Exclusive
20
min

Cieszę się, że Ukraińcy przestają mówić po rosyjsku

Irma Witowska jest znaną ukraińską aktorką i wolontariuszką W 2014 roku odmówiła współpracy z Rosjanami. - Kultura jest tym, co kształtuje ludzi i tworzy z nich naród.

Oksana Szczyrba

Irma Witowska: Najpierw wygrajmy wojnę. Nie mogę tak patrzeć w przyszłość, bo wszystko zależy od jednego słowa: zwycięstwo. Zdjęcie z prywatnego archiwum.

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Oksana Szczyrba: Netflix wypuścił film „Między nami”, który porusza kwestie pozycji kobiet w społeczeństwie, przemocy domowej i stresu pourazowego (PTSD). Zagrała w nim Pani jedną z głównych ról. Jak trudno było wczuć się w postać bohaterki filmu?

Irma Witowska: Ania jest dla mnie dość odległa. Dzięki Bogu, nie przeszłam tej drogi co ona i nie byłam w sytuacji ciągłego porzucenia. Ale znam to złożone zjawisko, ponieważ w latach 2017-2018 prowadziłam program przeciw przemocy domowej. W tym czasie powstała infolinia Polina, nie było mi więc trudno przyjąć tę rolę. W pewnym momencie wydawało mi się nawet, że ona mnie przyciągnęła z kosmosu, ponieważ bardzo przejmowałam się tym problemem. Organizowaliśmy różne panele dyskusyjne i spotkania. Dla mnie, jako aktorki, ta praca była bardzo interesująca z profesjonalnego punktu widzenia.

Wojna zmieniła ludzi

Podczas gdy wiele kobiet zabierało swoje dzieci z kraju, Pani syn marzył o zostaniu żołnierzem. Jak go Pani wychowuje? Jak patrzy Pani na przyszłość kraju, swoją, swojego syna, nas wszystkich?

Mój syn chce zostać oficerem kontrwywiadu w Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy lub Służbie Wywiadu Ukrainy. Ale ma dopiero trzynaście lat, jutro może chcieć zostać astronautą. Nie mogę tego przewidzieć.

Wojna naprawdę wprowadziła zmiany. Wielu chłopców patrzy na naszych wojskowych – szlachetnych, przystojnych, odważnych – podziwia ich, chce być tacy jak oni

Jeśli chodzi o wychowanie mojego syna, to nic nie robię. Nie mam na to czasu. W czasie, który z nim spędzam, możemy porozmawiać i obejrzeć coś razem. Moją rolą jest włączanie go we wszystko, co ważne i obserwowanie wszystkiego, co się dzieje. Nie jest już dzieckiem. Mamy też rodzinę, która jest odpowiedzialna za mojego syna, kiedy nie ma mnie w domu. Mój syn pływa, bierze udział w zawodach i ma złote medale. Pod koniec maja daje koncert gitarowy. Jest członkiem Płast [największa organizacja wychowawcza dzieci i młodzieży w Ukrainie – red.]. "Plast jest świetnym motywatorem dla dzieci. Jednak mój syn często wagaruje, ponieważ dużo podróżujemy. Jest też zaangażowany w karate, uczy się polskiego i angielskiego, planuje uczyć się francuskiego. To, kim zostanie w przyszłości, zależy od jego osobistych aspiracji. Prowadzimy go, gdzie tylko możemy, i podsuwamy mu sugestie.
Chciał gitarę, więc mu ją kupiliśmy.

Chciał chodzić na karate, więc poszedł. Mogę mu doradzić, żeby coś obejrzał. Na przykład obiecał mi, że obejrzy film „Ty (Romans)” o Rozstrzelanym odrodzeniu i podzieli się wrażeniami. Chodzi na moje przedstawienia i ogląda ukraińskie filmy. Obejrzeliśmy np. film "20 dni w Mariupolu".

Uważam, że nie można ukrywać prawdy przed dziećmi. Przed maluchami tak, ale nie przed nastolatkami. Te ostatnie muszą odważnie stawić czoła strasznej rzeczywistości.

Irma Witowska: Nie rozumiem, jak można nic nie robić. To po prostu nie w porządku. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Wojna podzieliła wielu ludzi. Mówiąc o więziach rodzinnych, jak wpłynęła na Pani rodzinę?

