Aldona Hartwińska
Dziennikarka i autorka książek (m.in. "Szwecja. Gdzie wiking pije owsiane latte"). Dostarcza pomoc wojskowym na linię frontu. Wojnę po raz pierwszy na własne oczy zobaczyła w grudniu 2022 roku. Wtedy podjęła decyzję, że będzie wracać na front z pomocą jak najczęściej. Dziś mówią o niej чоткий тил, czyli solidne zaplecze. Żołnierze skutecznie walczą karabinami, a ona jest zapleczem z kamerą i aparatem, które czuje obowiązek mówienia głośno o tym, co się dzieje. Chce być dalej na miejscu - pomagać i pokazywać wojenną rzeczywistość - nie zawsze w czarnych i smutnych barwach.
Publikacje
Aldona Hartwińska: Co czujesz, kiedy ktoś mówi do Tobie: Mateusz Lachowski, korespondent wojenny?
Po trzech latach prawie się przyzwyczaiłem. Chwilowo to po prostu mój zawód.
Kim jest więc korespondent wojenny?
Mateusz Lachowski: Człowiekiem, który relacjonuje wojnę z tak zwanej combat zony. Wiadomo, że może ją relacjonować z różnych miejsc, ale choćby od czasu do czasu powinien wjechać w strefę działań wojennych, bo tylko wtedy zrozumie, o czym pisze i mówi.
Nie można być korespondentem wojennym, nie mając kontaktu z wojną. A trudno mieć kontakt z wojną, jeśli się nie rozmawia z żołnierzami, nie jeździ na front, nie bywa w miejscach, w których wojna się dzieje
Ja często mówię, że wojna to rodzaj najgorszej klęski żywiołowej o dużym zasięgu, a oko cyklonu jest właśnie tam, gdzie jest front. Linia frontu jest tutaj kluczowa.
W ogóle określenie: „korespondent wojenny” kojarzymi się z dziennikarzami, którzy relacjonowali pierwszą czy drugą wojnę światową, pisali stamtąd korespondencje, a oni właśnie byli z żołnierzami na froncie.
Korespondent wojenny siedzi z żołnierzami w okopach – to istota tego zawodu.
Jak przygotowujesz się do pracy w strefie konfliktu? Jakie środki bezpieczeństwa podejmujesz, by chronić siebie i ludzi, z którymi pracujesz?
Pracuję z minimalną liczbą ludzi. Jeżeli kogoś zabieram bezpośrednio do combat zony, to jest to jeden operator, ale często też filmuję wszystko sam.
Na przykład byłem w południowo-wschodniej części Bachmutu, gdy walki trwały na zachodzie czy w samym centrum. Słyszałem na własne uszy dźwięki wojny.
Trzymałem się w bezpiecznej odległości, ale jednak byłem na tyle blisko, że mogłem porozmawiać z mieszkańcami, którzy zostali w mieście, mogłem podejść do żołnierzy przebywających gdzieś z tyłufrontu. To właśnie była moja najbardziej wartościowa praca.
Teraz drony nie pozwalają mi tak pracować. Dojazd do miast stał się bardzo niebezpieczny – drony polują na wszystkie pojazdy, które przemieszczają się drogami dojazdowymi w kierunku frontu czy wzdłużjego linii.
Jak się przygotowuję? Sprawdzam mapy, zasięgam języka u żołnierzy, jak wygląda sytuacja na miejscu,chociaż trzeba pamiętać, że to nie zawsze się sprawdza.
Zawsze zabieram kamizelkę, hełm, opaski uciskowe, osobistą apteczkę, tak zwany IFAK. Staram się jeździć sprawnym samochodem.
Ale szczerze? Nie wiem, czy można się przygotować na taki wyjazd. Paradoks polega na tym, że możesz się świetnie przygotować i to nic nie da, bo będziesz mieć pecha. Albo możesz się wcale nie przygotować i wszystko pójdzie dobrze, bo masz fart.
Zawsze trzeba być czujnym, bo sytuacja może się zmienić w pięć minut. Taka jest wojna. I trzeba cenić doświadczenie, a jego nabiera się z każdym kolejnym wyjazdem.
Uważam też, że zawsze trzeba się zastanowić, po co się ryzykuje. Jeżeli czujesz, że ma to sens – chcesz coś nagrać, coś zobaczyć, opowiedzieć jakąś historię, masz do zrobienia ważny materiał – wtedy można podjąć ryzyko.
Ale ryzykować z ciekawości to już głupota.
Uważasz, że ta praca zmieniła Twoje podejście do życia i świata?
Tak, i to bardzo. Przede wszystkim zmieniła mnie jako człowieka. Wojna całkowicie wywróciła moje życie.
Za tę pracę płaci się cenę: zdrowiem, emocjami,relacjami.
Zapłaciłbyś tę cenę drugi raz?
Tak. Uważam, że warto było poznać osoby, które poznałem. Niektórych już z nami nie ma.
Ale przede wszystkim warto było zobaczyć pewne rzeczy, zrozumieć, zrobić coś wartościowego.
Wydaje mi się, że dzięki tej pracy zrobiłem kilka razy coś dobrego.
Nie masz czasem wrażenia, że świat trochę znudził się wojną, trochę o niej zapomniał? Czy Polaków jeszcze interesuje wojna w Ukrainie?
Niestety coraz mniej, a jeżeli interesuje, to rzeczywiście te rzeczy, które są z frontu, dotyczą żołnierzy, walk, a nie kwestii cywilnych. Choć zdarza mi się czasem przedstawić jakąś przejmującą historię i wtedy mam poczucie, że kogoś zainteresowałem.
Ale świat nie znudził się wojną. On po prostu dostał dużo więcej wojen: Syrię, strefę Gazy, Jemen, Liban. Łatwo odwrócić się od trwającej od prawie trzech lat wojny w Ukrainie
Do tego stagnacja na froncie sprawiła, że trudno nam sobie wyobrazić jakiś przełom. Obserwujemy raczej powolne postępy rosyjskie, brak umiejętności zatrzymania Rosjan przez armię ukraińską – i przez to przestaliśmy wierzyć w sukces.
Ważne, że w Polsce przybywa ponad milion Ukraińców, wielu młodych mężczyzn, w których Polacy widzą nie ofiary rosyjskiej agresji, którym należy się pomóc, ale uciekinierów. I to przekłada się na generalizowanie opinii o tej wojnie. Ludzie myślą: co mnie to ma obchodzić, skoro tych młodych ludzi ona nie obchodzi?
I trudno wytłumaczyć, że sytuacje są różne i postawy ludzkie są różne.
Moja historia rodzinna [część rodziny Mateusza zginęła na Wołyniu – red.] mogła mnie doprowadzić do nienawiści wobec Ukrainy.
Ale uważam, że to nie narodowość określa nas jako ludzi, tylko wartości, które wyznajemy i którymi kierujemy się w życiu.
Niestety większość ludzi ma tendencję do uogólniania. I mam wrażenie, że podejście do Ukraińców w Polsce wciąż się pogarsza. W drugą stronę jest to samo.
Niestety zaufanie i sympatia spada, i jest to wynik naszej trudnej koegzystencji. Wiele czynników wpływa na te pogarszające się relacje obu krajów. To nie jest tak, że wojna się po prostu znudziła. Ona w pewnym sensie stała się częścią życia, częścią rzeczywistości, częścią informacji, dlatego już tak nie porusza.
Nie masz jednak wrażenia, że większość Polaków nie dopuszcza do siebie myśli, że wojna nas nie dotyczy i nie będzie dotyczyć?
Są ludzie, którzy się jej boją. Jeśli ich stać, bo mieszkają w wielkich miastach, kupują mieszkania w Hiszpanii czy Włoszech.
Interesują się też geopolityką, znają historię, dlatego zdają sobie sprawę z tego, że może zdarzyć się i to najgorsze. Bo sojusze też nie są wiecznie. Ale większość społeczeństwa nie widzi zagrożenia nadciągającego ze wschodu. I trudno się temu dziwić, bo jesteśmy częścią największego i najsilniejszego sojuszu w historii, jesteśmy w nimgłęboko osadzeni, jesteśmy w jego strukturach, przechodzimy ćwiczenia, uczestniczymy w misjach zagranicznych.
Ten sojusz jest wielokrotnie silniejszy niż Rosja, szczególnie jeśli chodzi o możliwości oddziaływania strategicznego przez lotnictwo. NATO jest niewspółmiernie bardziej niebezpieczne dla Rosji niż Rosja dla niego. W sytuacji konfliktu, jeśliby ten sojusz zadziałał tak, jak powinien, to Rosja nie ma żadnych szans.
Natomiast w tej chwili mamy do czynienia z dużą niepewnością dotyczącą przyszłości. Teraz będziemy mieli nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który różnie mówi o NATO i przyszłości samego sojuszu.
Z kolei Rosja nie działa racjonalnie, bo Putin nie jest racjonalny, jego wierchuszka nie jest racjonalna. W przypadku zbrodniczych ideologii jest tak, że racjonalizowanie takich ludzi – psychopatów, socjopatów i fanatyków – zazwyczaj kończy się tragedią.
My uczymy się historii w dziwny sposób. W szkole uczyliśmy się o drugiej wojnie światowej w taki sposób, jakby Niemcy mogły ją wygrać. A nie mogły. To było oczywiste, że one w pewnym momencie przegrają tę wojnę. Bo konflikt Niemiec ze Stanami Zjednoczonymi, ZSRR i Wielką Brytanią był z góry skazany na porażkę ze względu na zdolności ekonomiczne tego kraju.
Hitler rozpoczął wojnę, którą musiał przegrać. Po prostu był nieracjonalnym człowiekiem, psychopatą. I teraz mamy – choć na mniejszą skalę – sytuację zapalną w Europie, gdzie mamy do czynienia z kolejnym dyktatorem. Oczywiście nie da się go porównać do Hitlera, bo to nie ta skala zbrodni i ofiar, ale mechanizm pozostaje ten sam.
Mamy człowieka, który jest nieprzewidywalny, który może zrobić wszystko, kieruje się urojeniami, paranojami, jest potworem. I nie można stosować do niego takich miar, jak do normalnych ludzi
My możemy się czuć bezpieczni w sojuszu, w który wierzymy, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy się zabezpieczać. Racjonalni ludzie, w tym politycy, powinni założyć najgorszą z możliwych opcji i przygotować się do niej na wypadek gdyby miała się wydarzyć. Wtedy nikt nie obudzi się zaskoczony i skrzywdzony.
Osobiście nie sądzę, że nam grozi wojna – póki trwa ta w Ukrainie. Natomiast jeśli zostanie zawarty jakiś pokój, to wtedy Rosja może zrobić różne rzeczy, amy powinniśmy być przygotowani na nagłe geopolityczne zmiany. Powinniśmy mieć zdolność do odparcia ewentualnego ataku.
Duże zmiany geopolityczne są możliwe i mogą być niespodziewane. Czekamy na rozpoczęcie nowej prezydentury Stanów Zjednoczonych. Co Trump może przynieść Ukrainie?
Rozejm. Pytanie brzmi: jaki? Czy to będzie zgniły rozejm? Czy rozejm oparty na negocjacjach z pozycji siły, o którym Trump wspominał, gdyby Rosja do negocjacji nie była skora. Wielu Ukraińców, w tym prezydent Zełenski i jego otoczenie, albo szczerze ma nadzieję na taki scenariusz, albo sprytnie wykorzystuje to PR-owo, bo zdają sobie sprawę, że Stany Zjednoczone to kluczowy partner dla Ukrainy.
Bez USA Ukraina nie będzie w stanie dalej prowadzić wojny. Europejskie wsparcie dla Ukrainy jest niewystarczające, by nie tylko skutecznie prowadzić wojnę, ale nawet skutecznie się bronić
Obecna stagnacja na froncie może też doprowadzić do przesilenia, do sytuacji, w której Rosja zdecyduje się na jakąś większą ofensywę. I albo ją zrealizuje, albo poniesie porażkę i wtedy rzeczywiście ta wojna się skończy. To jest możliwe rozwiązanie w przyszłości.
Jest jeszcze jeden kiepski scenariusz dla Ukrainy. Rosja jest coraz bliżej podbicia obwodu donieckiego. Najtrudniej będzie jej zająć takie miasta jak Kramatorsk i Słowiańsk.
Jeśli rzeczywiście do momentu rozpoczęcia negocjacji Rosjanom zostaną do zajęcia tylko te dwa duże miasta i jakieś 20% obwodu donieckiego, to na stole negocjacyjnym może pojawić się temat oddaniacałego Donbasu w zamian za zawieszenie broni. Wówczas najważniejsza dla Ukraińców będzie kwestia przyznania im gwarancji. Bo jeśli oddadzą ten teren i nie dostaną żadnych gwarancji, to będziemy mieli „Mińsk 3”, czyli sytuację, w której wojna zostanie jedynie zamrożona, a Rosja poczeka ze dwa lata, by ten konflikt rozpocząć na nowo. W tym czasie odtworzy zdolności, przede wszystkim sprzętowe, bo zdolności mobilizacyjne i zasoby ludzkie Rosja nadal ma potężne, mimo fatalnego przyrostu naturalnego.
Rosja ma też zaplecze surowcowe, które pomoże szybko przygotować się i uderzyć z nową siłą. Uderzyć na wiele słabszego przeciwnika, wykończonego po trzech latach wojny. Ukraina oczywiście będzie próbowała odbudować swoje zdolności militarne, ale powiedzmy sobie szczerze:to będą trudne lata. Pojawi się wiele problemów, z którymi Ukrainie będzie ciężko sobie poradzić.
To co mówisz brzmi pesymistycznie. Są jakiekolwiek pozytywne scenariusze?
Są. Jest taki pozytywny scenariusz, że Trump, widząc, że Rosja nie jest skora do dogadania się, wesprze Ukrainę najmocniej, jak się da, i dzięki temu Ukraina będzie mogła do negocjacji przystąpić z pozycji siły.
Jeżeli rzeczywiście NATO i Stany Zjednoczone pokażą Rosji, że są nieugięte i silne, i będą wspierać Ukrainę, to będzie to bardzo mocny argument, by jednak tej wojny na nowo nie rozpoczynać. Mam tu na myśli gwarancję bezpieczeństwa, że w razie ewentualnego ponownego uderzenia Rosji, lotnictwo amerykańskie czy NATO-owskie, które jest niewyobrażalnie bardziej potężne, zniszczy lotnictwo rosyjskie w ramach odwetu za rozpoczęcie kolejnej wojny.
Lotnictwo to największa potrzeba Ukrainy.
