciepłym świetle gwiazd. I to światło zdawało się padać na kwadratowy stół z tymi stopionymi przedmiotami. To bardzo poruszające... Cały Schulz.
Jest też Muzeum Pokój Brunona Schulza, które mój nieżyjący już mąż Igor i ja stworzyliśmy w 2003 roku. Znajduje się ono w budynku dawnego gimnazjum, w którym Schulz się uczył, a potem pracował. Ten pokój to był jego profesorski gabinet, gabinet nauczyciela rysunku – w tamtych czasach w gimnazjach zwracano się do nauczycieli: „panie profesorze” i „pani profesor”. Zapraszamy do odwiedzenia nas, gdy będziecie w Drohobyczu! Obok tego pokoju, za ścianą, było duże pomieszczenie – warsztat. Schulz uczył w nim chłopców obróbki drewna, szkła, metalu, tektury.
Mało kto wie, że z jednej strony ta praca nauczycielska była dla niego bardzo uciążliwa, bo pochłaniała dużo czasu, nerwów (są na to dowody w listach). A z drugiej strony on to wszystko kochał, miał twórcze podejście
Nazwalibyśmy go innowacyjnym nauczycielem. Nigdy nikomu nie dał z rysunku oceny dostatecznej, tylko dobrą albo bardzo dobrą. Uważał bowiem, że jeśli dziecko nie umie rysować, to nie jest to jego winą – po prostu natura nie obdarzyła go tą umiejętnością. Natomiast tych, którzy rysować potrafili, którzy mieli talent, zapraszał do siebie na filozoficzne rozmowy. Uczył też propedeutyki filozofii i (w zastępstwie) matematyki. Był człowiekiem o szerokiej wiedzy i głębokim, refleksyjnym myśleniu.
Muzeum Pokój Brunona Schulza nie jest tradycyjnym muzeum z tradycyjnymi eksponatami. Mówię, że to muzeum idei i muzeum recepcji. Chodzi o to, że jest to miejsce autentyczne.
Od początku XXI wieku organizujemy „Drugą Jesień” (jesienne spotkania w listopadzie, w rocznicę śmierci Schulza) i duży Festiwal Brunona Schulza, tygodniową imprezę w cyklu dwuletnim.
Co jeszcze? Jeden z budynków lokalnego muzeum historycznego to Pałac Sztuki. Profesor Władysław Panas, dziś już nieżyjący, który studiował Schulza pod bardzo interesującym kątem kabały i symboliki kabalistycznej, odkrył, że Bruno Schulz pisał o tym domu, Willi Bianki, w swojej „Wiośnie”. Tak więc ta willa jest również obiektem Schulza. Są w niej trzy oryginalne fragmenty fresków. I są tu wspomniane kopie z Yad Vashem.
Są także ulice i domy, które widział, miejsca, w których uczył się i uczył.
W Drohobyczu jest dużo Schulza, ale tyle go znajdziesz, ile zechcesz
Jest też miejsce, w którym Schulz się urodził i miejsce, gdzie został zamordowany. Co roku organizujemy w tym drugim spotkanie ekumeniczne, wspólną modlitwę. I jest cmentarz, na którym pochowane są wszystkie ofiary pamiętnego krwawego czwartku 19 listopada 1942 roku – między innymi Bruno Schulz .
Ten geniusz nie ma własnego grobu w Drohobyczu, ale Drohobycz pozostanie jego krainą wybraną.
A czy jest w Drohobyczu ulica imienia Brunona Schulza?
Tak, jest taka ulica. Mała, ślepa, prowadząca donikąd uliczka. To bardzo schulzowskie. To uliczka biegnąca do gimnazjum im. Bohdana Łepkiego. Działają przy niej jakieś firmy, instytucje, jest nawet restauracja.
A zawdzięczamy to Marii Galas, rodowitej Polce z Drohobycza. Zrobiła wiele, by przywrócić język polski, polską kulturę, odbudować kościół katolicki w Drohobyczu, w 1988 roku zorganizowała tu Towarzystwo Kultury Polskiej. A kiedy przyszła niepodległość, była deputowaną pierwszej kadencji rady miejskiej. Potem, na początku lat 90., to ona stwierdziła, że Schulz jest wizytówką Drohobycza, więc powinien mieć w Drohobyczu ulicę jemu poświęconą. Do Marii Galas należy również inicjatywa zamontowania pierwszej tablicy pamiątkowej na domu przy dawnej ulicy Floriańskiej, domu siostry Schulza, w którym mieszkał do czasu wysiedlenia do getta.
