Kultura
Погляд наших колумністок на найважливіші культурні події — вистави, фільми та книги, важливі для нашого майбутнього
TOP 10 książek beletrystycznych wydanych po 24 lutego 2022 r.
Niektórzy twierdzą, że prawdziwi pisarze powinni pisać o wojnie, ponieważ ten temat najbardziej niepokoi czytelnika. Inni - wręcz przeciwnie: że należy poczekać na zwycięstwo i dopiero wtedy można zastanowić się nad wydarzeniami i nadać im artystyczną formę. Tak czy inaczej, teksty, które pojawiły się w Ukrainie po 24 lutego 2022 roku, są różnorodne: o wojnie rosyjsko-ukraińskiej i o innych ważnych kwestiach, które wydają się niezwiązane ze współczesnym życiem. Oto dziesięć najlepszych dzieł ukraińskiej literatury pięknej lat 2022-2023.
1. Jewhen Szyszacki, "Podróż do innego świata. Mariupol" (Folio)
Jednym z pierwszych tekstów opublikowanych po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji była powieść dziennikarza Jewhena Szyszackiego o podróży do Mariupola. To spowiedź mężczyzny, który zamierza wywieźć swoją rodzinę z okupowanego miasta. Mimo spokojnego tonu narracji, autor trzyma czytelnika w ciągłym napięciu: wydaje się, że razem z nim przechodzimy przez posterunki kontrolne, trafiamy na przesłuchania, a później do celi aresztu. "Podróż" jest dziełem autobiograficznym, jej bohater nie ma cech superbohatera. To opowieść o zwykłym człowieku w ekstremalnych okolicznościach.
2. Switłana Tkaczenko, "Była noc" (Wydawnictwo 21)
W powieści "Była noc" Switłana Tkaczenko przedstawia drogę ukraińskiej imigrantki do Holandii, jej życie w innym kraju i wrażenia z komunikacji z ludźmi w Europie. Tekst zawiera wiele szczegółów z życia, nie zawsze pochlebnych zarówno dla naszych rodaków, jak dla obcokrajowców. Jednocześnie pisarka pokazuje ogromne wsparcie, jakie Ukraińcy otrzymują na świecie, a także miłość, determinację i siłę woli swoich bohaterów w chaosie wojny.
3. Władysław Iwczenko, "Imienia Skorowody" (Tempora)
Władyslav Iwczenko, który obecnie służy w ukraińskich siłach zbrojnych, jest znany zarówno z tekstów realistycznych, jak z fantasy. Jego powieść "Imienia Skorowody" to powieść fantasy opisująca przygody bojownika sił antyterrorystycznych Ołeksandra Odysejewicza Wyszni. Dołącza on do oddzielnej mobilnej jednostki obrony psychicznej i staje się wojownikiem, poszukiwaczem oraz pogromcą potworów, które Rosjanie próbują wykorzystać do niecnych celów. Jednostka nosi imię Hryhorija Sawycza Skoworody, który był duchowym poprzednikiem łowców potworów (wyobraź sobie, jak potężny może być 250-letnia pałka, którą nosi wybitny filozof).
4. 4. Jewhenija Kuzniecowa, "Drabina" (Wydawnictwo Starego Lwa)
Ten tekst nie ma kobiecej optyki: głównym bohaterem jest Tolik, specjalista IT, który przed inwazją kupuje swój wymarzony dom w Hiszpanii. Zamierza wreszcie żyć życiem, jakiego od dawna pragnął. Ale te marzenia nie mają się spełnić. Zaczyna się wojna, a jego ukochana ukraińska rodzina Tolika ucieka do niego - z kotami, psem i mnóstwem szalonych pomysłów (ci, którzy czytali powieść Kuzniecowej "Zapytaj Mieczkę", wiedzą, że autorka nie ma sobie równych w ironicznym portretowaniu toksycznej rodziny). W końcu Tolik stawia drabinę pod oknem swojego pokoju, by nie musieć wciąż wysłuchiwać cennych rad i głupich pytań krewnych. Takie sprzeczne rzeczywistości to często realia życia uchodźców, którzy przebywają wśród swoich, a nie obcych. Jednocześnie książka opisuje nie tylko poważne, ale i zabawne sytuacje, w których czytelnicy mogą rozpoznać samych siebie.
5. Andrij Kokotiucha, "Zegar wojny. Długa godzina policyjna" (Fabuła)
Oprócz książek autobiograficznych segment literatury wojennej obejmuje również te, w których romantyczni bohaterowie z łatwością pokonują wszelkie przeszkody i sytuacje, jakie trudno sobie nawet wyobrazić w prawdziwym życiu. W pierwszej książce z serii wojskowych thrillerów przygodowych "Zegar wojny" Andrij Kokotiucha kreuje wizerunek ukraińskiego oficera wywiadu wojskowego Włada Chmary, który przebiera się za ochroniarza na osiedlu mieszkaniowym. W rzeczywistości neutralizuje rosyjskiego sabotażystę, który planuje przeprowadzić atak terrorystyczny w Kijowie w pierwszych tygodniach wielkiej wojny. Niektórzy czytelnicy mogą powiedzieć, że niedopuszczalne jest mówienie o wojnie w zabawny sposób. Ale ludzka psychika nie może być w ciągłym stresie i potrzebuje ulgi.
6. Maria Matios, "Mamy" (A-BA-BA-GA-LA-MA-GA)
W swojej nowej książce Maria Matios oddaje głos kobietom, które straciły synów. Pięć oddzielnych opowiadań napisanych jest w charakterystycznym dla autorki przejmującym stylu i odnosi się do różnych okresów historycznych (na przykład walki między sowieckimi organami karnymi a żołnierzami UPA po zakończeniu II wojny światowej; tradycyjny temat w twórczości Matios). Opowiadanie "Mama Sydonia" przyciąga największą uwagę, ponieważ jest związane z obecną wojną rosyjsko-ukraińską. Bohaterka opowiadania, pielęgniarka o imieniu Sydonia, po śmierci syna pod Iłowajskiem wyjeżdża z zachodniej Ukrainy do miasta Dniepr, aby pracować w ośrodku rehabilitacyjnym dla żołnierzy ATO z ciężkim zespołem stresu pourazowego. Pomoc chłopcom pozwala jej przetrwać stratę dziecka i staje się sensem jej życia. Poprzez swoją bohaterkę autorka stawia wiele pytań, na które chciałyby uzyskać odpowiedź tysiące matek w Ukrainie. Dotyczą państwa i armii, poszukiwania zaginionych osób i niezidentyfikowanych ciał, problemu wolontariuszy, rehabilitacji psychologicznej, zabezpieczenia społecznego itp.
7. Kateryna Babkina, "Mamo, czy pamiętasz" (Warstwy)
I znowu temat Ukraińców za granicą. Narratorką nowej powieści Kateryny Babkiny jest nastoletnia dziewczyna, która uciekła z Irpienia wraz z siostrą w wieku niemowlęcym, zamieszkała z ojcem w Wiedniu i pisze listy do matki, która zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Historia Kateryny Babkiny jest bardzo wzruszająca i terapeutyczna, wypełniona lekkim humorem i wielką miłością.
Niemniej część czytelników, nawet bez czytania, znienawidziła ten tekst, argumentując, że Kateryna Babkina, która opuściła kraj z dzieckiem na początku inwazji, nie ma prawa pisać o okupacji (w rzeczywistości książka niemal nie wspomina o okupacji bezpośrednio, tylko na poziomie retrospekcji młodego narratora). O podobnej sytuacji z książką "Płachta" Iryny Howoruchy wspominaliśmy przy okazji recenzji ukraińskiej literatury faktu. W beletrystyce poprzednim tego rodzaju przypadkiem był skandal z powieścią Daryny Hnatko "Bucza", która została wycofana z publikacji przez "Klub rodzinnego czasu wolnego" z przeprosinami dla czytelników za "dotknięcie tych niezagojonych ran i blizn, które dziś sprawiają nam wszystkim nieznośny ból".
Oczywiście pytanie o to, kto może, a kto nie może pisać o wojnie, jeszcze wielokrotnie będzie padało w ukraińskim procesie literackim. Temat przymusowych uchodźców również wydaje się mieć duży potencjał dyskusyjny, związany z problemem powrotu Ukraińców (głównie ukraińskich kobiet z dziećmi) do ojczyzny. Czuję, że nadchodzących latach we współczesnej literaturze ukraińskiej przeczytamy o tym więcej.
8. Anastazja Lewkowa, "Za Perekopem jest ziemia" (Laboratorium)
Oprócz tekstów związanych z wojną chciałabym wspomnieć o jednym, w którym centralnym zagadnieniem jest samoidentyfikacja narodowa Ukraińców dorastającym w Związku Radzieckim i tuż po jego upadku. Anastazja Lewkowa porusza temat odnajdywania siebie w kontekście historii narodu Tatarów krymskich. W jej książce miłość do ojczyzny i wytrwałość w zachowaniu języka i tradycji Tatarów krymskich są w dużej mierze skontrastowane z obojętnością Ukraińców, którzy nie mają nic przeciwko utożsamianiu się z Rosjanami i ich "wielką kulturą". Bohaterka Lewkowej, dziewczyna z Krymu, opowiada historię swojego życia od dzieciństwa. A szczególnie o tym, jak świadomie wybiera ukraińską tożsamość i zrywa z przeszłością (oczywiście nie bez bólu).
9. Switłana Taratorina, "Dom soli" (Vivat)
W innym gatunku temat krymski eksploruje Switłana Taratorina, wybitna przedstawicielka współczesnej ukraińskiej literatury pięknej. Jej ponad 500-stronicowa powieść "Dom soli" przedstawia rozległy postapokaliptyczny obraz współistnienia starożytnych cywilizacji i nowoczesnych technologii, magicznych rytuałów i okrutnych inicjacji. Krym Taratoriny, którego autorka nie nazywa wprost, to kwitnący niegdyś półwysep Kimmerik, który w wyniku wojny i straszliwych kataklizmów zwanych tajemniczo "ogniskami zarazy", przekształcił się w słoną pustynię. Pomimo całej umowności fikcyjnej przestrzeni powieść przywołuje zarówno rzeczywistą toponimię Krymu, jak fakty z jego historii. Zagubione puzzle ukraińskiej tożsamości są składane w całość za pomocą dziwacznego świata powieści fantasy.
10. Maks Kidruk, "Kolonia. Nowe mroczne wieki", księga pierwsza (Brodaty Tamaryn)
"Kolonia" autorstwa Maksa Kidruka należy do gatunku science fiction i przenosi czytelnika w przyszłość. Akcja powieści rozgrywa się w 2141 roku na Ziemi i Marsie, a wątków jest kilka naraz, więc może być trudno za nimi nadążyć (to największa jak dotąd powieść autora, licząca 900 stron). Jak zawsze jednak Kidruk umiejętnie buduje konflikty i kreuje wiarygodnych psychologicznie bohaterów. Skupia się na cywilizacyjnych problemach przyszłości: ekologii i wojnie (trwająca konfrontacja między Ukrainą a Rosją); epidemii (z której ludzkość dopiero co się otrząsnęła, a już napotkała nowy problem - patogen masowo zarażający kobiety w ciąży); wynalezieniu na Marsie leku przedłużającego życie (co natychmiast staje się pretekstem do oszustwa); dążeniu do niezależności marsjańskich kolonii (urodzeni na tej planecie przeciwstawiają się swoim ziemskim zniewolicielom, używając nielegalnej broni). Końca tych kłopotów nie widać, bo Maks Kidruk obiecuje kontynuację powieści już za kilka lat.
Maryna Koszkina: "Kiedy przechodzisz przez trudne etapy w życiu, nie jest trudno płakać na scenie"
Maryna Koszkina, aktorka teatralna i filmowa, urodziła się w Kreminnej w obwodzie ługańskim. Gra silne postaci i dokładnie taka sama jest w prawdziwym życiu. Dziś Maryna pracuje w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki i dwukrotnie zdobyła nagrodę Złotej Dzygi dla najlepszej aktorki. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę założyła fundację charytatywną Artystyczny Ruch Ukraiński, która pomaga zdolnym dzieciom.
Tatiana Litwinowa-Michalenok: We wrześniu po raz drugi zdobyłaś nagrodę filmową "Złota Dzyga" dla najlepszej aktorki. Tym razem za rolę w filmie Blindfold (ukraińska premiera filmu odbyła się w 2021 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie, gdzie zdobył nagrodę FIPRESCI dla najlepszego filmu fabularnego - przyp. red.) Twoja bohaterka straciła narzeczonego podczas wojny. Jak przygotowywałaś się do tej roli?
Maryna Koszkina: Gram sportsmenkę. Ma na imię Julia. Jej chłopak Denis również był sportowcem, zdecydował się bronić kraju. Przez rok nie było o nim żadnych wiadomości. Julia zdaje sobie sprawę, że zginął. Moja bohaterka postanawia zacząć życie od początku. Zaczyna nowy związek. Ale ludzie wokół niej potępiają ją za to. Później dostaje wiadomość, że Denis rzekomo żyje i potrzebuje pieniędzy, ale okazuje się, że to oszustwo. Sama zetknęłam się z ludźmi, którzy chcieli tylko zarobić. Zostałam oszukany na początku wojny na pełną skalę, znalazłam hełmy dla chłopaków, mieliśmy się spotkać, dałam zaliczkę, a okazało się, że to oszuści. W tym filmie moja postać spotyka się z podobną sytuacją.
Denis nie wrócił, ale zostawił pamiętnik. Napisał w nim, że chce, abyśmy wszyscy byli szczęśliwi i radzili sobie w życiu. Fizycznie przygotowywałam się do tej roli przez sześć miesięcy, ćwicząc z trenerami na siłowni, wszystkie akrobacje wykonywałam sama.
TLM: Masz na swoim koncie wiele ról w filmach, które w jakiś sposób przeplatają się z wydarzeniami na Wschodzie. Należą do nich filmy "Blindfold", który został nakręcony przed inwazją na pełną skalę, "Snajper. Biały kruk" i "Zapomniani", którego akcja rozgrywa się w tymczasowo okupowanym Ługańsku. Jak to się stało, że dostajesz takie role?
MK: Idę pod prąd. Jestem za sprawiedliwością, za uczciwością. Mam intuicję, znam ludzi. Kiedy widzę, że chcą w jakiś sposób coś lub kogoś wykorzystać, wszystko we mnie wrze, chcę o tym krzyczeć. W życiu jest trudno, bo człowiek się starzeje i staje się bardziej tolerancyjny, myśli, że może lepiej milczeć. Ja mogę mówić dzięki moim rolom. Mogę powiedzieć, że ktoś jest nieuczciwy. Na przykład "The Forgotten" dotyka nie tylko polityki, ale też relacji rodzinnych. Mąż mojej bohaterki potrafił dostosować się do społeczeństwa, ale ona tego nie chciała. Była w konflikcie z otaczającymi ją ludźmi, mówiąc: teraz zaakceptowaliście ten reżim, a potem nadejdzie kolejny i znów go zaakceptujecie. Oznacza to, że są ludzie, którzy nie dbają o to, kto daje im pensję. Dla mnie jest to ważne. Są ludzie, którzy chcą siedzieć na dwóch krzesłach. Reżyserzy to pewnie czują i dają mi takie role.
Dostaję role, dzięki którym mogę mówić o swojej sytuacji, o Ukrainie, o mojej miłości do niej. Pochodzę z obwodu ługańskiego. Przed rozpoczęciem studiów mówiłam po rosyjsku. Ludzie wokół mnie też mówili po rosyjsku. Moja babcia i mama jeździły do pracy do Moskwy, bo była blisko. W tamtych czasach stolica Rosji była dla nas czymś niesamowitym. Kiedy pojechałam na wakacje do Moskwy, byłam dumna i chwaliłam się tym w szkole. Chociaż nawet wtedy czułam się urażona, gdy ludzie mówili: "Jesteś Chochłuszka", "Chachły przybyli". Teraz analizuję te sytuacje i wiem, że zawsze byliśmy dla nich Chachłami i niewolnikami.
Ogólnie rzecz biorąc, niewiele wiedziałam o swoim kraju - co oznaczają słowa "Ukraina" i "ukraiński". Co za różnica, czy oglądam ukraińską czy rosyjską telewizję? Byłam nieświadomą obywatelką mojego kraju, ponieważ niewiele o nim wiedziałam. To duży problem w Ukrainie.
TLM: Kiedy zdałaś sobie sprawę, że jesteś Ukrainką?