U mnie wszystko jest w porządku, mój mąż i ja jesteśmy tutaj, w Ukrainie. On jest szefem firmy, która ma strategiczne znaczenie, ponieważ jest związana z medycyną. Tylko moja siostra i małe dziecko opuściły moją rodzinę. Nawiasem mówiąc, pomogłam wyjechać wielu ludziom. Na początku wojny byłam zaangażowana w szukanie schronienia dla rodzin żołnierzy z okupowanych terytoriów.

Była Pani na froncie od początku inwazji na pełną skalę?

Byliśmy tam kilka razy. Ostatnia podróż była w kierunku Orichowa – dostarczaliśmy chłopakom apteczki pierwszej pomocy. Wojna wstrząsnęła nami wszystkimi. Jako założycielka naszej rodzinnej fundacji staram się przyczynić do zwycięstwa. Oprócz zaspokajania potrzeb wojskowych wysyłamy pomoc do innych obszarów. Na przykład i w zeszłym, i w tym roku przekazaliśmy nasze osobiste fundusze na Akademię Ostroh. Zapewniamy też wsparcie finansowe Ukraińskiemu Uniwersytetowi Katolickiemu. Jeśli chodzi o zbieranie funduszy na potrzeby wojskowe, apelujemy do ludzi, a czasami sami przekazujemy pieniądze. Więc każdy coś robi. Nie rozumiem, jak może żyć osoba, która nic nie robi. To po prostu nie w porządku.

Irma Witowska: Dla mnie najważniejsze jest to, że wielu Ukraińców dojrzało i są siłą napędową walki. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Osz: Co umożliwiło Ukraińcom przetrwanie na początku wojny? Czy mogło być inaczej?

W 2014 roku mogło być inaczej. Wcześniej był inny scenariusz. Ukraińcy byli wtedy dojrzali do oporu. Bóg chronił i chroni Ukrainę. Wydaje mi się, że tak jak się stało, tak miało być – choć nie mogę oceniać, ponieważ nie jestem w wojsku i nie jestem u władzy. Dla mnie najważniejsze jest to, że wielu Ukraińców dojrzało i są siłą napędową walki. W 2014 roku ta siła nie była wystarczająca.

Rewolucja Godności jest konsekwencją Majdanu z 2004 roku

Przemawiała Pani na Majdanie, protestowała przeciwko porozumieniom charkowskim... W jakim stopniu Majdan stał się filarem naszej historii i zmienił Pani światopogląd?

To się stało 27 listopada 2013 roku. Studenci właśnie rozpoczęli strajk głodowy. Wołodymyr Wiatrowycz [ukraiński historyk i polityk, były prezes Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej – red.] poprosił mnie, abym przemówiła do studentów. W tym czasie serial telewizyjny „Łesia plus Roma”, w którym grałam, był bardzo popularny, więc wiele osób chciało mnie posłuchać. 10 grudnia zostałam zaproszona na scenę na Majdanie. Potem odebrałam telefon. Powiedziano mi, że jeśli Majdan przegra, nie będę miała pracy.

Nie mogę powiedzieć, że ta Rewolucja Godności, Euromajdan, nie jest konsekwencją Majdanu z 2004 roku ani nie jest częścią wszystkich procesów, które dojrzewały w Ukrainie. Nie byłam uczestniczką Rewolucji na granicie [studencki protest w Kijowie od 2 do 17 października 1990 r. – red.], ponieważ byłam wtedy w jedenastej klasie. Potem były różne protesty, dużo przemówień. Pomarańczowy Plac, Plac Językowy, porozumienia charkowskie, Euromajdan. Wszystko to kumulowało się i następowało cyklicznie. Widzimy, że Ukraina rozwija się w kierunku europejskich wartości, za którymi się opowiadaliśmy. Jeśli porównasz Pomarańczową Rewolucję i Euromajdan, jest między nimi bardzo duża różnica. Pomarańczowa rewolucja przerodziła się w wojnę i wszyscy zgłosili się na ochotnika na front. A ci, którzy zostali, zajęli się aktywizmem obywatelskim, wolontariatem, staniem, krzyczeniem: „Hej, co robisz!?”, walką o różne sprawy. W moim przypadku była to praca informacyjna. Chciałam swoim przykładem oddzielić się od wszystkiego, co rosyjskojęzyczne. Organizowałam różne spotkania publiczne i grałam w sztukach teatralnych. To było bardzo ważne, żeby ludzie się opamiętali. Jedno wydarzenie dało początek następnemu.

Nie byłoby Euromajdanu, gdyby nie to pokolenie 2004 roku. Wszystko było naturalne, nawet to, że Federacja Rosyjska nie odważyła się zrobić tego, co zrobiła w 2022 roku. Przegrała, ponieważ szybko dorośliśmy, pomimo okupacji i tak zwanych "obserwatorów", pomimo piątej kolumny i pomimo wszystkiego, co zrobiła.