Tak, ale chodzi mi o rozwiązania systemowe, a nie o kilka czy kilkanaście dodatkowych samolotów. Różnicę i solidną zmianę zrobiłoby kilka AWACS-ów, czyli latających radarów, radary naziemne, większe wsparcie w obronie przeciwlotniczej, czyli kilka dodatkowych baterii Patriot To by mogłobywyrównać jakoś szanse Ukrainy w walce z Rosją. Do tego artyleria i rakiety: więcej ATACMS-ów i pocisków Storm Shadow. Ale też sprzęt, którym żołnierze będą mogli posługiwać się na froncie.Gdyby Ukraina otrzymała kilkaset czołgów, bojowych wozów piechoty, to by się bardzo przełożyło na jej zdolności bojowe.
No i kwestia ludzi. Ale to już wewnętrzny problem, który Ukraina sama musi rozwiązać. Na froncie brakuje ludzi młodych, zdrowych i zmotywowanych.
Jeśli teraz trafi do Ukrainy sto czołgów i za ich sterami siądą 50-parolatkowie, nic z tego nie będzie.
Niestety w kraju nie ma pełnej mobilizacji. Wygląda, że Ukraińcy uwierzyli, że skoro Rosjanom nie udało się zdobyć raz Kijowa, to już nigdy im się to nie uda, że skoro nie udało się podbić całej Ukrainy, to już nigdy jej nie podbiją.
A to zagrożenie ciągle istnieje. Moim zdaniem dziś jest największe od wiosny 2022 roku, kiedy armia rosyjska wycofała się spod Kijowa. Społeczeństwo ukraińskie i ukraińska klasa polityczna powinny zacząć zdawać sobie z tego sprawę.
Myślisz, że naprawdę istnieje zagrożenie dla Kijowa?
Tak. Rosjanie mogą spróbować przeprowadzić dużą operację ofensywną, np. przechodząc przez obwód sumski.
Nie znamy na razie strategii rosyjskiej, ale ona, wydaje się, nie uległa zmianie od początku tak zwanej specjalnej operacji wojskowej. Oficjalnie mówi się o zajęciu Donbasu, ale nieoficjalnie mówi się, że gra toczy się o istnienie Ukrainy. Putin i wierchuszka Kremla nadal nie dają Ukrainie prawa do istnienia. Podczas swojej corocznej konferencji, która trwała cztery godziny, Putin odpowiadał na pytania dziennikarzy z dużą pewnością siebie i wielokrotnie zasugerował, że uważa Ukraińców za Rosjan, tylko trochę spaczonych. Czyli – ciągle to samo.
Na szczęście na razie Rosjanie nie wchodzą w przestrzeń operacyjną.
Co znaczy: „wejść w przestrzeń operacyjną”?
To znaczy, że rosyjska armia przebija się przez ukraińskie linie obronne i przełamuje front, ten front się wali i trzeba budować linię obrony dużo dalej i głębiej. To się teraz nie wydarzyło i Rosjanie nie próbują tego robić, bo 2022 r. połamali sobie na tym zęby.
Ale nikt nie powiedział, że jeżeli armia ukraińska będzie słabła, to za rok nie spróbują. Wszystko zależy też od tego, czy Ukraina nadal będzie miała wsparcie od państw NATO i czy poradzi sobie zwewnętrznymi problemami.
Bo problemem nie jest to, co dzieje się w tej chwili, ale perspektywa długofalowa. To, do czego to wszystko zmierza. I problemem jest brak systemu w Ukrainie. Bo Rosja zbudowała już wojenny system, a żeby wygrać wojnę, trzeba ten system mieć. Rosjanie mają system ekonomiczny, przemysłowy, oni produkują sprzęt, zaopatrują swoją armię, mobilizują ludzi i dzięki temu mają dużą przewagę nad Ukraińcami. Mają ochotników, którzy idą walczyć za pieniądze. Patrząc z takiej perspektywy, trudno znaleźć pozytywy. A myślę, że Rosjanie nie planują tej wojny na jeszcze miesiąc czy dwa. Oni myślą o niej w kategoriach wojny długiej, również wojny ideologicznej.
Jakie są perspektywy dla Ukrainy? Co planuje Rosja?
Myślę, że Rosjanie mają kilka wersji planów, zależnie od tego, na co im świat pozwoli. Jeden plan jest taki, że jeżeli Ukraina nie będzie miała solidnego wsparcia, to będą prowadzić wojnę na wyczerpanie. Będą męczyć Ukraińców, aż osiągną jak najwięcej swoich strategicznych celów.
Drugi plan jest taki, że jeżeli rzeczywiście Zachód będzie wspierał Ukrainę na tyle mocno, że Rosjanie nie będą w stanie iść dalej, to mogą doprowadzić do zamrożenia wojny i ewentualnie w przyszłości spróbować do niej wrócić. Wydaje mi się, że taki jest plan rosyjski w tej chwili
Ukraina z każdym miesiącem wojny ma coraz więcej problemów wewnętrznych. Giną dobrze wyszkoleni żołnierze, których zastępują żołnierze bez motywacji, często w zaawansowanym wieku. Ukraina nie zbudowała tego systemu, który ma Rosja. Do tej pory to wszystko opierało się o pospolite ruszenie na początku wojny – bo to właśnie ci zwykli ludzie obronili Ukrainę. Samo państwo nie zdołało do tej pory stworzyć systemu, który pozwalałby mu się skutecznie bronić. Cały czas Ukraina w tej wojnie, jej bezpieczeństwo czy wręcz istnienie, opiera się na tej jednej rzeczy. Ja to zawsze nazywam tą jedną nitką. Gdyby tego zabrakło, gdyby ta nitka pękła, to Ukraina po prostu przestałaby istnieć.
Czyli Ukraina trzyma się dzięki wierze żołnierzy w zwycięstwo. Ale czy wciąż utrzymuje się szacunek do munduru w społeczeństwie?
Mam takie poczucie, że żołnierze powinni być jakoś bardziej wkomponowani w to społeczeństwo po wojnie. Bo to oni są tutaj kluczowi. Chodzi ozbudowanie na swój sposób militarnego społeczeństwa, w którym ten szacunek do munduru będzie po prostu bardzo duży. To kwestia być albo nie być Ukrainy. Ukraina musi się stać Izraelem Europy. Nie mówię o Izraelu w tej chwili, za rządów Netanjahu, które są po prostu rządami zbrodniczymi. Chodzi mi znów o rozwiązanie systemowe. Izrael powstawał w otoczeniu wrogów, w ciągłym zagrożeniu kryzysem, wojną – czy w ogóle zagrożeniem egzystencji państwa. Mobilizacja i kult munduru – tak funkcjonuje Izrael od kilkudziesięciu lat. Ukraina musi stworzyć kult militarności, a przede wszystkim kult armii, którą będzie się szanować – żeby ludzie chcieli iść do armii, żeby to nie było tak, że do armii idą tylko biedni, tylko ci, którzy są zmuszeni. Żołnierze powinni mieć odpowiednią ilość przywilejów, żeby to rzeczywiście była motywacja dla ludzi, by do tej armii się garnęli. Bo bez armii Ukraina nie przetrwa.
Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się na wojnę.
Tak, dokładnie. A Ukraina nawet nie musi się szykować, bo od dawna jest w stanie permanentnej wojny. Jeśli nie takiej, jak teraz, pełnoskalowej, to wojny hybrydowej czy wojny zamrożonej – choć też trudno nazwać to wojną zamrożoną, bo na Donbasie przez te wszystkie lata wciąż ginęli ludzie.
Ale masz wrażenie, że szacunek dla wojskowych maleje?
Tak, maleje. Cały czas maleje, co wynika z tego, że świetni żołnierze giną – i ginie ich coraz więcej. Coraz więcej też mówi się o braku szacunku wśróddowódców i polityków do życia żołnierzy na froncie. Słusznie poddaje się w wątpliwość podawane przez polityków straty na froncie. To jeden z licznych błędów po stronie politycznej: zakłamywania tych strat, budowanie propagandy oderwanej od rzeczywistości. Tymczasem o pewnych rzeczach powinno się mówić wprost.
Z drugiej strony znaczące przywileje powinny przyciągać Ukraińców na tyle, by, mimo zagrożenia,chcieli iść do wojska. Rosja to zrobiła. W Rosji ci żołnierze wiedzą, że mogą zginąć, wiedzą jak dużejest ryzyko śmierci. Wiedzą, że często żołnierze na froncie w „specjalnej operacji wojskowej” są traktowani jak mięso armatnie, a mimo to tysiącami zaciągają się do wojska. Dlaczego? Bo po prostu dostają bardzo dużo pieniędzy i uznają, że warto zaryzykować.
Tak samo powinno być po stronie Ukrainy – choć nie wiem, czy tutaj główną motywacją powinny być kwestie finansowe.
I kiedy słyszę, że prezydent Włodymyr Zeleńskirozdał wszystkim Ukraińcom po tysiąc hrywien – choć to oczywiście pieniądze z innej puli, bo one są na pomoc humanitarną, a nie na armię – to myślę sobie, że przecież trzeba jakoś wygospodarować finanse także na to, by stworzyć jakiś program, żeby rzeczywiście armia znów była atrakcyjna dla społeczeństwa. Bo jeżeli będzie dalej tak, jak do tej pory, to skończy się tak, że ukraińskiego frontu będą bronili pięćdziesięciolatkowie. I nagle ten front znowu znajdzie się pod Kijowem.
Państwo musi również wywalczyć to, by zmieniło się podejście do żołnierzy. Żołnierze powinni mieć odpowiednią ilość przywilejów, a po wojnie nie powinni być traktowani jak osoby gorsze
Niestety choć wojna wciąż trwa, gorsze traktowanie już widać, bo już zaczynają krążyć takie opinie, że lepiej mieć „uchylanta” za chłopaka niż żołnierza, bo ten ciągle siedzi w okopach, ciągle go nie ma, nogę mu urwie, a jeśli nie, to na pewno wróci z PTSD… A „uchylant” jest na miejscu, w domu, w rodzinie.
To jest nie do przyjęcia, jeżeli Ukraina chce przetrwać. Z takimi rzeczami powinno się walczyć, wyrażanie takich opinii publicznie powinno się ścigać. Może to brzmi jak ograniczenie wolności słowa, ale przecież jest wojna. Cała Ukraina opiera się teraz na mundurze i ten mundur powinno się szanować. Moim zdaniem to jest kluczowe w tej chwili. Jeśli nie zacznie się pracować nad tą kwestią, jeżeli armia nie stanie się po prostu instytucją, do której część ludzi chce wstąpić z własnej woli, to bez tego trudno sobie wyobrazić, by Ukraina wygrała wojnę z państwem, które ma 140 milionów ludzi, wielokrotnie większą bazę mobilizacyjną i te wszystkie inne przewagi, takie jak przewagę surowcową, zaplecze sprzętowe, finansowe, zaplecze terytorialne, lotnictwo.
Są kraje, które mogą pozwolić sobie na to, żeby nie mieć wywiadu albo publikować listę agentów swojego wywiadu wojskowego… Są kraje, które mogą sobie pozwolić na to, żeby nie mieć armii w ogóle, bo akurat mają to szczęście, że nie mają agresywnych sąsiadów z psychopatycznymi politykami u władzy. Ukraina niestety ma agresywnego sąsiada z psychopatycznym, socjopatycznym prezydentem, który jest dyktatorem– z całą wierchuszką, ze służbami specjalnymi, które liczą setki tysięcy ludzi, które są bardzo ekspansywne, agresywne i uważają terytorium Ukrainy za swoje. Ukraina musi znaleźć na to jakąś odpowiedź, bo bez tego za jakiś czas nie będzie miał tutaj kto walczyć. A bez osób, które będą broniły Ukrainy i ukraińskich granic, nie wygramy.
Zdaniem Mateusza Lachowskiego, stałego korespondenta Telewizji Polskiej w Ukrainie, jesteśmy w najtrudniejszej fazie wojny. Zagrożenie ze strony Rosji jest największe od wiosny 2022 roku, kiedy to armia rosyjska wycofała się spod Kijowa
Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem.
Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość.
Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.
Moja rodzina na kilkanaście godzin
Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.
- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.
Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.
Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.
Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.
Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.
- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.
W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.
Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.
- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.
W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.
Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”.
Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada.
Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.
Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później
Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.
- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.
Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.
Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.
Bariera do przebicia
Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.
- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.
Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie
Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest.
Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.
Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.
- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?
Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.
To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.
Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.
- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.
Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii
Według słów Hanny Malyar, wiceminister obrony Ukrainy, statystyki mówią o ponad 70 tysiącach kobiet w armii.
Od stycznia tego roku całkowita liczba kobiet w Siłach Zbrojnych Ukrainy wynosi 66900, z czego 47200 to kobiety pełniące służbę. Jednocześnie 6500 zajmuje stanowiska kierownicze, a około 4000 znajduje się na pierwszej linii frontu.
Wiele z nich walczy w okopach. Powoli przestaje zaskakiwać, że żołnierki nie pełnią tradycyjnych funkcji takich jak administrowanie czy zaopatrzenie, ale służą jako snajperki, medyczki bojowe, operatorki karabinów maszynowych, czy kierowczynie wozów bojowych.
Życie na froncie utrudniają im trywialne problemy.
Wyposażenie NIE dla kobiet
Wszelkie wyposażenie wojskowe było zawsze produkowane z myślą o mężczyznach. Problemy żołnierek zaczynają się już w kwestii umundurowania. Ciężko jest dostać buty wojskowe w odpowiednio małych rozmiarach. Spodnie typu bojówki są dla kobiet niewygodne, bo ich konstrukcja nie bierze pod uwagę różnic anatomicznych, dlatego często wybierają spodnie o kilka rozmiarów za duże, by nie uciskały w newralgicznych miejscach, a górę zaciskają pasem. Prawdziwą bolączką są kamizelki kuloodporne i wkłady balistyczne, których budowa nie uwzględnia faktu posiadania biustu. Nie tylko uciskają, ale też układają się na ciele w ten sposób, że odsłaniają newralgiczne dla życia miejsca. Wojskowe kominiarki, które zakłada się na głowę pod hełm, nie są dostosowane do kobiet. Zazwyczaj rozmiary są za duże, a producenci zakładali, że użytkownik będzie miał krótkie, a nie długie włosy, nie mówiąc już o warkoczach czy kucykach.
Osobnym problemem jest ograniczona dostępność środków higienicznych dla kobiet. Nie chodzi tylko o podpaski czy tampony, ale też o wkładki higieniczne czy nawilżane chusteczki. Stąd narodził się pomysł, aby ułatwić żołnierkom dostęp do środków higienicznych.
Wolontariusze zebrali od zaprzyjaźnionych brygad w Donbasie metalowe skrzynki po zapalnikach, które oddali na Wydział Wzornictwa Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Tam zostały przeprojektowane tak, aby mogły służyć jako dyspensery środków higienicznych dla kobiet.