MK: Gdy dostałem się na warsztaty do Bohdana Beniuka. To on zaczął zaszczepiać we mnie miłość do języka i mojej kultury. Jako studenci jeździliśmy w Karpaty, słuchałam ukraińskich piosenek, zaczęłam czytać, interesować się naszą historią, naszymi ludźmi, którzy pracowali przede mną. I to dzięki nim istnieje ukraiński teatr, ukraińskie książki. Teraz uważa się to za coś oczywistego. Ludzie walczyli o to, byśmy mogli teraz czytać ukraińskie książki.
TLM: Byłaś studentką, gdy rozpoczął się Majdan. Jak przeżyłaś te wydarzenia?
MK:Dopiero co przyjechałam do Kijowa i zaczynałam rozumieć świat. Ciekawe jest to, że wszyscy byli przeciwko Janukowyczowi, przeciwko temu rządowi. Pomyślałam sobie: "A w Donbasie wszyscy głosowali na Janukowycza. Co jest z nim nie tak?". Majdan miał oczywiście bardzo silny wpływ na mnie. Z jednej strony był przerażający, z drugiej strony zobaczyłam, jak odważni są Ukraińcy. Są gotowi iść do końca, ponieważ nie chcą żyć w tym reżimie, nie chcą żyć w niewoli, nie chcą istnieć pod rządami Rosji. Przeszłam na język ukraiński. W tym czasie rozmawiałem ze znajomym z obwodu ługańskiego:
- Czy mówisz mówić po naszemu?
- Mówię po ukraińsku!
- Możesz?
- Nie, nie mogę.
TLM: Dlaczego chciałaś zostać aktorką? Czy Twoja rodzina wspierała Twój wybór?
MK: Kiedy byłam mała, dawałam koncerty na ulicy, na które zapraszałam sąsiadów, uczęszczałam też do domu kultury. Po dziewiątej klasie zaproponowano mi pójście do szkoły teatralnej w Ługańsku, ale ja chciałem studiować w Kijowie. W odpowiedzi usłyszałam, że nie dostanę się na państwowy uniwersytet w stolicy bez pieniędzy i kontaktów. Ale mój ojciec bardzo we mnie wierzył i wspierał. Zawsze byłam kreatywna, ale ponieważ żyliśmy w biedzie, nie mogłam studiować w szkole muzycznej, nie mogłam chodzić na tańce, bo nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy. To jest mój dramat z dzieciństwa.
Na uniwersytet się nie dostałam. Przez 3 lata pracowałam w różnych zawodach: byłam sprzątaczką, sprzedawczynią. W tym okresie zmarł mój ojciec. Byłam zestresowana, zapomniałam o moim pragnieniu bycia aktorką, po prostu pracowałam i jednocześnie studiowałam w Akademii Personalnej. I wtedy jeden z nauczycieli powiedział mi, że powinnam iść do szkoły teatralnej. Spróbowałam jeszcze raz i dostałam szansę.
TLM: Co dały ci lata, które spędziłaś po szkole, pracując jako sprzątaczka?
MK: W aktorstwie chodzi o duszę, o serce, o doświadczenie. Nie mówię, że trzeba być narkomanem, żeby zagrać narkomana. Ale trzeba być bardzo wrażliwym na życie, na ludzi, na siebie. Kiedy przechodzisz przez tak trudne etapy, łatwo będzie płakać na scenie, ponieważ mówisz o życiu - i jest w tym szczerość.
TLM: Kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś wojnę?
MK: W 2015 roku zmarła moja babcia i pojechałam do mojej rodzinnej Kreminnej. Nasz autobus został zatrzymany i sprawdzony przez żołnierzy. To było moje pierwsze spotkanie z wojną. Widziałam ludzi, którzy bardzo się bali. Teraz nie wiem, kiedy znów tam pojadę. Druga moja babcia nie chciała wyjeżdżać. Rosjanie zatrzymali się w moim domu, gdzie mieszkała mama mojego taty. Zabrali stamtąd wiele rzeczy. A ja po prostu chcę tam pojechać, do tego domu, z którym mam wiele wspomnień.
TLM: Jak przeżyłaś inwazję na pełną skalę?
MK: Jechałam pociągiem z Zakarpacia do Kijowa. To było przerażające. Wpadłam w panikę. Nie było połączenia, do nikogo nie można było się dodzwonić. Moim najważniejszym zadaniem było zadzwonić do całej mojej rodziny i zebrać ich wszystkic, abyśmy mogli być razem.
Udało nam się odebrać rodzinę i zabrać ją na Zakarpacie. Ciągle czytaliśmy i oglądaliśmy wiadomości. Potem postanowiliśmy z mężem pojechać do Lwowa. Po prostu chodziłam po mieście, szukając siedziby organizacji humanitarnych, poszłam na dworzec kolejowy i pracowałam tam jako wolontariuszka. Ludzie przyjeżdżali z całego kraju. Niektórzy zostawali, inni jechali dalej. Ludzie czekali przez długi czas, siedząc na dworcu przez dzień lub dłużej, a my po prostu z nimi rozmawialiśmy.
Potem zaangażowałam się w pomoc humanitarną. Pewnego dnia wykorzystałam swoje znajomości. Zadzwoniłam do jednego z deputowanych i powiedziałam: "Jestem Honorowym Artystą Ukrainy, czy mógłbyś nas wesprzeć, mam ludzi z Zaporoża, którzy naprawdę potrzebują pomocy". Zadziałało dwa razy, ale za trzecim razem odmówił (śmiech).
TLM: Jak wpadłaś na pomysł założenia własnej fundacji, Ukraińskiego Ruchu Artystycznego?
MK: Marzyłam o tym jeszcze przed wielką wojną. Potem zaczęłam się zastanawiać, komu to teraz potrzebne? Był jednak bardzo ważny moment: w pierwszych miesiącach inwazji na pełną skalę zadzwoniłem do moich kolegów artystów i zapytałem, czy nie potrzebują pomocy. Ponieważ nie ma pracy, nie ma filmowania - z czego żyć, co jeść? A twórczym ludziom bardzo trudno jest powiedzieć, że czegoś brakuje. Więc wysłaliśmy im paczki. Byli bardzo szczęśliwi. Kiedy troszczysz się o cały świat, to świetnie, ale najpierw pomóż temu, kto jest obok ciebie. Dzieci są takie same. Przed wojną miały marzenia, nadzieje, były kreatywne. I potrzebują teraz, by podać im rękę, zorganizować spotkania, warsztaty. Dać narzędzia realizacji. Chodzi o ich życie. Kiedy w przyszłości będą wspominać wojnę, zapamiętają te warsztaty, tę szansę, którą dostali. Dlatego musiałam to zrobić. Dziś trudno zebrać pieniądze dla wojska, a wyobraź sobie jak trudno zebrać pieniądze na instrumenty dla dzieci.Ale robimy to. Chociaż nie na taką skalę, na jaką byśmy chcieli.
TLM: Opowiedz o jakimś punkcie zwrotnym w czasie wojny? Kiedy na przykład zrozumiałaś, że wojna nie skończy się szybko i wszystko się zmieniło?
MK; Wiem, że wojna szybko się nie skończy. Z jednej strony mnie to przeraża, mam 30 lat. Mój mąż i ja chcemy mieć dzieci. Jeszcze przed wojną myślałam: wystawimy, a potem pójdę na urlop macierzyński. Zaczęła się wojna i przestraszyłam się: co jeśli coś się stanie? Nie chcę opuszczać Ukrainy. Strach przed nieznanym mnie przeraża. Chcieliśmy kupić dom, a potem pomyśleliśmy: a co jeśli jutro go stracimy? Teraz pracuję z psychologiem, rozmawiam o wszystkim i jest trochę łatwiej. Chcę być zdrowa psychicznie. Zmęczenie jest normalne.
TLM: A najstraszniejszy moment?
MK: Najgorsze jest, gdy coś dzieje się twojej rodzinie i nie możesz jej pomóc. To straszne, kiedy myślę o moim partnerze Zakharze (aktor Teatru im. Iwana Franki Zakhar Nechypor zaginął na froncie - red.), o którym nie mamy żadnych informacji od sześciu miesięcy. Strasznie jest myśleć o tych kobietach, które są w niewoli. Kiedy o tym myślę, jeszcze bardziej uświadamiam sobie, że najważniejsza jest wolność.
TLM: Jak widzisz przyszłość Ukrainy?
MC: Wolną. Nawet teraz Ukraina jest silna. Najważniejsza jest wolność.
"Naprawdę chciałam, żeby ta książka leczyła. Myślę, że mi się to udało" - mówi Katerina Babkina o swojej nowej książce "A pamiętasz, mamo?".
W pierwszych tygodniach inwazji na pełną skalę Ukraińcy za granicą rozpoznawali się po oczach - pełnych smutku i żalu. Każdy dzień wydawał się ciągnąć w nieskończoność. Jednak większość z nich nauczyła się szybko dzielić swoimi doświadczeniami, czasem bez emocji, trochę abstrakcyjnie, stojąc w niekończących się kolejkach po pomoc lub dokumenty. Mówili o dniach spędzonych w piwnicach z dziesiątkami innych ludzi podczas nalotów, o tych, którzy wyszli po jedzenie lub wodę i nigdy nie wrócili, o domu, który już nie istnieje, o ryzykownych próbach ucieczki z dziećmi na Zachód i braku kontaktu z krewnymi podczas okupacji. Ukraińska pisarka Kateryna Babkina była świadkiem tych niekończących się opowieści Ukraińców w kolejkach we Wrocławiu.
- "Czułam straszną winę, że nie mam tak źle jak ci ludzie. Zwłaszcza, gdy widziałam kobiety z dziećmi tak małymi jak moje, stojące w kolejce po darmowe pieluchy czy kaszki" - wspomina pisarka podczas naszego spotkania półtora roku później.
Trzeciego dnia inwazji Rosji na pełną skalę opuściła Kijów wraz z matką i roczną córką Miszą i pojechała do Wrocławia. Miała tam rozpocząć rezydencję literacką, którą cztery miesiace wcześniej otrzymała wraz z prestiżową polską nagrodą Angelus.
- Przyjechałam do gotowego miejsca pracy z mieszkaniem Niezbędne dokumenty dostaliśmy poza kolejnością. Znałam polski i angielski. Miałam doświadczenie w życiu i pracy za granicą. Dlatego nie miałem problemów, jak większość ludzi, zwłaszcza tych, którzy wyjechali z terenów okupowanych.
Kateryna znalazła pomysł na uspokojenie lęku: pracowała jako wolontariuszka, pomagając tym, którzy otępiali po swoich doświadczeniach, z dziećmi na rękach, często bez znajomości języków, a nawet bez dokumentów, musieli rozwiązać wiele pilnych spraw.
- "Przychodziłam do urzędów miejskich, gdzie ludzie stali w kolejkach po dokumenty i pytałam, kto potrzebuje pomocy" - wspomina Kateryna. "Tłumaczyłam im informacje, wypełniałam formularze i oczywiście dużo z nimi rozmawiałam.
Wśród wszystkich bolesnych historii, którymi dzielili się ludzie, pisarka był szczególnie pod wrażeniem losu nastolatki z Buczy. Dziewczynka sama wyjechała za granicę z młodszym bratem z drugiego małżeństwa matki, która zmuszona była pozostać pod Kijowem, by opiekować się rodzicami. We Wrocławiu z dziećmi spotkał się biologiczny ojciec dziewczynki, który mieszkał tam od dawna, a teraz musiał zająć się własną córką i obcym dzieckiem. Ich historia stała się podstawą nowej książki Kateryny - usłyszała ją w jednej z kolejek.
- Chciałam pokazać, w jak różny sposób ta wojna nas łamie. W książce są bohaterowie, którzy od dawna mieszkają za granicą i w niewielkim stopniu kojarzą się z Ukrainą, ale nawet oni zostali złamani i poskładani na nowo przez wojnę. Chcę wierzyć, że są lepszymi ludźmi. Ale w prawdziwym życiu, niestety, nie każdemu się to przytrafi.
Kateryna Babkina rozpoczęła pracę nad książką w marcu 2022 roku. Pisała dziewięć miesięcy, a 2 kwietnia Ukraińcy wyzwolili obwód ukraiński i odkryli skalę okrucieństw Rosjan. Wtedy Babkina trochę zmieniła opowieść. Historia napisana jest w formie listów piętnastoletniej Diany do matki, która zaginęła w niejasnych okolicznościach w Irpinie. Sama dziewczyna mieszka w Wiedniu, dokąd ewakuowała się, by zamieszkać z biologicznym ojcem wraz z dwumiesięczną siostrą pochodzącą od innego ojca. Napisanie do matki doradził Dianie psychoterapeuta, który nie wiedział, jak pomóc nastolatce.
- Wiedziałam, że cała literatura i sztuka skupia się na pierwszej linii frontu. A ja chciałam napisać historię o innym doświadczeniu" - mówi pisarka. - "o tych, którzy zostali zmuszeni do pozostawienia wszystkiego za sobą i radykalnej zmiany swojego życia, którzy wciąż nic nie wiedzą o tym, co stało się z ich bliskimi.
We wrześniu książka "A pamiętasz, mamo?" została opublikowana w Polsce we wrocławskim wydawnictwie Warstwy w tłumaczeniu Bohdana Zadury, a ukraińska wersja jest dostępna w formie elektronicznej od kwietnia. Podczas gdy historia 15-letniej Diany zbiera pozytywne recenzje za granicą i ma dość wysoką ocenę na Goodreads - 4,22 gwiazdki (w momencie pisania) - na Ukrainie premiera wywołała oburzenie wśród niektórych czytelniczek i czytelników. Kilka godzin po premierze na profilu Kateryny na Facebooku wybuchła kłótnia - pisarka została oskarżona o to, że wyjechała za granicę w pierwszych dniach pełnej inwazji, więc nie miała prawa pisać o wojnie.
- Nie byłam przygotowana na to, że książka zostanie uznana za nic nie wartą, ponieważ nikt w niej nie zginął, a ja nie mam męża na froncie, ", przyznaje Kateryna, dodając, że ojciec jej córki, z którym nie jest razem, jest na froncie od kwietnia 2022 r. "Chciałam dać tym ludziom, którzy wyjechali za granicę, poczucie, że ich ból też jest ważny. To, co im się przydarzyło, jest naprawdę przerażające i straszne, ale ich życie toczy się dalej.
"A pamiętasz, mamo?" to jedna z nielicznych książek, która porusza temat doświadczeń kilku milionów Ukraińców zmuszonych do opuszczenia kraju. Może ci się spodobać lub nie. Ale żeby się przekonać, trzeba ją przeczytać. Ewakuacja z okupowanego Irpienia to tylko kilka retrospekcji, może pięć akapitów, a prawie cała historia rozgrywa się w Wiedniu. Oczywistym jest więc, że krytycy pierwszych trzech godzin premiery, którzy zarzucają Babkinie "taniec na kościach", wyciągnęli wnioski na podstawie samego streszczenia. Jednak nawet gdyby cała książka była poświęcona życiu pod rosyjską okupacją, to czy naprawdę tylko ci, którzy doświadczyli tego osobiście, mają prawo o tym pisać? Do tej dyskusji będziemy wracać nie raz w czasie wojny i po jej zakończeniu. Świetnie pisała o tym Natalia Kobryńska w szkicu psychologicznym "Dusza" ponad 100 lat temu. Żeby nie spojlerować, poruszę tu tylko jedną kwestię do przemyślenia, która przenika twórczość pisarki: kto w takim razie ma prawo pisać na przykład o agonii śmierci?
W rzeczywistości, w czasach, gdy światy tak wielu ludzi rozpadają się, gdy dni są wypełnione stratą, bólem i tym samym brakiem zrozumienia, jak iść dalej, wydaje się o wiele ważniejsze, że książka stała się dla kogoś terapeutyczna.
- "Hejt przyniósł interesujące konsekwencje", mówi Kateryna. "Ludzie uznali, że skoro można zostawić komentarz pełen gniewu, to można też przyjść z wdzięcznością. Nigdy nie miałam ich tak wiele w przypadku żadnej książki. Wiele osób zwróciło uwagę na szczerość tekstu, pisali, że płakali podczas czytania, że pomimo bólu w środku, zdali sobie sprawę, że mogą z nim żyć, a nawet być szczęśliwi. Bardzo chciałam, żeby ta książka leczyła. Myślę, że mi się to udało.