Irma Witowska w filmie "Smak wolności". Zdjęcie z prywatnego archiwum

Jakie zmiany spowodowane wojną dostrzega Pani w kraju?

Cieszę się, że ludzie przechodzą na język ukraiński. Mamy wielu rosyjskojęzycznych widzów, którzy przychodzą na nasze projekty na Wschodzie. Nadal mówią po rosyjsku z przyzwyczajenia, więc jest to dla nich trudne. Tak się dzieje, gdy dana osoba nie kontroluje języka, którym się posługuje. To prawdziwy problem, a ty musisz przestawić ten problem w swojej głowie. Widzę to po reakcji publiczności, kiedy mówimy, że język ma znaczenie. Wtedy ludzie krzyczą: „Wow!”. Dzieje się tak w Charkowie czy Odessie, gdzie odsetek rosyjskojęzycznych jest najwyższy. Zmiana języka to kwestia przezwyciężenia własnego lenistwa i nawyku zwlekania: „Zacznę jutro, zacznę jutro”. Najważniejszą rzeczą jest zainicjowanie tego procesu w twojej głowie. Następnie ważne jest, aby stworzyć warunki, w których dana osoba może uczyć się w dowolnym miejscu i za darmo. A jeśli nie nauczy się języka, trudno jej będzie znaleźć pracę i spełnić się.

To logiczne, gdy człowiek nie chce mieć nic wspólnego z Rosją, z tym terrorem, z mordowaniem dzieci, z torturami. Bardzo wiele osób miało krewnych, znajomych lub przyjaciół w Rosji i przestało się komunikować. Jeśli powiesz: „Nie chcę mieć nic wspólnego z Rosjanami”, to zaczynasz się w to zagłębiać i zdajesz sobie sprawę, że coś przeoczyłeś albo czegoś nie wiedziałeś, bo ktoś ci czegoś nie powiedział. Wtedy zaczynasz tego szukać, przemyśliwać.

Nawiasem mówiąc, przed inwazją na pełną skalę zdobyłam nagrodę dla najlepszej aktorki na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Kino i TY. Nadal mam tę rybę i jest to wspomnienie Mariupola. Teraz to najbardziej bolesna nagroda, jaką otrzymałam od lat. To miłe, że ludzie słuchają i oglądają dziś ukraińskie filmy. Nie ma pani pojęcia, jakie to ważne. Społeczność, która nie miała dostępu lub miała niewielki dostęp do przestrzeni informacji kulturalnej, teraz integruje się szybciej, ponieważ może to wszystko zobaczyć. To, że ten proces zachodzi szybko, jest niestety dowodem na to, że rakiety działają. I to jest straszna cena za naukę i otrzeźwienie.

Zachęcam wszystkich do obejrzenia filmu "20 dni w Mariupolu"

Jak zmieniła się ukraińska publiczność w czasie wojny? Jakich filmów teraz potrzebuje?

Publiczność potrzebuje teraz wszystkiego, co wypełni jej luki. Zapotrzebowanie na ukraińską historię znacznie wzrosło. Wystarczy spojrzeć na liczbę wyświetleń na naszych kanałach YouTube o tematyce historycznej i przekonać się, jakie jest zapotrzebowanie na kanały kulturalne. Niedawno zadzwonił do mnie znajomy i powiedział, że bilety na spektakl „Ty (Romans)” rozeszły się w ciągu godziny. Opera była pełna. To wszystko dzieje się w czasach, gdy wiele osób twierdzi, że kultura i rozrywka nie mają znaczenia. Kultura jest tym, co kształtuje ludzi i tworzy z nich naród.

Wyprzedaliśmy również wszystkie bilety na „Rodzinę Kajdaszewów”. Dlatego kiedy pojawia się zespół kulturalny, wokół którego ludzie się jednoczą i tworzą produkt kulturalny, jest to również bardzo ważne. W dzisiejszych czasach teatry prawie nigdy nie narzekają na brak publiczności. Publiczność wróciła do teatru i kina.

Oczywiście chciałbym widzieć więcej ludzi na pokazach w ukraińskich kinach. Niestety zawsze brakuje nam szumu informacyjnego wspierającego nowy film. Bardzo trudno jest dotrzeć do mediów, aby opublikowały informacje o konkretnym filmie. Teraz zachęcam wszystkich do obejrzenia filmu "20 dni w Mariupolu". I nie bójcie się zabrać nastolatków!