Ideą akcji jest to, aby dyspensery były montowane w damskich łazienkach w szpitalach, punktach stabilizacyjnych, jednostkach wojskowych oraz szkołach w strefie przyfrontowej
Aby zdobyć finansowanie na przeprowadzenie akcji powstał pomysł licytacji skrzynek pomalowanych przez polskich artystów i artystki.
Wojna nie zaczęła się w 2022 roku
Pomysłodawcami akcji “Private Case. Artystki i Artyści dla kobiet w Ukrainie” byli Viola Głowacka, Anka Łazar i Mikołaj Chylak.
- Dużo osób mi wręcz zarzuca obsesyjne zajmowanie się wojną, Ukrainą - mówi malarka Viola Głowacka. - Codziennie o tym czytam, o sytuacji na froncie, przeżywam każde przełamanie, każdy utracony kawałek terytorium. Od 24 lutego śledzę to codziennie, ale już w 2014 roku zrobiłam pierwsze prace, które wyraziły mój sprzeciw wobec tego, co wydarzyło się w Ukrainie, przede wszystkim na aneksję Krymu.
Viola wspomina, że w interesowało ją dojście do władzy Putina, a najbardziej nią wstrząsnęły filmy dokumentalne o zatonięciu łodzi podwodnej Kursk. Kiedy w 2007 roku prezydent Rosji został wybrany “Człowiekiem roku” przez magazyn Time, po raz pierwszy poczuła, że musi się zbuntować. Jej pierwsza praca, na której pojawił się Putin, była pełna łopatologicznej i grubo ciosanej symboliki, z jakiej artystka nigdy nie korzysta. Pojawiła się tam kobieta z nagimi piersiami, wokół których umieściła gwiazdy z unijnej flagi. Złość na niesprawiedliwość za naszą wschodnią granicą w 2014 roku znalazła swoje odzwierciedlenie w pracy “Bunt na Bounty”, gdzie Viola przedstawiła Putina jako wampira na okręcie.
Pracę kupiło Muzeum Narodowe w Gdańsku i zaraz po pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę umieścili wpis w mediach społecznościowych, gdzie napisali, że wyrażają nadzieję, że to wszystko skończy się jak w “Buncie na Bounty”: że załoga się zbuntuje przeciwko dyktatorowi.
- Ja jako artystka nie mogłam wtedy zrobić nic więcej, oczywiście poza wspieraniem różnych zbiórek na pomoc ukraińskiej armii. Bardzo chciałabym tam pojechać, uzbierać na jakąś terenówkę. Ale czasami wręcz czuję bezsilność. I nagle pojawił się Mikołaj Chylak i pomysł aukcji.
Mikołaj Chylak, jak sam mówi, pochodzi z mieszanej rodziny. Od strony ojca jest Łemkiem z pogranicza polsko-ukraińskiego. Z dzieciństwa pamięta msze w cerkwi na ulicy Miodowej i język ukraiński.
Tam też zetknął się po raz pierwszy z ukraińskim nacjonalizmem - nie był do końca “swój”, bo pochodził z mieszanego małżeństwa, a w jego domu mówiło się po polsku. Z kolei w polskiej szkole też był trochę obcy, często słysząc od kolegów: a weź coś powiedz po ukraińsku!
Z tych cerkwianych czasów pamięta też Ankę Łazar, która później odegra ważną rolę w skrzyneczkowej akcji. Choć znali się z dzieciństwa, ich drogi rozeszły się dawno temu, a w dorosłym życiu połączyła je znowu Ukraina. Mikołaj ukończył malarstwo, a Anka historię sztuki. Chwilę po tym, jak przypadkiem na siebie wpadli, zaczęli ze sobą współpracować, Anka była nawet kuratorką wystawy jego prac. Ale wojna dość szybko przyciągnęła ich oboje blisko frontu.
Wojna na żywo
Choć Mikołaj był całe życie związany pośrednio z Ukrainą, to przed wybuchem pełnoskalowej inwazji nigdy tam nie pojechał. Dla niego inwazja Rosji to splot ważnych i wstrząsających doświadczeń.
- Jakieś pół godziny od oficjalnej informacji z mediach, że wojska rosyjskie wkroczyły do Ukrainy, moja mama dostała udaru. Sparaliżowało ją, zabrało ją pogotowie. Jestem pewien, że to było na skutek tego potężnego stresu, wywołanego wiadomościami ze wschodu. Ojciec mój też miał kłopoty ze zdrowiem, wylądował w szpitalu. My z siostrą tak jeździliśmy od szpitala do szpitala. Ja starałem się mamie tłumaczyć, co się dzieje, że Kijów nie został zdobyty, że zatrzymali ofensywę. Ale ja nie wiem, czy ona to rozumiała. Ze szpitala już nigdy nie wyszła, zmarła trzy miesiące później. Jakkolwiek to nie brzmi, za jej śmierć obwiniam Putina.
Niedługo po pogrzebie matki Mikołaja zadzwoniła Anka Łazar. Okazało się, że są potrzebni kierowcy, którzy dostarczą samochody na front. Pierwszy w życiu wyjazd na Ukrainę i od razu na Donbas? Brzmiało to dość abstrakcyjnie, ale Anka też zamierzała pojechać, więc długo się nie zastanawiał.
- Dla mnie to było niesamowite przeżycie, bo do tej pory oglądałem te wydarzenia przez ekran komputera czy telefonu, a teraz te wszystkie nazwy - Azow, Bachmut, Bucza, to wszystko nagle jest na wyciągnięcie ręki. I jest takie realne. Do tej pory oglądałem wojenną Ukrainę
przez kamery uliczne. Obserwowałem ruch ludności, czasem nawet zasypiałem przy tym, jak przy jakimś wygaszaczu ekranu, i z tym widokiem się budziłem. I podczas tego wyjazdu te miejsca, które obserwowałem i stały mi się bliskie, urzeczywistniły się. Nagle spotykasz tych ludzi, widzisz te ulice, mosty, te obrazy. Bardzo tego potrzebowałem, bo byłem w dziwnym stanie - miejsca tak bliskie, a jednocześnie dalekie, jak na jakiejś innej planecie.
Sztuka z wojny
Z początku wyjazd na Ukrainę w żaden sposób nie miał być połączony ze sztuką. Nigdy nie zajmował się sztuką, która odpowiadała na jakieś bieżące wydarzenia. Pojechał tam z myślą, że jego matka jest poniekąd ofiarą tej wojny i powinien tam jechać dla niej. Ale z kolejnymi wyjazdami zrozumiał, że w środku ma jakiś bagaż, który ciąży i który potrzebuje się zmaterializować, jak te obrazy z kamer ulicznych. Tak powstał pierwszy cykl prac: o stacjach benzynowych. Dla każdego wolontariusza, podróżującego po Ukrainie, to takie miejsce, gdzie spędza się mnóstwo czasu. Jesz tam śniadania, obiady, kolacje, pijesz kawę, regenerujesz siły. Myśl o stacjach siedziała w głowie tak długo, że nie mógł jej ignorować.
- Na jednej z charytatywnych aukcji kupiłam jedną z grafik Mikołaja, to była chyba jakaś stacja w pobliżu Kramatorska - mówi Viola Głowacka - Wtedy akurat miałam swoją wystawę i zaprosiłam Mikołaja. Pomyślałam, że fajnie będzie się w końcu poznać i odebrać osobiście grafikę. Dla mnie on był w ogóle super hero, jedyny artysta, który rzeczywiście jeździ z pomocą na front. Okazało się, że mamy wielu wspólnych znajomych i tak zaczęliśmy działać razem.
Podczas jednego ze swoich wyjazdów na front Mikołaj poznał innego wolontariusza, Kubę Wojtunia. To on wpadł na pomysł, że można skrzynki po zapalnikach przerobić na dystrybutory środków higienicznych, które później będzie można rozlokować po różnych miejscach w Ukrainie, wspomagając w ten sposób kobiety. Ten pomysł bardzo się spodobał: przerobić coś typowo wojennego, co niekoniecznie służy kobietom, odciąć się od wojny, od żołnierzy i nadać temu inną, pokojową formę. Pomysł na finansowanie akcji przyszedł spontanicznie. Razem z Violą i Anką Łazar zaczęli namawiać czołowych polskich artystów do dołączenia się do akcji malowania skrzynek, które później zostaną przekazane na aukcję. Wśród artystów znaleźli się Joanna Rajkowska, Andrew Dixon, Agata Bogacka, Robert Kuśmirowski, Pola Dwurnik, Viola Głowacka, Adam Adach, Paulina Włostowska, Mikołaj Chylak, Łukasz Zembaty, Alicja Bielawska, Michał Frydrych, Marta Nadolle, Patryk Różycki, Karol Radziszewski, Veronika Hapchenko i Jakub Gliński. Zdaniem Violi Głowackiej akcja okazała się dużym sukcesem, bo zazwyczaj artyści nie przekazują swoich prac na aukcje tego typu, a tu większość poproszonych o wsparcie osób od razu się zgodziła i wykonała swoje prace specjalnie z myślą o wsparciu kobiet na Ukrainie.
- Przekazaliśmy skrzynki artystom, ale nie myślałem nawet o technicznym aspekcie - opowiada Mikołaj - Później pojawiły się pytania czy można skrzynkę pomalować farbą olejną, albo co to za zielona farba bazowa? Ja tego nie wiedziałem i wszystko było dość spontaniczne.
Do współpracy zaproszono Dom Aukcyjny DESA, który zgodził się przeprowadzić licytację. W międzyczasie ogłoszono konkurs skierowany do osób studiujących na Wydziale Wzornictwa ASP w Warszawie na zaprojektowanie identyfikacji wizualnej skrzyneczek. Dzięki Jerzemu Wasilewskiemu i Michałowi Oborzyńskiemu, którzy są opiekunami wydziałowej modelarni, a także dzięki osobom studiującym, skrzynki zostały przystosowane do nowych celów - otwierają się dużo łatwiej i wygodniej, stworzono też specjalny system do zawieszania. Powstał także film instruktażowy, który pozwoli na przerabianie skrzynek przez wolontariuszy w Ukrainie. Teraz należało je jedynie zabrać na miejsce, powiesić i uzupełniać środkami higienicznymi.
Mikołaj poprosił o wsparcie Fundację Uniters, która ma ogromną bazę logistyczną, sieć kontaktów w armii i wśród wolontariuszy, działających na miejscu, którą budowali jedenaście lat.
Mentalna ściana
Kiedy Halyna Andruszkow, prezes Fundacji Uniters, zaczęła dzwonić do swoich znajomych jednostek wojskowych, z którymi współpracuje od ponad dekady, wszyscy entuzjastycznie zareagowali na pomysł. Była przekonana, że akcja pójdzie szybko i sprawnie.
- Kiedy wysłałam skrzyneczki w kilka miejsc, nagle zaczęli do mnie dzwonić wolontariusze, pomagający przy tej akcji - opowiada Halyna Andruszkow. - Okazało się, że w tych jednostkach, do których one trafiły, dowódcy nie chcą ich powiesić. Mówią, żeby postawili je gdzieś w kącie, nie na widoku. A jeśli trzeba robić zdjęcie, jako dowód, że robimy akcję, to tak, by nie było wiadomo, jaka to jednostka.
Zdaniem prezeski fundacji Uniters Ukraina jest do tej pory niezwykle patriarchalnym krajem, szczególnie w kwestiach wojskowych
W wojsku dowodzą mężczyźni. Choć kobiet przybywa w armii z każdym tygodniem, to wciąż dostosowują one swoje potrzeby do mężczyzn, a nie na odwrót. Nie ma też postawionej jasnej granicy między kobietami, a mężczyznami - w bazach śpią wszyscy razem, mają też wspólne łazienki i toalety.
- Dziewczyny wstydzą się, że we wspólnej toalecie będzie wisieć skrzyneczka z podpaskami - mówi Halina. - Mam wrażenie, że trzy lata pełnoskalowej inwazji niewiele zmieniły pod kątem tych mentalnych zmian, choć mężczyźni przecież powinni przywyknąć do obecności kobiet w armii. Ten temat jest przemilczany. Byłam naprawdę w szoku, ale może to dlatego, że długo już mieszkam w Polsce?
Jednostki, które otrzymały skrzynki powieszą je, będą wykorzystywać zgodnie z przeznaczeniem i sumiennie wypełniać je przekazanymi środkami higienicznymi - zapewnia Andruszkow. Ale robią to niechętnie i raczej ze względu na wiele lat przyjaźni z Unitersami.
Była nawet taka sytuacja, w której Halyna zapewniała, że jako fundacja gotowi są zabezpieczyć ich tymi środkami do końca wojny. W odpowiedzi usłyszała: to one same sobie nie mogą tego kupić? Ta mentalna ściana ją zaskoczyła. To będzie ogrom pracy do wykonania, żeby ta zmiana mentalna w Ukraińcach końcu zaszła. Udało się to w zachodniej Europie, uda się też w Ukrainie.
- Można mówić, że mamy teraz zły czas na takie tematy. Mamy teraz wojnę, ludzie umierają, są ostrzały, pogrzeby,... Ale przecież miesiączka się nie zatrzyma na czas wojny.
Snajperki, czołgistki, operatorki karabinów maszynowych. Co piąta osoba w armii to kobieta. - Dziewczyny wstydzą się, że we wspólnej toalecie mogłaby zawisnąć skrzyneczka z podpaskami - mówi Halyna Andruszkow, prezeska fundacji Uniters
Aldona Hartwińska: Pamiętasz swoje pierwsze Boże Narodzenie na froncie?
Żenia Woropajew: Pierwszą Gwiazdkę, w 2022 roku, świętowaliśmy jeszcze według starego kalendarza, więc u nas wypadała ona w styczniu. Dobrze pamiętam, że w Sylwestra, 31 grudnia, wyszliśmy na zadanie bojowe. To były okopy we wsi Czerwonopopiwka, w obwodzie ługańskim, więc - delikatnie mówiąc - nastrój nie był za bardzo świąteczny. Nie powiem ci, co dokładnie robiłem w Gwiazdkę, bo nie pamiętam. Ale pamiętam, że było tam brudno i mokro, a my tak długo trzymaliśmy obronę, że skończyła nam się woda do picia. Zaczęliśmy zbierać deszczówkę, która kapała nam z blindaża. Pamiętam też, że lał tak silny deszcz, że któregoś ranka obudziłem się w kałuży wody. To był trudny czas, wiele zadań, które też w pewnym sensie odciągały nasze myśli od świąt. Może dzięki temu nie było tak ciężko i smutno.