Jeśli dla niektórych Ukraińców książka ma charakter terapeutyczny, to dla obcokrajowców, zwłaszcza Polaków, którzy mogą już przeczytać historię Babkiny, może byc źródłem wiedzy, przez co tak naprawdę przechodzą ludzie z doświadczeniem wojennym, ludzie, których spotykają na ulicach i w sklepach. Z jakimi wyzwaniami i problemami się mierzą, co czują, dlaczego niektórzy nie uczą się języka lub wracają do domów, które są ostrzeliwane. Co dzieje się w umysłach milionów dzieci, które dorosły jednego dnia - gdy ich świat został zniszczony przez Rosję.
- "Na Zachodzie mogą nie tylko zobaczyć liczbę zabitych w Ukrainie, ale także obserwować w czasie rzeczywistym na zdjęciach i filmach, co robią ludzie o wielkiej rosyjskiej kulturze, którzy czytali Dostojewskiego i Tołstoja w szkole" - komentuje Kateryna wezwania do dyskusji z "dobrymi rosyjskimi intelektualistami", które wciąż słychać w drugim roku wojny. "Co mają z tym wspólnego pisarze? Są tłem, na którym opiera się cała ta mordercza bzdura.
W świecie, w którym rosyjscy autorzy i ich książki są bardziej rozpoznawalni niż ukraińscy, gdzie rosyjskie produkty kulturalne nadal znacznie dominują nasze, pojawienie się ukraińskiego dzieła na międzynarodowej platformie, które opowiada naszą historię jest na wagę złota. Literatura staje się kolejnym narzędziem dyplomacji kulturalnej, którego nigdy nie jest za mało.
- "Zdefiniowałem swoją misję pisarską dawno temu" - mówi pisarka. - "Jest nią mówienie szczerze o trudnych rzeczach i nie przekazywanie szkodliwych, toksycznych emocji.
"A pamiętasz, mamo?" otula Cię troską. Możesz się jej trzymać, gdy niczego i nikogo bliskiego nie ma obok Ciebie.
Sasza Denisowa: W mrocznych czasach trzeba rozpalić wielkie ognisko
Czasami, w ramach terapii, wyobrażamy sobie proces tych, którzy wymyślili, rozpoczęli i prowadzą wojnę na Ukrainie. Słowo "Haga" uosabia nadzieję na sprawiedliwość, bez której nasze głębokie rany długo się nie zagoją. Ukrainka Sasza Denisova nie tylko wyobraziła sobie, jak mógłby wyglądać sąd w Hadze, ale także napisała o tym sztukę, która była już wystawiana na różnych scenach na całym świecie. "Washington Post" nazwał Denisową wiodącym głosem tej tragicznej wojny.
Sasza przyjechała do Polski wiosną ubiegłego roku i od razu zaczęła opowiadać światu o wojnie. W Warszawie wystawiła sztukę "Sześć żeber gniewu" o bólu i doświadczeniach ukraińskich uchodźczyń. Później, w Hiszpanii - "Mum and the Full Invasion" o sile ducha Ukrainek (sztuka jest obecnie wystawiana w Ameryce). A kiedy dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Poznaniu zaproponował Denisowej napisanie sztuki o Putinie, dramatopisarka odpowiedziała: "Mam dla niego tylko jedno słowo - Haga".
Koncepcja Denisowej jest niezwykła. W Hadze naśmiewa się z tych, których nienawidzimy - Putina, Kadyrowa, Simoniany, Szojgu, Prigożyna itd. Przeplata sceny cierpienia z farsą. Sam proces rozgrywa się w umyśle dziewczynki, której rodziców zabili Rosjanie. A widz wydaje werdykt.
Śmiech przynosi ulgę
- Jak można śmiać się z kogoś, kogo chce się unicestwić?
- Chcesz go zniszczyć, ale nie możesz. Zamiast tego możesz go zabić śmiechem. Możesz pokazać banalność zła, ośmieszyć, upokorzyć. Po tym polityk nie wydaje się już potężny ani onieśmielający.
Tagedia jest ciężka dla psychiki i męczy. Śmiech jest pierwotny, przynosi ulgę i sprawia, że temat brutalnej wojny nie wydaje się tak przygnębiający. Śmiech jest odporny na zapomnienie. Według Arystotelesa komedia jest gatunkiem niskim, a tragedia - wysokim. Moja praca jest połączeniem tych dwóch gatunków, huśtawką: - po tym, co straszne, jest minuta śmiechu. Zresztą Ukraińcy tak właśnie żyją.
- Nie sądzisz, że "Haga" to przedstawienie na eksport, bo Ukraińcy w większości nie są gotowi śmiać się z Putina i wojny? Nasza rana jest zbyt głęboka.
- Niedawno widziałam dość zabawną parodię rosyjskich polityków w ukraińskiej telewizji. Tak więc ten gatunek już istnieje na Ukrainie. Rana jest naprawdę głęboka, ale Ukraińcy zawsze potrafili ośmieszyć wroga.
Jest jednak pewna tendencja: im dalej od naszych granic, tym łatwiej publiczność reaguje na sztukę. Na premierowych pokazach w Poznaniu Polacy byli spięci i powściągliwi, bo nie rozumieli, jak można śmiać się z wojny. W Bułgarii nawet surowi panowie w garniturach, czyli bułgarski rząd śmiali się po cichu. A w Ameryce publiczność teatru" Arlekin Players" śmieje się głośno i szczerze. Tak, Amerykanie nie znają strachu przed wojną, żyją nie tylko w imperium, ale w super imperium - Gwiezdnych Wojnach. A my musimy za pomocą amerykańskiej muzyki, stand-upów sprawić, żeby wszystko było dla nich jak najbardziej zrozumiałe. Dlatego bardzo ważna jest pierwsza scena, w której dziewczyna przedstawia widzom bohaterów. Nikt nie ma obowiązku wiedzieć, kim oni są. Jednocześnie Ameryka jest najbardziej wrażliwą publicznością. Jeśli coś ich dotknie, nie powstrzymują się, zaczynają płakać, są zaskoczeni i śmieją się głośno, jak dzieci. "Aaaah!" mówią Amerykanie, gdy widzą, jak Putin naciska przycisk nuklearny, a nad salą wyrasta grzyb nuklearny.
To wojna, nie operacja specjalna
- Jak Bułgaria, gdzie nastroje prorosyjskie są silne, zareagowała na Twoją antyputinowską sztukę?
- Gdy Teatr Narodowy im. Iwana Wazowa ogłosił premierę, natychmiast otrzymał pogróżki. Trolle pisały, że zabiją wszystkich. Przedstawiciele prorosyjskiej partii wykupili cały rząd w parterze. Reżyser zwołał spotkanie, aby zdecydować, co zrobić z prowokatorami, jeśli rzeczywiście zakłócą spektakl.
Nawiasem mówiąc, na lotnisku w Sofii czekał na mnie samochód i zanim wsiadłam, znajomy szepnął do mnie, że kierowca jest przedstawicielem prorosyjskiej partii i lepiej milczeć na temat Hagi w samochodzie, aby nie prowokować. "Nie masz pojęcia, ilu agentów tu jest. To nie są żarty" - powiedzieli mi znajomi. Później usłyszałam te same słowa w Berlinie.
- Tak jak to się stało, że w Bułgarii zdecydowali się wystawić Twoją sztukę?
- Francusko-bułgarski reżyser Galin Stoev zobaczył polskie przedstawienie "Hagi", zadzwonił do mnie w środku nocy i powiedział: "Nie mogę spać, chcę to ująć po swojemu. To dla mnie wyzwanie, bo nigdy nie robiłem teatru politycznego". Premier kraju, Mikołaj Denkow, jest postępowym i proeuropejskim politykiem, więc poparł inicjatywę dyrektora teatru Wasyla Wasilewa i reżysera, a następnie osobiście przybył na premierę.
Musiałam trochę zmienić scenopis. Ponieważ Jewgienij Prigożyn został zabity, jego postać mówi teraz: "Na procesie będę trzymał się wersji, że nie żyję. Ogólnie rzecz biorąc, nie jestem sobą". Publiczność śmieje się, ponieważ wydarzenia są świeże.
Po spektaklu premier podziękował mi. Powiedział, że zawsze wiedział, że trzeba pomagać Ukraińcom, ale po spektaklu poczuł to jeszcze mocniej. Przedstawiciele ukraińskiej ambasady cieszyli się, że napisano 20 recenzji "Hagi" i po raz pierwszy bułgarskie media nazwały wojnę wojną, a nie operacją specjalną. Farmy trolli stały się bardziej aktywne i tylko one nie były zadowolone. To triumf teatru politycznego. Teraz scena francuska czeka na "Hagę" - a tamtejszy teatr jest konserwatywny, Francuzi decydują, czy moja sztuka jest godna bycia obok Moliera. Książka o tym samym tytule ukaże się po francusku. A sztuka pojedzie na międzynarodowe festiwale, zobaczy ją cała Europa.
- Przed wojną mieszkałaś i pracowałaś w Rosji. Czy ta przeszłość Ci teraz przeszkadza?
- Nigdy nie ukrywałam, że mieszkałam w Moskwie i jestem świadoma, że niektórym Ukraińcom moja przeszłość przeszkadza. Ale w Rosji pisałam sztuki krytykujące istniejący reżim, a kiedy rozpoczęła się inwazja, natychmiast wyjechałam i teraz pracuję wyłącznie dla Ukrainy. Na świecie muszą istnieć agenci wpływu, dyplomacja kulturalna, a ja staram się być jak najbardziej przydatna.
Być może byłam naiwna, kiedy myślałam, że moje sztuki poświęcone reżimowi, wojnie, aneksji, stagnacji i protestom miały jakiś wpływ. Wpływ skończył się, gdy rząd uruchomił propagandę. Reżyserka Jewgenia Berkowycz i dramatopisarka Switłana Petrijczuk siedzą w więzieniu za teatr antyterrorystyczny. I to jest sygnał dla innych: "Zamknij się". Oczywiście, możecie mnie nienawidzić, ale to nie powstrzyma mnie od tego, co mogę robić dla Ukrainy. Czyli tworzenia teatru szybkiego reagowania. Czy hejterzy tego chcą, czy nie. Mam ukraińską tożsamość, jestem użyteczna i kocham swój kraj.
W Barcelonie grupa agresywnych Ukrainek zajęła miejsca na widowni, a po występie kobiety przyznały, że były bardzo poruszone tym, co zobaczyły. Przytuliłyśmy się i płakałyśmy razem. W ten sposób sztuka pokonała nienawiść.
Ukraina - mała dziewczynka
- Temat Trybunału Haskiego wymaga poważnej wiedzy na ten temat. Jakie były Twoje źródła?
- Po pierwsze, korzystałam z dokumentów z procesów norymberskich. Moi bohaterowie udają, że stracili pamięć, jak dawny współpracownik Fuhrera Rudolf Hess, krzyczą podczas przesłuchań, jak wpływowy nazista Hermann Göring, i przyznają się do winy, jak architekt Hitlera Albert Speer. Po drugie, czerpałam z wywiadów z osobami, które ucierpiały w wyniku rosyjskiej agresji lub były świadkami zbrodni. Po trzecie, konsultowałam się z urzędnikami państwowymi. Na przykład teraz piszę kontynuację "Hagi" - sztukę teatralną i książkę - i konsultuję się z Antonem Korynewyczem, ambasadorem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, który jest odpowiedzialny za utworzenie specjalnego trybunału ds. zbrodni agresji ze strony Federacji Rosyjskiej. I uważnie śledzę wszystko, co robi i mówi Putin. Tak jak amerykańska pisarka Hannah Arendt obserwowała zbrodniarza Adolfa Eichmanna w prawdziwym sądzie, a następnie napisała "Banalność zła". Konstruuję sąd w mojej wyobraźni i cały czas obserwuję Putina. Mam brytyjskich oficerów wywiadu, prawników i prokuratorów.
Wyobraźmy sobie na przykład, że istnieją dowody na to, że na stoliku nocnym prezydenta Rosji znajduje się książka filozofa zła Iwana Iljina. I jest tam rozdział o Bachmucie jako ostatniej ważnej bitwie, którą trzeba wygrać. Czy pamiętacie bitwę pod Verdun, w której zginęło milion ludzi? Nasz wróg prowadzi taką samą wojnę na wyniszczenie, ponieważ przeczytał pseudofilozofię przed pójściem spać i jest pod wrażeniem.
- W swoim czasie amerykański serial "The Holocaust" dokonał tego, czego setkom inteligentnych głosów nie udało się osiągnąć przez ponad dwadzieścia lat. Niemcy obejrzeli ten film i w końcu zaczęli współczuć Żydom. Co możemy zrobić teraz, aby wpłynąć na zmęczony świat, aby o nas nie zapomniał i nam pomógł?
- Dziś globalny dyskurs wokół wojny na Ukrainie jest pod silnym wpływem wydarzeń w Strefie Gazy. Kiedy po białoruskich protestach wybuchła wojna w Ukrainie, powiedziałam, że wielka katastrofa pochłonęła mniejszą. Nie wiadomo, jak w tej globalnej katastrofie będzie wyglądała Ukraina. Naiwnością jest sądzić, że w środku ostrych wydarzeń sztuka rozwiąże wszystkie problemy. Bertolt Brecht i Thomas Mann, którzy byli antyfaszystami i pisali o okropnościach wojny, musieli uciekać przed Hitlerem i przeczekać ją w Stanach Zjednoczonych. Później "Matka Courage i jej dzieci", napisana przez Brechta w 1938 roku, stała się teatralną biblią, a "Doktor Faustus" Manna po raz pierwszy poruszył kwestię zbiorowej winy narodu.
Jeśli mówimy o tym, jakie powinno być dzieło sztuki, aby oddziaływało na zagraniczną publiczność, to na pewno nie powinno być folklorystyczne, czy klasyczne. Musi to być nowoczesna, istotna forma, która jest interesująca nie tylko dla nas w Ukrainie, ale dla wszystkich.
Wydaje mi się, że wkraczamy w mroczne czasy, a w mrocznych czasach trzeba rozpalić wielkie ognisko. Dla mnie tym wielkim ogniskiem jest Haga. Skupiam się na pisaniu książki. Moja sztuka i książka są nie tylko o strasznym procesie, ale także o samej idei Ukrainy. Mała dziewczynka, która osądza złych bohaterów, to Ukraina. Jest krucha, wyemancypowana, europejska i bezbronna, ma głębokie poczucie własnej wartości i bardzo cierpi. Oto postać Ukrainy - ofiarna, płonąca, trochę naiwna, ale niezachwiana. Rodzaj nowej europejskiej Joanny d'Arc.
Marina Vroda: Nie lubię chodzić w ciasnych butach
W tym roku nazwisko Maryny Vrody pojawiło się na pierwszych stronach setek ukraińskich i międzynarodowych mediów. Jej film "Stepne" zdobył nagrodę dla najlepszego reżysera na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. To już drugie tak prestiżowe wyróżnienie dla twórczości Mariny Vrody - 12 lat temu, w 2011 roku, zdobyła Złotą Palmę na festiwalu w Cannes za film "Cross".
Marina ma 41 lat. Urodziła się i wychowała w Kijowie. Dzieciństwo spędziła w ostatnich latach Związku Radzieckiego i pierwszych latach niepodległej Ukrainy, a jej rozwój zawodowy przypadł na okres rewolucji oraz wojny.
Marina Vroda opowiada dla sestry.eu o ludziach złamanych przez system sowiecki, o swojej odmowie pracy w Rosji, o proteście i życiu za granicą.
Złamani postsowieccy ludzie oczami reżyserki
Film Mariny Vrody Stepne opowiada historię starszego mężczyzny, który przyjeżdża na kilka dni do ukraińskiej wioski Stepne w obwodzie sumskim, aby odwiedzić umierającą matkę. Jest to historia kreatywnego człowieka, który ma talent malarski, ale nie jest w stanie go zrealizować. Bohaterem filmu jest nieprzeciętny człowiek, którego życie zostało ukształtowane przez system radziecki i postsowiecki, gdzie musiał być "taki jak wszyscy". Ale ta podróż sprawia, że spogląda wstecz i widzi swoje życie z innej perspektywy. Film Stepne opowiada o sensie istnienia i celu człowieka, mówi reżyserka:
- Chciałam opowiedzieć o tym w taki refleksyjny sposób, jakby to był dokument. Nasi rodzice są postsowieccy i wielu z nich jest załamanych. Nie pozwolono im zrobić kariery. Tak jak artysta Anatolij, który tak naprawdę nigdy nie był artystą choć o tym marzył. Ale miał pewien związek ze sztuką, więc nie mogę go nazwać nieszczęśliwym.