Jest duże zainteresowanie sztuką Marii Matios „Słodka Darusia”. Ludzie oglądają wydarzenia z 1939 roku. Teraz mamy te same postacie, znęcanie się, tortury, co wtedy. Jest też zapotrzebowanie na gatunek rozrywkowy, coś lekkiego na odstresowanie. Jeśli chodzi o dziedziny, to są to edukacja, kultura i sztuka. Ale potrzebujemy jeszcze jednego produktu: naiwnego, dość prostego, bezpośredniego i dającego kredyt zaufania. Nie możesz być cały czas zajęty, ale z drugiej strony musisz się uczyć. Jest wiele projektów, które mają zmobilizować społeczeństwo do tego, by się nie poddawało i wstępowało w szeregi sił zbrojnych lub pomagało Ukrainie. Najważniejsze to nie siedzieć bezczynnie.

Irma Witowska w filmie „Smak wolności". Zdjęcie z prywatnego archiwum

Współcześni filmowcy często muszą dosłownie dokumentować rzeczywistość w filmach fabularnych (przykład: „Zielona granica” Agnieszki Holland).

Ta praktyka istnieje również w Ukrainie i jest normalna: niezależnie od tego, czy używasz zdjęć, kronik, czy filmujesz online świadków zdarzeń. Mamy wiele filmów dokumentalnych. Ukraina ma naprawdę dobre kino. Zdobyliśmy wiele europejskich nagród. Zrobiliśmy kilka filmów w ciągu dziesięciu lat. Kino rozwinęłoby się jeszcze bardziej, gdyby nie wojna. Jeśli coś gdzieś zwalnia, to tylko z powodu kwestii finansowych. Duży przemysł potrzebuje dużo pieniędzy.

Wszystko zależy od jednego słowa: zwycięstwo

Rozwój ukraińskiego kina po wojnie: jak Pani to widzi?

Najpierw wygrajmy wojnę. Nie mogę wybiegać tak daleko w przyszłość, bo wszystko zależy od jednego słowa: zwycięstwo. I tego, jak długo to potrwa. W Ukrainie jest wielu ludzi cennych dla kina, walczących teraz na froncie. Dlatego nie robię dalekosiężnych prognoz. Po zwycięstwie, oczywiście, ukraińskie kino otrzyma europejskie wsparcie. Ukraina stanie się obszarem badań dla kina i innych branż. Mam pozytywną wizję, ale musimy poczekać, aż wygramy.

Przypomnijmy ostatni film "Smak wolności". Jak duża część Pani gry była tam improwizowana?

Cały czas improwizuję; tylko martwi tego nie robią. Każdy aktor dodaje coś od siebie. Ilość improwizacji zależy od postaci, którą grasz. Nikt nie pracuje jak model: „Stań tutaj, spójrz w prawo lub w lewo”. Przychodzisz i robisz wszystko sama.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Agnieszka Holland, portret, reżyserka filmowa

Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć? 

Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.

Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.

Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację. 

Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji. 

Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej. 

To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.

A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna

Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.

Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p

Mam wrażenie, że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec. 

Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy.
Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać. 

My jesteśmy zdecydowanie w defensywie. 

Jak to się skończy?

Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy do jakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze. 

To jak dawać nadzieję?
Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.

Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?

Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.

No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi

W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z …. 

No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.

„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.

I wszystko inne przestaje się liczyć.

Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.

Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa

To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka. 

Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.

Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl

Wreszcie chociaż trochę otuchy. 

A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność. 

Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie. 

Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.

20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Joanna Mosiej

Kręcony w Ukrainie i w Stanach Zjednoczonych film dzieli się chronologicznie i tematycznie: najpierw pokazuje szkolenie żołnierzy Legionu Międzynarodowego w środku lata 2024 roku, a następnie ich udział w operacjach bojowych na froncie późnym latem i wczesną jesienią. A każda z części jest wypełniona innymi wątkami, tworząc obraz atrakcyjny głównie dla zagranicznego widza. I nie ma wątpliwości, że film został stworzony przede wszystkim dla niego.

Ukraińcy w Ukrainie wiedzą to wszystko. Niektórzy tkwią w tym od prawie 3 lat, od początku inwazji na pełną skalę, a niektórzy od prawie 11 lat, od początku zajęcia Krymu i wydarzeń w Donbasie.

Widz spoza Ukrainy otrzymuje krótką retrospektywę istnienia Ukrainy od XVII wieku - próby państwowości Bohdana Chmielnickiego i zniszczenia Siczy Zaporoskiej - do XX wieku z Ukraińską Republiką Ludową i walką wyzwoleńczą Ukraińskiej Powstańczej Armii.