Ale za to doskonale pamiętam drugie Boże Narodzenie na froncie, bo byłem wtedy w szpitalu w Charkowie. Miesiąc wcześniej zostałem ranny w nogę, przechodziłem operację i rehabilitację. Podczas rehabilitacji znaleźli u mnie jeszcze jakieś guzki z płucach, więc byłem zmuszony siedzieć w tym szpitalu bardzo długo. Jakoś tak zachciało się stworzyć świąteczny nastrój, więc kupiłem sobie malutką choinkę, którą postawiłem na stoliku przy szpitalnym łóżku. Ktoś tam czasem mnie odwiedził, posiedział, pogadał. Rozmawiałem trochę z innymi żołnierzami, którzy też spędzali ten czas w szpitalu. Ale ogólnie pamiętam, że byłem tam zupełnie sam. Przez Boże Narodzenie i Nowy Rok. A Święta Bożego Narodzenia teraz zbiegają się z moimi urodzinami, które obchodzę kilkanaście dni wcześniej.
Czyli to są Twoje trzecie święta na froncie… W tym roku też kupiłeś choinkę? Czy raczej masz takie uczucie, że lepiej gdyby Gwiazdki wcale nie było?
Nie, absolutnie. Jak? Żeby nie było Gwiazdki? Poza nami, wojskowymi, są też przecież cywilni ludzie, są dzieci. Życie przecież trwa, jest życie poza wojną. Święta są potrzebne. A my powinniśmy chociaż postarać się przełączyć w inny tryb, żyć jakoś równolegle, nie zapominać, że ono tam trwa. A u nas? Wszystko raczej wychodzi spontanicznie. Jeśli jest możliwość świętowania - świętujemy. Jeśli będzie szansa poprawić sobie nastrój, zrobimy to. Choinkę ubraliśmy.
Takie małe rzeczy, święta czy rocznice, to zawsze nas motywuje. Dodaje chęci do życia, do dalszej walki
Taka prosta rzecz, jak choinka, to na pewno odciągnie chłopakom myśli od tego, co na froncie. To ważne, by się zrelaksować, jeśli jest taka możliwość.
U nas wszystkie święta, rocznice, urodziny - to wszystko jest ważne, staramy się o nich zawsze pamiętać. Dowódcy składają życzenia żołnierzom, my robimy komuś niespodzianki, kupujemy drobne prezenty. Po prostu wspieramy się. Wojna to jedno, ale my spędzamy ze sobą tyle czasu, jesteśmy jak rodzina. Czasem też tę rodzinę musimy zastąpić, na przykład podczas Gwiazdki czy urodzin. Trwa wojna, ale ona przecież nie anulowała dnia moich urodzin. Odwrotnie, trzeba je świętować jeszcze bardziej.
Ale, teraz sobie o tym pomyślałem, że są też inne fajne momenty, które wychodzą spontanicznie. Na przykład wtedy, kiedy przyjechaliście do nas wcześnie rano ze stacjami ładowania dla naszej jednostki. My wtedy byliśmy po jakimś nocnym szturmie. I kiedy czekaliście, aż się obudzimy, przygotowaliście nam śniadanie, które potem razem zjedliśmy w ogrodzie. Takie momenty też zapamiętuje się na długo i one też nas motywują do działania.
Czyli mieliście jakiś konkretny plan na święta, co będziecie robić?
W tym roku, wyjątkowo, miałem możliwość, żeby usiąść do stołu, zjeść coś smacznego. Ale oczywiście nie w domu, tylko tu, gdzie pracujemy. Ale czy świętowanie się uda to też wszystko zależy od tego, czy jest na to czas i jaka jest sytuacja na froncie. Na wojnie wszystko może zmienić się w ciągu pięciu minut. Wiem, że nie wszyscy mieli taką możliwość, ale my poszliśmy do sklepu, kupiliśmy sobie jakieś surówki, wędliny, coś dobrego do picia. Ubraliśmy choinkę. Mogliśmy usiąść i pogadać. Ale jedno było i jest zawsze pewne - że nie ma możliwości, by biesiadować długo. Rano zawsze trzeba działać i pracować. To akurat nigdy się nie zmienia, rzadko kiedy mamy odpoczynek. Nawet dziś, niby mam dzień wolny, ale muszę pojechać do mechanika odebrać samochód, który nam się zepsuł, pojechać na drugi koniec miasta po części do kolejnego, ogarnąć coś do jedzenia.
A kiedy poszedłeś jako ochotnik do wojska w ogóle ci przyszło do głowy, że to wszystko może trwać tak długo?
To był ten czas, kiedy do wojenkomatów stały jeszcze kolejki. Od razu przy rejestracji pojawiła się możliwość pojechania do centrum szkoleniowego wojsk desantowo-szturmowych. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, z czym to się wiąże i jak ciężko będzie. Przeszliśmy przez trudny szlak. Ale teraz, z perspektywy czasu, nie żałuję. Żyję, jestem mniej-więcej w jednym kawałku.
Kiedy wybuchła pełnoskalowa inwazja od razu poczułem, że muszę iść do wojska. Tak mi nakazywało sumienie
Nie miałem wątpliwości, czy to nie moje, czy nie dla mnie. I choć nigdy wcześniej nie miałem nic wspólnego z armią, wszystko było dla mnie nowe. Pamiętam, że wróciłem do domu i powiedziałem mamie, że za trzy godziny mam autobus i jedziemy do centrum szkoleniowego. Spakowałem wszystko w jeden plecak i pojechałem. Wszyscy byli w szoku - w domu, w pracy - że ja po prostu wziąłem plecak i wyjechałem.
Ale nie miałem wątpliwości. Choć był strach, uczucie takiej niewiadomej, jak to będzie. Tę niepewność potęgowało też to, że z mojego otoczenia tak wielu chłopaków nie poszło do wojska. A w desantowo-szturmowe poszedłem wtedy tylko ja. Zupełnie sam. Ale na komisji wojskowej poznałem kilku kolegów, z którymi do tej pory utrzymuję kontakt.
Ale kontakt utrzymujesz też ze swoim “poprzednim” życiem. Na swoje urodziny niedawno dostałeś życzenia z firmy, w której pracowałeś. Nie zapomnieli o tobie. Co robiłeś do wybuchu wojny?
Do wybuchu wojny, przez dziesięć lat zajmowałem się produkcją obuwia. Robiłem buty. Dla kobiet, mężczyzn, różnie. Charków to miasto naprawdę bogate w produkcje tego typu, czy to odzieży czy obuwia. Ale buty, no, Charków jest chyba centrum Ukrainy pod tym względem. Mój tata wiele lat życia poświęcił butom, ja od razu po szkole też poszedłem w jego ślady.
Wspomniałeś, że ludzie z twojego otoczenia byli zdziwieni, że tak szybko podjąłęś decyzję i od razu pojechałeś na wojnę. A jak twoi bliscy i rodzina zareagowali?
Moja mama była mocno zdenerwowana, pamiętam, że musiałem ją uspokoić. Ale to była moja decyzja, podjęta i świadoma. Ale też nie było zbyt dużo czasu na tłumaczenia, miałem tylko trzy godziny, by wsiąść w autobus.
Trochę ich wszystkich postawiłem przed faktem dokonanym. Ale teraz wszyscy już przywykli do tego, gdzie jestem. Wręcz są ze mnie dumni, chwalą się tym, co ja robię
A kiedy wracasz na przepustkę do domu - co myślisz? Spotykasz się ze swoimi dawnymi znajomymi? Co oni teraz robią?
Pamiętam, że kiedy przyjechałem pierwszy raz do Charkowa na przepustkę to niektórzy mnie nawet nie poznali. Zmieniłem się przez rok nawet z wyglądu. A ich reakcje są różne. Niektórzy chcą się spotkać, pogadać, inni nawet opuszczają oczy, nie chcą wymiany spojrzeń. To są, na przykład, ludzie z którymi się uczyłem w szkole. Czuję, że mają do mnie ogromny dystans. Nie wiem, może czują jakiś rodzaj wstydu, może czują jakąś winę, że oni nie poszli walczyć, wstydzą się swojego strachu. Nie wiem, ja nikogo nie zamierza oceniać. I nie chcę nawet się nad tym zastanawiać, bo dla zdrowia mojej głowy jest mi to zupełnie niepotrzebne. Ale mam kilku przyjaciół, którzy nie służą w wojsku, ale bardzo pomagają jako wolontariusze. Mnie też od samego początku wspierają. Jest więc w Charkowie kilka osób, z którymi mogę się spotkać i pogadać. Odpoczywam, załatwiam sprawy i wracam na front.
A ty czujesz się niezręcznie, przebywając wśród tych ludzi, którzy opuszczają wzrok i nie chcą ci patrzeć w oczy? Bardzo modne stało się słowo “uchylant”. Tak o nich myślisz?
Nie ciągnie mnie do nich, szczerze mówiąc, więc nieczęsto zdarzają się takie sytuacje, że jestem wśród nich. Zresztą, czemu miałoby mi być niezręcznie? Kto o mnie pamiętał, z kim utrzymywać kontakt - ja wiem, czemu nie poszli do armii. Tam było wiele różnych przyczyn, często strach. Ale im dłużej trwała wojna, tym bardziej ludzie rozumieją z czym ona się wiąże. Pojawiło się wielu rannych znajomych, również znajomych, którzy na froncie polegli. To raczej nie zachęca do wstąpienia do armii. Ale to też nie reguła, bo raptem pół roku temu dowiedziałem się, że kilku chłopaków z mojej okolicy poszło na służbę. Ale są też ludzie, którzy zajmują się tylko swoim życiem, ani nie idą walczyć, ani nie pomagają armii. Ale ja bardzo nie lubię tego tematu “uchylantów”, nie chcę się nad tym zastanawiać, ja mam swoją robotę i nią się zajmuję. I nie mógłbym pracować w TCK, sprawdzać ludzi, zabierać ich gdzieś siłą.
Ale czemu byś nie mógł pracować w TCK? Uważasz, że to nie jest potrzebne?
Nie, to jedno z narzędzi służących mobilizacji, żeby u nas była armia. To nie jest system doskonały, są jakieś niuanse, ale to nie zmienia faktu, że to jest potrzebne. Czasem pojawiają się jakieś przypadki, że strzelają, kogoś siłą wciągają do busa, kogoś biją… Ale ludzie są też różni, a takie filmiki rozpowszechniają się też dużo szybciej dzięki propagandzie wroga. Znacznie więcej jest sytuacji, kiedy pracownik TCK po prostu podchodzi, pyta, sprawdza dokumenty. Nikomu nie grozi, nikogo do niczego nie zmusza. Informuje. Normalnie pracuje. Nie powinno się osądzać wszystkich po kilku wideo w sieci.
Jedyne, co bym zmienił to usprawnił system pod tym kątem, żeby ci zmobilizowani mogli łatwiej wybrać miejsce, w którym chcą się znaleźć. Jeśli chcą zajmować posady na tyłach, powinno się im dać taką możliwość, bo armia to wielka machina i takie osoby też są potrzebne czy niezbędne, by ona pracowała. Jeśli ktoś chce być operatorem drona, czy iść do artylerii - dobrze, jeśli byłoby to brane pod uwagę. Ale też trzeba rozumieć, że drończyków czy artylerzystów nie może być więcej niż piechoty czy szturmowców, bo bez nich front nie będzie się przesuwał na naszą korzyść. Więc wszystkim nie da się dogodzić. Ale gdyby chociaż można było wybrać sobie brygadę, do której można się przyłączyć - to byłoby dobrze dla wszystkich.
Pojawiło się takie hasło, że pracownik TCK jest większym wrogiem dla społeczeństwa niż Rosja. A ja uważam, że największym wrogiem są te osoby, które to wszystko nakręcają, wypuszczają w sieć takie wideo, opowiadają, że u nas mobilizacja przebiega tragicznie i wszystko jest nie tak - to przecież jest pożywka dla wroga. To pożywka dla propagandy, dla napędzania strachu. Bo te wszystkie sytuacje - ich jest mniejszość i ja staram się to na każdym kroku podkreślać.
Czy wy rozmawiacie z kolegami o tym, kiedy to się skończy? Czy kolejne święta Bożego Narodzenia spędzicie już w domu?
My praktycznie w ogóle nie rozmawiamy o tym, nawet nie myślimy o tym, kiedy zakończy się wojna. Bo to takie abstrakcyjne pojęcie, dodatkowo zwykle wszystko idzie nie tak, jak sobie to zaplanujesz. Wojna może zakończyć się w jedną chwilę, a może się ciągnąć latami. A ja myślę, że służba będzie jeszcze trwać długo. Wszyscy czekają na to, że wojna już za chwilę się skończy, że minie jak jakaś grypa. Ale my nie jesteśmy bezczynni, my nie czekamy aż choroba minie. My pracujemy, wzmacniamy państwo. Bo to nam też da większy komfort bezpieczeństwa w przyszłości.
Kiedy wybuchła pełnoskalowa inwazja Żenia nie miał żadnych wątpliwości. Choć czuł strach wiedział, że musi chwycić za broń. Nie zdawał sobie wtedy sprawy, że przyjdzie mu spędzać trzecie Boże Narodzenie w okopach.
Wszystko zaczęło się w 2014 roku, kiedy do Polski zaczęli trafiać ranni uczestnicy Rewolucji Godności. Wówczas organizowano dla nich opiekę oraz leczenie, udzielano pomocy prawnej i przy tłumaczeniach.
Tak zrodziła się Inicjatywa Bohaterom Majdanu, którą kierowała Galina Andruszkow. Kiedy Bohaterowie Majdanu wrócili do Ukrainy, pojawiła się jakaś pustka, którą trzeba było zapełnić. Zaczęło się od organizacji koncertów, na których zbierano środki na potrzeby rodzin rannych uczestników Majdanu.
Gdy po rozpoczęciu działań wojennych w Donbasie zginął znajomy żołnierz, koledzy z brygady przekazali do Warszawy informację, że jego żona i dwójka dzieci zostały bez środków do życia. I że rodzina potrzebuje pilnej pomocy.
– Akurat wtedy zbliżało się Boże Narodzenie. Siedziałam z moją córką przy stole, piłyśmy herbatę – opowiada Galina. – Nagle zapytała: „A tym dzieciom, których ojcowie zginęli na froncie, kto zrobi prezent na Gwiazdkę? Co im przyniesie Mikołaj?” Pomyślałam sobie, że to my możemy być tym Mikołajem.
Wtedy właśnie narodził się pomysł szykowania prezentów pod choinkę dla dzieci rannych i poległych. Odzew w mediach społecznościowych był niesamowity. Ukraiński Dom w Warszawie przygotował kącik, do którego można było przynosić potrzebne rzeczy. Skończyło się tak, że dwa pokoje były zastawione po sufit podarunkami, a do Ukrainy trzeba było jechać dwoma busami, w których ledwie się zamknęły drzwi.