Oprócz tematów twórczego spełnienia i międzypokoleniowej interakcji, reżyser pokazuje wady porządku społecznego. "Stepne" to także obraz transformacji ukraińskiego społeczeństwa z postsowieckiego w europejskie. W swoim filmie reżyserka zastanawia się nad przyszłością i przeszłością nie tylko konkretnej osoby, ale także całego naszego kraju.
- Ten film opowiada o dziedzictwie, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. O ludzkim dziedzictwie - co ja, jako człowiek, po sobie zostawiam? O dziedzictwie kulturowym. O dziedzictwie kraju - jakie społeczeństwo budujemy?
Vroda wierzy, że studiowanie własnej historii pomoże pozbyć się sowieckiej spuścizny:
- Wszystkie archiwa powinny zostać otwarte, musimy wiedzieć, co stało się z nami w czasach sowieckich, ponieważ jesteśmy z nimi bardzo związani.
Urodzona buntowniczka
Pragnienie wyjścia poza schematy i niepodążania za nurtem jest dla reżyserki rodzajem stylu życia. Buntowała się od dzieciństwa, które przypadło na przełom lat 80. i 90. W tamtych czasach wszystko, co kreatywne i niezwykłe, prowadziło do społecznego odrzucenia:
- W szkole w Kijowie w latach 90. nie wolno mi było nosić rozpuszczonych włosów. Zawsze musiałam nosić warkocze. A ja się buntowałam - nosiłam legginsy i malowałam usta na brązowo. Musiałam znosić ten system, nie dało się go przezwyciężyć. Nie chciałam się dostosowywać. Musiałam z tym żyć. Porównuję to do chodzenia w ciasnych butach - palce się wyginają, boli, ale jakoś się chodzi.
Marina marzyła o robieniu filmów, ale poszła na studia prawnicze. Rodzice przyszłej reżyserki uważali bowiem kino za coś nieosiągalnego:
- Ludzie, którzy dorastali w systemie sowieckim, nie wiedzą, jak cię wspierać. Wszyscy byli więc bardzo sceptyczni. Mój sąsiad mawiał: "Twój tata nie jest Michałkowem (słynny radziecki i rosyjski reżyser filmowy - red.), gdzie możesz pójść, jesteśmy biedni". I ten nawyk biedy jest prawdziwym nawykiem. Marzenie o sztuce i robienie jej jest luksusem... Więc kino przyszło jako odpowiedź. Mogłem zostać przyjęty na wydział aktorski, ale nie podobało mi się to. Nie byłam gotowa poświęcić temu życia. Nie byłam też gotowa podporządkować się reżyserowi, którego nie lubiłam - to nie mój charakter. Teraz zdaję sobie sprawę, że tak samo jest w reżyserii - wszędzie są kompromisy.
"Mój Boże, dlaczego przyznali jej nagrodę?".
Marina Vroda stała się znana w 2011 roku, kiedy wygrała Festiwal Filmowy w Cannes. Jej film Cross zdobył Złotą Palmę. Był to jej pierwszy poważny projekt po ukończeniu Uniwersytetu w Kijowie zrealizowany z pasji, bez żadnego wsparcia ze strony państwa. Ten krótkometrażowy film, podobnie jak "Stepne", opowiada o sensie życia i transformacji postsowieckiego społeczeństwa. Na pierwszy rzut oka wygląda jak 15 minut lekcji wychowania fizycznego, ale to tylko forma, nie treść.
- "Film metaforycznie pyta, dokąd uciekamy od tej postsowieckiej przeszłości" - mówi Marina. "Podczas gdy wszyscy biegną, bo wszyscy to robią, tylko jedna osoba zatrzymuje się, by pomyśleć: "Dokąd biegniemy?".
Reżyser nazywa ten film wyzwaniem i przygodą:
- Kiedy miałem 28-29 lat, chciałem coś udowodnić tym filmem. Myślałem, że zrobię go za trzy i pół tysiąca euro, i pokażę wszystkim. W rzeczywistości istniały wtedy możliwości i pieniądze, ale po prostu dla mnie nie były dostępne. Gdy ja w czasach studenckich kręciłam na własny koszt, pieniądze z budżetów na filmy rozkradano na potęgę. Irytowała mnie ta kompletna bierność - nikt nie chciał niczego zmieniać. Pomyślałem, że może nie uda mi się zmienić systemu, ale zrobię film artystyczny, a potem pójdę w komercję. Żeby zarobić pieniądze, a nie pozostać artystką kina artystycznego.
Niespodziewany sukces filmu krótkometrażowego nie pozwolił jednak reżyserce zrealizować swoich planów. "Złota Palma" przyniosła jej nie tylko uznanie na arenie międzynarodowej, ale także ostrą krytykę w kraju:
- Chciałam zrobić produkt wysokiej jakości, jakiś przyzwoity serial telewizyjny, zarobić dobre pieniądze i poczuć się pewnie w swoim zawodzie, ale potem odniosłam zwycięstwo na Festiwalu Filmowym w Cannes. Z jednej strony krytykowano mnie, ponieważ niektórzy koledzy uważali, że film nie zasługuje na nagrodę: "Mój Boże, dlaczego dali jej nagrodę?". A kiedy chciałam dostać pracę, słyszałam: "Musisz teraz robić własne filmy". Powiedziałam: "Dobrze, ale czy dacie mi na to pieniądze?". Obiecali mi połowę, ale zasugerowali, żebym poszukała reszty w Europie. Wyjaśnili, że mam trudny charakter, że jestem bardzo skomplikowana i inwestowanie w moją sztukę wiąże się z ryzykiem.
Być sobą
W 2014 roku Marina Vroda przeprowadziła się do Niemiec. Tam otrzymała stypendium naukowe i częściowe finansowanie na film "Stepne". Zdjęcia rozpoczęły się w 2017 roku - z przerwami i zmianami w ekipie - i trwały kilka lat. Przyznaje, że był to trudny okres w jej życiu. W szczególności z powodu ostrej krytyki:
- Mówią, że to ty podjąłeś decyzję o wyjeździe za granicę. Jaki miałem wybór? To był bardzo trudny wybór - albo zniknąć, albo zacząć pić. Wyjazd to była bardzo dobra ucieczka od upokorzenia, jakim było stanie się sławnym, ale bez pieniędzy i pracy. I gdy nikt ci niczego nie oferuje.
Właśnie wtedy ostatni raz wyjechała do Rosji. Było to w 2015 roku. Wówczas Vroda odmówiła przyjęcia nagrody na festiwalu Кіношок, protestując przeciwko bezprawnemu skazaniu ukraińskiego filmowca Olega Sentsova. Na ceremonię zamknięcia przyniosła plakat wspierający kolegę, ale został on zabrany przez ochronę:
- Pojechałam do Rosji, ponieważ myślałem o pewnego rodzaju solidarności z moimi tamtejszymi kolegami. Wciąż wierzyłam, że jest to możliwe.
Myślałam, że moi koledzy czegoś nie rozumieją. Potem zdałam sobie sprawę, że rozumieją wszystko. W tamtym czasie myślałam, i teraz brzmi to bardzo naiwnie, że moim gestem mogę zachęcić rosyjskich kolegów do protestu.
Filmowczyni wspomina, jak kiedyś Rosja przyciągała utalentowanych Ukraińców z różnych dziedzin, w tym ją samą. Jednak Marina Vroda inaczej widziała swoją przyszłość:
- 12 lat temu zaproponowano mi nakręcenie filmu w Rosji. Mogłam się zgodzić, ale zostałabym rosyjską reżyserką. Ale uważałam, że Ukraina to Europa. Jestem jej częścią i buduję ją własnymi rękami.
Film nie pozwala się poddać
Postprodukcja "Stepne" przypadłą na czas rosyjskiej inwazji na pełną skalę. I podobnie jak w 2014 roku, Marina Vroda musiała ponownie opuścić swój rodzinny kraj.
- Kiedy pojechałam po raz pierwszy, w 2014 roku, miałam w kieszeni 500 euro i nic więcej. To szaleństwo, nie radzę nikomu tego robić. Za drugim razem nie chciałam nigdzie jechać, ale słyszałam te eksplozje w Kijowie, widziałam, że mój pies po prostu nie wychodzi spod łóżka, moja mama ma cukrzycę - i myślałam, że apteki zostaną zamknięte.
Ojciec reżyserki nie dał się przekonać do opuszczenia Kijowa. Powiedział, że wszystko skończy się za kilka dni.
- Pozostawienie ojca było dla mnie bardzo nieprzyjemne i bolesne. Najgorsza była myśl, że go nie zobaczę, że coś się stanie. Czułam się, jakbym go porzuciła. Miałam straszne poczucie winy - mówi reżyserka.
Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed poddaniem się, był film - trzeba go było skończyć.
- Powiedziałam sobie, pomyśl o zespole, musimy spłacić nasze długi, musimy skończyć film. To mnie w pewnym stopniu uratowało.
Marina Vroda nie tylko stworzyła "Stepne", ale także zdobyła zawód producentki filmowej. Ostatecznie film został finansowo wsparty przez cztery kraje: Ukrainę, Niemcy, Polskę i Słowację.
Być częścią społeczeństwa w transformacji
Dziś Marina Vroda ma wiele planów. Życie za granicą, międzynarodowe kontakty, znajomość języków i doświadczenie w produkcji pomoże rozwinąć ukraińskie kino - reżyserka jest tego pewna:
Potrafię łączyć ludzi, produkować i wspierać inicjatywy filmowe
Jej własne życie za granicą, doświadczenia ukraińskich kobiet, które zostały zmuszone do wyjazdu za granicę z powodu wojny, opuszczenia kraju, wzięcia odpowiedzialności za swoje dzieci i rodziców oraz nauczenia się życia w nowy sposób, mają stanowić temat kolejnego filmu:
- Mamy pomysł. Roboczy tytuł brzmi teraz tak: "Czy mogę spędzić noc u ciebie?". To jest projekt o tym doświadczeniu naszych kobiet i Europejczyków, którzy nas wszystkich spotkali. Nie mogę jeszcze wiele powiedzieć. Tylko kilka szczegółów: to historia kobiety, która pewnego dnia opuszcza dom tylko z walizką i wraca tam wiele lat później. To film o utracie domu i powrocie do niego, o walce pokolenia, które przyszło na Majdan w 2014 roku, i poszło na wojnę.
Dla Mariny Vrody ważne jest, aby być częścią transformacji naszego społeczeństwa z postsowieckiego na europejskie. Podkreśla, że dziś teraz budowane są filary, które będą wspierać "most" naszej europejskiej przyszłości - i ważne jest, aby mieć czas na ich solidne i prawidłowe ułożenie. Z tymi europejskimi wartościami wolności jednostki, szacunku dla kreatywności i różnorodności oraz zachowania różnorodności kulturowej.
10 najważniejszych ukraińskich książek non-fiction po 24 lutego 2022 r.
Po 24 lutego 2022 roku ukraińska literatura, podobnie jak cała kultura, nie przestała istnieć. Większość wydawnictw realizowała swoje wcześniejsze plany i publikowała teksty nie tylko dotyczące wojny. Jednak w tym artykule chcę opowiedzieć o tekstach napisanych podczas "wielkiej" wojny, o wojnie lub innych tematach, które są dla nas dzisiaj ważne.
"Najdłuższa podróż" Oksany Zabużko (Komora, 2022)
Już w pierwszych miesiącach inwazji na pełną skalę pojawiło się wiele bardzo ważnych tekstów non-fiction, wśród których na szczególną uwagę zasługuje "wielki esej" Oksany Zabużko.
Niedawno pisarka, wraz z filmowcem i byłym rosyjskim więźniem politycznym Olegiem Sencowem, otrzymała najwyższe odznaczenie Republiki Francuskiej: Legię Honorową, przyznawaną za zasługi cywilne i wojskowe.
"Najdłuższa podróż" to w rzeczywistości rodzaj publicystyki społecznej. Od samego początku książka ta była zorientowana "na eksport" (tłumaczenia zostały opublikowane przed ukraińskim tekstem), więc przemawia przede wszystkim do społeczności międzynarodowej i opowiada w skondensowanej formie historię nie dziesięcioletniej, ale trzydziesto- i trzystuletniej wojny rosyjsko-ukraińskiej, o której nieuchronności Oksana Zabużko mówiła na długo przed rozpoczęciem wojny na pełną skalę. Analizując z perspektywy historycznej konsekwentne plany Moskwy zniszczenia Ukraińców, pisarka podkreśla, że pomimo nieprzewidywalnego wyniku trwającej wojny, Ukraińcy już udowodnili całemu światu, a przede wszystkim sobie, że słowa z hymnu narodowego "oddamy ciało i duszę za naszą wolność" to nie tylko słowa, ale rzeczywiste działanie. "24 lutego 2022 r. "fasada" [państwa rosyjskiego], która była odnawiana i malowana przez trzy stulecia, upadła, okazując się blefem. Rosja się skończyła", podsumowuje Oksana Zabużko.
"Słownik wojny" Ostapa Sływynskiego (Vivat, 2023)
Najbardziej uniwersalny jest niewielki "Słownik wojny" (ukazało się już jego polskie tłumaczenie), opracowany przez poetę i tłumacza Ostapa Sływynskiego. W tej książce historie naocznych świadków (ich nazwiska nie są wymienione, jedynie imię i miasto, z którego pochodzą) ułożone są alfabetycznie i stanowią najkrótsze z możliwych, najprostsze życiorysy, czasem przerażające, a czasem wzruszające. Kreda i kula, trup i radość, lampa i krew - to hasła, które oddają wojenną rzeczywistość, a także zmianę języka i znaczenia podstawowych słów.
Wśród anonimowych narratorów "Słownika wojny" znajdują się znani pisarze i osobowości kultury (ich listę można znaleźć w przypisie).
"Wojna 2022" (Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego, PEN Ukraine, Wydawnictwo Starego Lwa, 2022)
Antologia "Wojna 2022" (wydana przez Wydawnictwo Starego Lwa we współpracy z PEN Ukraina z inicjatywy i przy wsparciu finansowym polskiego Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego, opracowana przez pisarza Wołodymyra Rafeenkę) ma prawdziwie "gwiazdorską" obsadę ukraińskich autorów. Książka zawiera wpisy do pamiętników, eseje i wiersze takich autorów jak Jurij Andruchowycz, Serhij Żadan, Jurij Wynnyczuk, Lubko Deresz, Larysa Denysenko, Iryna Cilyk, Andrij Lubka, Kateryna Babkina i wielu innych. W porównaniu ze "Słownikiem wojny", antologia ta jest większa i może być trudniejsza w czytaniu ze względu na różnorodność prezentowanego materiału. Obejmuje ona na przykład posty Serhija Żadana na Facebooku, zgrupowane pod tytułem "Nasze flagi powiewają nad miastem"; wolontariacki "Dziennik nadziei" autorstwa literaturoznawczyni i krytyczki Bohdany Romantsowej, która była wolontariuszką na lwowskim dworcu kolejowym w pierwszych miesiącach inwazji na pełną skalę; fragmenty dziennika rekruta wojskowego, pisarza Artema Chapai, oraz Artema Czecha, który po raz drugi przechodzi przez próby wojny (jego książka "Punkt zero", wydana w 2017 roku, zdobyła szereg ukraińskich nagród literackich, a w 2019 roku autor otrzymał Nagrodę Literacką im. Józefa Conrada-Korzeniowskiego, ustanowioną przez Instytut Polski w Kijowie).
"Stan wojenny" (Meridian Czernowitz, 2022)
Antologia "Stan wojenny" z przedmową Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych Ukrainy Walerija Załużnego jest podobna pod względem autorów i treści. Zawiera eseje 50 autorów - znanych pisarzy, krytyków literackich i osób publicznych. Teksty antologii opisują przede wszystkim osobiste doświadczenia autorów, którzy nastawieni są również na zagranicznego odbiorcę.
Olga Kari: Życie w środku życia (Yakaboo Publishing, 2022)
Książka dziennikarki Olgi Kari to krótki tekst o pierwszych miesiącach 2022 roku, które autorka spędza w Kijowie. Jej rodzice są w tym czasie w Czernichowie. "Życie w środku życia" to dość intymny i emocjonalny tekst napisany z perspektywy kobiety, która nie doświadczyła tragicznych strat, ale głęboko analizuje i odczuwa wszystko, co dzieje się wokół niej.
Ołeksandr Myched "Kryptonim dla Hioba. Kroniki inwazji" (Wydawnictwo Starego Lwa, 2023)
Ta książka może być bardziej poruszająca dla czytelników: zawiera nie tylko opowieści autora o jego rodzinie (Ołeksandr i jego żona mieszkali w Hostomelu w czasie 24 lutego, a jego rodzice w Buczy), ale także wywiady z m.in. dziennikarzem Jewhenem Spirinem, artystką Larą Jakowenko, krytykiem literackim Tetianą Myched (matką autora) oraz "fragmenty kroniki" zbrodni wojennych popełnionych przez Rosjan na okupowanych terytoriach. "Call Sign for Job" to książka obszerna, zawierająca wiele refleksji autora na tematy historyczne i kulturowe, napisana w radykalny i bezkompromisowy sposób.
Wołodymyr Wakulenko-K. "Przekształcam się..." (Vivat, 2023)
W grupie dokumentów osobistych wyróżnia się pamiętnik autora książek dla dzieci Wołodymyra Wakulenki-K., który został zabity przez Rosjan we wsi Kapytoliwka niedaleko Iziumia w 2022 roku. Przewidując swoją nieuchronną śmierć z rąk raszystów, zapisał wydarzenia na kartkach papieru, a następnie zakopał je w ogrodzie, prosząc swojego ojca, aby je przekazał dalej. Dokument ten został znaleziony przez pisarkę Victorię Amelinę, która po inwazji na pełną skalę dokumentowała zbrodnie wojenne w ramach zespołu "Truth Hounds" i zmarła po zranieniu w rosyjskim ataku rakietowym w Kramatorsku 1 lipca 2023 r., w dniu urodzin Wołodymyra Wakulenki-K.
Idea, że Rosja systematycznie niszczy ukraińską kulturę i popełnia ludobójstwo na Ukraińcach, jest głównym wątkiem we wszystkich tych tekstach. W przedmowie Wiktorii Ameliny do dziennika Wołodymyra Wakulenki-K widzimy wymowne podobieństwa do poprzednich epok historycznych: "...jestem wewnątrz nowego renesansu. Podobnie jak w latach 30. ukraińscy artyści są zabijani, ich rękopisy znikają, a pamięć o nich jest wymazywana. ...Czasy rzeczywiście się zmieniły: wcześniej, w latach sześćdziesiątych, Ałła Horska, Łeś Taniuk i Wasyl Symonenko prowadzili śledztwa w sprawie morderstw artystów "straconego renesansu", popełnionych kilkadziesiąt lat przed rozkwitem ich pokolenia. Teraz ukraińscy pisarze badają zbrodnie popełnione zaledwie sześć miesięcy temu".
Bohdan Logwynenko "De-okupacja. Historie ukraińskiego oporu. 2022" (Ukraїner, 2023)
W latach 2022-2023 pojawiły się również publikacje oparte na doświadczeniach zwykłych ludzi, którzy przeżyli okupację lub działania wojenne, a nie znanych intelektualistów. Jedną z najnowszych książek tego typu jest zbiór reportaży Bohdana Łogwynenki, który zawiera relacje z wyzwolonych miast Słobożańszczyzny, Kijowa, północy i południa Ukrainy. Są to historie ukraińskich żołnierzy, policjantów, ochotników, partyzantów i zwykłych mieszkańców, którzy nie tylko przeżyli okupację, ale także stawili jej opór pomimo śmiertelnego niebezpieczeństwa. Zespół Ukraïnera był jednym z pierwszych, który udał się na tereny okupowane - materiały zawarte w książce można również obejrzeć na stronie YouTube projektu.
Iryna Howorukha "Plakhta" (Summit Book, 2022, 2023)
Wydaniu niektórych książek towarzyszyły gorące debaty w mediach społecznościowych. Tak było na przykład w przypadku pierwszej książki "Plakhta" autorstwa Iryny Hovorukhy (mamy już drugą część). Pierwsza książka oparta jest na wywiadach z mieszkańcami Czernichowa, Buczy, Hostomla, Irpina, Borodianki oraz wsi w obwodach kijowskim i czernichowskim, natomiast druga opowiada o wydarzeniach na południu i wschodzie Ukrainy (obwody doniecki i ługański, Chersoń, Mikołajów, Melitopol, Ochaków, Charków i Izium). Zebrane informacje zostały przedstawione w formie fabularyzowanej z myślą o szerokim gronie czytelników. To nie treść książki wywołała debatę publiczną, ale osobowość pisarki: przed inwazją na pełną skalę Iryna Hovorukha była znana jako autorka rosyjskojęzycznych historii miłosnych; nie miała doświadczenia życia pod okupacją rosyjską, dlatego wielu czytelników odmawiało jej prawa do pisania o tragediach wojennych.
Eugenia Podobna, "Miasto żywych, miasto umarłych. Opowieści z czasów wojny" (Folio, 2022)
Warto zauważyć, że nie było takich oskarżeń wobec książki reporterskiej "Dziewczyny obcinają warkocze" Eugenii Podobnej, dziennikarki i korespondentki wojennej, która w 2020 roku zdobyła Nagrodę Szewczenki za zbiór wywiadów z ukraińskimi żołnierkami.
Oczywiście w czasach wojny społeczność czytelników stawia autorom bardziej rygorystyczne wymagania moralne, oceniając przede wszystkim ich publiczną reputację (podobne przykłady zaobserwowano również w dziedzinie beletrystyki, ale to temat na osobną dyskusję).
Świat musi wiedzieć
Po 24 lutego 2024 r. ukraińska literatura faktu aktywnie pracuje nad doświadczeniem inwazji na pełną skalę, wykorzystując różne gatunki, takie jak dokumentalna rejestracja zbrodni rosyjskich okupantów, reportaże i wywiady, gatunek pamiętnika i tradycyjne eseje o mniej lub bardziej prywatnym charakterze. Autorzy poruszają wiele ważnych i aktualnych kwestii związanych z samoświadomością Ukraińców w czasie kryzysu: obok jednoznacznie negatywnego stosunku do państwa rosyjskiego jako agresora, podkreślają konieczność odrzucenia "wielkiej kultury rosyjskiej" i odmowy kontaktów z "dobrymi Rosjanami"; analizują problem osobistej winy i kompleksu ocalałego; obojętności na tle ogólnej spójności społeczeństwa w obliczu wojny; reputacji publicznego intelektualisty i jego roli w społeczeństwie itp. Ważne są również próby przekazania informacji o przyczynach i uwarunkowaniach tej wojny, refleksje i analizy, a także publikacje dokumentalne i prawdziwe historie życia Ukraińców z różnych regionów do czytelnika poza Ukrainą. Wydaje się, że w sytuacji, gdy zachodni odbiorcy nie są dobrze zorientowani w realiach wojny rosyjsko-ukraińskiej, to właśnie literatura faktu powinna być tłumaczona na języki obce, aby świat pamiętał o zagrożeniu ze strony terrorystycznego państwa.
Oksana Zabużko: "Bomby musiały spaść na Kijów i Charków, żeby Europa się obudziła"
Oksana Zabużko to znakomita ukraińska pisarka, poetka i eseistka, autorka m.in. "Badań terenowych nad ukraińskim seksem", "Planety Piołun", "Siostro, siostro", a ostatnio "Najdłuższej podróży". Za "Muzeum porzuconych sekretów" otrzymała Nagrodę Literacką Europy Środkowej "Angelus". Jest feministką, zajmuje się badaniem nad wzmacnianiem ukraińskiej tożsamości
Switłana Ołeszko: Pani podróż rozpoczęła się w Charkowie.
Oksana Zabużko: Tak, ciągle myślę: dlaczego ten mistyczny Charków tak długo nie pozwalał mi wyjechać? Muszę wyjaśnić, że przyjechałam na rezydencję literacką w mieszkaniu Jurija Szewelowa w Domu Salamandry na dziesięć dni, aby pracować w charkowskich archiwach, szukać moich rozstrzelanych dziadków na Chłodnej Górze, których historia istnieje dla mnie tylko w formie rodzinnego mitu, ponieważ nie zachowały się żadne dokumenty w rodzinnych archiwach. Takich dokumentów zwykle się pozbywano, bo były niebezpieczne.
Wszystkie zbiegi okoliczności są tutaj bardzo symboliczne. Najpierw miałam przyjechać do Charkowa na dziesięciodniową rezydencję w październiku 2021 roku. Zostało to przełożone - mogłam przyjechać dopiero 10 stycznia 2022 roku. A potem, już na miejscu, zachorowałam. Zostałam do lutego. Wróciłam do Kijowa zaledwie dwa tygodnie przed planowanym wcześniej wyjazdem do Warszawy na polską premierę "Planety Piołun", która była pierwotnie zaplanowana na jesień 2021 roku. Ponieważ jednak redaktorka narzekała na złożoność tekstu i że ma niezwykle trudną pracę, wydawca przełożył premierę na 23 lutego 2022 roku. Tak więc dopiero na początku lutego mogłam wrócić do Kijowa. I wciąż nie mogłam zrozumieć, dlaczego Charków tak uparcie nie pozwalał mi wyjechać, dlaczego musiałam tam zachorować. "Ma pani omikron" - powiedział charkowski lekarz, który został wezwany przez Muzeum Literatury i któremu opowiadałam, że nie mam żadnych objawów, tylko gorączkę.
A ja cały czas tam leżałam i spałam. Wydawało się, że to mieszkanie przylgnęło do mnie i nie chciało puścić. Miasto też nie chciało mnie puścić. Pamiętam Charków ze stycznia 2022 roku, z tego ostatniego spokojnego miesiąca. Pamiętam dokładnie, kiedy była wielka demonstracja, z wielką flagą, na ulicy Sumskiej i na placu Swobody, gdy pokazywaliśmy Putinowi, że się nie boimy. Wyjeżdżałam tego dnia. Pamiętam zimowy Charków, tę ostatnią spokojną zimę, pamiętam eleganckie, jasno oświetlone miasto. Były świąteczne iluminacje, przyjemnie było spacerować ulicami Sumską i Rymarską w centrum. Wyglądał pięknie, stylowo, jakoś tak wyjątkowo.
Rozumiem Pani sympatię do Warszawy, bo ja dopiero niedawno mogłam ją wyrazić głośno - gdy moja agentka, pani Beata Stasińska, przyjechała do Ukrainy na uroczystość wręczenia mi francuskiej Legii Honorowej. Skorzystała z okazji i spędziła dwa dni w Kijowie, i dwa dni we Lwowie. Oczywiście chciała zobaczyć Ukrainę w stanie wojny, zobaczyć z bliska jak ona żyje, bo z daleka trudno ją zrozumieć. Wcześniej Beata była w Ukrainie w 1993 roku, więc dosłownie kilka razy dziennie powtarzała, że przez ostatnie 30 lat wykonaliśmy szaloną pracę - zbudowaliśmy piękny i sprawny kraj. Oczywiście osoba, która przyjeżdża do Ukrainy, gdzie toczy się wojna, jest zaskoczona, bo w Polsce pociągi zawsze się spóźniają, ale tutaj pociągi jeżdżą bez opóźnień, idealnie, jak w szwajcarskim zegarku. Rozmawiałyśmy o Kijowie i porównywałyśmy go z Warszawą, i dopiero wtedy w końcu sformułowałam to, czego nie byłam w stanie zrobić wcześniej: że tak naprawdę Warszawa nie powinna być porównywana do Kijowa, ponieważ jest mniejsza, ale do Charkowa, ponieważ są one naprawdę porównywalne pod wieloma względami, nie tylko pod względem wielkości. Można by to przeanalizować, gdyby urbanista lub historyk architektury chciał je porównać je pod względem proporcji starówki i, powiedzmy, międzywojennego konstruktywizmu, który jest osobliwy, i bardzo interesujący w Warszawie, a Charków ma swój własny interesujący styl. Po Pomarańczowej rewolucji Polacy spieszyli się, by po raz pierwszy "odkryć Ukrainę". Pamiętam z tamtych czasów polską artystkę, która powiedziała, że zakochała się w Charkowie. Była warszawianką. Dopiero teraz rozumiem, jak widziała te lustra konstruktywizmu, tę proporcję starego i dwudziestowiecznego miasta. Ten Charków trzymał mnie zimą 2022 roku i nie puszczał, tylko wbijał mi do głowy: zapamiętaj, zapamiętaj, zapamiętaj.
Najdłuższa podróż
SO: Pamiętam, że wielu zagranicznych dziennikarzy dzwoniło wtedy do Pani i pytało, dlaczego się Pani nie boi.
OZ: Tak, zadawali mi wiele pytań. Siedziałam w mieszkaniu Jurija Szewelowa, wściekła, z gorączką, i pisałam gniewną odpowiedź do brytyjskich mediów. Były to niezależne media, które polecili znajomi znajomych, i rozmawiali ze mną o tym, jak przekształcić Ukrainę, aby nie drażnić Putina i mieć spokój. Dosłownie: mieć dobry, solidny sen w nocy - to było w artykule redakcyjnym.
Wypowiadał się tam Anatol Lieven, jeden z brytyjskich promotorów rosyjskiej narracji. Potem, po 24 lutego, zmienił nieco ton, ale w taki sposób, aby niepostrzeżenie forsować tezę, że jest to wojna zastępcza, że Ameryka wszystkim manipuluje, że gdyby nie Ameryka, wszystko byłoby spokojne. Musiałam więc nawiązać z nim dialog. Wcześniej powiedział, że Ukraina powinna stać się neutralna i jak wspaniale, że Finlandia jest neutralna, Austria jest neutralna. I że można zrozumieć Putina, który nie chce rakiet NATO na swoim podwórku. To, wie Pani, uderzyło mnie jak policzek w twarz, to "podwórko Putina". Potem wymachiwałam tym zdaniem podczas wszystkich prezentacji "Najdłuższej podróży" we wszystkich językach.
Nigdy nie zapomnę tego "podwórka", jak Pani wie, jestem kobietą pamiętliwą - ponieważ jest to absolutnie nazistowski dyskurs z lat trzydziestych XX wieku: tak mówiono o Nadrenii w 1938 roku. Skoro dano mi możliwość powiedzenia, co o tym myślę, usiadłam i napisałam do redakcji list wyjaśniający, dlaczego odmawiam tej możliwości. Teraz trochę żałuję, że był to list prywatny, którego nie można opublikować, ponieważ spędziłam nad nim cały dzień - to była taka czysta energia natchnionej wściekłości, esej skierowany do jednej osoby, wyrzucony jednym podmuchem. Gdyby został opublikowany dzisiaj, można by się zdziwić, widząc datę 15 lub 20 stycznia 2022 roku.
Prawie cały ten tekst to mój płacz nad moralnym bankructwem Zachodu, opłakiwanie tej tragedii, że niczego się nie nauczył, niczego nie zrozumiał, że mamy do czynienia z absolutną powtórką z lat 30, z tym samym paradygmatem "uspokajania agresora", rzucania bestii kawałka po kawałku - a może się udławi?
Tak jak Europa pielęgnowała Hitlera w latach 30, tak teraz nadal pielęgnuje Putina.
Od tego czasu powtarzałam to wiele razy w różnych wersjach, ale po raz pierwszy sformułowałam to w Charkowie, w liście do redakcji brytyjskiego niezależnego medium. Wszystko było tam jak zaciśnięta pięść. Byłoby miło opublikować "Najdłuższą podróż" pewnego dnia, po zwycięstwie, w jakiejś kompletnej kolekcji z tym listem jako wstępem. Byłoby ciekawie porównać. A list kończył się cytatem z Churchilla, tym słynnym, gdzie "będziemy walczyć na plażach, będziemy walczyć na morzu, będziemy walczyć na lądzie" - z przemówienia w parlamencie. I nigdy się nie poddamy. A ja chodziłam od ściany do ściany, zwinnym krokiem wściekłej pantery, po czym wracałam do biurka i pisałam kolejną porcję moich wściekłych inwektyw. Można więc powiedzieć, że książka zaczęła się w Charkowie, ponieważ po raz pierwszy wyraziłam te myśli w tym liście.