Jest też tablica wmurowana w chodnik w miejscu, w którym zginął. Po konsultacjach z badaczami Schulza uznaliśmy, że na tej tablicy będzie napisane: „Wielki artysta Drohobyczanin Bruno Schulz”.
I niech to będzie jego tożsamością, a nie to, czy był Polakiem, Żydem czy Ukraińcem – to po prostu nie jest konieczne
Był i pozostaje artystą ponad wszelkimi granicami, podziałami.
Często zauważam, jak duży wpływ na Ukraińców ma dekomunizacja ulic. Sama wielokrotnie byłam świadkiem, jak Ukraińcy jadący w transporcie publicznym lub idąc pieszo na widok nowej nazwy ulicy natychmiast zaczynają googlować, kim była ta osoba, czym się zajmowała…
Tak, ma pani rację. Nazwy ulic odgrywają również rolę edukacyjną. Nigdy tak naprawdę nie myślałam, że to, co robię wokół postaci Schulza, ma wymiar edukacyjny. W końcu chcę, żeby więcej Ukraińców wiedziało, że był polski pisarz, który kształtował się jako talent, jako geniusz na ukraińskiej ziemi – w całej jej wielokulturowości, że należał do Drohobycza, a zatem reprezentuje również kulturę ukraińską.
Na ile literatury ukraińska i polska są do siebie podobne?
Istnieją pewne toposy, archetypy, na których buduje się i rozwija kultura, a w szczególności literatura, czyli sztuka słowa. Powiedziałabym, że te literatury są bardzo podobne! Bo mamy podobne niebo, podobny klimat, podobne rośliny, podobne zwierzęta. I wszystko zaczyna się od ustnej sztuki ludowej, więc ta sztuka naszych krajów jest podobna. Potem jest trochę inaczej, bo my historycznie od średniowiecza należymy do obrządku wschodniego, a Polacy to Watykan i katolicyzm. Więc tutaj zaczynają się różnice, bo literatura, począwszy od średniowiecza, jest ściśle związana z chrześcijaństwem.
Łączy nas, jak mówię moim studentom, gen wroga. A tym wspólnym wrogiem jest Rosja i Rosjanie
Polski nie było na mapie świata przez 123 lata. Przez kogo? Przez Rosjan. Klęska powstania listopadowego na początku XIX wieku, klęska powstania styczniowego w połowie XIX wieku, niepodległość w 1918 roku. To, że Prusy i Austro-Węgry były wśród kolonizatorów Polski, stało się za namową Rosji. Potem Polska była faktycznie niepodległa przez bardzo krótki czas, od 1918 do 1939 roku. Później wybuchła II wojna światowa, a po wojnie znów nie było Polski, tylko PRL, czyli blok sowiecki. W przeciwieństwie do nas, Polska nie była częścią Związku Radzieckiego, choć tak naprawdę to było to samo: ten sam reżim, to samo KGB, te same prześladowania każdego, kto myśli inaczej, pisze inaczej. Dlatego jesteśmy sobie najbliżsi. Zarówno literatura ukraińska, jak polska, były literaturami oporu: Adam Mickiewicz – Taras Szewczenko, Czesław Miłosz – Jewhen Małaniuk czy Wasyl Stus. To literatura, która przez długi czas starała się być energią wolności.
Wielu wybitnych polskich pisarzy urodziło się na ziemiach, które są obecnie ukraińskie, a zatem są związani z Ukrainą
To Stanisław Vincenz z Kołomyi, Stanisław Lem i Zbigniew Herbert ze Lwowa, Bruno Schulz i Kazimierz Wierzyński z Drohobycza. Jest też Debora Vogel, która pochodziła ze Lwowa i była Żydówką – bardzo ciekawa awangardowa pisarka. Znała zresztą Brunona Schulza i korespondowała z nim; łączyła ich taka wczesna miłość. Być może źródłem niektórych opowiadań Schulza była jego korespondencja z Deborą.
Czy my, Ukraińcy, powinniśmy znać nazwiska tych pisarzy? Czy powinniśmy studiować ich twórczość. Czy powinni się znaleźć w programie nauczania literatury obcej?
Zdecydowanie tak! Na przykład Franz Kafka, który od dawna znajduje się w tym programie, nie może być studiowany bez Brunona Schulza, ponieważ Schulz jest głębszy. Jeśli Joyce jest nauczany w szkole średniej, jeśli Marcel Proust jest nauczany, to Schulz musi być nauczany. Joseph Roth, skoro już jesteśmy przy tym temacie, również powinien być nauczany.
Nie wiem natomiast, co zrobić z rosyjskimi pisarzami, takimi jak Achmatowa i Mandelsztam, którzy również byli związani z Ukrainą. Na razie zostawiłabym wszystkich rosyjskojęzycznych w spokoju. A potem zobaczymy
Jeśli w naszym szkolnym programie nauczania literatury znajdzie się miejsce dla polskich pisarzy, którzy urodzili się na terytorium współczesnej Ukrainy, to czy nie pojawią się oskarżenia o niższość Ukrainy wobec Polski?
Nie, nie, nie. Nie sądzę. Dlaczego? Dlatego, że chcemy pokazywać tych twórców, którzy współtworzą naszą kulturę. Chcemy pokazać Rotha, który pisał i mówił po niemiecku, chcemy pokazać Vincenza i jego „Na wysokiej połoninie”, chcemy pokazać Schulza, czyli tych, którzy należą również do kultury ukraińskiej, niezależnie od tego, w jakim języku pisali. Bo urodzili się na tej ziemi, byli wpisani w kontekst tej kultury. I to jest wręcz misja promowania tych, którzy współtworzyli kulturę ukraińską, kulturę naszego miejsca, naszego terytorium, naszego miasta, naszego regionu, naszego kraju.
Dlatego to nie jest ukłon w stronę Polaków, że „wy nam pomagacie, więc my włączymy do programu szkolnego waszych pisarzy, którzy pochodzą z naszego terytorium”. Przecież Mickiewicz zawsze tam był, Słowacki zawsze tam był. To są polscy klasycy.
Sasza Kolcowa: Żyję, jak wszyscy – na krawędzi
<frame>Urodzona w Rosji Sasza Kolcowa przeprowadziła się do Ukrainy z rodzicami w wieku siedmiu lat. Zakochała się w ukraińskim języku, kulturze i muzyce. Założyła zespół Krykitka Caches i wkrótce cały kraj śpiewał „Jesteś na pierwszym miejscu” i „Gdzie znajdziesz takiego anioła jak ja”. Po śmierci gitarzysty zespół zmienił nazwę na Krykitka. Sasha zawsze śpiewała po ukraińsku, uczestniczyła w Pomarańczowej Rewolucji i Majdanie, wprowadziła na rynek designerską linię toreb ekologicznych i kieruje Fundacją Daryny Żołdak, organizacją charytatywną promującą czytelnictwo. Zainicjowała program środowiskowy na rzecz zmniejszenia zużycia plastiku. <frame>
Teraz każdy jest swoim własnym medium
Oksana Gonczaruk: Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że Krykitka robi sobie przerwę na kilka lat. Czy wydałaś album teraz, ponieważ czujesz, że publiczność Cię potrzebuje?
Sasza Kolcowa: Kwestia dyplomacji kulturalnej jest teraz ważna nie tylko na zewnątrz, ale także wewnątrz kraju. Całe pokolenie przegapiło naszą muzykę, ponieważ skupiono się na muzyce rosyjskiej. Znają niektóre z naszych hitów, takich jak „Bez nazwy”, wydany przed 2015 rokiem, lub starą muzykę, której słuchali w 2005 roku. A na przykład album „Przepis” z 2009 roku pozostał przez wielu niezauważony.
To był czas, kiedy większość mediów miała rosyjskich właścicieli, a ich polityka informacyjna pozwalała promować tylko 5-6 nazwisk ukraińskich muzyków o dużym znaczeniu medialnym
Pozostali to byli artyści zachodni i rosyjscy. Teraz istnieje ogólne zainteresowanie ukraińskimi treściami. Dziś widzimy setki nowych nazwisk, ponieważ publiczność powiększyła się i stała się bardziej lojalna.
Być może teraz nasza muzyka dotrze do tych, do których nie dotarła dziesięć lat temu z powodu dominacji muzyki rosyjskiej. Zdecydowaliśmy się spopularyzować naszą twórczość i wydać nową muzykę właśnie dlatego, że mieliśmy możliwość zaistnienia w mediach społecznościowych.
Obserwujemy przełom w nowej ukraińskiej muzyce. Coś podobnego wydarzyło się na początku lat 90., kiedy Ukraina uzyskała niepodległość. Na Festiwalu „Czerwona Ruta” pojawiło się setki ukraińskich nazwisk. Jak to wyjaśnić?
Festiwal „Czerwona Ruta” miał ogromny budżet od sponsorów, co pozwoliło mu stworzyć piękny produkt na dużą skalę. To żywy przykład tego, że zawsze można było pozyskać dobrych artystów, postawić na dobry dźwięk i zrobić wysokiej jakości produkcję – trzeba było tylko stale utrzymywać odpowiedni dopływ pieniędzy.
Wydaje mi się, że obecnie wymagania co do treści i jakości wideoklipów są niższe – potrzeba tylko świeżych pomysłów, wysokiego tempa i odpowiedniej komunikacji ze słuchaczem. Teraz każdy jest swoim własnym medium – media społecznościowe oferują ogromne możliwości.
A propos dyplomacji kulturowej: czy Krykitka planuje trasę koncertową po Europie?
Nie możemy jechać, bo moi chłopcy nie podróżują. Nie możemy nawet koncertować w Ukrainie. Czas jest świetny, jeśli chodzi o zainteresowanie ukraińską muzyką, ale mam związane ręce.
Państwo nie ma polityki kulturalnej, jak np. tymczasowe odroczenie dla tych, którzy wydali nowe albumy, lub zielone światło dla tych, którzy chcą występować dla wojska. I tak z jednej strony mamy nowy album, ale z drugiej większość ludzi nie usłyszy go na żywo, bo nie ma ku temu warunków. Duże zgromadzenia są niebezpieczne, mobilizacja, niepokój, sytuacja ekonomiczna...
Każdego ranka wstaję i myślę: co powinnam zrobić, aby robić to, co kocham w obecnych okolicznościach? Może powinnam założyć zespół złożony z kobiet albo z tych, którzy już służyli?
Zawsze miałam wrażenie, że robię coś na przekór przeciwnościom losu. Ale nie narzekam, wymyślę coś nowego.
Mój były gitarzysta mieszka w Niemczech. Zeszłej jesieni odbyliśmy z nim trasę koncertową, a w tym roku rozmawiamy o możliwości organizacji koncertów w kilku krajach europejskich – najprawdopodobniej w Polsce, na Węgrzech i w Niemczech w sierpniu lub wrześniu 2024 roku.
Oczywiście chcę zaśpiewać z pełnym zespołem, dokładnie tak, jak został pomyślany album. Z aranżacją, mocą, skalą i dużym brzmieniem. Ale jeśli Ministerstwo Kultury nie przeniesie naszych muzyków do rezerwy, będziemy pracować w takich warunkach, jakie mamy.
A co z tymi zespołami, które ciągle jeżdżą za granicę i koncertują? Czy każdy negocjuje osobno?
Tak. Ktoś przechodzi przez jakieś organizacje, ktoś dostał zielone światło dawno temu, ktoś wraca z wojska na przepustkę i jedzie w trasę, choć dużo zależy od dobrej woli dowództwa. Mogę mówić tylko o naszej sytuacji – moi muzycy nie są jeszcze w rezerwie.
A takich muzyków są dziesiątki. Terminy występów są odwoływane, publiczność nie przychodzi, bo boi się mobilizacji. Albo po prostu tych muzyków nie ma już w kraju. Na przykład w Polsce nasza słuchalność wzrosła wielokrotnie, ponieważ są tam teraz nasze ukraińskie dziewczyny, studenci.
Czujemy się potrzebni – i niepotrzebni jednocześnie. To bardzo nieprzyjemne musieć wybierać między tymi dwiema prawdami. Winę za to ponosi Rosja i tylko Rosja, ale naprawdę chcę, by zasady gry dla muzyków były przejrzyste
Państwo zaczyna rozumieć znaczenie kultury, ale nadal nie potrafi wyjaśnić sobie, co jest kulturą, a co nie. Przykład: czy biennale architektoniczne jest kulturą, czy nie? Czy piosenki dla dzieci lub zespoły rockowe są kulturą? Nie ma jasnego zrozumienia, czy zespoły metalowe powinny jeździć na duże festiwale i propagować kulturę ukraińską za granicą.
Z drugiej strony niektóre zespoły nie mają potężnej słuchalności, ale mają wysokiej jakości utwory. Na przykład zespół Pyr?g i Batig, który do niedawna nie był zauważany, stał się wiralowy na Tiktoku i teraz nawet politycy o nim mówią. To daje więcej niż dziesiątki transmisji i występów.
Dźwięk na Tiktoku może zrobić z całym pokoleniem w ciągu tygodnia to, czego „artyści narodowi” z państwowym wsparciem finansowym nie byli w stanie osiągnąć przez długie lata
Latem 2023 roku wydałaś dwie książki dla dzieci – „Zębowa policja” i „Maluch czuje dźwięk”. Czy to twoje kiełkowanie w innej dziedzinie kultury?
To kartonowe książeczki dla najmłodszych, moje pierwsze kroki w literaturze dziecięcej.
Niedawno miałam twórcze spotkanie z rodzicami i dziećmi, rodzaj zabawy, podczas której pokazałam im, że książkę można nie tylko przeczytać, ale też zrobić na jej podstawie wiele ciekawych i pożytecznych rzeczy. Na przykład „Zębowa policja” to opowieść o chłopcu, któremu wyrasta nowy ząb. Dzięki tej książce można nauczyć się czytać, poznać nowe słowa czy zaśpiewać piosenkę. Każdej książce, którą posiadam, towarzyszy piosenka dla dzieci. W „Zębowej policji” trwa ona dwie minuty – to optymalny czas na mycie zębów. Podoba mi się to, więc myślę, że będę nadal zajmować się literaturą dziecięcą.
Masz wykształcenie pedagogiczne.
Uczyłam języka obcego, kiedy byłam studentką. A potem spędziłam kilka lat w Fundacji Daryny Żołdak, w której opracowywaliśmy gry dla dzieci, które poprawić umiejętność czytania. Lubię uczyć dzieci i wymyślać różne edukacyjne rzeczy. Kartonowe książki to dopiero początek.
Czy zauważyłaś, że młodzi ludzie są dziś bardziej zorientowani na Ukrainę niż moje, a nawet Twoje pokolenie?
I to jest naprawdę super. Kiedy rozmawiam z dwudziestolatkami, zdaję sobie sprawę, jakie mają szczęście, że w sposób naturalny funkcjonują już w ukraińskim kontekście. My wydobywaliśmy ukraiński z mediów i przestrzeni informacyjnej w sposób niemal sztuczny. A teraz idziesz do księgarni i są tam tylko ukraińskie książki, nie musisz już niczego szukać.
Z drugiej strony, wojna trwa już od dziesięciu lat, więc ci młodzi ludzie czują się inaczej w tych okolicznościach niż my.
Inna tożsamość. Są bardziej zanurzeni w kontekście kulturowym, znacznie lepiej znają historię Ukrainy i język. To, co robiliśmy, robiliśmy, by stawić opór rosyjskiemu lobby kulturalnemu na Ukrainie, a oni robią to sami z siebie – i wspólnie. Tysiące filmów o historii, kulturze, musicali, wzrost zainteresowania poezją, zupełnie inna atmosfera. Osoba wykształcona to już nie ktoś, kto czytał Dostojewskiego i Bułhakowa, ale Wasyla Stusa. Jednak nasz język i literatura nadal potrzebują ochrony: autorzy są w stanie wojny, drukarnie są bombardowane, na okupowanych terenach Rosjanie palą ukraińskie książki, a popularność ukraińskiej kultury jest nadal dość krucha. Jest też bardzo mało ukraińskojęzycznych treści dla dzieci.
Dlaczego mało? Wszędzie w księgarniach są wspaniałe półki z literaturą dziecięcą.
Tak, z książkami wszystko jest w porządku. Ale nie z muzyką dla dzieci.
Jeśli poproszę cię o zaśpiewanie pięciu ukraińskojęzycznych piosenek dla dzieci, nie sądzę, że będziesz w stanie. Ale z łatwością zaśpiewasz tuzin rosyjskojęzycznych. Nieprawdaż?
Bo rosyjska animacja i promocja były potężne, a z ukraińskojęzycznymi treściami tak się jeszcze nie stało. Dlatego powoli, ale zdecydowanie tworzę album z piosenkami dla dzieci. Spotykam się z ciepłymi i szybkimi reakcjami na te treści ze strony rodziców i dyrektorów muzycznych.
Potrzebuję więcej siły, by przeżyć to życie
W waszej nowej piosence „W wiosennym deszczu” są słowa: „będzie wiosenna powódź, która zatrzyma nasze straty i zmyje ten ból". Jak znosisz ból wojny?
To bardzo trafny tekst Ołeny Gerasymiuk, który rezonuje we mnie każdego dnia. Żyję, jak wszyscy – na krawędzi. Wszyscy tutaj źle śpimy, poziom kortyzolu mamy wysoki. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że mogę „zasnąć”. Zawsze byłam dość energiczna, odporna i silna, ale ostatnio muszę dokładać więcej starań, by być w dobrej kondycji. Bo muszę stale przetwarzać stres związany z wojną.
Jak rozwiązać ten problem?
W moim przypadku dobrze sprawdza się aktywność fizyczna, psychoterapia i spanie przez co najmniej sześć godzin. Zdobyłam też drugie wyższe wykształcenie. Zdałam sobie sprawę, że stres czyni większość ludzi głupszymi, ponieważ tak działa fizjologia: wszyscy zaczynamy myśleć mniej jasno, jako że radzenie sobie z ciągłym stresem pochłania dużo wewnętrznych zasobów.
Wiele osób z mojego otoczenia jest na froncie, niektórzy zginęli, niektórzy walczą, niektórzy wyjechali. Tkanka społeczna, która jest dla mnie ważna, została rozdarta. Dlatego staję się bardziej pomysłowa, dlatego wkładam wysiłek w moją muzykę, moje książki i wszystko inne. Po prostu zdaję sobie sprawę, że potrzebuję więcej siły do życia. I nowych recept na to, jak zdobyć tę dodatkową siłę – w rozmowach, w dzieleniu się doświadczeniami, dowiadywaniu się, jak inni przeżywają, w nowych znaczeniach w literaturze, nowych podejściach do życia.
Czuję też, że zbliża się moment, w którym armia i społeczeństwo staną się jednością. Wszyscy musimy pomóc armii. Każdy określa własną miarę, ale społeczeństwo musi być przesiąknięte tą wspólną walką.
W naszej sytuacji same datki już nie wystarczą.
Ludzie, którzy myślą, że wojna może ich ominąć i nie pracują na rzecz zwycięstwa, muszą wyjść ze swoich pudełek i zacząć pomagać armii – by proces odzyskiwania naszych terytoriów stał się nową ideą narodową
Jeśli twój patriotyzm objawia się przez wsparcie ekonomiczne, to świetnie. Ale to nie wystarczy. Może potrzebujesz iść na kurs pierwszej pomocy, by być przydatnym, gdy w pobliżu wybuchnie pocisk? Jeśli możesz pomóc ludziom w swoim otoczeniu, to już dużo. Myślę, że wkrótce pomocy medycznej będzie się uczyć w ostatnich klasach szkoły, to normalne w kraju ogarniętym wojną.
Wielu moich znajomych, którzy mają już dorosłe dzieci, poważnie myśli o wstąpieniu do wojska. Być może państwo w końcu zaoferuje roczne lub dwuletnie kontrakty dla kobiet w zawodach cywilnych, logistyce, zarządzaniu, księgowości itp. – na rzecz wojska. Jestem pewna, że wiele osób będzie zainteresowanych. Słyszę te intencje w moim otoczeniu i odbieram to jako nową rzeczywistość.
Stworzyłaś markę God.Glass.You i zaczęłaś produkować biżuterię ze szkła z rozbitych podczas wojny okien w muzeach. Część zysków ze sprzedaży tej biżuterii idzie na wsparcie ukraińskich muzeów w czasie wojny.
By wesprzeć Siły Zbrojne Ukrainy, sprzedajemy też tę biżuterię na aukcjach. Obecnie przygotowuję kolekcję, która zostanie zlicytowana podczas zagranicznych koncertów akustycznych. Możliwość regularnego przekazywania darowizn jest dla mnie bardzo ważna. A ponieważ nie wykonuję dużo pracy muzycznej, staram się wspierać armię w ten sposób.