W pierwszym roku inicjatywy udało się zrobić 890 prezentów. To była wielka siła, a także motywacja do zorganizowania podobnej akcji w kolejnym roku
Jednak wtedy, w 2014 roku, nie było tylu zabitych żołnierzy, a prezenty trafiały do dzieci żołnierzy rannych i walczących. Po prostu trafiały do dzieci Bohaterów. Tak właśnie narodziła się inicjatywa „Święta bez taty”.
Liczby, które przerażają
Jednak z czasem rannych i zabitych przybywało. Osieroconych dzieci, które trzeba było wesprzeć, pojawiało się coraz więcej.
Do 2022 roku na liście skrupulatnie tworzonej przez Fundację Uniters było cztery tysiące troje dzieci ze wszystkich obwodów Ukrainy.
– Naszą unikalną bazę danych tworzyliśmy we współpracy z wolontariuszami z całej Ukrainy, żołnierzami, a także pracownikami wojenkomatów. Oni wiedzieli, gdzie znajdują się rodziny poległych, a my chcieliśmy do nich dotrzeć na święta. Nasza lista rodzin była tak skrupulatna, że nawet Sztab Generalny się nią posiłkował. Ale wraz z początkiem pełnoskalowej inwazji naszą bazę danych trafił szlag.
W tej chwili nie da się już skrupulatnie, jak do tej pory, uzupełniać listy dzieci, które czekają na gwiazdkowy prezent. Przede wszystkim dlatego, że zdradzałaby wiele wrażliwych danych osobowych.
To bardzo ryzykowne, by gdziekolwiek zgłaszać, gdzie znajduje się rodzina poległego – nie robi się tego ze względu na bezpieczeństwo jego bliskich
Bardzo wiele dzieci znajduje się też na terenach okupowanych czy w tak zwanych szarych strefach, z których nie zostały wywiezione. Tylko wojsko wie, gdzie się znajdują. Wiele dzieci wyjechało z rodzicami za granicę i rozpierzchło się po całym świecie.
– Bardzo wiele dzieci zostało porwanych z Ukrainy do Rosji. Nie mam pewnej informacji, ale raczej żadne z tych „naszych” czterech tysięcy dzieci nie zostało wywiezione do Rosji, ale to kolejny powód, dla którego tak trudno tworzyć tę statystykę i bazę danych. No i, bądźmy też szczerzy, ta lista jest już dawno nieaktualna i nie chodzi jedynie o cztery tysiące. Nie wiem, jak bardzo tę liczbę trzeba będzie pomnożyć, ale to będzie ogromna liczba.
Jedno Galina Adruszkow wie na pewno: część tych dzieci, którym po raz pierwszy dziesięć lat temu zawieźli prezent pod choinkę, dziś siedzi w okopach.
Bo to raczej reguła, że dziecko idzie w ślady Ojca – Bohatera, by bronić ojczyzny.
Prosta matematyka wygląda tak, że jeśli dziecko na początku świątecznej akcji miało dziesięć lat, to dziś już jest w wieku poborowym. Ale bardzo dużo dzieciaków z ich list po prostu zniknęło, a nowych póki co szukać będzie bardzo trudno. Te dzieci, które zostały uchodźcami wewnętrznymi, zazwyczaj są już na względnie bezpiecznych terytoriach, bezpieczne, otoczone opieką państwa i wolontariuszy.
– W tej chwili przygotowujemy prezenty dla dzieci, które żyją najbliżej linii frontu. A tam jest piekło – mówi Andruszkow. – Według naszych nieoficjalnych danych w szarej strefie przebywa w tej chwili dziewiętnaście tysięcy dzieci. Ja nie wiem, dlaczego te dzieci tam są. My nie zadajemy pytań, dlaczego nie zostały wywiezione. Wychodzimy z założenia, że jeśli ich nie wywieziono, to na pewno była jakaś przyczyna. Ale sam fakt, że dziecko znajduje się w epicentrum wojny, tam, gdzie nie ma prądu, sklepów, nie ma lekarzy, a czasem i jedzenia, przeraża. My musimy do nich zdążyć z pomocą.
Nie tylko zabawki
Co dziecko znajdzie w pudełku prezentowym? To nie będą tylko zabawki i słodycze, tak oczywista zawartość gwiazdkowych podarunków. Będą też ciepłe koce, pod którymi można się ogrzać, gdy nie ma prądu, lub małe „grzejki” do dłoni, z których można korzystać w schronie, kiedy ukrywają się przed nalotami. Witaminy, kubki termiczne, czapki, szaliki, rękawiczki. I zatyczki do uszu, by zagłuszyć przerażające dźwięki spadających bomb.
Rok temu Unitersi zorganizowali na święta akcję „4,5 miliona latarek dla dzieci”, by przekazać jak najwięcej latarek ukraińskim dzieciom, które długie godziny spędzają w ciemnych schronach albo cierpią z powodu braku prądu po atakach rakietowych na systemy energetyczne kraju.
– Nawet w dzień, kiedy na ulicy jest jasno, nie mogą wyjść, by zobaczyć światło. Wiele z nich boi się iść do toalety, bo ciemność je przeraża. Tak chcieliśmy dzieci wesprzeć.
Pewien ukraiński wojskowy opowiadał mi, że podarował latarkę– czołówkę swojej córce. Cieszyła się z niej, jak z nowego telefonu – wspomina z uśmiechem Galina
Taka mała latareczka to ważne narzędzie do przetrwania w trudnych warunkach. A dla dzieci, które boją się ciemności, rzecz wręcz nieodzowna. Rok temu Unitersom udało się ich uzbierać aż 350 tysięcy. Ponad ćwierć miliona dzieci dostało prawdziwe gwiazdkowe światełko, które jednocześnie jest symbolem nadziei, że ten świat dorosłych o nich nie zapomniał.
W piekle wojny
Do niektórych z tych miejscowości przyfrontowych, gdzie wciąż żyją dzieci, nie są już wpuszczani nawet doświadczeni wolontariusze, zajmujący się ewakuacją cywili z tego piekła. Niektóre przyfrontowe miasta i wioski zostały odcięte od świata przez wojsko i nie można przejechać przez ostatnie „blok-posty” bez specjalnej, wojskowej przepustki.
To właśnie od wojskowych pochodzą dane dotyczące mieszkających tam dzieci. Ci sami wojskowi na czas świąt stają się Super Elfami, ruszając z prezentami gwiazdkowymi niemal na linię frontu i ryzykując życiem, by podarować dzieciom odrobinę radości. Chcą przywieźć dziecku prezent, dać nadzieję i świadomość, że ktoś o nich wciąż pamięta.
– Oglądamy zdjęcia na tle zrujnowanych budynków albo w pogrążonych w półmroku pomieszczeniach czy piwnicach. Mają smutne oczy, nawet gdy się uśmiechają – mówi Galina. – Oczy pokazują ich stan psychiczny. W oczach takiego dziecka nie ma nadziei. Są jak oczy dorosłego, który już w nic nie wierzy.
Dla Galiny Andruszkow, jak dla wszystkich osób zaangażowanych w tę akcję, dzieci to przecież przyszłość kraju. Bo to one mają odbudowywać Ukrainę po wojnie
Jak mówi prezeska Uniters, w tej chwili wolontariusze wspierający akcję „Święta bez taty” robią wszystko, co mogą, by dać dzieciom odrobinę tego ciepłą i namiastkę szczęścia. Pokazać, że świat dorosłych jeszcze do końca nie zwariował, że wciąż podaje im rękę i mówi: wszystko będzie dobrze.
– Ale nie wszystkim się udało pomóc. W zeszłym roku trójka dzieci zginęła niemal z naszymi prezentami w rękach. Tego samego dnia, kiedy im je wręczyliśmy, rakieta spadła na ich dom. Była noc, wszyscy spali. My musimy zdążyć. Jeżeli możemy dać dziecku radość, musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy – my, dorośli, z całego świata. Nie wiemy, ile z tych dzieci przeżyje, ale przecież to nie dzieci tę wojnę rozpętały. One nawet mogą nie rozumieć, że to napadła Rosja, nie wiedzą, kto zabija, kto zrzuca te rakiety. Dziecko chce spokojnego dzieciństwa.
Ciepłe koce, pod którymi można się ogrzać, gdy nie ma prądu, lub małe „grzejki” do dłoni, z których można korzystać w schronie. Zatyczki do uszu, by zagłuszyć przerażające dźwięki spadających bomb, i latarki czołówki. To prezenty dla dzieci, które mieszkają w okolicy frontu, przygotowywane w ramach akcji „Święta bez taty”
Miasto Sumy położone jest około 30 kilometrów od granicy z Rosją. To bardzo blisko, szczególnie jeśli chodzi o odległość od miejsc, z których wystrzeliwane są w kierunku Ukrainy rakiety.
Dziś wojenny front zaczyna się tuż za rosyjską granicą. To widać w krajobrazie miasta, jak i słychać. Bardzo najpierw słychać wybuch, a dopiero później alarm przeciwlotniczy. Systemy wczesnego ostrzegania nie są w stanie zareagować na czas, a tym samym, w porę ostrzec mieszkańców o nadlatującymi zagrożeniu.
Ludzie żyją w poczuciu nieustannego zagrożenia, przed którym nikt nie może ich uprzedzić.
Kiedy ostrzały bez ostrzeżenia przybrały formę smutnej i przerażającej codzienności, władze miasta podjęły decyzję o zawieszeniu stacjonarnego funkcjonowania szkół i przejścia w pełni na nauczanie zdalne
- W niektórych rodzinach jest dwójka czy trójka dzieci - mówi dyrektor Iryna Szumilo - To nie są bogate rodziny. Jeśli w takiej rodzinie jest tylko jeden komputer to przecież nie mają jak się nim podzielić, bo lekcje trwają cały dzień, w tym samym czasie. Dlatego w większości przypadków dzieci łączą się z telefonów mamy czy taty. Ale to bardzo utrudnia naukę.
Pusto i głucho
Na ścianie, przy schodach prowadzących do klas, przygotowano grafikę z ważnymi dla rozwoju dzieci słowami: rodzina, motywacja, sztuka, przyszłość, cel, kreatywność.
Tuż obok przyklejono kartkę z napisem “do schronu” i strzałką wskazującą drogę do piwnicy. Już w czasie pełnoskalowej inwazji zaczęto szkołę remontować i dostosowywać pod wojenne realia. Ze smutnej i szarej piwnicy, służącej za schron przeciwlotniczy, postarano się stworzyć przyjemną przestrzeń.
- Organizowaliśmy konkursy sztuki. Dzieci przyniosły swoje prace, które teraz ozdabiają schron - opowiada Tetiana Podoliako, nauczycielka języka ukraińskiego - Od razu jest przyjemniej. A bywało tak, że schodziliśmy do piwnicy razem z dziećmi i siedzieliśmy tu po sześć czy osiem godzin, dopóki zagrożenie nie minęło. To miejsce jest też przygotowane na prowadzenie zajęć podczas alarmów. Ale decyzją władz, nawet tutaj dzieci nie mogą się spotykać i uczyć.
Zaglądamy do podziemnej klasy w schronie. Przy jednej z ławek, przed otwartym komputerem, siedzi mały chłopiec, obok niego nauczycielka. Trwa lekcja angielskiego. Tetiana tłumaczy mi szeptem, że to uczeń ze specjalnymi potrzebami, który nie był w stanie przywyknąć do nauki w domu, dlatego, w drodze wyjątku, pozwolono mu przebywać na terenie szkoły podczas zajęć. Ale tylko w piwnicy.
Ale bywają takie przypadki, że dzieci potrzebują porozmawiać osobiście - czy to ze szkolnym psychologiem, czy nauczycielką, której ufają. Bardzo często o swoich problemach chętniej opowiedzą pracownikom szkoły, niż rodzicom. A dzieciom jest w tej chwili bardzo ciężko i po pomoc sięgają coraz częściej. Zamknięcie w domu, nieustanne zagrożenie spadającymi rakietami, wszechobecny strach z powodu trwającej wojny czy w końcu bliscy, którzy zginęli na wojnie, a ich śmierć bardzo ciężko jest im zrozumieć czy przeżyć… A nauczycielki w szkole są zawsze gotowe i czekają na swoich podopiecznych. Nie tylko organizują zajęcia wyrównawcze czy objaśniają to, czego nie zrozumieli na lekcjach, ale też oferują im wsparcie zwyczajną rozmową o ich problemach. Rozmawiają telefonicznie, czy przez wideopołączenia. Jeśli sytuacja tego wymaga, spotykają się osobiście w schronie.
- Pracuję w szkolnictwie już wiele lat - mówi Tetiana Podoliako - Ale takie nastały czasy, że nasza wypłata jest po prostu śmieszna. Więc dziś w szkołach pracują prawdziwi nauczyciele, a nie ci, którzy przyszli zarobić pieniądze.
Tu przyszli ludzie za głosem swojego serca. Bo rolą nauczyciela jest nie jedynie nauczyć czytać czy pisać, a najważniejszą jego misją jest nauczyć dziecko, by w przyszłości, w jakiejkolwiek sytuacji próby, pozostało dobrym człowiekiem
Wielka, szkolna rodzina
Puste, szkolne korytarze mają w sobie coś przerażającego i smutnego. Podłoga skrzypi, a nasze głosy niosą się echem. A przecież od kolorowych ścian powinien odbijać się śmiech dzieci.
Dzisiejszy alarm przeciwlotniczy przerwał, między innymi, lekcję informatyki. Nauczycielka tego przedmiotu, Wiktora Awramenko, była tu kiedyś uczennicą, ale po latach wróciła już w innej roli. Takich przypadków jest więcej, a uczniowie i nauczyciele tworzą całe szkolne pokolenia. Atmosfera szkoły przypomina bardziej wielką rodzinę, niż placówkę edukacyjną. Dziś wykładanie informatyki to prawdziwe wyzwanie w tych trudnych czasach, bo jak uczyć dzieci tego przedmiotu zdalnie, bez możliwości pokazania czegoś, wsparcia technicznego?
- Mamy tutaj taki elektroniczny dziennik, cały system, gdzie możemy zadawać prace domowe, pisać uwagi, wystawiać oceny, do tego mają dostęp zarówno uczniowie i rodzice - Wiktoria Awramenko pokazuje długą listę prezentacji i prac domowych, które zostały zadane uczniom - A jeśli dziecko nie jest w stanie się podłączyć do zajęć online to staramy się przekazać jak najwięcej materiałów, ćwiczeń tak, żeby samodzielnie mogło nadrobić zaległości.
Na pytanie kiedy ostatni raz widziała uczniów w swojej sali Wiktoria odpowiada, że w maju tego roku, kiedy jeszcze było nauczanie hybrydowe - część zajęć odbywała się w szkole, a część online. Jednak łzy same pojawiają się w oczach, kiedy spoglądamy na pusty korytarz.
- Dzieci są teraz ograniczane w każdej sferze ich życia. Nie tylko zabiera im się edukację, ale odbiera im się dzieciństwo. Przed szkołą jest plac zabaw, tam dawno nikogo nie było. To bardzo przykre.
Wierzymy, że to się niedługo skończy
Nauczyciele wierzą, że już niedługo szkolne korytarze znów zapełnią się dziećmi, więc przygotowują się pod ich nieobecność. Samodzielnie odnawiają salę, w której, w niewiadomej jeszcze przyszłości, ma powstać nowa pracownia komputerowa. Remontują salę, nie martwią się na zapas, że przecież nie mają jeszcze komputerów.
- Pracownicy szkoły remontują wszystko swoimi własnymi siłami, bo nie mamy takich środków z ministerstwa - mówi dyrektorka szkoły - Od kogoś wzięliśmy farbę, od kogoś innego cement. Nawet wysyłaliśmy pytania do różnych sklepów, czy nie mają czegoś uszkodzonego, może porwał się worek i taki produkt nie nadaje się do sprzedaży, a my go chętnie weźmiemy. I tak po troszeczku działamy, już od września.
Własnymi siłami wyremontowali również sala do nauki chemii. Na ścianach wiszą tablice, kolorowe równania reakcji chemicznych, a na podłodze stoją donice z pięknymi kwiatami. Miejsce przypomina salę z amerykańskich kampusów, dopracowaną w każdym detalu. Odnawiane są też korytarze i łazienki. Ale największe wrażenie robi na mnie jadalnia. Wielkie i czyste pomieszczenie, z kilkoma rzędami ław i krzeseł, z malunkami potraw, owoców i warzyw.
- Zaczęliśmy gotować według jadłospisu, stworzonego przez samego Jewhena Kłopotenko - mówi szkolna kucharka - Tylko gotować nie mamy dla kogo.
Od stycznia 2022 roku w całej Ukrainie rozpoczęto wprowadzanie zmian w systemie odżywiania dzieci w placówkach edukacyjnych. Podstawowym udoskonaleniem miało być to, że dzieci będą jeść mniej pieczywa, cukru i soli, podczas gdy na talerzach ma wzrosnąć ma ilość warzyw, mięsa i nabiału. Za zmiany odpowiadał legendarny kucharz, Kłopotenko, który przygotował 160 wzorcowych dań. Na liście można było znaleźć, między innymi, pieczoną rybę, chersońską zupę rybną, sałatkę z buraków i krakersów, sznycel z kurczaka, banosz czy barszcz połtawski. Jednak ze szkolnej kuchni bije chłód z pustych kotłów i patelni. Nikt nie wie, kiedy w końcu będzie można odpalić palniki. Kucharka, trochę jakby ze wstydem w oczach, mówi niemal szeptem, że wie, że niektóre z dzieci tylko w szkole mogły liczyć na ciepły i porządny posiłek w ciągu dnia.
Tuż obok wejścia głównego do szkoły znajduje się Ściana Pamięci. Mały i skromny ołtarzyk w niebiesko-żółtych barwach upamiętnia poległych bohaterów, którzy byli absolwentami szkoły nr 20. w Sumach. Ośmiu żołnierzy, którzy zginęli podczas pełnoskalowej inwazji, spogląda na mnie z małych fotografii. Obok stoi mały kartonik, gdzie dzieci i rodzice mogą przynosić podarunki dla wojowników. Często są to malunki, czekoladki czy własnoręcznie wykonane motanki, które działają jak talizman i przynoszą szczęście.
- Bardzo nie chciałabym przyczepiać tu kolejnych zdjęć - mówi Tetiana, a jej oczy szklą się od wzruszenia - Ale wiemy, że wielu naszych absolwentów, wielu naszych chłopców, walczy w tej chwili na froncie.
Przez codzienne ataki rakietowe wszystkie lekcje w Sumach odbywają się online. - Niektóre z dzieci dołączają do lekcji z bardzo niebezpiecznych miejsc - mówi Iryna Szumilo, dyrektor szkoły numer 20. - Czasem słyszymy, że wybuchy są bardzo blisko nich.
Aldona Hartwińska: Funkcjonujesz w przestrzeni medialnej, głównie w mediach społecznościowych. Zgromadziłeś spore audytorium, ale nie zawsze są to ludzie Tobie przychylni. Krótka lektura komentarzy pod twoimi postami na “X” i można tam znaleźć nawet i groźby. Jak sobie z tym radzisz? Przede wszystkim, co odpowiadasz tym, którzy krzyczą „To nie jest nasza wojna, to nigdy nie dotrze do Polski, pomagaj polskim dzieciom!”.
Mateusz Wodziński „Exen”: Po pierwsze - nie odpowiadam, ignoruję. Ale jeśli rzeczywiście miałbym odpowiedzieć… Trochę w tym jest racji, że to nie jest nasza wojna, wojna Polski. Ale ja od samego początku podchodzę do tego tak, że żyję w konkretnym miejscu w Polsce, czyli na pograniczu. U nas jest inna sytuacja, niż w pozostałej części kraju, gdzie wojna rzeczywiście nie jest aż tak odczuwalna. Natomiast ja mam u siebie od ponad trzech lat kryzys migrancki. Jest pełno wojska, policji, służb wszelakich. Kiedy zaczęła się pełnoskalowa inwazja już wiedziałem, że jeśli wojna rozciągnie się na całe terytorium Ukrainy, czyli do naszej granicy, to także nasze miejsce nie będzie bezpieczne. Bo to, że do Warszawy ta wojna nie dotrze - było dla mnie jasne. Ale jasne jest też, że pojawiłaby się taka szara strefa, przygraniczny pas. Niebezpieczny i nieprzewidywalny.
Czyli myślisz, że jeśli Ukraina nie zatrzyma Rosji, to jej wojska pójdą dalej, na kraje bałtyckie? Zrobią sobie przejście do Królewca?
Nie wiem, jakby to się wszystko potoczyło, ale to nie musiałaby być wojna pełnowymiarowa. Żebyśmy lokalnie odczuli jej skutki, wystarczy, że dotrze do naszej granicy. A to byłyby jakieś prowokacje, a to by coś spadło za naszą granicą częściej, niż to się dzieje teraz. A to grupa rosyjskich żołnierzy “zabłądziłaby”, by źle znak przeczytali i pojechali w prawo do nas, a nie w lewo tam, gdzie chcieli.
Właśnie dlatego zacząłem pomagać Ukraińcom. Wszystko zaczęło się w czerwcu 2022 roku.
Zrobiłem to trochę w podziękowaniu za to, że udało im się wybronić stolicę i odepchnąć Rosjan, i tę wojnę 1500 kilometrów od nas
Gdy zaczęła się okupacja obwodu kijowskiego, nie wiadomo było, co będzie dalej. Czy zajmą Kijów i pójdą na zachód? Im wojna jest dalej od naszych granic, tym my jesteśmy bezpieczniejsi.
Pierwszy samochód zawiozłeś do Kijowa. Dlaczego jeździsz coraz dalej i dalej?
Im więcej ukraińskich żołnierzy poznawałem, im więcej samochodów im zawoziłem, tym sprawniej się poruszałem po Ukrainie. Ale to nie było tak, że zawiozłem auto do Kijowa, a już na następnym wyjeździe byłem w Bachmucie. Przesuwaliśmy się powoli, kawałek po kawałku dalej. Do Bachmutu pojechaliśmy w styczniu 2023 roku. No i tam, rzeczywiście, zobaczyłem prawdziwą wojnę na żywo.
Co to znaczy?
Tam był może… kilometr do Rosjan? Było bardzo głośno i bardzo niebezpiecznie.
Ale to był pierwszy raz, kiedy usłyszałeś artylerię?
Nie, słyszałem wcześniej. Ale nie tak blisko, nie tak, że spadało wszędzie i co kilka sekund.
W każdym swoim poście w mediach społecznościowych podkreślasz, że teraz się już nie cofniesz, że będziesz pomagać dopóki ostatni Rosjanin nie opuści okupowanych przez nich terytoriów. Miałeś kiedykolwiek moment zwątpienia: po co ja to robię?
Ciągle zadaję sobie to pytanie. Dlatego jestem tu może setny raz i żyję. Mówi się, że są dwie „szkoły” pomagania. Można pomagać z głową, jak my. Czasem faktycznie podjeżdżamy dosyć blisko linii frontu, bo trzeba. Ale można umówić się pięć, dziesięć kilometrów dalej. Można pomagać dużo bardziej bezpiecznie i nie ryzykować.
Byłeś w prawdziwym niebezpieczeństwie?
Kilka razy. I takich sytuacji przybywa. Kiedyś była artyleria lub po prostu człowiek miał pecha. Raczej nikt bezpośrednio w ciebie nie celował, ale jak spadło gdzieś blisko, można było dostać odłamkiem. Teraz jest już zupełnie inaczej. Jeśli auto porusza się bliżej linii frontu, to Rosjanie na nie polują.
Mówisz o dronach kamikadze?
Artyleria dalej jest zagrożeniem, bo dalej strzelają z GRAD-ów czy moździerzy. Ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby im się udało trafić w ciebie, szczególnie jak przemieszczasz się samochodem. A z dronami jest tak, że wystarczy, że operator takiego drona, który ma pogląd w kamerce na żywo cię wypatrzy, od razu zaczyna się polowanie.
Polował na ciebie dron?
Tak, raz. To było jakieś trzy miesiące temu. Byliśmy na drodze między Toreckiem a Nju-Jorkiem. Wszystko, jak widzisz, skończyło się szczęśliwie, bo siedzę przed tobą, ale ta sytuacja uświadomiła mi, że to już jest zupełnie inna wojna niż ta sprzed roku. Doszliśmy do takiego momentu, że bezpieczniej jest siedzieć na pozycjach, w okopach, niż z nich wyjechać poza strefę działań wojennych. Wcześniej mogliśmy wjechać do Bachmutu i znaleźć się w odległości kilometra od Rosjan. W tej chwili sama droga w kierunku frontu, w dość sporej odległości od linii, jest już bardzo niebezpieczna.
My wolontariusze też kiedyś umieliśmy się poruszać w miarę bezpiecznie, by zminimalizować zagrożenie z artylerii.
A teraz jeśli namierzy cię, to ciężko przed nim uciec.
Wojna się zmieniła. Wojna dronów, wojna technologiczna, informacyjna. Ale jak zmienił się Exen? Kim jest teraz, po tych trzech latach pełnoskalowej inwazji?
Mimo obciążenia psychicznego i fizycznego wciąż się dobrze czuję blisko frontu. W takim sensie, że strach choć ciągle jest ze mną, nie paraliżuje mnie.
Albo dajesz sobie z nim radę, albo to po prostu nie jest dla ciebie i rezygnujesz. Ja nie zrezygnowałem i nie zamierzam.
Czyli strach wciąż jest, nie zniknął?
No, pewnie, że jest. Tym bardziej, jeśli jedziemy w cztery czy pięć osób to dochodzi jeszcze strach o innych, za których jestem odpowiedzialny. Często są to też ludzie, którzy są pierwszy albo drugi raz w tak niebezpiecznym miejscu. Oni nie do końca rozumieją sytuację. Ja też nie wiem, jak się zachowają, gdy znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu. Ale to nie strach, jaki odczuwają żołnierze: non stop, dzień w dzień gdzieś na pozycji kilkadziesiąt metrów od wroga. Tego nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nas strach dopada na chwilę, w momencie, w którym podjeżdżamy, żeby zostawić auto. Potem wracamy w bezpieczne miejsce, możemy odreagować. A żołnierze tkwią w tym, nie wiedząc nawet jak długo jeszcze.
Ale oni się też do tego strachu trochę przyzwyczaili.
Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ale strach nie znika. Niedawno poszła w mediach informacja, że Rosjanie weszli do Kupiańska. Ja tam byłem, w mieście, dosłownie półtora tygodnia wcześniej. A tam? Mnóstwo ludzi. Sklepiki pootwierane, stragany działają, życie się toczy. Tam zostali starsi ludzie, niedołężni, którzy na pewno nigdzie się nie ruszą. Może nie mają dokąd, może nie chcą być dla nikogo ciężarem. Będą siedzieć w piwnicach.
Dla ukraińskiego wojska cywile w takim miejscu to problem, utrudniają działania, uniemożliwiają użycie takiej siły, jaka byłaby potrzebna w danym momencie. Rosjanie w ogóle z cywilami się nie liczą, po prostu zabijają ich.
A Ukraińcom zależy na obywatelach. Wiele razy słyszałem historie o tym, że trwały walki w mieście i nagle z piwnicy wychodzi cywil, i żołnierze wstrzymują ogień, bo gość sobie po prostu stał na ulicy
A Rosjanie takiego dylematu nie mają, po prostu nie przerywają ognia. Ja sam na własne oczy widziałem cywili w takich miejscach, w jakich ich dawno nie powinno być. To jest najlepszy dowód na to, że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Bo jeśli oni przywykli do takiego życia, że siedzą non stop w piwnicach, gdzie spadają ciągle rakiety…
Przekroczyłeś już okrągłą liczbę: 280 samochodów, dostarczonych dla ukraińskiej armii. Teraz cel to 300. Kiedy wiozłeś swój prywatny samochód Kijowa myślałeś, że to mogłoby się tak rozwinąć, że w Polakach jest taka siła, że będą wspierać Cię na tak ogromną skalę?
Nie. Planowałem zawieźć swoje pierwsze auto, Grand Vitarę. Jednocześnie założyłem zrzutkę na kwotę stu tysięcy złotych. Pomyślałem sobie, że jeżeli pokażę, że dowiozłem swoje auto, to może ktoś będzie chciał wesprzeć zakup trzech kolejnych. Na początku to szło bardzo powoli. Był czas wakacji, na pozycje bojowe w niektórych przypadkach można było dojechać normalnie osobówką. Ale kiedy przyszła jesień i deszcze, zrobiło się mega błoto, to na frontowe drogi wjechały pick-upy. One robiły absolutnie wszystko: woziły żołnierzy na pozycje, ewakuowano na nich rannych, nawet z nich strzelano. Wtedy też każdy w Polsce zobaczył, że tam są naprawdę trudne warunki i te samochody są po prostu potrzebne. Dzięki temu, że woziłem te samochody już czwarty miesiąc to zdobyłem zaufanie.
Akcja rozrosła się do takich rozmiarów, że ty sam w tej chwili mało co innego ogarniasz, poza samochodami. Z czego żyjesz?
Na początku jeszcze pomagałem i pracowałem. Ale teraz nie ma już czasu na normalną pracę. Z pół roku temu przyszedł z pomocą Patronite. Od tamtego czasu moimi pracodawcami są ludzie, którzy wpłacają tam pieniądze.
Wierzyłeś, że tak się to potoczy? Że aż tylu Polaków będzie chciało cię wesprzeć?
No, aż tylu - nie. Wyszło nieźle, cieszę się. Dlatego możemy dalej jeździć i pomagać.
Jak od środka wygląda wasza praca? Ile samochodów kupujecie ze zbiórki?
Zbiórka jest jedna i ta sama, od samego początku, od czerwca 2022 roku i ona trwa. Ludzie wpłacają pieniądze, a ja za nie kupuję auta. Jeśli uzbiera się na tyle duża kwota, że mamy gotowe dwa czy trzy auta, to zawozimy je na front. Staramy się wszystko na bieżąco dokumentować w trakcie podróży - ludzie lubią wiedzieć, co się dzieje z ich pieniędzmi. Więc mamy metodę: ile uda się uzbierać kasy, tyle będzie samochodów. Bo jest też druga droga: przyjmować „zamówienia”, czyli zgadzać się na pomoc konkretnej jednostce, a potem szukać odpowiedniej kwoty. I to jest najlepsza droga do tego, by się po prostu zaorać. Bo kolejka jest długa, zapotrzebowania nigdy nie zabraknie. Dlatego ja staram się nikomu nic nie obiecywać, a o samochodzie mówić wtedy, kiedy ono już fizycznie jest.
Ty też starasz się bardzo różnicować tą pomoc, by trafiała do różnych jednostek na Donbasie, Zaporożu, Sumszczyźnie czy Chersoniu. Tych jednostek, którym przekazałeś auta jest bardzo dużo. Choć masz swoich ulubieńców, czego nie ukryjesz np. Trzecią Brygadę Szturmową. Jak oceniasz, komu jest bardziej potrzebny samochód?
Trudno powiedzieć. Trzecia Brygada Szturmowa to po prostu bezpieczny wybór. Z nimi mam pewność, że auto będzie wykorzystane do tego, do czego my je przygotowaliśmy i że będzie używane na froncie. Bo to jest porządna, profesjonalna brygada. Jest ogromna i potrzebują dużo aut.
Czyli dla ciebie najważniejsze jest to, żeby mieć pewność, że żona dowódcy nie będzie jeździła tych samochodem po Lwowie, bo takie przypadki niestety nie raz widzieliśmy. Bo to się zdarza, nie tylko w Ukrainie. Wojna do świetna okazja, by się dorobić, a niektórzy cynicznie do wykorzystują.
Są takie sytuacje, można by o tym długo rozmawiać. Ale my już wypracowaliśmy optymalną strategię. Dobrze wiemy, komu przekazujemy auta, później mamy kontakt z obdarowanymi, chwalą się zdjęciami czy filmikami. Czasem proszą o jakieś części do tych samochodów.
Choć my staramy się, żeby przywozić najlepsze i najdroższe auta, żeby nie stały w warsztatach.
Mówiłeś nie raz, że będziesz na froncie dopóki będzie tam choć jeden Rosjanin. Czyli do kiedy? Kiedy to się wszystko skończy?
Ja już dawno przestałem zadawać to pytanie, bo tutaj nikt na pewno nie wie, kiedy to się skończy. To się ciągnie już tak długo, że zadawanie tego pytania nie ma sensu.
Ale, tak, ja będę tutaj do końca. Do tego momentu, aż przestanę być potrzebny
One muszą pracować, nie stać w warsztatach – mówi Mateusz Wodziński „Exen”, który od początku pełnoskalowej wojny zawiózł na front 280 samochodów kupionych za pieniądze zebrane wśród Polek i Polaków
Luty 2023
Vova i Katja czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Mężczyzna, ubrany na czarno, wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód ze spokojną miną. Może mieć nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi.
Wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku tymi rejonami jest niebezpieczne. Choć miasto jest już wyzwolone spod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć zupełnie obcych ludzi do siebie do domu, ale zmrok zapada tak szybko, że jestem w stanie niemal wyczuć ogarniającą nas ciemność.
Atak zombie?
Izium. To właśnie stąd pochodzą obrazy masowych grobów w lesie, odkrytych po wyzwoleniu miasta. W jednym z nich znaleziono czterysta pięćdziesiąt bezimiennych ciał, zasypanych ziemią, pod którą próbowano ukryć bestialstwo. Obrazy tak bliskie zdjęciom z naszych podręczników do historii. Większość z pomordowanych zmarła gwałtowną śmiercią, a część z nich nosiła ślady po torturach i egzekucji - liny zaciśnięte na szyi, ręce skrępowane za plecami, okaleczone genitalia. My umiemy to dobrze nazwać po imieniu: zbrodnia wojenna. Trudno sobie wyobrazić, że obok miejsca takiej tragedii, kiedy jeszcze trwają ekshumacje, a okolica jest zaminowana i pełna niebezpiecznych odłamków po wybuchach bomb, zaczyna wracać życie. Do zniszczonego miasta, podziurkowanego jak sito, wracają zmęczeni tułaczką mieszkańcy, którzy mogą już tylko wrócić, bo iść dalej nie mają dokąd.
Za dnia udało mi się zobaczyć główną arterię miasta. Spacer centrum Izium zmusza mnie do myśli, że jestem na jakimś planie filmowym, w otoczeniu doskonale przygotowanej scenografii. Film postapokaliptyczny, może atak zombie, przed którymi uciekli mieszkańcy. Sklepowe szyldy, pozrywane, skrzypią na wietrze, dyndając w tę i z powrotem. Wokół rozbite na pół budynki, wypalone okna jak wyłupione z oczodołów oczy, świecące pustką. Na centralnym placu stoi kawiarenka, a dokładniej jej szkielet - okrągły stelaż bez szyb i drzwi, z zerwanym dachem. Przy tym, co mogło być wcześniej wejściem do kawiarenki, stoi podziurkowana lodówka z lodami “Chreszczatyk”. Na przeciwległej ścianie musiała być kuchenka, a może grill. Na ziemi - dywan z potłuczonego szkła.
Nie ma wokół mnie budynku, który nie nosiłby śladów eksplozji. Wszędzie te małe, czarne dziurki po odłamkach, jak jakaś uciążliwa wysypka, której nie można ukryć
Do moich uszu docierają krzyki. Ale nie ból, czy przerażenia. Raczej zaciętej rywalizacji. Idę w kierunku głosów, a moim oczom ukazuje się potężny budynek szkoły. Dwa skrzydła i front z eleganckim portalem, układają się w literę “U”, tworząc dziedziniec. Pewnie tu odbywały się rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego, apele i świętowanie ważnych wydarzeń. Dziś szkoła, jak wszystkie inne budynki, jest podziurkowana jak sito, świeci czerwoną cegłą spod białej, odrapanej farny, a dach kompletnie spalony. Chcę wejść do środka, ale przez dziury w okiennicach dostrzegam boisko. Ośmiu chłopców gra w piłkę nożną. Pośród ruin i ciszy tego miasta-widma, krzyczą do siebie, mam wrażenie, że chyba się do siebie nawet uśmiechają.
Dożywanie, nie życie
Zapada ciemna noc. Z przygaszonymi światłami turlamy się samochodem po dziurawej, piaszczystej drodze, śladem za naszymi gospodarzami, którzy prowadzą nas do dzisiejszego schronienia. Do Katii i Wowy dołączyła jeszcze sąsiadka i jej córka, choć w świetle przytłumionych reflektorów widzę tylko ich nogi.
Dom Katii ma zabite deskami okna, spod których dociera do moich oczu delikatna smuga jarzeniówki. Kiedy wysiadamy proszą nas, żebyśmy nie rozpalali więcej świateł. Tutaj, gdzie jesteśmy, lepiej nie zdradzać swojej obecności. Nad samym Izium często latają rosyjskie drony, a po tej stronie rzeki do wroga jest jeszcze bliżej. Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Ci, którzy zostali i przetrwali okupację, raczej dożywają, niż żyją. Sama okupacja trwała pół roku, wówczas w mieście przebywało piętnaście tysięcy osób.
Wspinamy się po kamiennych schodach do przedsionka. Czuję zapach wilgoci, zastałego i stęchłego powietrza, starych mebli. Zapach, jaki przypomina mi drewnianą chatę dziadka w Beskidzie Sądeckim. Zapach wsi, trochę też i biedy, który nie jest mi obcy. Czuć, że życie tutaj jakby zamarło, zatrzymało się. W przedsionku stoi maleńka, stara lodówka i metalowy zlew z wiadrem pod spodem, do którego zlatuje woda. Katja stawia czajnik na maleńkiej kuchence z podwójnym palnikiem i zaprasza nas do środka. W saloniku stoi rozkładana kanapa, a za nią dywan na ścianie. Stoją też regały z książkami i porcelaną. Mnóstwo zdjęć - na kilku z nich widzę ładną, młodą dziewczynę i uśmiechniętego chłopczyka. Pustka w tym domu teraz wybrzmiewa znacznie mocniej.
- Ludzie znikali. Nie wiadomo gdzie. Czasem ich zabierali, czasem po prostu znikali. Wojskowych oni od razu rozstrzeliwali - opowiada Wowa - Ale najbardziej poszkodowane były młode dziewczyny. To je teraz wykopują w tym lesie. Pobite i zgwałcone
Niektórzy ludzie, w dzień wkroczenia Rosjan do miasta, schodzili do piwnic i tam siedzieli miesiącami. Niektórzy okupanci wchodzili do domów, wyrzucali mieszkańców, i po prostu zaczynali sobie tam mieszkać. Ale nie przychodzili do każdego domostwa. Wybierali sobie raczej te piętrowe, ładne, bardziej luksusowe, z których można było też coś ukraść. A wynosili wszystko - telewizory, mikrofalówki, pralki. Kiedy rosyjscy wojskowi podchodzą pod dom Katii, pijani i z bronią, jej córka najpierw przerzuca przez okno synka, potem wyskakuje sama. Przebiegają podwórko za domem i przeskakują przez płot. Udaje im się zabrać z niemal ostatnim transportem, którym ewakuują się uciekinierzy, i wyjeżdżają z miasta. Są bezpieczni. Ale wtedy Katia widzi ich po raz ostatni. Zostały jedynie zdjęcia na regałach, oparte o porcelanowe filiżanki.
Tu żyją ludzie, dzieci
Na rozmowach zastaje nas głęboka noc, a zmęczenie zaczyna nakrywać nas falami. Dostajemy jeszcze herbatę i kanapki. Sprawdzamy balistykę - hełmy, kamizelki kuloodporne. Kontrolujemy zawartość osobistych apteczek. Kiedy gaśnie światło, ja długo nie mogę zasnąć. Leżę w swoim śpiworze i myślę tylko o tym, że rano ruszamy w kierunku Bachmutu. Patrzę w sufit i wtedy po raz pierwszy pomyślę: po co ja to w ogóle robię? Ale motywacja przychodzi o poranku.
Chwilę po wschodzie słońca pod dom Katii przychodzi Wowa. Wie, że za chwilę wyjeżdżamy, ale uważa, że powinniśmy przejść się razem z nim. Żadne opowieści nie zastąpią tego, co można zobaczyć na własne oczy. Dopiero w dziennym świetle widzę, że ślady okupacji są nawet na ulicy Katii - ostrzelany i doszczętnie spalony samochód stoi na skraju drogi. Niemal każde ogrodzenie, każda brama jest podziurkowana odłamkami.
Na drzwiach wejściowych napisy:
Tu żyją ludzie.
Tu są dzieci.
Ludzie, dzieci.
Idziemy przez tę część miasta, która pod okupacją była kompletnie odcięta od świata. Izium podzielone jest na dwie połówki przez rzekę. Jedyny most ukraińskie wojsko wysadza od razu, kiedy rosyjskie wojska przełamują linię obrony. Wiedzą, że odcinają jedyną drogę ucieczki, ale zdają sobie sprawę, że w ten sposób kupią więcej czasu przed idącymi już w tę stronę hordami rosyjskich wojsk. Wtedy Rosjanie rozstawiają na polach baterie rakiet i zaczynają bestialsko ostrzeliwać miasto, rujnując całe centrum, budynki mieszkalne, szkoły i szpital. Stoję nad wykopaną, głęboką dziurą w ziemi, gdzie leżą spalone szczątki ciężarówki. Na niej rozstawiono system Grad, który niejednokrotnie nakrywał cywilne bloki, mordując dziesiątki istnień. Takich dziur na polu, na którym stoimy, naliczyłam około pięciu. Stawiam każdy krok ostrożnie, po ścieżce, którą wcześniej przeszedł Wowa. Spod śniegu przeraźliwie wyzierają odłamki, fragmenty mundurów, wojskowy ekwipunek. Dostrzegam, że wszędzie dookoła powiewają czerwone taśmy, przyczepiane do wbitych w ziemię prętów.
- Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny - mówi Wowa i wskazuje palcem na las w oddali. - A tam, pięćset, może sześćset metrów stąd znaleziono zakopane ciała tych, których zabili podczas okupacji. Głównie kobiet. Trzymajcie się blisko mnie i nie schodźcie z drogi
W miejscu takim jak to jest bardzo prosta zasada: jeśli czegoś nie zostawiłeś sam, lepiej tego nie podnoś. Najlepiej w ogóle niczego nie dotykać i nie schodzić z udeptanej ścieżki, a jeśli to możliwe, trzeba trzymać się asfaltu. Również w momencie załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rosjanie, wycofując się z Izium, rozrzucają wszędzie przeciwpiechotne miny. Ale można sobie zrobić krzywdę nieuważnie stawiając nogę na ostre jak nóż fragmenty rakiet, które rozerwały się na kawałki.
Na niektórych bramach widzę napisy: nie wchodzić, miny. Wowa zatrzymuje się przed jednym z budynków. W miejscu, w którym prawdopodobnie były drzwi wejściowe jest wielka dziura i kupa gruzu dookoła. Właściciele domu wrócili tu chwilę po wyzwoleniu miasta. W ich mieszkaniu żyli okupanci, a kiedy je opuszczali, zostawili na klamce zapalnik od bomby. Kiedy sąsiadka nacisnęła klamkę - bomba eksplodowała. Takich niespodzianek było wiele - we włącznikach światła, pośród dziecięcych zabawek, w szufladach. Wowa opowiada o tym, jak ranili sukę, która miała małe szczeniaki. Ranili ją tak, by nie zabić, więc ona wyła. Długo i głośno, aż ktoś nie przyszedł jej pomóc. Kiedy mężczyzna podniósł ją w górę, okazało się, że bomba była schowana w psim posłaniu. Zginęli na miejscu - suka, szczeniaki i człowiek, który chciał jej pomóc.
Czerwony rzemyk z krzyżykiem na szczęście
Idziemy może kilometr, a moim oczom ukazuje się pobojowisko - spalone czołgi stoją pomiędzy zrujnowanymi domami. Wszędzie leżą odłamki, szkło, wraki samochodów. W gruzowisku, po eksplozji bojowego wozu pancernego, dostrzegamy zakrwawiony rosyjski mundur. Tu musiała być toczona główna bitwa o Izium. Wojennych “fantów” jest znacznie więcej: zimowe rękawiczki, hełm z potężnym wgnieceniem, zapakowany rzeczami plecak. Jest zima, wszystko skute lodem i zasypane śniegiem, a ja mam wrażenie, że czuję w powietrzu krew. Duch przeszłości nie zniknie stąd nigdy, nawet, jeśli uprzątną te upiorne wraki.
Kiedy wsiadamy do samochodu, Katja zawiązuje mi na ręku czerwony rzemyk z krzyżykiem. Chce, żeby przyniósł mi szczęście i żebym o niej zawsze pamiętała. Tego dnia ruszamy w kierunku Bachmutu. Jeszcze tego nie wiem, ale do Katii będę wracać wielokrotnie. Czasem po to, by ją tylko na chwilę przytulić.
***
Półtora miesiąca po naszym wyjeździe dostaję wiadomość od Katii. “Wowa nie żyje. Poległ pod Bachmutem”.
Książka wydana przez Patronite Publishing, do kupienia na patronite-sklep.pl
Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Fragment książki „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”
Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę?
"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.
Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.
Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?
Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.
Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.
Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.
Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?
Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go).
Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.
Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.
Straciliście wszystkich?
Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.
Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy
Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona!
W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku.
Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe?
Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.
A później?
Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.
Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.
Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas
A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.
Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?
Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też.
Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.
Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?
Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa.
Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.
Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza
Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.
Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.
Walczy ramię w ramię z ukraińskimi żołnierzami, ale unika mediów i chroni swoją tożsamość. W tym, zdawałoby się, całkowicie męskim świecie jest kobietą, a na dodatek obcokrajowcem. – Na wojnie wszystkie granice się zacierają. My tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma znaczenia. Po prostu wszyscy jesteśmy ludźmi – mówi „Gypsy”, Polka służąca w Siłach Zbrojnych Ukrainy
Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.
– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!
Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.
– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.
Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.
Terapia sztuką
Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu.
Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.
Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury
– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.
Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?
Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.
– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.
Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!
Wciąż jesteśmy ludźmi
W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.
– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.
Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI
Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.
– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.
Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB.
Muzyka na wojnie
Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale.
Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy.
Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.
Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Występ muzyczny? A komu to niby potrzebne?
Droga do maleńkiej wioski, w której swoją bazę ma Maks, ukraiński żołnierz jednej ze zmechanizowanych brygad, jest podziurawiona jak sito. Jazda slalomem niewiele pomaga, bo jam w asfalcie jest tak dużo, że koła co rusz z wielkim hukiem wpadają w którąś z nich.
Za każdym razem mam wrażenie, że zostawiamy w tych dziurach kolejne fragmenty samochodu. Ale nie możemy zwolnić. Musimy jechać szybko, przemknąć tymi wąskimi dróżkami niezauważalnie.
Po wyjechaniu z pozycji bojowych żołnierze mają czas na odpoczynek. Łapią oddech w domach we wsiach położonych wzdłuż linii frontu. Jednak bardzo często te domy są w zasięgu rosyjskiej artylerii. Codziennie słychać też spadające tutaj FAB-y, stare bomby lotnicze wyposażone w skrzydła, które Rosjanie zrzucają z samolotów. Mają ich tak dużo, że bywały dni, kiedy wzdłuż całej linii frontu, zrzucali bomb nawet pięćset dziennie. Wiedzą, że w przyfrontowych miejscowościach są żołnierze, więc ostrzeliwują je bez przerwy. Dlatego pędzimy po dziurawej drodze, by nie zwracać na siebie uwagi rosyjskich dronów, które obserwują teren i szukają celów. A celem są nie tylko wojskowe transporty, ale też wolontariusze, wiozący pomoc lub ludzie próbujący ewakuować cywili z miejsc zagrożonych rosyjską okupacją.
Metalowy szerszeń
Podjeżdżamy pod dom z białej cegły, ukryty za niebieskim, blaszanym płotem. Samochód stawiamy pod drzewem, żeby nie był na widoku. Patrzę na ekran telefonu i widzę, że jestem poza siecią. Tu nie ma zasięgu, a z Maksem rozmawiałam ponad godzinę temu. Wie, że byliśmy w drodze, ale nie wpadłam na to, by odezwać się też chwilę przed przyjazdem. Mogłam się domyślić, że na miejscu nie będę miała jak zadzwonić. Siedzimy chwilę w samochodzie, licząc na to, że żołnierze zobaczą nas przez okno. Na ulicy jest cicho i głucho, jedynie w oddali słychać dudnienie i buczenie - to artyleria. Po dłuższej chwili decydujemy się wysiąść.
Z bagażnika samochodu wyciągamy stację zasilania i skrzynię narzędzi, którą przywiozłam dla Maksa. Bez takiej stacji życie i walka na froncie są praktycznie niemożliwe. Wyjazd na pozycje bojowe oznacza brak prądu przez kilka dni, chyba że mamy generator. Jednak ten jest dość głośny i nie w każdym miejscu można go używać - szczególnie jeśli jednostka stacjonuje blisko pozycji przeciwnika. Dźwięk generatora może zdradzić miejsce, w którym się ukrywa, a to naraża na ostrzał. Dlatego żołnierze starają się być cicho.
Taka stacja to gigantyczny powerbank, który jest w stanie zasilić wszystkie potrzebne urządzenia, podładować telefony, laptopy, baterie do dronów. Teraz żołnierze proszą wolontariuszy najczęściej właśnie o stacje zasilania
Słyszę trzask drzwi - ktoś idzie w naszym kierunku. Furtka przeraźliwie skrzypi, kiedy Maks wychodzi na ulicę. Szeroki uśmiech rozświetla mu twarz. Nagle moje ucho wychwytuje gdzieś w oddali niepokojący szmer, tłumiony przez dmący wiatr. To taki dźwięk, który kojarzy się z amerykańskimi horrorami, kiedy wiesz, że główny bohater jest w niebezpieczeństwie. Maks puszcza się biegiem w naszym kierunku.
- Szybko, w krzaki! - krzyczy i szarpie mnie za kaptur.
Maks to potężny mężczyzna, swoją masą przewyższa mnie trzykrotnie. Nie chce zrobić mi krzywdy, ale szarpie za kurtkę tak mocno, że padam na ziemię, jak długa. Słyszę krzyk: "Efpiwiszka!"
Chwilę zajmuje mi zrozumienie, co się dzieje. W naszą stronę leci dron FPV - first-person view. Gdzieś w oddali ktoś nim steruje za pomocą kamery z podglądem na żywo… i szuka nas.
Mogli nas zobaczyć, kiedy kluczyliśmy pomiędzy dziurami w asfalcie. Mogli dostrzeć dopiero teraz, kiedy parkowaliśmy pod drzewem samochód.
Wiedzą, że tu jesteśmy. Z oddali leci wściekły metalowy szerszeń, dron-kamikadze albo taki, który zrzuca "cukierki", jak mówią żołnierze. Ale w tych cukierkach nie ma nic przyjemnego. To ładunki wybuchowe, które po zetknięciu z ziemią rozrywają wszystko wokół na kawałki. Przemieszczają się dość szybko, więc nie mamy czasu. Ruszamy pędem w kierunku wąskiego pasa drzew i krzaków po drugiej stronie ulicy. Wpadamy pomiędzy drzewa, łamiąc gałęzie. Padamy na ziemię, kładąc się niemal jedno na drugim, i milkniemy. Adrenalina wystrzeliła tak mocno, że cała głowa pulsuje, a bicie swojego serca czuję w skroniach. Nasłuchujemy. Teraz słychać go o wiele wyraźniej. Śmigiełka z powodu ciężaru drona kręcą się z trudem, a ten zniża się coraz niżej i niżej. Jest tuż nad naszymi głowami. Zatacza krąg, później drugi.
Maks szeptem klnie pod nosem, a ja zamykam oczy, jakby to miało sprawić, że będę niewidzialna. Wygląda na to, że zdążyliśmy, bo nas nie dostrzegł. Dźwięk staje się coraz cichszy, kiedy dron ociężale podnosi się coraz wyżej. Odlatuje.
Jak poluje dron
Leżę jak sparaliżowana, nie mogę się ani ruszyć, ani tym bardziej podnieść. Maks wybucha śmiechem. Znowu się udało.
- Poczekajmy jeszcze kilka minut, bo on może wrócić. A potem szybciutko do domu. Wypijemy kawę.
Absurdalna rzeczywistość przyfrontowa, w której można przywyknąć, że ktoś chciał cię zabić, a ty później, jak gdyby nigdy nic, idziesz wypić kawkę. Ale przywyknąć trzeba, bo inaczej można zwariować
Rozglądam się dookoła i widzę, że karton ze stacją ładowania, którą przywieźliśmy, leży brudny na środku drogi. Uciekając po prostu odrzuciliśmy go. Wstajemy, otrzepujemy kurtki z piachu i szybkim krokiem idziemy w kierunku domu.
Realia blisko linii frontu zmieniły się w ciągu półtora roku diametralnie. Jeszcze niedawno największym naszym wrogiem była artyleria. Jadąc do jakiegoś miejsca analizowaliśmy, o ile kilometrów od linii frontu oddalona jest droga, którą będziemy się przemieszczać, żeby wiedzieć, co jest zagrożeniem: wyrzutnie GRAD czy może moździerze.
Kiedy zaczynał się ostrzał, kierowca zazwyczaj wiedział, co robić. Zmienna prędkość, gaz w podłogę, zahamować zupełnie - wszystko, by zmienić koordynaty swojego położenia, by obliczenia już się nie zgadzały. Malutkiego drona FVP ciężko dostrzec.
Kiedy już go widzimy, raczej nie ma czasu na zastanawianie się, czy on nas też widzi. Trzeba natychmiast uciekać z samochodu w krzaki. Dlatego jest dużo łatwiej, kiedy jesteś na świeżym powietrzu. Drona można usłyszeć i zareagować szybciej, tak jak dziś. Mieliśmy dużo szczęścia.
Drony samobójcy
Drony typu FPV, czyli z podglądem na żywo z kamery, w ciągu minionego roku stopniowo zyskiwały nie tylko na popularności, ale i na znaczeniu po obu stronach. Obie armie zdały sobie sprawę z ekonomiczności tego rozwiązania: wyprodukowanie takiego drona jest o wiele tańsze niż wykorzystanie artylerii.
Po obu stronach powstają pododdziały zajmujące się tylko tym rodzajem dronów - jednostki uderzeniowe, specjalizujące się w kamikadze, czy w wielowirnikowych dronach, tak zwanych bomberach, które zrzucają „skidy”.
Na front dostarczanych jest w tej chwili tysiące dronów wraz z całym niezbędnym osprzętem, takim jak baterie, anteny, wzmacniacze i regeneratory sygnału. Oba typy dronów służą do zabezpieczania szturmów czy specjalnych akcji, ale też do obrony podczas ofensywy przeciwnika.
Dziś to właśnie drony są odpowiedzialne za ogromną liczbę strat - uderzają w pozycje bojowe, w samochody, wpadają do budynków i blindaży – schronów w okopach. Małe drony służą do likwidacji mniejszych celów, często nawet pojedynczych żołnierzy. Najczęściej są to drony kamikadze, czyli te, które wykorzystywane są jednorazowo, w samobójczym ataku. Zrzuty granatów czy amunicji z dronów FVP są o wiele rzadsze. Są też bezpilotowce, często w kształcie małych samolotów, które zajmują się zwiadem i korygowaniem ognia artylerii. Podczas lotów zwiadowczych szukają wojskowego sprzętu i przekazują jego aktualną pozycję do stanowisk artyleryjskich, które dokonują ostrzału.
Drony zwiadowcze wykonują tę pracę, którą musiałaby wykonać piechota. Dzięki nim ginie mniej żołnierzy.
Patrząc w niebo
Dla wolontariuszy działających w przyfrontowej strefie też wszystko się zmieniło: planowanie trasy, sprzęt, który trzeba mieć w samochodzie, podjechanie blisko frontu – dziś już bardzo trudne.
Jeszcze niedawno wolontariuszom, którzy nie wjeżdżali w pobliże strefy walk, drony FVP nie zagrażały. Jednak, jak każda technologia, wszystko się rozwija, więc i zasięg dronów się zwiększył
Na początku „dolatywały” na odległość siedmiu kilometrów, dziś - nawet dwudziestu. W tej chwili nie ma możliwości poruszania się bezpiecznie blisko strefy walk bez systemów zagłuszających drony. Wystarczy rozejrzeć się dookoła - większość wojskowych samochodów ma charakterystyczne anteny na dachu, których zadaniem jest zakłócenie połączenia między dronem a operatorem. Tak by ładunek wybuchowy spadł na ziemię i eksplodował kilkanaście metrów przed celem, w który miał uderzyć. Jednak systemy zagłuszania są drogie i zwykłego wolontariusza na nie nie stać. Jesteśmy zmuszeni szukać innych rozwiązań, które zapewnią nam bezpieczeństwo.
Dlatego w drogę powrotną od Maksa wybieramy się inną trasą, starając się zachować jak największą odległość od linii frontu. By nie narażać się na to, że znowu wypatrzy nas kamera drona FPV. Jedziemy szybko, wpatrując się we wszystkie lusterka i patrząc w niebo - dopóki nie znajdziemy się w bezpiecznej odległości.
Ale czym tak naprawdę jest ta bezpieczna odległość? Kiedy wjeżdżamy do Kramatorska, dowiaduję się, że dwie godziny wcześniej rosyjska rakieta wbiła się w blok mieszkalny. Zabiła na miejscu cztery osoby, wybiła okna we wszystkich sąsiednich budynkach, sparaliżowała strachem całe miasto na resztę dnia.
Dźwięku lecącego w twoim kierunku drona nie da się pomylić z niczym innym. Masz wrażenie, że nadlatuje wściekły, metalowy szerszeń. Jest ciężki, leci coraz niżej i niżej. Wiesz, że szuka ciebie
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.