Aby się obudzić, Europejczycy potrzebowali bomb spadających na Kijów i Charków. Potem zadzwonili do mojej agentki i zaproponowali mi napisanie książki, która "wyjaśni wszystko, co przegapiliśmy": w ten sposób na początku marca włoskie wydawnictwo Einaudi poprosiło mnie o "Najdłuższą podróż". W tym czasie byłam już namawiana przez wszystkich, przez "całą europejską wioskę", do napisania dla nich tej książki. I moja pierwsza reakcja była mniej więcej taka sama jak w styczniu: wszystko zostało powiedziane i opowiedziane setki razy, wszystko jest oczywiste, gdzie byliście wcześniej? Musiałam się jakoś przemóc i przekonać samego siebie, że trzeba to zrobić.
Telefon z Kijowa
SO: W takim razie przenieśmy się z Charkowa do Warszawy. Jest 24 lutego.
OZ: Mówiłam o tym wiele razy w przemówieniach i pisałam o tym w "Najdłuższej podróży", a kiedy coś już istnieje jako tekst, nie wydaje się celowe powtarzanie tego w wywiadzie rok później - jak lecisz na prezentację na trzy dni 23, z biletem powrotnym na 26... Nawiasem mówiąc, ciekawe pytanie pozostaje bez odpowiedzi: kiedy wygramy i loty cywilne zostaną wznowione, czy dostanę z powrotem mój bilet Warszawa-Kijów z 26 lutego 2022? Oczywiście lecisz na trzy dni, wiedząc, że atmosfera jest niepewna, ale nie myślisz, że może się wydarzyć coś, co sprawi, że nie wrócisz. I zostawiasz komputer w domu, bo po co masz go zabierać ze sobą, wszystko jest zaplanowane na trzy dni, 12 czy 16 nie pamiętam, wywiadów plus dwa spotkania z czytelnikami, wszystko jest bardzo intensywne, nie będę miała nawet czasu na otwarcie komputera, będę musiała poczekać do soboty... Przyjeżdżam, udaje mi się udzielić jednego wywiadu i odbyć jedno spotkanie biznesowe wieczorem 23 lutego. A potem rano, o 6 lub 5, nie pamiętam dokładnie, dzwoni telefon. Przez sen widzę, że to mój mąż. Mam reakcję obronną: dlaczego mnie budzi, dlaczego dzwoni tak wcześnie? Wie, że mam trudną podróż i nie pozwala mi spać. I dokładnie w tym momencie zaczynam swoją książkę.
To czysto osobisty, prywatny wstęp, który ma wyjaśnić pozycję narratora. Nakreślić ją, wyjaśnić czytelnikowi, że nie jesteś Timothym Snyderem. Nie jesteś osobą, która korzysta z biblioteki, źródeł archiwalnych, wszystkiego, co robi autor w normalnych okolicznościach. Piszesz to w powietrzu, na pamiątkę dla historii - tak to zostało napisane wiosną 2022 roku, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czy mam swój kraj, czy mam swoje miasto, bo los Kijowa był nieznany przez cały marzec, a ja latałam wszędzie, gdzie mnie zapraszano, wszędzie tam, gdzie mogłam coś powiedzieć, zwłaszcza z najwyższych trybun.
I oto jestem 8 marca w Strasburgu, przemawiam w Parlamencie Europejskim. Proszę o obronę powietrzną dla Ukrainy, proszę o zamknięcie nieba. Mówię te straszne słowa: nie zapominajcie, że każda wasza przerwa na kawę, każda minuta wahania jest opłacana ludzkim życiem, głównie kobiet i dzieci. A jeśli przypomnę sobie, kto dziś domaga się wdzięczności od nas na Zachodzie, pierwszą osobą, która przychodzi mi na myśl, nie jest brytyjski minister Ben Wallace, który powiedział Zelenskiemu, że może wypadałoby mu podziękować, ale holenderski pisarz Arnon Grunberg, który zapytał mnie na Europejskim Forum Kultury w Amsterdamie miesiąc wcześniej, dlaczego w mojej książce nie ma podziękowań dla Zachodu za wsparcie. Bardzo łatwo było mi odpowiedzieć na to pytanie: powiedziałam, że po pierwsze, moja książka została ukończona latem, oddana do tłumaczenia w czerwcu 2022 roku, a wtedy nikt nie dał nam ciężkiej broni i czekali, czy przetrwamy! Teraz, ponad rok później nad Kijowem jest obrona powietrzna, ale poprosiłam o to 8 marca 2022 r., ostrzegając o cenie krwi za wahanie, a słowa te zostały wyemitowane we wszystkich głównych kanałach medialnych na Ziemi. Wtedy Grunberg zakłopotany podziękował mi za odpowiedź i nie doszło do "po drugie", a szkoda, bo przypomniałabym mu o wielu innych rzeczach, w tym o Memorandum Budapesztańskim
A po Strasburgu występowałam w Niemczech, w monachijskim Literaturhaus, i pamiętam to bardzo dobrze, bo wiceprezydentka miasta dała mi nowy laptop, żebym mogła pisać.
Tak więc książka zaczęła się jako opowieść o pisarce, która straciła laptopa i nie wiedziała, kiedy będzie mogła uzyskać do niego dostęp, ponieważ w tamtym czasie dość trudno było odzyskać dane z chmury w Kijowie.
Po Monachium przyjechałam do Warszawy i wtedy się spotkałyśmy.
SO: Nie była Pani w Warszawie cały czas, ale podczas tej najdłuższej podróży wracała tu Pani niemal jak do domu.
OZ: Rozmawiałyśmy wtedy przez telefon. Skarżyłam się, że w przeciwieństwie do Pani nie przeżyłam pierwszego ostrzału i że wolałabym być teraz w domu. Na pierwszych stronach książki szczegółowo opisuję swoje pakowanie i przygotowania rankiem 23 lutego - jak wyjeżdżałam na trzy dni i pakowałam małą walizkę, którą miałam pod ręką: nie chciałam wyjeżdżać, chciałam, żeby coś się wydarzyło. Ze zdziwieniem zadaję sobie pytanie: co to za niezdrowa reakcja? Pandemia się skończyła i wygląda na to, że życie książkowe, rynek książki, wyjazdy zagraniczne, prezentacje i tak dalej odżywają. Dlaczego tak bardzo nie chce mi się jechać?
To stan, w którym wewnętrznie "trzymasz się stołu" i czekasz, aż coś się wydarzy, aż ktoś zadzwoni, aż ktoś coś powie... Co się stanie? Po prostu idź, po prostu idź, taksówka jest tutaj. Zmuszasz siebie: po prostu idź.
I pamiętam, że kiedy zaczęłam narzekać, że ominęło mnie pierwsze bombardowanie, że nie byłam, używając patetycznego wyrażenia, "z moimi ludźmi", powiedziała Pani trochę ze złością, że takie doświadczenie absolutnie nie jest wzbogacające.
"To czysta fizjologia, fizjologiczny strach, który nie daje nic, jeśli chodzi o wartość egzystencjalną. Niczego z tego Pani nie odkryje, ani jednej iskierki wiedzy o ludzkiej naturze, rozumie Pani?" - tak to Pani ujęła, nawet nieco zirytowana. To jest, wie Pani, prawie dyskurs z Warłama Szałamowa: "obóz niczego cię nie uczy".
Być może najlepszym sposobem na opisanie tego są wspomnienia Jurija Szewelowa o bombardowaniu w Niemczech, nie pamiętam, w którym mieście. Napisał, że jak zaczęło się bombardowanie, zostawił swoją starą matkę i uciekł. Pamiętał to całe życie i całe życie się tego wstydził. Jest to przejście z poziomu ludzkiego do czysto fizjologicznej funkcjonalności i jest to upokarzające. Kiedy z nieba spadają bomby, można albo "zamienić się w słup soli", albo "uciekać" - dwa rodzaje reakcji. Czego można się z tego nauczyć? Prawdopodobnie miała Pani wtedy rację. Ale dopiero później byłam w stanie to sformułować - że ci, którzy wyjechali, mają poczucie winy wobec tych, którzy zostali. A ci, którzy zostali - wobec tych, którzy walczą. Ci, którzy walczą - wobec tych, którzy są w szpitalu. Ci, którzy są w szpitalu - wobec tych, którzy zginęli. Istnieje cały ciąg tej winy, absolutnie nieuniknionej, która jest zaszyta w całym naszym społeczeństwie. Ktoś miał więcej szczęścia, ktoś mniej, jak zawsze przy wszystkich perypetiach życiowych - to uczucie bardzo różnie przekłada się na ludzkie doświadczenie i naszą zbiorową traumę.
Mogłam przyjechać do Ukrainy dopiero latem 2022 roku, kiedy przekazałam wydawcy "Najdłuższą podróż". To była tak krótka wizyta między przekazaniem rękopisu a tą szaloną, nieprzerwaną podróżą po Europie, kiedy prawie co drugi dzień jesteś w innym kraju, innym mieście, na innym lotnisku. Lato 2022 roku zostało zapamiętane: wszyscy w Ukrainie mówią o wojnie. Znalazłam się w pozornie spokojnym Lwowie, a godzina policyjna trwała jeszcze do jedenastej w nocy i pamiętam, jak spieszyliśmy się, aby zdążyć, jak pięć minut przed jedenastą samochody pędziły po asfalcie z szalonym, przerażającym szelestem - wciąż pamiętam ten dźwięk, ulicę i gnające po niej samochody, wie Pani, pięć minut przed jedenastą. I żegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, bo siedzieliśmy tam, dopiero co się rozgrzaliśmy, dopiero co opróżniliśmy jedną butelkę wina, rozmawialiśmy, wspominaliśmy, gdzie byliśmy tamtej wiosny, co robiliśmy, a o wpół do jedenastej po prostu łapaliśmy taksówki i odjeżdżaliśmy... To było takie gwałtowne zaprzestanie komunikacji, wie Pani, wrogowie "ukradli nam wieczory", jak gorzko żartowaliśmy. A kiedy wracasz sześć miesięcy później, wszystko jest uderzająco inne. Nikt już nie mówi o wojnie - wydaje się, że "weszła pod skórę", nikt w ogóle nie pamięta zimy "blackoutu", rozmawiają o jakichś praktycznych sprawach. Życie jak życie, toczy się jak zwykle. Kiedy zaczynasz podsłuchiwać rozmowy ludzi przez telefon, dyskutują o życiu żołnierzy: "Wysłałam coś do naszych chłopaków, coś zebrałam". To jest wojna, która stała się częścią codziennego życia, osadzona w ciele ludzi.
Moja międzynarodowa agentka mieszka w Warszawie, więc kiedy podróżuję, mam "bazę", w której mogę się zatrzymać w drodze z samolotu do samolotu. Nie muszę więc stać na granicy godzinami co tydzień. Oczywiście lepiej jest zostać w domu dłużej. Jest taki socjologiczny termin zwany "obserwator uczestniczący": kiedy wchodzisz i wychodzisz, wychodzisz, i zostajesz dłużej. Taka pozycja ma swoje zalety, coś w rodzaju trójwymiarowej optyki wojny. Ale jeśli chodzi o uczucia wobec tych, którzy żyją na okupowanym terytorium, jest to temat, który po prostu odkładam na bok jako psychologicznie nie do zniesienia.
Każdy z nas zna swoje zasoby, wie, ile jest w stanie wytrzymać, ile bólu znieść. Wyobrażenie sobie tego, co dzieje się na terytoriach okupowanych, jest dla mnie fizycznie bolesne.
Cała ta praca jest jeszcze przed całym krajem. Długo będziemy musieli walczyć z tą traumą. Ale już teraz potrzebujemy ludzi takich jak Vika Amelina, którzy będą nad tym pracować, jeździć na wyzwolone terytoria, nagrywać wywiady, słuchać świadków... [Pisarka Victoria Amelina została ranna podczas rosyjskiego ostrzału Kramatorska 27 czerwca 2023 r., zmarła 1 lipca 2023 r. - red.]
Zaakceptowałam własną historię, która określiła moją rolę i miejsce w tej wojnie, z elementem fatalizmu: okazało się, że przemawianie w imieniu swojego kraju do obcokrajowców, którzy mają cały pakiet stereotypów i uprzedzeń na temat twojego kraju, jest mniej więcej tym, co trenowałam od lat 90-tych, kiedy byłam młodą dziewczyną uczącą kultury i cywilizacji ukraińskiej amerykańskich studentów niewiele młodszych ode mnie. A potem, jako autorka, która była tłumaczona w wielu krajach, również musiałam zwalczać pewne stereotypy za pośrednictwem moich przemówień i wywiadów...
Wcześniej był to efekt uboczny mojej kariery literackiej, ale teraz stał się moim głównym zawodem. Pracujesz jako głos kraju, który jest również głosem tych wszystkich milionów kobiet, a przynajmniej setek tysięcy, które wyjechały. Nie będę mówić o nich wszystkich, ponieważ są to bardzo różni ludzie. Wśród nich jest jednak ogromna liczba pedagogów, menedżerów sztuki, wysoko wykwalifikowanych naukowców, którzy wyjechali na stypendia, do pracy na zachodnich uniwersytetach, w bibliotekach itp. Przy okazji prawie każdego spotkania ze mną w Europie spotykam Ukraińców, którzy przyjeżdżają i chcą podzielić się swoim doświadczeniem. Ci ludzie pracują jako wolontariusze informacyjni dla Ukrainy, rekompensując to, czego nie zrobiło państwo ukraińskie, decydując, jak mówić o Ukrainie, z jakimi narracjami się zmierzyć i jak im przeciwdziałać.
Ci wolontariusze informacyjni noszą na swoich barkach ogromny ciężar. Oznacza to, że istnieją pewne publiczne stowarzyszenia i organizacje, które są bardzo aktywne i działają dobrze. Wiem, że w Niemczech są wspaniałe młode kobiety, bardzo skuteczne i bardzo widoczne w lokalnej przestrzeni informacyjnej. Ukraińskie kobiety w ogóle przełamały europejskie stereotypy dotyczące wizerunku uchodźców - kosztem prywatnych inicjatyw, a nie kosztem polityki państwa. Niestety, nie ma tu ukraińskiej polityki państwowej. W tym czasie Ministerstwo Kultury nawet nie zadało sobie trudu, aby sporządzić skonsolidowaną listę tych ukraińskich artystów, naukowców, pisarzy, którzy zginęli - każdy wolontariusz informacyjny pamięta o swoich. To dobry przykład różnicy między wolontariatem a polityką państwa. Są pewne rzeczy, w których państwo i jego instytucje nie mogą być zastąpione nawet przez setki tysięcy superprofesjonalistów. W Internecie nie można znaleźć wszystkich naszych zmarłych postaci kultury, począwszy od Ołeksandra Kysliuka, tłumacza literatury greckiej i łacińskiej, który został zastrzelony w Irpinie [Rosjanie zastrzelili Kysliuka 5 marca 2022 r. - red]. A to dużo, biorąc pod uwagę tych, którzy zginęli na froncie. Od czasu do czasu można przeczytać coś takiego w wiadomościach: aktorzy, tancerze, muzycy i tak dalej, ale nie ma jednej skonsolidowanej listy tego naszego nowego "rozstrzelanego odrodzenia". I to jest bolesne pytanie. Istnieje granica, limit. Znamy tę granicę w dziedzinie kultury: małe formy można tworzyć "samodzielnie", ale nie ma kultury na dużą skalę bez wsparcia państwa. Nie da się zrobić filmu bez wsparcia państwa. Wydawanie książek również nie działa bez wsparcia państwa. Żeby były masowe nakłady, musi istnieć ochrona państwa; jest to część gospodarki. Mogą istnieć małe wydawnictwa niszowe, ale nie ma 100 000 egzemplarzy książki bez wsparcia państwa.
Nauczyliśmy się rzeczy, które powinniśmy byli przeczytać w podręcznikach jeszcze w latach 90-tych: co możemy zrobić sami i dlaczego potrzebujemy państwa, dlaczego musimy płacić mu podatki. Musi być armia - to jasne dla wszystkich, i do tego potrzebujemy państwa. Ale fakt, że polityka kulturalna i reprezentowanie kraju za granicą są częścią tej samej wojny, bezpośrednio związanej z tym, czy dostaniemy broń, czy nie, to już nie arytmetyka, to algebra państwowości, a tego jeszcze nie potrafimy. Dopiero teraz zaczynamy uczyć się algebry.
Pod koniec zeszłego roku włączyłam funkcję lokalizacji w moim telefonie, a sztuczna inteligencja pokazała mi idiotyczne powitanie: "Gratulacje, Oksana! Odwiedziłaś w tym roku 21 krajów i 93 miasta". Odkrzyknęłam jej wściekle (to bardzo zabawne, gdy dorosły kłóci się ze sztuczną inteligencją): "Ty idiotko, kto ci powiedział, że chciałam tego!".
To imponujące: 21 krajów i 93 miasta w ciągu jednego roku, a w tym roku doszło więcej. Jednak kiedy zaczęłam liczyć sama, z pamięci, załamałam się na 17 albo 18 miejscu.
A teraz znowu ciągną mnie na kolejne spotkania. Niektóre z nich są nieuniknione - kiedy tłumaczą twoją książkę, musisz ją promować. Na przykład w Rydze ukazują się dwie książki naraz, więc w tym roku znów będę świętować urodziny w drodze, tym razem na Łotwie, bo tam ukazują się "Najdłuższa podróż" i "Planeta Piołun". Krótko mówiąc, nie da się nie pojechać, to ważne. Ważne są kraje bałtyckie, nasi bliscy sąsiedzi, z którymi musimy wspólnie budować ten europejski mur. I budowanie tej solidarności jest ważne.
SO: Czy doświadczyła Pani już "wspaniałego" uczucia bombardowania? Czy odczuła je Pani?
OZ: Akurat byłam we Lwowie 6 lipca, kiedy miasto ostrzelano. I tak, obudziło mnie coś, co wstrząsnęło naszym domem. To po prostu wybija ze snu jak korek z butelki szampana. Ale źle zlokalizowałem niebezpieczeństwo, ponieważ niedaleko nas znajduje się fabryka czołgów, która również została wcześniej trafiona przez Rosjan, więc pomyślałam, że to na terenie fabryki czołgów, przewróciłam się na drugi bok i wróciłam do snu. Jest w tym element fatalizmu, ale nic na to nie poradzisz.
Nie byłam w Charkowie, nie byłam w Zaporożu ani w Chersoniu, bliżej linii frontu, gdzie ostrzały są regularne i gdzie można naprawdę dziękować losowi każdego ranka, że żyjesz i masz się dobrze. Ale być może możemy też nauczyć się filozoficznego podejścia do tego, jak kiedyś nauczał kościół: memento mori, bo nie znamy dnia ani godziny.
Naszym problemem jest to, że w naszej świeckiej epoce przywykliśmy żyć tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Jakby ktoś zagwarantował nam życie wieczne, podczas gdy w rzeczywistości powinniśmy żyć ze świadomością, że życie jest krótkie i nie możemy go zmarnować.
SO: Słyszałam od wielu osób, które podróżują tam i z powrotem, że kiedy jest się w Ukrainie, o wiele łatwiej jest to wszystko zrozumieć i praktycznie nie ma strachu, ale za granicą wygląda to o wiele bardziej przerażająco
OZ: To jest kwestia dzisiejszej kultury informacyjnej. Kiedy informacje o ostrzałach, zgonach, ofiarach, zniszczonych domach i innych katastrofach są prezentowane bez przerwy, wydaje się, że w kraju nie dzieje się nic innego. Są wyjątki, coś takiego jak zrobił "The Guardian", choć nie wymyślili tego sami - zmieniają korespondentów w Ukrainie co dwa tygodnie, a nasz tłumacz zasugerował im: dlaczego nie przyślecie dla odmiany dziennikarza od kultury?
To naprawdę odświeża optykę ustawienia materiału. Taki człowiek przychodzi do opery, grana jest uwertura - i nagle syrena, alarm, wszyscy zbiegają do schronu przeciwbombowego. W schronie jest bar, więc świetnie się tam bawią. Po około pół godzinie wracają i wznawiają partyturę niemal od tego samego momentu, w którym została przerwana. I gdyby nie ten epizod, a nawet gdyby nie duża liczba żołnierzy w lożach opery, nawet nie wiedziałaby Pani, że w Ukrainie jest wojna: przedstawienie jak przedstawienie, opera jak opera. Takie historie zmieniają trochę wizję naszej wojny. Widać, że kraj żyje, a czytelnika nie mniej niż rosyjski ostrzał interesuje, że w Ukrainie pociągi jeżdżą bez opóźnień, że kolej działa lepiej niż gdzieś w spokojnej Polsce, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. To znaczy, że Ukraińcy, paradoksalnie, zdołali w ciągu 30 lat niepodległości zbudować naprawdę skuteczne państwo - i to widzi nowy człowiek, który przybywa relacjonować wojnę. To świadomość, że to nie tylko ruiny, nie totalna katastrofa, nie kraj trzeciego świata bombardowany przez potężnego agresywnego sąsiada, ale cywilizowany europejski kraj, który radzi sobie nawet w takich warunkach - i nie ma poczucia strachu czy paniki. Bo tak naprawdę nie ma: rozlega się syrena, a ludzie patrzą na swoje telefony, aby zobaczyć, gdzie wystartowała, jak blisko jest. To także sposób reprezentowania, portretowania kraju w stanie wojny: taki, w którym kraj, choć jest ofiarą agresji, nie traci swojej podmiotowości.
Jakiego koloru jest zwycięstwo? Niebieskie!
Hanna Kryvolap urodziła się w Kijowie w rodzinie znanych artystów. Jej obrazy urzekają kolorami i motywami. Tworzy głównie prace z gatunku współczesnego pejzażu, a jej wystawy gromadzą publiczność daleko poza granicami kraju. Artystka opowiedziała Sestrom o tym, jak przełożyć tradycje na język sztuki współczesnej, o znaczeniu koloru i znaczeniu kultury w dzisiejszych czasach, a także o życiu na Bałkanach i o tym, dlaczego Kijów jest kluczowy dla jej twórczości.
Ostatnia seria prac artysty obejmuje Kijów, Charków, Lwów i Dniepr. Hanna tworzyła te obrazy zimą. Potem rosyjskie bombardowania pozostawiły miasta bez elektryczności. Ulice tonęły w ciemnościach. Artystka nazwała je nawet "trochę romantycznymi". Tak było w jej dzieciństwie, kiedy ukraińska stolica nie była oślepiona światłami. Pomysł na nową serię prac zrodził się podczas spaceru po Kijowie. Pierwszym obrazem było "Zejście Andrzeja".
Ta ciemność zniknie
Następna praca to panorama Kijowa Podola pogrążonego w ciemnościach. Ciemne domy i ulice, tylko reflektory oświetlają drogę. Kijów znajduje się w wielu pracach artysty. Dla niej jest to rodzinne i święte miasto, źródło inspiracji i pomysłów.
Kolejnym tworem jest Ławra na tle czarnego nieba. Początkowo artysta chciał, aby wszystko było ciemne, bez jasnych plam. Ale w trakcie pracy pojawiają się inne pomysły, które prowadzą - tak pojawił się jasny zarys.
"Widzę nadzieję w tych jasnych akcentach. Okej, teraz jest ciemno, teraz jest trochę strasznie i zimno. Ale to się skończy. Oto jest - trochę dalej jest już światło - mówi Hanna.
Idąc ciemnymi ulicami, starałam się uchwycić moje uczucia, mając nadzieję, że Ukraińcy nie będą musieli ponownie przechodzić przez takie chwile. Teraz to tylko wspomnienie, zapis faktu. Ale nawet w mrocznych i trudnych czasach artystka pozostawiała miejsce na nadzieję.
"Zawsze staram się projektować coś pozytywnego. Światło jest o nadziei, o tym, co stanie się po tym wszystkim, co jest ciemne, po ruinach.
Ludzie potrzebują sztuki. Zwłaszcza w czasach wojny.
Po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na pełną skalę Hanna nie była w stanie od razu podnieść pędzla. Nastąpiło otępienie. W ciągu zaledwie kilku miesięcy artystka zaczęła malować portrety ludzi:
"Przyjaciel powiedział mi o jednym dowódcy batalionu. O jego oddaniu. Zmarł. Byłam pod wielkim wrażeniem tej historii i namalowałam obraz.
Potem były portrety przyjaciół. Wielu artystów ze świty Hanny Kryvolap znalazło się na wojnie. Było poczucie, że te portrety są potrzebne. Jako wdzięczność za to, co robią.
Podczas inwazji na pełną skalę wzrosło zapotrzebowanie ludzi na sztukę, a wielu Ukraińców chodzi na wystawy.
"Sztuka jest bardzo potężnym zasobem", podkreśla Hanna.
Jest pewna, że teraz jest dobry czas dla młodych artystów, aby się wykazać. Muzea przeniosły swoje główne zbiory do magazynów, więc jest wolne miejsce na wystawy współczesnych artystów.
Wzrosło również zainteresowanie sztuką ukraińską za granicą. Chociaż, jak zauważa artystka, istnieje silne przesycenie. A to ze względu na czasami dość wątpliwą jakość wystaw ukraińskich autorów. Być może na poziomie państwowym zainteresowanie to można przekształcić w prezentację Ukrainy na najwyższym poziomie. Jednak państwo nie jest teraz na poziomie sztuki. Wojna trwa. Ale nawet wcześniej, zauważa Kryvolap, wsparcie państwa dla sztuki współczesnej pozostawiało wiele do życzenia. W szczególności na Ukrainie nie ma państwowego muzeum sztuki współczesnej
"Rząd powinien się tym zająć, ponieważ nawet małe kraje, takie jak Czarnogóra i Słowenia, mają je. A to jest niezwykle ważne dla kraju – mówi Hanna.
Wszyscy przechodzą te same testy
Pewnego razu, dzięki pracy byłego męża, Hanna wylądowała na Bałkanach. Dlatego doskonale rozumie kobiety, które opuściły kraj z powodu wojny i próbują odnaleźć się za granicą:
- To było bardzo trudne, szczerze mówiąc, nie można było znaleźć dla siebie miejsca. Na Ukrainie właśnie odbywał się Majdan. Nie było mnie tam i to sprawiło, że było mi jeszcze gorzej. Wszystkie trudne wydarzenia, moim zdaniem, są łatwiejsze do przeżycia w kraju niż poza nim. Za granicą wciąż istnieje poczucie winy, że nie jesteś we własnym kraju i nie doświadczasz wszystkiego na własnej skórze.
Mieszkańcy Bośni i Hercegowiny doskonale zdają sobie sprawę z tego, czym jest wojna.
— Mieszkałam w Sarajewie. To miasto najbardziej ucierpiało podczas wojny w latach 90-tych. Ludzie, którzy to przeżyli, nawet dzieci, które miały wtedy 12 lat, wciąż o tym mówią. Mają ogromną traumę na całe życie – mówi Hanna.
Bośniacy zawsze mówili, że kochają Ukraińców, ponieważ byli siłami pokojowymi. A w Czarnogórze sytuacja jest inna: miejscowi powiedzieli, że Ukraina i Rosja są takie same:
"To było dla mnie niezrozumiałe. Odpowiedziałam wtedy dość ironicznie, mówiąc, że wszyscy jesteście tacy sami, wy i Albańczycy. Mieli straszną reakcję.
Napięcia w społeczeństwie utrzymują się: podczas gdy Serbowie patrzą w stronę Rosji, inne kraje bałkańskie spoglądają na Zachód.
Jak wstążki na moście
Для Ганни Криволап важливо шукати ідеї, пов'язані з національною ідентичністю. Цим темам присвячені серії «Стрічки», «Криниці», «Мозаїки», триває робота над великою серією «Динаміка галицького бароко».
Ганна переосмислює та передає мовою сучасного мистецтва українські традиції. Наприклад, стрічки, які зустрічаються у багатьох українських обрядах.
- Widziałem wstążki na moście niedaleko miejsca, gdzie mieszkała moja babcia. Zawsze wiązano je tam na szczęście. Patrzyłam na nie bardzo długo. Przyciągały mnie nie tylko wizualnie, swoimi kolorami. Ale także ze względu na dramatyzm: wstążki poruszały się - niektóre zostały zerwane przez wiatr, inne pozostały. A wszystko to działo się na tle tak stabilnego krajobrazu - wiecznego. Tak jak ludzkie życie. I to właśnie staram się przekazać. Szukam dramatycznych momentów, radosnych chwil. Szukam dramatyzmu w każdym obrazie z osobna" - dzieli się artysta
Ale to wszystko nie wydarzyłoby się bez osoby, która wspiera i pomaga Annie przetrwać trudne czasy. To jej mąż Maksym Vityk. Przez ponad 20 lat mieszkał w Stanach Zjednoczonych, ale wrócił na Ukrainę, szukając i rozwijając złoża gazu. Jednak prawdziwym powołaniem Maksyma jest rysowanie. Twórcza symbioza obu artystów zawarta jest w obrazach Hanny i Maksyma.
Artystka pracuje w technice płótna/oleju. Były też eksperymenty - nawet siatka z metalem. Jednak głównym środkiem wyrazu jest zawsze kolor:
"Mogę przekazać wszystko za pomocą koloru. Dla mnie jest to środek wyrażania stanu psychicznego, przekazywania emocji, obrazów.
W pracach Hanny kolor nie ma stabilnych skojarzeń. Czerń nie zawsze oznacza smutek, a czerwień miłość. Odcienie, kombinacje kolorów i dopasowanie skali odgrywają ważną rolę. Pytam, jakiego koloru użyłaby Hanna do przedstawienia wojny? Byłby to pewien odcień czerwieni. Jednocześnie artystka widzi zwycięstwo w błękicie.
Zdjęcie z archiwum Hanny Kryvolap
Moje trzy siostry i ja dobrze wiemy, czego się boimy i za czym tęsknimy
Mam trzy siostry. Ja jestem czwartą, to znaczy drugą, ale środkową. Jest tak, bo moje młodsze siostry są bliźniaczkami. - Nasz ojciec zawsze był i jest feministą. Patrzy z góry na ludzi, którzy próbują mu współczuć, że nie ma syna i mówi, że zawsze marzył tylko o córkach. Dobrze pamiętam dzień narodzin moich młodszych sióstr. W erze bez ultrasonografów i telefonów komórkowych tata przybiegł do domu, krzycząc radośnie: - Urodziłem! Zapytaliśmy go spokojnie: - Kogo dokładnie? - Tata wykrzyknął: - Sami zgadnijcie! Dziadek odpowiedział cicho, z nadzieją: - Chłopca? Nie! - krzyknął radośnie tata. - Dziewczynkę - spróbowałam zgadnąć ja, ośmioletnia. - Nie! - tata przerwał triumfalnie. - Dwie dziewczynki!
Bycie środkową siostrą to raczej niewdzięczna praca: musisz trzymać się z dala od starszej siostry i pomagać młodszym. Jesteś wieczną ofiarą pedagogicznego eksperymentu w wychowywaniu perfekcjonistów (no bo na kim innym można eksperymentować? O najstarszej jeszcze nie pomyśleli, a na młodszych nie chcieli próbować). I podczas gdy twoje siostry zwierzały ci się ze swoich zauroczeń (najstarsza), kradły twoje ubrania i kosmetyki (młodsze), ty zajmowałaś się zawodowo łyżwiarstwem figurowym, szachami i uczyłaś się lepiej niż ktokolwiek inny (bo obiecali kupić psa, ale nigdy tego nie zrobili). I nagle... wszyscy dorośli.
Nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa i podbijać stolicy. Byliśmy tu szczęśliwi. 38 uniwersytetów do wyboru. Duża rodzina. Dżentelmeńska umowa z rodzicami: studiujesz - my cię wspieramy
A dlaczego nie studiować w dużym, tętniącym życiem mieście z trzema liniami metra, ze studentami z całej Ukrainy i świata
Nie musiałem nawet mieszkać w akademiku. Beztroska studencka egzystencja płynnie przeszła w dorosłość. Wszyscy zdobyliśmy wyższe wykształcenie, wyszliśmy za mąż (ja nawet dwa razy) i mieliśmy dzieci. Moje trzy siostry są przede wszystkim matkami i żonami. Ja jestem reżyserką i dyrektorką Teatru Arabeska w Charkowie. Wszyscy wiedliśmy szczęśliwe, satysfakcjonujące życie. Dużo podróżowaliśmy, ale nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa.
Moje osobiste piekło rozpoczęło się 11 października 2021 roku, kiedy mój mąż, Mychajło Barbara, zmarł niespodziewanie, bez długiej choroby, w wieku 49 lat, w naszym domu. Właśnie przygotowywaliśmy jego rocznicową trasę koncertową. Daty jego występów w Kijowie, Lwowie i innych miastach zostały ustalone. Miśko nie dożył swoich 50. urodzin - zabrakło miesiąca i trzech dni. Stało się to tak nagle, że wciąż nie mogę w to uwierzyć. Moje siostry były ze mną. Ludzie we Lwowie uważają, że Miśko należał przede wszystkim do swojego rodzinnego miasta, ale on chciał być pochowany w Charkowie. Nawet nie wiem dlaczego, ale rozmawialiśmy o tym dawno temu. Dla mnie to kolejny powód, dla którego nie chcę opuszczać Charkowa: groby mojej rodziny są tutaj.
W nocy z 31 grudnia na 1 stycznia 2022 roku moje siostry przyniosły mi szampana ze słowami: "Najgorsze w Twoim życiu już się wydarzyło w minionym roku". 17 lutego udało nam się zorganizować w Kijowie koncert poświęcony pamięci Miśki Barbary. Najlepsi ukraińscy wykonawcy zebrali się w Domu Nagrań. Był to ostatni duży koncert w Kijowie przed 24 lutego. W powietrzu czuć było niepokój, niepewność, ale także poczucie wspólnoty, zrozumienie, że musimy być razem. Po koncercie podszedł do mnie przyjaciel i poseł, i powiedział, że po 20 lutego wszystko może się skończyć. Posłuchałam i wróciłam do Charkowa. Zebrałyśmy się z siostrami na rodzinną naradę. Od 2014 roku pełne niepokoju pakowałyśmy walizki na wszelki wypadek, w razie nagłej potrzeby wyjazdu - Charków leży zbyt blisko granicy z szalonym sąsiadem. Poprosiłam moje siostry, aby upewniły się, że zbiorniki w ich samochodach są zawsze pełne i że wszyscy są przygotowani na wszystko. W rzeczywistości nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa.
24 lutego obudziliśmy się, gdy wszystko się zaczęło. Każdy w swoim mieszkaniu w Charkowie. Nie wiem, co nas obudziło - pierwsi przybysze czy intuicja. Internet krzyczał: "Zaczęło się!". Poszłam pod prysznic zaspana. I słusznie, bo potem byłam zbyt przerażona, by wziąć kąpiel. Siostry bliźniaczki z dziećmi i psami przeniosły się do piwnicy, skąd nie wychodziły przez tydzień. A raczej dzieci nie wychodziły. Siostry wybiegały coś ugotować i wyprowadzić psy. Moi rodzice odmówili zejścia do schroniska. Ja też zostałam w domu. Spałam na korytarzu w ubraniu. Telefon dzwonił bez przerwy. Dzwonili zagraniczni przyjaciele i dziennikarze. Pytali: Gdzie jestem i co u mnie? Odpowiadałem: "W domu, w Charkowie. Nie chcę nigdzie jechać".
Po pierwszym tygodniu bombardowania aktor w moim teatrze, przyjaciel i wolontariusz, przyniósł mi jajka, chleb i mleko. Zatrzymał samochód przed moimi drzwiami i poprosił, abym szybko wszystko odebrała, aby mógł pojechać dalej i dostarczyć pomoc innym. Chciałam wyjść z domu, ale poczułam, że nie potrafię tego zrobić. Opanował mnie jakiś zwierzęcy strach, którego nie da się porównać z niczym innym. Nie dało się go przezwyciężyć.
Następnego dnia wprost na naszą ulicę spadły bomby
Wrzuciliśmy dzieci i psy moich sióstr bliźniaczek oraz naszych rodziców do samochodów, i odjechaliśmy. Wszyscy mieszkaliśmy na tej samej ulicy. I nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa.
Nasza najstarsza siostra, która wraz z mężem i synami wybudowała dom w pobliżu lotniska, kilka dni później wyjechała do centralnej Ukrainy, gdzie mieszka siostra jej męża. Pojechaliśmy na tydzień do Lwowa, do rodziny mojego męża. Korki, punkty kontrolne, godziny policyjne. Spędziliśmy noc z przyjaciółmi, przyjaciółmi przyjaciół i zupełnie obcymi ludźmi. Karmili nas, przytulali, obiecywali, że wszystko będzie dobrze. Do Lwowa pojechaliśmy trzema samochodami. Sześcioro dorosłych, troje dzieci, dwa psy. Podczas tej podróży byłam najstarszą siostrą.
Przez cały ten czas odbierałem telefony od przyjaciół, kolegów i dziennikarzy z zagranicy. Zadzwonił Andrzej Seweryn, światowej sławy aktor i dyrektor Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie. Poznaliśmy się w 2014 roku w Charkowie. Seweryn przyjechał na kijowski Majdan, ale chciał też odwiedzić wschodnią Ukrainę. Ówczesna dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie, Ewa Figel, przyprowadziła go do nas. W Charkowie byli już uchodźcy z obwodów donieckiego i ługańskiego oraz z Krymu. Do Charkowa przywieziono pierwszych rannych z linii frontu. Były też pierwsze ataki terrorystyczne, ale obyło się bez ofiar. Andrzej Seweryn przyjechał do takiego miasta i zapytał, co może zrobić. Mój mąż, Miśko Barbara, odpowiedział:"Pokaż swój monodram "Shakespeare Forever" na naszych "Arabeskach" dla uchodźców i żołnierzy". W odpowiedzi usłyszeliśmy: = W jakim języku mam zagrać? Po polsku? Po angielsku? Po francusku? Nalegaliśmy na polski, ale wyjaśniliśmy, że jest dla nas bardzo ważne, aby od czasu do czasu wystawiać Szekspira po ukraińsku, ponieważ było to zabronione w Imperium Rosyjskim. Kilka tygodni później Andrzej Seweryn wrócił do Charkowa z zespołem Teatru Polskiego. Mieliśmy tylko jedną próbę, ale stał się cud. To już nie był spektakl jednoosobowy. Seweryn i Barbara zagrali razem. Seweryn po polsku, ale czasem jego głos zastępował Miśka i wtedy Szekspir brzmiał po ukraińsku. To był niezwykły spektakl. Trzysta osób zapakowanych do sali na sto osób. Kiedy na koniec aktor wyszedł do oklasków, myślałem, że teatr pęknie, gdy krzyknął: "Chwała Ukrainie!". A potem powiedział, że przeczyta wiersz po polsku, ale żeby wszyscy go zrozumieli. I przeczytał "Testament" Szewczenki. Płakaliśmy wszyscy: aktorzy, publiczność, technicy, wojskowi, uchodźcy, wolontariusze.
Telefon od Seweryna
Do Warszawy przyjechałyśmy z moją najmłodszą siostrą i dwójką jej dzieci oraz psem. Nigdy w życiu nie przekroczyłem ukraińsko-polskiej granicy tak szybko. W teatrze zastaliśmy pościelone łóżka w przestronnym pokoju gościnnym, wspaniały widok na Wisłę i ogromną torbę zabawek. Odetchnęliśmy i zasnęliśmy. Kiedy się obudziliśmy, pracownicy teatru dosłownie zasypali nas jedzeniem, ubraniami, kosmetykami - wszystkim, czego mogą potrzebować uchodźcy z jedną małą walizką, dwójką dzieci i psem. Później poprosiliśmy Andrzeja Seweryna, aby wytłumaczył pracownikom teatru, aby nie przynosili nam pomocy - nie możemy tyle jeść i nie potrzebujemy tylu rzeczy! Dyrektor Seweryn odpowiedział, że teatr zatrudnia ponad sto osób i wszyscy chcą pomagać, więc musimy jeść.
Potem udało nam się zabrać do Polski naszą drugą siostrę bliźniaczkę z córką i psem, a także naszych rodziców. Nie mieszkaliśmy już na tej samej ulicy, ale przynajmniej w tym samym mieście.
Siostry zajmowały się dziećmi, tak jak w domu: polska szkoła, odrabianie lekcji po polsku, kluby sportowe. Emerytowani rodzice uwielbiają warszawskie parki, komunikację miejską, ukraińskie kasjerki w Biedronce i ciągle pytają: "Kiedy wracamy do Charkowa?". Ja pracuję jako reżyserka teatralna.
Przez pierwsze kilka miesięcy po 24 lutego kraińscy artyści nie mogli tworzyć, nie mogli nawet czytać. Ja jednak musiałam pracować. Andrzej Seweryn dał mi książkę Oksany Zabużko "Planeta Piołun". Miałam przygotować czytania performatywne z dziesięcioma polskimi aktorami. Wybrałam dwa eseje, których nie ma w ukraińskim wydaniu książki: "Ukraina własnym głosem" i "Deportowani. Kod"
Na pierwszą próbę przyniosłam swoją walizkę zapakowaną "na wszelki wypadek", której nie byłam w stanie rozpakować w bezpiecznej Warszawie. Pokazałem aktorom jej zawartość i poprosiłem, aby zebrali, i przynieśli na następną próbę swoje walizki.
Teoretycznie aktorzy mogli się zbuntować - teatr ma zapewnić rekwizyty, ale tak się nie stało. Wszyscy zrobili to, o co prosiłam.
Na scenie zbudowaliśmy schron przeciwbombowy, a polscy aktorzy czytali z telefonów teksty Oksany Zabużko jakby czekali na alarm. Moi rodzice i siostry płakali przez cały spektakl. Oksana Zabużko też.
W zawód reżysera wpisany jest obowiązek oglądania cudzych spektakli, pracy kolegów w innych teatrach. Było to równie trudne, jak rozpoczęcie czytania książek. Jak na ironię, pierwszą sztuką, którą zobaczyłem w Warszawie w 2022 roku jako widz-uchodźca, były "Trzy siostry" Antoniego Czechowa w TR Warszawa. Wiedziałem, że gra w nim Oksana Czerkaszyna z Charkowa, że autorzy sztuki dokonali zmian w tekście po 24 lutego i pozwolili ukraińskiej aktorce improwizować.
Premiera "Trzech sióstr" odbyła się 20 czerwca 2021 roku. To pierwsze dzieło słynnego belgijskiego reżysera Luca Percevala z polskimi aktorami. Negocjacje dotyczące ewentualnej produkcji w Warszawie i wyboru materiału trwały długo.
Roman Pawłowski, dramaturg TR Warszawa, zapytał Persevala, dlaczego nigdy nie wystawił sztuki Czechowa. Reżyser odpowiedział, że denerwuje go irytujący, powtarzający się motyw przewodni: "Do Moskwy! Za Moskwę! Do Moskwy!" Perceval nie mógł zrozumieć: "Kto chce teraz jechać do Moskwy? Co tam jest do roboty?" W swojej inscenizacji całkowicie pozbył się lokalnej specyfiki i znacznie zredukował tekst Czechowa. Niemniej jednak, "Do Moskwy! Do Moskwy! Do Moskwy!", które jest sensem życia trzech sióstr, zostawił.
Opis sztuki na stronie teatru brzmi następująco: "Trzy siostry tęskniące za dawnym życiem w wielkim mieście. Trzy stare kobiety próbujące zatrzymać czas. Trzy kobiety wygnane z raju dzieciństwa. Czas i wojna odebrały im wszystko. Żadne linie lotnicze nie latają do świata, który utraciły. Jedynym sposobem, aby się tam dostać, jest podróż na pokładzie własnej zawodnej pamięci"
Luc Perceval uczynił trzy siostry starszymi (najstarsza siostra Czechowa ma mniej niż trzydzieści lat) i przeniósł akcję do Europy. Z opisu sztuki: "Temat poślizgu, charakterystyczny dla dramatu Czechowa, nigdy nie był tak aktualny jak dziś, gdy stary porządek świata upada, a nowy jeszcze się nie wyłonił. Pandemia dodała kolejny aspekt do problemu starzenia się i śmierci: izolację osób starszych. Siostry Prozorow pozostają na wraku czasu, zamknięte na wyspie pamięci. Żyją przeszłością, nie mogąc skonfrontować się z teraźniejszością. Czego boją się i za czym tęsknią bohaterowie? Czego my się boimy i za czym tęsknimy?"
Moje siostry i ja dobrze wiemy, czego się boimy i za czym tęsknimy
To proste pytania dla pochodzącej z Charkowa aktorki Oksany Czerkaszyny, która gra Nataszę, żonę brata sióstr Czechow. W sztuce jest obca wyrafinowanym moskiewskim damom, zbyt pragmatyczna, przyziemna i pozbawiona smaku. Należy do ich rodziny tylko formalnie. Perceval chciał zaprosić do tej roli aktorkę innej narodowości, ale jego polscy koledzy wyjaśnili mu, że Ukrainka będzie idealna dla jego pomysłu w Warszawie.
Po 24 lutego wszystko się zmieniło. Musieliśmy podjąć decyzję - usunąć wszystkich rosyjskich bohaterów, czy szukać innych rozwiązań. W każdym razie żaden z aktorów nie byłby w stanie powiedzieć "Do Moskwy! Do Moskwy! Do Moskwy!", zwłaszcza że ich partnerką jest Ukrainka. Rodzice Oksany Czerkaszyny pozostali w bombardowanym Charkowie. W wersji belgijskiego reżysera akcja rozgrywa się w Europie, a trzy siostry to starsze kobiety, które marzą o szczęśliwym dzieciństwie, które było gdzieś daleko i dawno temu. Dlatego Moskwę zastąpił Kijów, a ukraińska aktorka zwraca się do Europejczyków z pytaniem, jakie jest jej miejsce w wielkiej europejskiej rodzinie? Ten gest twórców sztuki może wydawać się nieco naiwny, ale był szybką reakcją na nową rzeczywistość. To znacznie więcej niż nic.
Po spektaklu uściskaliśmy Oksanę Czerkaszynę i razem udaliśmy się do naszego gościnnego mieszkania w Teatrze Polskim. Oksana była w Warszawie od kilku lat i planowała wrócić do Ukrainy w styczniu. Teraz rozmawialiśmy o tym, jak zabierze swoich rodziców do Polski. Długo rozmawialiśmy. W szczególności o Charkowie, którego nikt nie chciał opuszczać.
W rzeczywistości sztuka Czechowa opowiada o "dobrych Rosjanach". Są to wykształceni, zamożni ludzie, którzy znają języki obce. Powtarzają, że muszą pracować, ale tego nie robią, a jeśli już, to nienawidzą tego, co robią. Nienawidzą małego prowincjonalnego miasteczka, w którym mieszkają od wielu lat, ponieważ urodzili się w stolicy. Nie lubią niczego, ani nikogo. Krzyczą na kobietę, która wysyła telegram do krewnych o śmierci syna, tylko dlatego, że nie pamięta adresu. Siostry uważają, że tylko wojskowi zasługują na ich uwagę i szacunek. Ale kiedy żołnierz celowo zabija narzeczonego młodszej siostry w pojedynku, nikt nie potrafi lub nie chce wyjaśnić przyczyny pojedynku. Ciągle cytują Puszkina i Lermontowa. Czechow dobrze znał i kochał Ukrainę, a także doskonale rozumiał, czym Ukraińcy różnią się od Rosjan.
Понад рік я працюю в Польському театрі імені Арнольда Шифмана режисеркою. Усе, що я ставлю, пов’язане з війною
W marcu 2024 roku odbędzie się premiera musicalu opartego na tekście Serhija Żadana. Sztuka nosi tytuł "Charków-Charków".
W czerwcu 2022 roku nasza najstarsza siostra wróciła do Charkowa. Do swojego domu w pobliżu lotniska. Ma tam ogród i ogród warzywny, bez których nie może żyć. Ma własną piwnicę dla gości. Urodziła się i wychowała w centrum metropolii, a teraz ma kury.
Starsza bliźniaczka i jej córka również wróciły na Ukrainę. Mieszkają między Charkowem a Kijowem. Nie mają własnej piwnicy, ale jej mąż ma pracę
Młodsza bliźniaczka i jej dwoje dzieci zostały zabrane do Niemiec przez jej męża. Jest osobą z niepełnosprawnością i pierwsze miesiące spędził przewożąc dzieci, i żony swoich przyjaciół za granicę. Teraz ma pracę i dom na granicy z Francją. Dzieci poszły do niemieckiej szkoły i mówią: "W końcu zrozumieliśmy, co mówił nam dziadek. Nigdy wcześniej nie chcieliśmy go słuchać. Ale opowiedział nam, jak został ewakuowany podczas II wojny światowej i poszedł do gruzińskiej, a potem litewskiej szkoły. Musiał nauczyć się tych języków".
Mój ojciec urodził się w 1936 roku i jest to jego druga ewakuacja. W Warszawie czasami chodzi na dworzec i szuka pociągu do Charkowa
P.S. Nasz tata ma czterech wnuków, dwie wnuczki i prawnuka. Może to zabrzmi dziwnie, ale oni wszyscy chcą mieszkać w Charkowie