Jednak "Pewnego lata w Ukrainie" z kilku stron w podręczniku historii jakiegoś młodego i mało znanego kraju zmienia się w opowieść o największym kraju w Europie, który od czterech wieków opiera się agresji jednego z największych państw na naszej planecie

Kalkulacja jest prosta i poprawna - określić układ współrzędnych, wskazać dane początkowe i rozszerzyć kontekst z lokalnego na globalny. I rozszerzyć go nie tylko wszerz, ale i w głąb, czyli objąć zarówno przestrzeń świata, jak i czas. Filmowcom udaje się przedstawić obraz grubą kreską, która nie pokazuje całej komplikacji, ale tylko wskazuje kierunek. Dla obserwatora z Ukrainy, który w jakiś sposób jest z tym zaznajomiony, jest to w porządku. Ale dla zewnętrznego może nie wystarczyć, by zrozumieć historię i jej znaczenie.

Dlatego na scenę wkraczają główni bohaterowie.

Większość Amerykanów (są też Brytyjczycy, Latynosi i inni obcokrajowcy) mówi o sobie, opowiadając, dlaczego przyjechali walczyć o Ukrainę, o czym myślą, jak widzą siebie wśród nas i nas. Te ludzkie losy stopniowo tworzą kolejny obraz, obraz w obrazie, rodzaj sceny w środku spektaklu. To budzi empatię.

Innymi słowy, "Pewnego lata w Ukrainie" przechodzi od kontekstu geopolitycznego do osobistego, pracując dla widza jako zwykłego człowieka, a nie jako obserwatora dokumentu w poszukiwaniu informacji

Historie brodatego wujka, faceta o szklistych oczach, wytatuowanego młodzieńca z napisem na szyi po angielsku "good luck not to die" i innych to historie zwykłych ludzi, ale też prawdziwych rzezimieszków, wojowników. Zaczynasz ich podziwiać i po ludzku im współczuć. I choć w pierwszej połowie filmu przechodzą szkolenie, to ogląda się ich oczami sąsiada, przyjaciela. Jeden z nich wciąż jest singlem, nie robi nic poza pracą jako żołnierz, drugi ma ukraińską dziewczynę, a trzeci służył w Afganistanie. Niezależnie od tego, czy urodzili się w Wielkiej Brytanii, Waszyngtonie czy Arizonie, wszyscy mają swoje własne historie, ale przede wszystkim są przepełnieni poczuciem sprawiedliwości i chęcią obrony Ukrainy przed rosyjską inwazją.

Reżyser filmu udał się do Pearl Harbor, którego atak rozpoczął II wojnę światową dla Amerykanów. Przeprowadzając wywiady z odwiedzającymi to miejsce znalazł nie tylko oczekiwany patriotyzm Amerykanów, ale także ich nieoczekiwany infantylizm i całkowite szybowanie w przestworzach, wraz z brakiem zrozumienia wydarzeń na ziemi: ktoś "wyznał", że nie lubi wojny, a ktoś, wymieniając "wersję" ataku na Pearl Harbor, wskazał biznesmenów.

To sprawia, że w bohaterach filmu, Amerykanach z Legionu Międzynarodowego, widzimy bohaterów przez duże H.

Jest w tym filmie sporo czarnego humoru. Gdzieś w regionie Kurska, wskakując do okopu wytatuowany Brytyjczyk przeklina, gdy słyszy, że chłopaki siedzą tu od kilku dni, czekając na ogień wroga. Ale przeklinanie to tylko pierwsza reakcja. Następną jest radość, że ludzie mają czas na porządny odpoczynek. I nasz bohater również dołącza do tego "odpoczynku". Ponieważ lubi wszystko w swojej pracy, z jej okopami i ostrzałem, ponieważ czyni go to wszystko lepszym, bardziej wytrwałym i profesjonalnym. I ma z tego zabawę.

Film opowiada o tych obcokrajowcach w służbie Ukrainy bez nadmiaru, bez patosu, a nawet heroizacji, spokojnie. Głośno się robi dopiero, gdy gruchnie wieść, że zniszczono wroga. I, że udział w tym zniszczeniu mieli chłopcy z Międzynarodowego Legionu.

20
хв

Jeden ukraiński film

Jarosław Pidhora-Gwiazdowski

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Jeden ukraiński film

Ексклюзив
20
хв

Kto chce nas skłócić?

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress