Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Moja przyjaciółka Switłana ma raka piersi. Przerzuty do kości i mózgu nie dają jej szans na przeżycie. Przebywa w hospicjum w Hiszpanii; jej rodzina jest w Kijowie. Postanowiła umrzeć samotnie. Ale jeśli myślisz, że to historia o bólu i łzach – mylisz się. To opowieść o niesamowitej sile i determinacji zwykłej-niezwykłej kobiety. I o tym, jak ostatnie lata życia człowieka mogą okazać się najjaśniejsze
Switłana w Hiszpanii. Zdjęcia z prywatnego archiwum
No items found.
Żeby stypa była wesoła
Chorowała od ponad 10 lat. Na początku leczenie działało, była w remisji. Ale potem nastąpił nawrót. W Ukrainie nie dawano jej już żadnych szans, postanowiła więc wziąć udział w eksperymentalnym badaniu klinicznym nowego leku w Hiszpanii. Informację o tym znalazła na Facebooku. Dzięki temu wygrała dodatkowe ponad trzy lata życia.
– Nie chciałam sprzedawać swojego mieszkania, zaciągać pożyczek, zostawiać dzieci, męża i teściowej bez dachu nad głową (mieszkaliśmy razem). Zdecydowałam więc, że jeśli zostanę zakwalifikowana do badań nad tym lekiem, jeśli tylko będę się nadawać, pójdę na leczenie – mówi Switłana. – A jeśli nie, to po prostu umrę w domu – chociaż naprawdę nie chciałam, żeby moja rodzina widziała mnie słabą.
Poza tym wydaliśmy już mnóstwo pieniędzy na leczenie i wszyscy byliśmy wyczerpani. Nie chciałam też uruchamiać jakiejś zbiórki. Ale przyjaciele i nieznani mi życzliwi ludzie zebrali kilka tysięcy euro na bilet do Hiszpanii i życie tam przez pierwszych kilka miesięcy. Dopóki nie znajdę sobie miejsca i trochę się nie przystosuję.
Osoby biorące udział w badaniach klinicznych nie płacą za leczenie, badania i testy. Nawet taksówka, jeśli pacjent poczuje się źle po chemioterapii, jest opłacana przez firmę farmaceutyczną. Ale już za posiłki poza szpitalem i zakwaterowanie płaci pacjent. Lek, który był testowany na Switłanie, nie ma jeszcze nazwy, tylko specjalny numer. Jej wyniki nie były złe. Z przerzutami, które się u niej pojawiły, diagnoza dawała jej maksymalnie sześć miesięcy życia. A ona żyje już ponad trzy lata.
– Bez względu na to, ile czasu zyskasz, to wciąż za mało – wyznaje Swieta. – Denerwują mnie hashtagi #cancer, nigdy nie słucham rad w stylu: „bądź pozytywna i walcz”. Zaakceptowałam swoją sytuację, śmierć jest częścią życia. Chcę, żeby stypa po mnie była wesoła, żeby wszyscy pamiętali, jaka byłam pogodna. I by głośno śpiewali wesołe piosenki. „Kalinę” też.
Szczera rozmowa, która przeraża
Ale krewni Swietłany nie są aż tak dzielni. W ich oczach jest za dużo bólu, a w słowach pobrzmiewa nadzieja na cud. Cud, który się nie wydarzy.
Switłana: – Wiem, że moja córka bardzo się boi zobaczyć mnie martwą. Więc mnie nie odwiedza, chociaż każda wiadomość, którą do mnie wysyła, mówi mi: „Mamo, kocham cię”. Boi się wejść na komunikator i nie otrzymać odpowiedzi. Postanowiłam, że zniosę to wszystko sama. Jestem silna, dam radę.
Chciałabym porozmawiać o mojej śmierci z przyjaciółmi, ale oni kładą ręce na moich uszach i mówią: „Ale przecież obiecano ci 20 lat…” Próbuję im powiedzieć, co jest teraz dla mnie ważne, ale prawie mi nie wolno: nie ma u nas zwyczaju rozmawiania o własnej śmierci z innymi ludźmi. Taka szczera rozmowa ludzi przeraża ludzi.
Jak to jest być noszoną na rękach
Switłana lubi rozmawiać o mężczyznach. Mówi, że dopiero w Hiszpanii po raz pierwszy poczuła się kobietą – pożądaną bez względu na wszystko. Przez 23 lata małżeństwa była przyjaciółką, matką, niezawodną partnerką. Nie, nie narzeka na swoje małżeństwo i jest wdzięczna mężowi. Ale gdyby nie choroba i przeprowadzka do Hiszpanii, nigdy nie doświadczyłaby, jak to jest być kobietą podziwianą i noszoną na rękach.
– Nawet taksówkarze mnie komplementowali, choć byłam wyczerpana w drodze na chemioterapię. Mężczyźni chcieli się mną spotykać mimo mojej nieuleczalnej choroby. W Hiszpanii to nigdy nie był problem, nawet gdy mówiłam, że umieram. „Cóż, ale przecież nie jutro” – odpowiadali i zapraszali mnie na randkę.
Kilka lat temu Swieta poznała przystojnego Hiszpana o imieniu Jose. Był od niej starszy, ale wciąż w dobrej formie i bardzo romantyczny. Nie bał się ani śmiertelnej choroby, ani tego, że jej piersi były okaleczone.
– Szczerze mówiąc, to był najlepszy seks w moim życiu. Kochał każdy centymetr mojego niedoskonałego ciała. Czułam, że jest mną zachwycony.
Nigdy nie jest za późno
Przed przeprowadzką Switłany do Hiszpanii mąż był jej pierwszym i jedynym partnerem. Byli razem od liceum. Dlatego wraz ze szczęściem, które poczuła, gdy poznała Jose, pojawiło się poczucie winy. Opowiedziała mężowi o wszystkim – i zgodzili się pozostać przyjaciółmi. Więcej: zasugerowała mu, by założył konto na Tinderze i znalazł sobie nową kobietę. Kiedy to zrobił i przedstawił swoją byłą swojej obecnej, Switłana do niej napisała. Opowiedziała swoją historię.
– Nie chciałam, żeby pomyślała, że odbiera mężczyznę umierającej kobiecie – wyjaśnia.
Opowiedziała jej, ile mogła, o zwyczajach i cechach swojego męża, o ważnych rzeczach dotyczących jej dzieci, a nawet teściowej. I tamta kobieta okazała się wspaniałą osobą. Zaakceptowała i pokochała nie tylko męża, ale także ich dzieci. Swieta jest jej bardzo wdzięczna. Czuje się spokojniejsza.
– Wygląda na to, że nigdy nie jest za późno, by się zakochać – mówi. – Chcę, aby każda kobieta o tym pamiętała i nie karała siebie nieszczęśliwymi związkami. Oczy kobiety powinny płonąć, nawet jeśli jest śmiertelnie chora. Niestety teraz nadszedł czas mojej śmierci i muszę porzucić te wspaniałe uczucia dla szpitalnego łóżka. Ale kiedy o nich myślę, czuję się szczęśliwa.
Nie odstraszyć cudu
O hospicjum, w którym obecnie przebywa, Switłana opowiada chętnie. Mówi, że Hiszpanie są bardzo przyjaźni i wykonują swoją pracę z zaangażowaniem. Mycie, zabieranie chorego do toalety, karmienie go jest dla nich ważną misją. Koleżanka z oddziału przynosi jej nawet kawę z kawiarni i opowiada o przystojnych mężczyznach, których widziała po drodze.
– Hiszpańscy przyjaciele odwiedzają mnie i przynoszą mi czekoladę – mówi Swita. – Mam dobre środki przeciwbólowe. Nie mogę narzekać na życie i jestem bardzo wdzięczna ludziom, którzy są ze mną. Być może dlatego, że kocham ludzi, oni zawsze mi pomagają. To moi przyjaciele z Facebooka zebrali ostatnio pieniądze na bilety dla moich dzieci, kiedy lekarze powiedzieli mi, że czas się pożegnać.
Dziś każdy dzień ze Swietą jest cudem, który boję się odstraszyć. Boję się otworzyć komunikator i nie zobaczyć wiadomości od niej. Otrzymuję je coraz rzadziej. Switłana nie ma już siły na pisanie.
P.S. Swita niedawno zmarła. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Czekam na śmierć, siedzę prosto na tyłku”. Córka wyśle jej prochy do Kijowa. Jej matka tak bardzo kochała to miasto.
Dziennikarka, specjalistka ds. PR. Jest mamą małego geniusza z autyzmem i założycielką klubu dla mam PAC-Piękne Spotkania w Warszawie. Prowadzi bloga i grupę TG, gdzie wspólnie ze specjalistami pomaga mamom dzieci specjalnych. Pochodzi z Białorusi. Jako studentka przyjechała na staż do Kijowa i została na Ukrainie. Pracowała dla dzienników Gazeta po-kievske, Vechirni Visti i Segodnya. Uwielbia reportaż i komunikację na żywo.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Ksenia Mińczuk: Na początku inwazji wyjechałaś do Włoch. Dlaczego wróciłaś?
Nina Chyhrina: Pochodzę ze Lwowa, ale dwa miesiące przed rozpoczęciam wielkiej wojny przeprowadziłam się do Browarów i tam zastała mnie inwazja. Ale było bardzo niebezpiecznie, więc wyjechałam – najpierw do obwodu dniepropietrowskiego, potem do Zaporoża, by pomóc mojej rodzinie opuścić Mariupol. Przez długi czas moi bliscy byli pod ostrzałem. Wiosną udało nam się ich wydostać i wtedy pojechałam do swojej matki we Włoszech. Mieszkała tam od dawna.
We Włoszech pracowałam zdalnie dla ukraińskiej firmy, ale z czasem pracy było coraz mniej. W końcu pojawiło się pytanie: Potwierdzić dyplom, szukać pracy we Włoszech i zostać tam na zawsze – czy wrócić do Ukrainy i zrobić coś ważnego?
Zostać w innym kraju i zawsze być tam obcą, czy wrócić do ojczyzny i tam żyć, niezależnie od sytuacji? Wybrałam to drugie
Niemal natychmiast po moim powrocie Rosja zaczęła atakować ukraiński sektor energetyczny. Browary były jednym z pierwszych miast, które odczuły to w pełni. Czy to było przerażające? Oczywiście, ale możesz umrzeć w każdym kraju. A jeśli jesteś w domu, to przynajmniej umrzesz na swojej ziemi.
Po powrocie do Ukrainy zajmowałaś się wolontariatam. Jak to się zaczęło?
Kiedy wróciłam, na początku 2023 roku, natrafiłam na czaty dla wolontariuszy, na których różne organizacje pisały o swoich potrzebach, a ludzie odpowiadali. Pracowałam jako członkini zespołów budowlanych. Odbudowywaliśmy szkoły, szpitale itp. Piłowaliśmy, sprzątaliśmy, nosiliśmy, kopaliśmy. Zazwyczaj w jednym miejscu pracowaliśmy jeden dzień, czasem dwa. Jeśli lokalna społeczność zapewniła nam nocleg, a pracy było dużo, zostawaliśmy na dłużej. Jednak gdy zaczęły się przerwy w dostawach prądu, wszystko stało się znacznie trudniejsze.
Saper pracuje na kolanach
Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Saperów 39 z 99 saperów humanitarnych w Ukrainie to kobiety. Kto zainspirował Cię do zostania saperką?
Pewnego dnia przypadkowo spotkałam kilku saperów. Byli w drodze do pracy, a my jako wolontariusze jechaliśmy do wsi Jahidne w obwodzie czernihowskim. Zaczęliśmy rozmawiać, zainteresowało mnie to co robią. Pomyślałam, żeby zostać saperką.
Na rozmowie kwalifikacyjnej powiedzieli mi: „To ciężka praca, w polu, na kolanach. Czy śnieg, czy deszczu – będziesz na zewnątrz. Czy to dla ciebie OK?” Odpowiedziałam, że OK, bo i tak ciągle jestem w ruchu, biegam albo wędruję. A kiedy zaczęłam pracować jako saperka, wszyscy wokół byli bardzo zdziwieni, że po 8-godzinnym dniu pracy mam jeszcze siłę na bieganie. „Pewnie leniuchujesz w terenie” – żartowali koledzy.
Jak rodzina zareagowała na Twoją decyzję?
Mama wciąż się martwi. Latem pojechałam do pracy w okolicach Mikołajowa i wtedy martwiła się jeszcze bardziej. W Słowiańsku, gdzie teraz jestam, też jest dość niebezpiecznie, bo zawsze coś może spaść na głowę. Więc każdego dnia, kiedy wracam z pola, piszę do niej, że nic mi nie jest. Zresztą, kiedy idę na pole, to też piszę. Taka nasza tradycja.
Trudno nauczyć się tego fachu?
Najpierw uczyłam się na sapera, potem na ratownika medycznego, a następnie na dowódcę grupy saperów – wszystko w ciągu roku i kilku miesięcy. Już podczas pierwszych praktyk w lutym zdałam sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Rzeczywiście – saper większość swojej pracy spędza na kolanach. Zimą ziemia jest zamarznięta, więc nie mogłam się doczekać lata. Ale lato nie było lepsze. Jest bardzo gorąco, a ty w kamizelce ochronnej, spodniach, butach...
Przyszły saper musi przejść rozmowę kwalifikacyjną. Musisz też spotkać się z psychologiem i narkologiem, niektórzy przechodzą nawet badanie wariografem. To wszystko dzieje się jeszcze przed szkoleniem, później każdy zdaje egzamin. Uwielbiam się uczyć, paramedycyna to moja ulubiona dziedzina. Jednak najtrudniej jest zostać liderem zespołu, bo trzeba mieć dużę wiedzę i sporo umiejętności: jak narysować mapę, jak prowadzić raporty, jak prowadzić grupę, trzeba też umieć rozpoznawać ładunki wybuchowe. Szkolenie na lidera trwa 10 dni, a na sapera 30 dni.
Jak wygląda dzień sapera?
Zazwyczaj wstajemy dość wcześnie, bo trzeba być w terenie o 8 rano. Teraz, w Słowiańsku, wstajemy o 5:30, żeby zdążyć na 8. Obiad jemy o 12.00, po nim przez godzinę odpoczywamy. Około 16.00 opuszczamy pole, następnie jemy kolację. Potem robimy, co chcemy – ja idę biegać. Każdy dzień jest taki sam. W niedzielę mamy wolne i mogę więcej biegać.
Co jest najważniejsze w tym zawodzie?
Uważność. Przed rozpoczęciam ręcznego rozminowywania trzeba zbadać teren. Dostajesz działkę i musisz ją zbadać za pomocą drona lub ostrożnie się po niej przejść. Musisz sprawdzić, czy są jakieś widoczne ślady zaminowania (skrzynie, pokrywy, elementy, które mogą eksplodować itp.). Po tym badaniu można mieć nadzieję, że obszar niebezpieczny jest mniejszy. Lider zespołu określa wtedy obszar do oczyszczenia, rysuje jego mapę, identyfikuje potencjalne zagrożenia i składa raport. Następnie obszar jest przygotowywany do ręcznego rozminowania.
Zajmuję się rozminowywaniem humanitarnym, którego zasady są takie same jak w przypadku rozminowania wojskowego – tyle że nasza firma nie ma pozwolenia na niszczenie znalezionych materiałów wybuchowych. To obowiązek Państwowej Służby Ratowniczej. Ale to, co robimy, jest równie niebezpieczne. Dlatego w naszym zawodzie najważniejsza jest uważność.
<add-big-frame>Według Ukraińskiego Stowarzyszenia Rozminowywania Humanitarnego istnieją trzy rodzaje rozminowywania: operacyjne, wojskowe i humanitarne. Pierwsze jest przeprowadzane przez Państwową Służbę ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, saperów policyjnych i specjalistów z Państwowej Służby Transportu Specjalnego. Rozminowywanie wojskowe robią żołnierze, by oczyścić drogi dla operacji wojskowych. W tym przypadku miny są usuwane tylko wtedy, gdy blokują szlaki niezbędne do przejścia lub wycofania się żołnierzy. Rozminowywanie humanitarne obejmuje badanie, mapowanie i oznaczanie pól minowych, a także oczyszczanie terenu – żeby cywile mogli wrócić do swoich domów i żyć bezpiecznie. <add-big-frame>
Na polu minowym nie ma płci
Spotkałaś się w pracy z dyskryminacją ze względu na płeć?
Nie, ale czasami faceci mi dokuczają: „To nie jest praca dla kobiet”. Albo: „Pozwól, że ci pomogę, jesteś kobietą”. W 2022 roku jeszcze tak bywało, ale teraz w cywilu jest coraz mniej mężczyzn, a zapotrzebowanie na rozminowywanie rosło. W terenie jestem saperem, na polu nie ma płci.
W niektórych firmach twierdzą, że kobiety są lepszymi saperami niż mężczyźni, bo są bardziej uważne. Kobiety są też lepszymi liderami. Lider musi przewodzić grupie i mówi się, że kobiety są w tym lepsze. Ogólnie rzecz biorąc, wszyscy saperzy wykonują tę samą pracę, jednak lider ma dodatkowe funkcje. Może nie pracować w terenie, lecz musi kontrolować cały zespół i pokazywać mu, jak pracować. Liderzy często współpracują ze wszystkimi. Kiedy pracowałam jako liderka w Chersoniu, kończyliśmy pracę na polu około 16, ale mój dzień pracy trwał do 22.
Gdzie w Ukrainie ziemia jest najbardziej zaminowana?
Dużo min znaleźliśmy w Słowiańsku, Mikołajowie i Chersoniu.
Obwody kijowski, czernihowski i sumski nie są tak zanieczyszczone jak terytoria, które były okupowane przez długi czas. Rosjanie nie zdążyli zaminować ich w takim stopniu. Ale rejon Chersonia to koszmar
Natrafialiśmy tam na wszystko, co można sobie wyobrazić, i to w bardzo dużych ilościach.
Strefy wojenne są zaśmiecone pozostałościami po walkach. Nie znajdziesz tam min przeciwpiechotnych czy potykaczy – tylko niewybuchy. Są też pola minowe na obszarach przed pozycjami. Rosjanie zaminowali je celowo, by nie można było się do nich zbliżyć. To najbardziej niebezpieczne miejsca. Teraz okupanci tworzą kombinowane pola minowe. Są tam zarówno miny przeciwpiechotne, jak przeciwpancerne. Takie rozminowywanie zajmuje najwięcej czasu. To musi być bardzo ostrożna praca, metr po metrze.
Co czujesz, gdy przechodzisz przez zaminowany teren?
Teraz nic, wcześniej strach. Zwłaszcza w tak niebezpiecznych rejonach jak obwód mikołajowski. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Gdy masz większe doświadczenie, nie jest to już takie straszne. Najbardziej przeraża mnie, gdy nie wiem, z czym mamy do czynienia – bo nie wiadomo, jak się zachować w takiej sytuacji. Kiedy masz wystarczającą wiedzę, jest o wiele łatwiej, jak w każdym zawodzie. Oczywiście nie każdy zawód wiąże się z bezpośrednim zagrożeniem życia, ale w naszym kraju jest teraz wiele niebezpiecznych rzeczy.
Nie da się oczyścić całej Ukrainy
Ile czasu zajmie oczyszczenie Ukrainy z min?
Skoro nadal znajdujemy amunicję z II wojny światowej, to po tej wojnie będziemy oczyszczać terytorium przez bardzo długi czas. Usunięcie wszystkiego jest prawie niemożliwe, nierealne jest oczyszczenie wszystkich terytoriów Ukrainy do zera. Ale nadzieja w technologii. Wiem, że wiele osób zajmuje się teraz produkcją dronów, które działają jak wykrywacze min. Wiem o maszynach specjalnie wyposażonych do tego celu. Za pomocą technologii możliwe jest szybsze rozminowywanie, ale to bardzo kosztowne.
Ręcznie saper oczyszcza 12 metrów kwadratowych w ciągu dnia. Grupa – jakieś 100 metrów kwadratowych dziennie. Ile osób jest skłonnych to robić? No i jest jeszcze kwestia finansowania. Nie wszystkie społeczności mogą sobie na to pozwolić.
Jakie pułapki zastawiają Rosjanie na Ukraińców?
Zostawiają wszystko, co tylko im przyjdzie do głowy: miny, improwizowane ładunki wybuchowe itp.
Pamiętam taką pułapkę: w ziemi był granat, na nim mina przeciwpancerna, a w środku jeszcze jeden granat
Niełatwo oczyścić takie konstrukcje. Z moich obserwacji wynika, że okupanci najczęściej zostawiają miny przeciwpancerne.
Powiedziałaś, że motywacją do zostania saperką była dla Ciebie chęć oczyszczenia okolic Mariupola dla Twojej rodziny. Co jeszcze cię motywuje?
Po tym jak pracowałam w obwodach mikołajowskim i chersońskim, motywują mnie ludzie, którzy przeżyli i nadal tam mieszkają. Opowiadają mi straszne historie: gdzieś wyleciał w powietrze rolnik wraz z traktorem, gdzieś indziej mężczyzna, który spacerował po ogrodzie. W Irpieniu odwiedziłam schronisko, w którym jest wiele zwierząt, które weszły na miny i przeżyły. A ile dzikich zwierząt ucierpiało... Na przykład w rezerwacie Zalissja zginęło wiele dzików. Chciałbym zapobiec temu, co dzieje się z ludźmi i zwierzętami. Dlatego pracuję. Moja praca jest potrzebna i to mnie motywuje.
Nie zasadzę nawet kaktusa, bo by usechł
Jakie historie opowiadali Ci ludzie z terenów deokupowanych?
Straszne. Kiedy pracowałam w obwodzie kijowskim, poznałam 80-letnią kobietę. Powiedziała mi, że okupanci wyrzucili ją z domu i sami się w nim rozpanoszyli. Musiała mieszkać w stodole. Kiedy ukraińskie wojsko zaczęło ich stamtąd wypierać, na odchodnym próbowali spalić ją i dom.
Większość tych historii jest przerażająca. Wszyscy byli maltretowani, szczególnie dzieci.
Bieganie pomaga mi radzić sobie ze wszystkimi okropnościami, o których słyszę. Kiedyś dużo biegałam z tego powodu, teraz biegam mniej, bo rzadziej spotykam się z ludźmi. Ale kiedy się z nimi spotykałam, zawsze słuchałam. Ludzi trzeba słuchać bez względu na to, jak to jest trudne. Przez jakiś czas spotykałam się z psychologiam, bo też potrzebowałam się wygadać. Ale z czasem zrozumiałam, że muszę zaakceptować fakt, że taka jest moja praca – i już zawsze tak będzie.
Co jest najtrudniejsze w byciu saperem?
Życie z dala od domu. Pracujemy w systemie zmianowym, więc prawie nigdy nie ma mnie w domu. Kiedy moi przyjaciele mówią: „Może powinnaś wynająć większe mieszkanie?”, odpowiadam: „Po co? Jestem w domu siedem dni w miesiącu”. Nie mogę nawet posadzić kaktusa, bo uschnie. Ale wiem, że ludzie, którzy pracują strefie zero, są w trudniejszej sytuacji, nie ma ich w domu przez wiele miesięcy. Dlatego nie narzekam i nigdy nie żałowałam swojego wyboru. Nawet przez sekundę.
Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.
Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?
Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.
Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?
Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.
Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Jak radzicie sobie ze strachem?
Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.
Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać
Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?
Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.
Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?
Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.
Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość
Kiedy niebezpieczeństwo było największe?
Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.
Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów
Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?
Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.
Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?
Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.
Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?
Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.
Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?
Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.
Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.
Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie
Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.
Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?
Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.
Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?
Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.
Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia
Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?
Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.
To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.
Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym
Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?
Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.
Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?
Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.
Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.
Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.
Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej
Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?
Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.
Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.
Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów
<frame>Wspaniale jest pójść na randkę z samą sobą, poczytać książkę w samotności lub wybrać się na samotną wycieczkę, ale czasami po prostu potrzebujesz towarzystwa. Gdzie znaleźć kogoś, kto nie sprawi, że będziesz chciał jak najszybciej uciec? Znalezienie odpowiedniej osoby nie jest łatwym zadaniem. Jest to jeszcze bardziej skomplikowane w przypadku migrantów, którzy znaleźli się w zupełnie nowym świecie. Sestry poprosiły Ukrainki o podzielenie się przez nie historiami dotyczącymi budowania relacji z obcokrajowcami. Piszemy o tym w serii artykułów dotyczących różnych krajów. Kolejnym naszym przystankiem są Stany Zjednoczone. <frame>
Uwaga: w tym cyklu przedstawiamy historie kilkudziesięciu kobiet, z którymi rozmawiałyśmy. Ich doświadczenia mają charakter osobisty i nie mogą być traktowane jako badanie socjologiczne.
Ostatni grosz na ukraińską żonę
Kilka lat temu, jeszcze przed pandemią i rosyjską inwazją, musiałam zaopiekować się starszym Amerykaninem na wózku inwalidzkim, który przyleciał do Ukrainy w ramach misji humanitarnej. Pomogłam mu zameldować się w małym hotelu na prowincji, a potem tłumaczyłam wszystkie jego prośby personelowi, który nie mówił po angielsku.
Z czasem się zaprzyjaźniliśmy, dzięki czemu mogłam poznać historię jego życia. Pokonał ocean nie tylko po to, by wesprzeć Ukrainę, ale także z desperacji: od dawna marzył o znalezieniu tutaj żony.
To była jego ostatnia nadzieja, bo na płatne portale randkowe wydał już wszystkie swoje oszczędności emerytalne
Okazało się, że w USA istniał cały przemysł swatający ukraińskie i rosyjskie kobiety z samotnymi Amerykanami, którzy tęsknili za tradycyjnymi wartościami rodzinnymi. Powstał rozbudowany system wyłudzania pieniędzy od samotnych Amerykanów: sprzedawano im książki, udział w szkoleniach i organizowano „randki na próbę”, by mogli poćwiczyć przed prawdziwymi spotkaniami. Przestrzegano ich też przed ryzykiem – na przykład podpowiadano, jak sprawdzić, czy kobieta nie przywiozła ze sobą męża z Rosji lub z Ukrainy. Oba te kraje były zresztą przedstawiane jako jeden, o podobnym kodzie kulturowym.
– Płaciłem za wszystko: za wykłady i szkolenia, za możliwość korespondowania na stronie internetowej, za tłumaczenie wiadomości – wyznał mi amerykański przyjaciel. – Potem zapłacił za lekcje angielskiego dla kobiety o imieniu Switłana, którą polubił na portalu. Kupował jej prezenty, zapłacił za leczenie jej matki i edukację córki. Powiedział mi, że czuł się jak rycerz, który ratuje tę kobietę przed wszystkimi życiowymi problemami życia. To trwało ponad cztery lata. Podobno Switłana była z nim w kontakcie zawsze, w dzień i w nocy.
Miał już wtedy ponad 70 lat. Przeżył wypadek samochodowy, po którym nie mógł już chodzić. W młodości był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, muzykiem klasycznym i wykładowcą uniwersyteckim. Zapytałam go, dlaczego dopiero teraz zdecydował się ożenić, skoro nigdy wcześniej nie był żonaty.
Wyjaśnił, że najpierw mieszkał z matką, która opisywała mu amerykańskie kobiety jako zbyt wyemancypowane i wymagające. A on marzył o bardziej tradycyjnej żonie
Kiedy matka zmarła, zaczął podejmować próby ułożenia sobie życia. Pewnego dnia, szukając towarzystwa, natknął się na płatny serwis reklamujący ukraińskie i rosyjskie kobiety. To był prawdziwy zawrót głowy: obiecano mu znalezienie „idealnej, tradycyjnej żony o wyglądzie modelki”. Na dodatek opis tej wymarzonej kobiety przypominał raczej obraz idealnej opiekunki: z wykształceniem medycznym, wyśmienicie gotującej gotowania, potrafiącej prowadzić dom, zdrowej, zawsze zadbanej, eleganckiej i mającej minimalne wymaganiami dotyczące jej wydatków.
Ukraińcy nie są konkurencją dla Amerykanów
Co ciekawe, w płatnych kursach budowania relacji osobny blok poświęcony był ukraińskim mężczyznom. Trenerzy przekonywali Amerykanów, że mężczyźni z krajów postsowieckich nie są dla nich rywalami, ponieważ nie cenią i nie szanują swoich kobiet, często nadużywają alkoholu i już po 35. roku życia wyglądają na zaniedbanych.
Przekonywali, że jedynym marzeniem kobiet – niezależnie od tego, czy są Ukrainkami czy Rosjankami – jest uzyskanie amerykańskich dokumentów. W tym celu są gotowe zrobić wszystko: być z dużo starszym mężczyzną lub kimś, kto nie jest szczególnie atrakcyjny ani zamożny – byle tylko uciec z postsowieckiej rzeczywistości do „cywilizacji”. Slogan serwisu brzmiał atrakcyjnie: „Możesz zdobyć żonę o hollywoodzkim wyglądzie, nie będąc milionerem – wystarczy, że jesteś Amerykaninem”.
Ta bajka nie była tania, więc konto emeryta szybko się opróżniało. Mój rozmówca postanowił więc przyjechać do Ukrainy, a konkretnie do Odessy, by w końcu osobiście poznać Switłanę i oświadczyć się jej. W torbie miał obrączkę i opakowanie viagry.
Łatwo sobie wyobtazić jego rozczarowanie, gdy się okazało, że żadnej Switłany tam nie było. To był tylko wymyślony marketingowy obraz, nad którym pracowało wiele osób. I nie wiadomo, czyje zdjęcia znalazły się w profilu „Switłany”
Na ulicach Odessy Amerykanin widział wiele pięknych kobiet, lecz nie spieszyły się z odpowiedzią na zaloty obcego starszego mężczyzny. Wrócił do domu bardzo zdenerwowany. Chcąc ostrzec swoich przyjaciół, że zostali oszukani, napisał „przewodnik” po rosyjskich i ukraińskich narzeczonych, którym już nie ufał.
Jesteś ze mną tylko dla zielonej karty?
To pytanie często słyszą ukraińskie kobiety, które znalazły się w Stanach Zjednoczonych po inwazji. Zauważają, że zainteresowanie Ukrainkami w USA wzrosło. Jednak stereotypy na ich temat, które kształtowały się tam przez lata, sprawiają, że Amerykanie wątpią w szczerość ukraińskich kobiet. Na drugiej lub trzeciej randce, nawet jeśli kobieta naprawdę mu się spodobała, taki facet może zapytać: „Jesteś ze mną, bo mnie lubisz – czy dlatego, że chcesz za mnie wyjść, by zostać w USA?”.
Temat ewentualnego amerykańskiego obywatelstwa jest triggerem nie tylko dla amerykańskiego, ale także dla ukraińskiego mężczyzny, jeśli utrzymujesz z nim związek na odległość – twierdzą ukraińskie kobiety
– Poznawałam Amerykanów na Bumble i na Pure [popularne aplikacje randkowe – red.]. Każdy ma swoje dziwactwa. Nawet w postępowym i kosmopolitycznym Nowym Jorku mężczyźni nadal są mężczyznami – mówi Anhelina. – Stwierdzenia typu: „kobiety wyjechały za granicę, żeby wyjść za mąż” to tylko jeden z fundamentów współczesnej mizoginii. Nadal rozmawiam z mężczyznami z Ukrainy, ale oni postrzegają ukraińskie kobiety tylko jako zasób, który utracili i który teraz „służy” obcokrajowcom, a nie im. Ich żal i ból są zrozumiałe, lecz to, czego kobieta chce dla siebie, żadnego z nich nie interesuje.
Nina, Ukrainka [imię zmienione na prośbę bohaterki – red.], mówi, że ma doświadczenie randkowania w trzech krajach: Ukrainie, Izraelu i Stanach Zjednoczonych.
– Mam 39 lat, po długotrwałym związku próbowałam zbudować nowy poprzez serwisy randkowe w Ukrainie. Ale na próżno. Na początku mieszkałam na głuchej prowincji. Mężczyźni mnie lubili, lecz nie dochodziło nawet do randek. Kijów i Lwów były pod tym względem lepsze, ale chodziło tylko o spotkania na seks bez zobowiązań. Po wybuchu wojny na pełną skalę wylądowałam na miesiąc w Izraelu. Miałam sześć randek w ciągu trzech tygodni. Jedna z tych znajomości, choć nie przerodziła się w związek, zaowocowała prawdziwą przyjaźnią. Tam wszystko było bardziej intensywne. Mężczyźni w Izraelu naprawdę szukają okazji do randek.
W Stanach sytuacja jest inna, jest więcej otwartości i szczerości. Istnieje wiele stron internetowych, gdzie możesz znaleźć mężczyznę, który będzie tak bliski twoim oczekiwaniom, jak to tylko możliwe. Na etapie selekcji trzeba tylko wypełnić kwestionariusz składający się ze 100 pytań.
Wypełnienie tego kwestionariusza nie pomogło jednak Ninie znaleźć tam partnera. Za to kontakt nawiązany na Tinderze zaowocował związkiem, który trwa już 9 miesięcy..
– Jestem feministką, więc patrzę na związki przez „feministyczny obiektyw” – mówi Nina. – Nawet w Stanach Zjednoczonych, pomimo całej tej gadaniny o równości, mężczyźni szukają partnerki, która pasuje do ogólnie utrwalonego wizerunku pięknej kobiety. Nie powiedzą ci w twarz, że nie jesteś tak piękna czy szczupła, jak by chcieli, ale możesz to poczuć. Tu nie ma zwyczaju pisania niegrzecznych rzeczy, otwartego sugerowania seksu – bo bardzo boją się kary. Groźba, że zgłosisz sprawę policji, natychmiast zmienia ton rozmowy. Tak było, kiedy pewien mężczyzna wysłał mi bez mojej zgody dickpic [zdjęcie penisa – red.]. Duża różnica między Ukrainą a USA czy Izraelem polega na tym, że kobieta nie zostanie zapytana o to, jaki robi barszcz czy jest dobrą gospodynią domową. Tutaj kobieta jest przede wszystkim człowiekiem, a nie kucharką czy sprzątaczką.
Pomimo krążących wszędzie historii o płaceniu „50 na 50”, Nina nigdy nie została poproszona o zapłacenie połowy rachunku.
Nie ma też jednak zwyczaju dawania kobietom ogromnych bukietów czy iPhone'ów 8 marca lub w Walentynki. Co najwyżej słodycze czy miłe okolicznościowe karteczki
– Zdecydowanym plusem w USA jest to, że nie ma presji na wiek. Chociaż mam 39 lat, nikt mnie nie pyta, dlaczego nigdy nie wyszłam za mąż. I nie jestem z tego powodu piętnowana – mówi Nina.
Nieszablonowi randkowicze
Inna Ukrainka, Nastia, doświadczona w kontaktach na portalach randkowych w Ukrainie i Stanach Zjednoczonych, potwierdza: wielu Amerykanów postrzega swoje obywatelstwo jako główny atut na rynku matrymonialnym.
– Amerykanie są przekonani, że jesteśmy gotowe zrobić wszystko dla zielonej karty – mówi. – Nie wahają się tym przechwalać, oferując nawet małżeństwo jako przysługę lub przyjacielskie wsparcie. Wykorzystują to jako sposób na szybkie zaciągnięcie kobiety do łóżka. Dla mnie to była czerwona flaga, gdy mężczyzna oferował coś takiego, choć nie wiedział nic o mnie, moich intencjach i pragnieniach. Nie chciałam zostać w USA, pracowałam tam na uniwersytecie.
Zarazem Nastia zauważa, że najważniejszą różnicą między Ukraińcami a Amerykanami na portalach randkowych jest sposób, w jaki się prezentują. Ukraińscy mężczyźni wysuwają wiele roszczeń wobec kobiet już od pierwszej wiadomości. – Jeszcze go nie znasz, a on już pisze: „Jeśli masz przyczepę [dziecko – red.] – przesuń palcem w lewo”. Albo: „jeżeli interesujesz się ezoteryką, nie jesteśmy z tej samej gliny”. I tym podobne.
Amerykanie na Tinderze opowiadają o sobie: jak wyglądają, czym się interesują, jakie mają hobby, gdzie pracują.
– Tylko raz natknęłam się na zastrzeżenie: kiedy facet napisał, że nie chce relacji z antyszczepionkowcem – wspomina Nastia
– Ale to było w czasie pandemii, kiedy nawet Tinder wprowadził znak „zostałem zaszczepiony”. Amerykanie mogą również z marszu określić rodzaj związku, którego szukają: monogamiczny, poligamiczny, otwarty itp.
Nastia mówi, że w USA zapomniała, czym jest migrena, co na ukraińskich portalach randkowych było dla niej doświadczeniem powszechnym. Mężczyźni potrafią prowadzić rozmowy na różne tematy, nie przekraczają granicy wulgarności i nie deprecjonują cię tylko na podstawie cech zewnętrznych.
– Proaktywność kobiety jest wysoko ceniona i nie ma czegoś takiego jak mężczyzna piszący pierwszy lub mężczyzna jako jedyny inicjujący komunikację. Jednocześnie mężczyźni bardzo powoli się do mnie zbliżają – zaznacza Nastia. – Miałam cztery prawdziwe randki, ale żadna nie przerodziła się w coś więcej niż przyjazną komunikację. Jest inaczej, gdy dochodzi do próby dobicia targu: „daję ci dostęp do obywatelstwa, a ty dajesz mi szybki dostęp do swojego ciała”. Zwykle Amerykanie są bardzo delikatni, powiedziałabym, że nawet cnotliwi.
Na randkach starają się być nieszablonowi: zapraszają na tańce, karaoke, a jeden z mężczyzn zaprosił Nastię na konkurs... rzucania siekierami. Płacą za randki, lecz chętnie akceptują inicjatywę kobiet.
– Kiedy płaci on, dbam o jego portfel i wybieram najtańsze dania. Nie są jednak skrępowani, więc lepiej zachować ostrożność z propozycjami w rodzaju: „pozwól, że tym razem to ja zapłacę”. Miałam taką sytuację, gdy żyłam ze stypendium i po opłaceniu czynszu zostawało mi 1200 dolarów (ci, którzy byli w USA, wiedzą, że to z ledwością wystarcza, by związać koniec z końcem). Pewnego razu facet zaprosił mnie na tańce, postawił mi drinka, a kiedy następnym razem ja zaproponowałam, że postawię mu drinka, zgodził się. Zjadł wtedy posiłek za 50 dolców, a ja piłam wodę, żeby móc zapłacić rachunek.
Inną amerykańską osobliwością jest to, że mężczyźni często przyjaźnią się ze swoimi byłymi, a nawet korzystają z ich rad przy nawiązywaniu nowych relacji
– Najdłuższy związek miałam z facetem o imieniu Jeremiah – wspomina Nastia. – To prosty robotnik, ale bardzo kreatywny i pomysłowy. Nic z tego nie wyszło, bo kiedy zaczęła się inwazja, spanikowałam – moje dzieci były wtedy w Kijowie. Zapytał, jak może mnie wesprzeć. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, wisiałam tylko cały czas na telefonie. Wtedy skontaktował się ze swoją byłą żoną i zaczął przynosić mi od niej ciepłe posiłki. Potem, kiedy udało mi się dotrzeć do Kijowa, on i ta była żona pomogli mi wrócić do USA z dziećmi. Był mi w zasadzie obcy, nawet się nie całowaliśmy, ale bardzo mnie wtedy wspierał.
* Bonus — już niedługo, w ostatnim artykule cyklu (Polska), znajdą się wskazówki, które na pewno pomogą Ci znaleźć partnera - na Ukrainie lub za granicą, dzięki serwisom randkowym online.
<frame>Wspaniale jest pójść na randkę z samą sobą, poczytać książkę w samotności lub wybrać się na samotną wycieczkę, ale czasami po prostu potrzebujesz towarzystwa. Gdzie znaleźć kogoś, kto nie sprawi, że będziesz chciał jak najszybciej uciec? Znalezienie odpowiedniej osoby nie jest łatwym zadaniem. Jest to jeszcze bardziej skomplikowane w przypadku migrantów, którzy znaleźli się w zupełnie nowym świecie. Sestry poprosiły Ukrainki o podzielenie się przez nie historiami dotyczącymi budowania relacji z obcokrajowcami. Piszemy o tym w serii artykułów dotyczących różnych krajów. Kolejnymi naszymi przystankami są Czechy i Bułgaria. <frame>
Uwaga: w tym cyklu przedstawiamy historie kilkudziesięciu kobiet, z którymi rozmawiałyśmy. Ich doświadczenia mają charakter osobisty i nie mogą być traktowane jako badanie socjologiczne.
Nieufny i nieśmiały jak Czech
Czesi, chociaż ich kraj jest geograficznie blisko Ukrainy, nie są zbyt otwarci na randki i wiązanie się z Ukrainkami. Większość mieszanych małżeństw zawierają z obywatelkami tych krajów Unii Europejskiej, które mają kulturowe i historyczne powiązania z Republiką Czeską – głównie Słowacji, Polski i Niemiec.
– Powiedziałabym nawet, że Czesi stronią od Ukrainek i trochę się ich boją – mówi 38-letnia Iryna, która mieszka w Czechach od kilku lat. – To raczej zamknięta społeczność, która ma wiele uprzedzeń wobec obcokrajowców. Na przykład rodzina mojego czeskiego chłopaka nie postrzega mnie pozytywnie, mimo że nie zrobiłam im nic złego, mam wyższe wykształcenie i pracuję w swoim zawodzie. Ojciec Tomasza [imiona obojga bohaterów zostały zmienione – red.] nieustannie mówi mu, że chcę go oszukać, zagarnąć jego majątek, że wszystkie Ukrainki to oszustki. Mówi nawet, że w rzeczywistości nie jestem rozwódką i tylko czekam, by sprowadzić tu mojego ukraińskiego męża.
Iryna wybrała Czechy jako kraj tymczasowego pobytu, bo przed wojną poznała tu swojego męża. Uczyła się dla niego czeskiego, ale kiedy przyjechała, okazało się, że nie był gotowy na związek z Ukrainką. Pomógł jej jednak stanąć na nogi.
– Mojego obecnego chłopaka poznałam w realu – mówi. – Kilka razy się spotkaliśmy, ale był zbyt nieśmiały, by się do mnie zbliżyć. Czesi przeważnie są nieśmiali i niezdecydowani. Niedawno pewien bardzo miły facet napisał post na jednej z lokalnych grup, że z dziesięć razy chciał podejść do dziewczyny pracującej przy kasie, ale się nie odważył. Teraz ona już tam nie pracuje, a on chce się dowiedzieć, czy ktoś wie, dokąd poszła.
Irinę i Czecha, którym się zainteresowała, zbliżyła gra w rzutki – to właśnie podczas niej otworzył się przed nią i zaprosił ją na randkę. Są razem od dwóch lat.
Iryna ostrzega, że spotykając się z Czechem, musisz być przygotowana na różne dziwactwa. To przez tę ich nieśmiałość
– Przyjaciel mojego chłopaka poprosił mnie, żebym przedstawiła go Ukraince, ale potem przez miesiąc bał się do niej podejść. Kiedy umówili się na randkę, upił się i... ugryzł ją w szyję.
Jak wiele stolic, Praga jest wielokulturowa. Jednak prowincja jest raczej nietolerancyjna wobec osób odmiennych kulturowo.
Krytyczne opinie wobec obcych, jak zaznacza Iryna, nie są wyrażane publicznie, ale w kręgu rodzinnym możesz się nasłuchać. Czesi nie będą okazywać emocji, okażą ci demonstracyjną uprzejmość, ale nie będą zadowoleni, że mają synową z tak zwanego kraju „trzeciego świata”.
– Niestety dotyczy to także ukraińskich kobiet, ponieważ przed inwazją były kojarzone głównie z imigracją zarobkową – mówi Iryna. – Ukraińcy często mieszkali w zatłoczonych akademikach, wdawali się w kłótnie i bójki, czasem łamali tutejsze zasady i prawo. Oczywiście nie wszyscy, ale takie sytuacje rzucały się w oczy i tworzyły ogólne wyobrażenie o naszym narodzie. Nikt nie zwraca uwagi na przyzwoitą Ukrainkę, która pracuje w fabryce od rana do nocy, by zarobić na życie. Ale wszyscy widzą Ukraińców, którzy upijają się w parku i wszczynają bójki. Często małe konflikty są podsycane przez siły polityczne, które czerpią z tego własne korzyści.
Stereotypowe postawy często przejawiają się w nieoczekiwanych sytuacjach. Na przykład na portalu randkowym możesz otrzymać wiadomość, że Czesi nie chcą mieć nic wspólnego z Ukrainkami
Urządźmy pokój dla dziecka
Pomimo nieufności wobec Ukrainek, Czesi nie zauważają między naszymi narodami szczególnych różnic kulturowych. Nie lubią się spieszyć i zanim zaczną działać, zawsze sprawę rozważą.
Iryna zauważyła, że związki Czechów trwają bardzo długo, czasem nawet 10 lat, zanim zdecydują się na ślub. Żony – Czeszki lubią mieć wszystko pod kontrolą, co nie wszystkim Czechom się podoba. W wielu rodzinach obowiązki domowe i wychowanie dzieci są dzielone równo.
– Jednak pod pewnymi względami Czesi przypominają ukraińskich mężczyzn: są zaradni i bardzo gospodarni – mówi Iryna. – Wielu z nich potrafi naprawić w domu wszystko. W odróżnieniu jednak od naszych mężczyzn, są bardzo zaangażowani w wychowywanie dzieci. Czesi sami przyznają, że Ukraińcy są bohaterami. Wielu otwarcie mówi, że w razie wojny nie poszliby walczyć z Rosją, bo by się bali, woleli wyjechać lub gdzieś się ukryć.
Mój czeski mąż z rozbrajającą szczerością przyznaje: „Kochanie, ja bym się zesrał w gacie. To wy, Ukraińcy, jesteście silni i odważni”
Wojująca abstynentka może mieć trudności ze znalezieniem odpowiedniego dla siebie Czecha, bo ludzie tutaj uwielbiają pić piwo. To część ich stylu życia.
– Jednak kiedy piją, nie są agresywni – mówi Iryna. – Kolejną wspaniałą cechą jest to, że kiedy coś mówią, możesz im wierzyć. Nie obiecują czegoś, czego nie zamierzają zrobić. Mogą być wyjątki, ale mój Tomasz jest typowym Czechem i to samo widzę w związkach innych Ukrainek z Czechami. Jeśli Czech nie planuje ślubu, powie ci o tym szczerze, zamiast zwodzić cię przez lata. Ale będzie hojny i skłonny do prawienia ci komplementów.
Tomasz zaakceptował moją córkę. Gdy powiedział: „Urządźmy pokój dla dziecka i zamieszkajmy razem”, moje serce się roztopiło. W Ukrainie wielu mężczyzn chciało chciało się ze mną związać, ale żaden nie chciał mojej córki.
Z romansami i namiętnym seksem jest już gorzej. Według statystyk Czesi uprawiają seks średnio dwa razy w miesiącu.
Kiedy Iryna sugeruje, że powinni kochać się częściej, jej facet wykręca się żartem: „Kochanie, nie psujmy statystyk”
Bułgarski pszczelarz, czyli jak w kinie
Inna, 44-letnia Ukrainka, wyszła za mąż po raz trzeci. Tym razem za Bułgara o imieniu Todor, którego poznała na portalu randkowym. Swojego drugiego męża, Ukraińca, też tak poznała. Rozstali się, bo jak mówi, spotkały się dwie zupełnie różne osoby.
– Na obronę tej metody zapoznawania się powiem, że moja matka również znalazła męża na portalu randkowym, mając 52 lata i będąc po rozwodzie. Od 13 lat jest szczęśliwą mężatką – mówi Inna.
Po drugim rozwodzie przyjaciółka namówiła ją do powrotu na Tindera. Zrobiła to bez entuzjazmu, bo jej ostatni potencjalny partner szukał „wolnego związku”. Powiedział jej o tym dopiero podczas spotkania w cztery oczy.
– Minęło trochę czasu. Przeglądałam portal po ciężkim covidzie i moją uwagę przykuło zdjęcie mężczyzny w stroju pszczelarza. Był starszy ode mnie, ale odniosłam wrażenie, że to ktoś inteligentny. Dałam mu lajka – i o nim zapomniałam. Później okazało się, że on tego lajka nie widział, bo za tę funkcjonalność trzeba było dodatkowo zapłacić. Tak czy inaczej, dostał moje zdjęcie w rekomendacjach.
Na półtora miesiąca Inna przestała korzystać ze strony. Kiedy na nią wróciła, zobaczyła wiele wiadomości, w tym jedną od pszczelarza. Był nauczycielem z trzema dyplomami i profesjonalnym muzykiem. W łamanym rosyjskim z marszu zakomunikował, że szuka tylko poważnego związku.
– Nie przypuszczałam, że to rozwinie się tak szybko – mówi kobieta. – Już astępnego dnia rozmawialiśmy na wideo, a dwa tygodnie później przyjechał do mojego rodzinnego miasta, niedaleko Odessy. Przestraszyłam się. „Tak szybko?”
Odpowiedział ironicznie: „OK, to piszmy do siebie przez kolejny rok, potem umawiajmy się na randki przez dwa, aż w końcu pobierzmy się jako starzy ludzie”. Zaryzykowałam
W Odessie spędzili razem dwa tygodnie. Na koniec poszli do jubilera – poprosił, by wybrała sobie pierścionek i została jego żoną.
– Sprzedawcy bili nam brawo, bo coś takiego widzieli tylko w kinie – uśmiecha się Inna. – Dwa tygodnie później wyjechał, oczekując, że przyjadę za nim do Sofii. Przyjechałam i zostałam. Cztery miesiące później Todor przywiózł z Ukrainy do Bułgarii mojego syna, który mieszkał wtedy z ojcem. Miesiąc później się pobraliśmy. Nasze małżeństwo trwa już cztery lata.
Tu nie ma cudzych dzieci
W regionie Odessy, skąd pochodzi Inna, wizerunek Bułgarów został ukształtowany przez mieszkańców Besarabii, gdzie mieszka duża bułgarska diaspora. Mają raczej patriarchalny styl życia, z pewnymi niezachwianymi zasadami, które przetrwały wieki. Współcześni Bułgarzy z Bułgarii są zupełnie inni.
– Z niczym się nie spieszą, są bardzo hałaśliwi, do nieznajomych czy starszych ludzi zwracają się po imieniu, nie dbają o porządek i często nie dotrzymują słowa. To wady, ale niektóre z nich mają też swoje dobre strony. To, że się nie spieszą, oznacza, że nie są zestresowani, nie przejmują się drobiazgami i wiodą życie „light”. Sjesta jest dla nich święta. Niegrzecznie jest nawet dzwonić w ciągu dnia, ponieważ Bułgar może wtedy spać.
Do zawierania małżeństw Bułgarzy podchodzą ostrożnie, wielu z nich żyje „bez pieczątki”. Po części pewnie dlatego, że rozwód oznacza sąd i duże koszty dla mężczyzny. Po rozwodzie niejeden zostaje bez niczego, „goły i bosy”. Ale najgorsza dla Bułgara jest utrata dzieci.
Bo Bułgarzy dzieci uwielbiają. Własne i cudze. W ich kraju panuje prawdziwy kult dzieci.
W transporcie publicznym nie ma zwyczaju ustępowania miejsca starszym. Za to kiedy do autobusu wsiądzie dziecko, nawet dziesięcioletnie, to dorosły może je posadzić na swoim miejscu, a na dodatek obdarować je komplementami
– Zraniona Bułgarka to potężny żywioł – mówi Inna. – Potrafi pozbawić mężczyznę wszystkiego, nawet kontaktu z dzieckiem. Todor i ja pobraliśmy się między innymi dlatego, że bez ślubu nie mogłabym osiąść w Bułgarii.
Inna zaznacza, że starsze pokolenie Bułgarów nadal nie postrzega Ukraińców jako narodu odrębnego od Rosjan. Jej zdaniem wiele osób w Bułgarii „nie zagłębia się w historię i nie ma szerokiego spojrzenia, więc ukraińskim kobietom nie jest tu łatwo”. Z drugiej strony – żyje się tu całkiem wygodnie i nikogo nie obchodzi, jak się ubierasz i jak wyglądasz. Przeszłość czasami daje o sobie znać w potępiających słowach starszego pokolenia czy w napisach na murach, domagających się ochrony „tradycyjnych wartości”.
Pomidory zamiast kwiatów
W mentalności tutejszych ludzi jest coś orientalnego. I nic w tym dziwnego, bo Bułgaria przez długi czas znajdowała się pod panowaniem Imperium Osmańskiego. Nawet zwyczaj kiwania głową przez Bułgarów w górę i w dół, gdy mówią: „nie”, a nie na boki, jak to jest w zwyczaju większości innych narodów, ma swoje korzenie w tamtym okresie.
Bałkański duch przejawia się we wszystkim: Bułgarzy szanują swoje tradycje, a więzi rodzinne są dla nich święte. Inna wyjaśnia, że w języku bułgarskim jest wiele słów na ich określenie.
Ci, którzy planują zawrzeć związek małżeński w Bułgarii, powinni być przygotowani na to, że ukraiński jest bardziej podobny do bułgarskiego niż do rosyjskiego. Tyle że wiele słów ma przeciwne lub odmienne znaczenia.
W związkach Bułgarzy są nieco skąpi, prości, niecierpliwi i impulsywni. Nic dziwnego, że mówi się o nich, że to tacy „słowiańscy Włosi”: potrafią ci przerwać, nie wysłuchując do końca, co chcesz powiedzieć. Ale to nie jest celowa nieuprzejmość, to cecha kulturowa.
– Niemożliwe jest utrzymywanie platonicznego związku z Bułgarem przez długi czas, trzymanie go na dystans – mówi Inna. – Oni tego nie zrozumieją. Są bardzo namiętni. Piękną dziewczynę po prostu trzeba zdobyć. Większość bułgarskich mężczyzn potrzebuje dużo seksu.
Wszyscy niezamężni przyjaciele męża Inny proszą go, by zapoznał ich z jakąś Ukrainką. Co ich przyciąga? Uroda, uprzejmość, gospodarność, lojalność i nieunikanie ciężkiej pracy. Wiedzą, że Ukrainka i domem się zajmie, i do pracy pójdzie
– Miejscowe kobiety zazwyczaj wybierają albo dom, albo pracę – mówi Inna. – Myślę, że wydałabym tu za mąż każdą z moich przyjaciółek, ponieważ Bułgarzy są przekonani, że ukraińskie kobiety marzą o poślubieniu ich. Tyle że przeciętny Bułgar nie ma pojęcia, jak wiele wymagań mają ukraińskie kobiety, jeśli chodzi o komfort i traktowanie. Tutaj w wielu dziedzinach, w tym w zalotach i związkach, obowiązuje zasada „jakoś to będzie”. Romantyczna randka z kwiatami? Strata pieniędzy. On woli ci przynieść pomidory!
Ukrainka może się grubo pomylić, myśląc, że przekona Bułgara do swojej narodowej kuchni. Bułgar jest bardzo konserwatywny, jeśli chodzi o jedzenie. Nie zachwycisz takiego barszczem (choć może spróbować) ani pierogami. Bułgarzy są oddani swojej kuchni, która, zaznaczmy, nie jest dobra dla osób o słabym żołądku. Jedna z tradycyjnych bułgarskich potraw, szkembe czorba (krowie flaki gotowane w mleku), zajęła piąte miejsce w rankingu najbardziej obrzydliwych potraw na świecie.
Bałkański Otello kocha swój kraj
Po pierwsze, nie wzbudzaj w Bułgarze zazdrości. Nie powinnaś też oczekiwać od niego, że będzie cię utrzymywał, i nie przesadzaj z kłótniami – Bułgar potrafi nagle wybuchnąć i często jest gotowy na konflikt. A co najważniejsze – nigdy nie mów źle o Bułgarii.
Chociaż Bułgarzy często narzekają na niedostatek, dla każdego z nich, od dziecka po starca, ojczyzna to świętość
Bułgarzy są bardzo dumni ze swojej historii i bohaterów, ich imiona nadają szkołom i instytucjom. Większość Bułgarów, zwłaszcza młodych, dobrze mówi po angielsku. Starsze pokolenie mówi głównie po rosyjsku.
– Mój mąż uczy angielskiego i mieszkał przez kilka lat w Stanach Zjednoczonych, Korei Południowej i Niemczech, gdzie mówił tylko po angielsku – mówi Inna. – Chociaż zna rosyjski, od pierwszych dni mojego pobytu w Bułgarii odmówił używania go, bym mogła szybciej nauczyć się bułgarskiego. I miał rację: rok później płynnie mówiłam po bułgarsku, a po trzech latach zaczęłam uczyć bułgarskiego obcokrajowców. Teraz, jako prawdziwy ukrainofil, mój mąż prosi mnie i mojego syna, byśmy uczyli go ukraińskiego. Robi postępy.
Jeśli chodzi o budowanie długotrwałej relacji z Bułgarem, wszystko jest indywidualne.
– W ustach osoby dwukrotnie rozwiedzionej może to zabrzmieć dziwnie, ale dla mnie najważniejsze są wspólne wartości i pomysły na przyszłość. Pomimo różnic kulturowych, odnaleźliśmy harmonię jako rodzina. Kochamy się i szanujemy, a co najważniejsze, pielęgnujemy nasz związek, w którym nigdy nie ma nudy. Każde z nas znalazło to, czego szukało.
* Bonus: ostatni artykuł z serii (Polska) będzie zawierał wskazówki, które z pewnością pomogą Ci znaleźć partnera – w Ukrainie lub za granicą, dzięki internetowym serwisom randkowym. Subskrybuj nasze kanały w mediach społecznościowych (Facebook,Instagram,Telegram), by nie przegapić kolejnych tekstów z tej serii. W poprzednich opowiedzieliśmy o Niemczech, Francji, Szwecji i Finlandii, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii i Irlandii, Hiszpanii i Turcji. Wkrótce odwiedzimy Stany Zjednoczone i Kanadę.
Olga Pakosz: Ostatni miesiąc w relacjach polsko-ukraińskich był wyjątkowo napięty. Kiedy pojawiają się takie momenty, zwłaszcza w czasie wojny, gdy Ukraina potrzebuje sojuszników, oczywiste jest, że na poziomach dyplomatycznym i politycznym podejmuje się próby załagodzenia sytuacji. Ale co w tej sytuacji mogą zrobić historycy?
Jarosław Hrycak: Niestety, bardzo niewiele. Właśnie wróciłem z konferencji „Historia Ukrainy: inicjatywa globalna”, na której obecni byli również polscy historycy. Rozmawialiśmy o tym, co możemy zrobić. Szczerze mówiąc, jesteśmy zmęczeni, ponieważ nikt nas nie słucha. Wydaje się, że nikt nawet nie chce nas słuchać. Zrobiliśmy już wiele i choć nie zawsze się zgadzamy, potrafimy się ze sobą komunikować. Moim zdaniem historykom brakuje obecnie politycznego wsparcia. Z obu stron brakuje woli politycznej, aby rozpocząć merytoryczny dialog na temat historii.
Jak według Pana powinien wyglądać taki dialog? Jakie kroki należy podjąć?
Uważam, że Wołodymyr Zełenski i Andrzej Duda, albo Donald Tusk, powinni zainicjować powołanie specjalnej komisji z odpowiednimi uprawnieniami, która opracowałaby wspólne stanowisko dotyczące Wołynia. Powinno to być krótkie oświadczenie, które wyrazi wspólne podejście do tego problemu.
Może ono zawierać różne warianty: od uznania przez Ukrainę tragicznych wydarzeń na Wołyniu, po decyzję o odłożeniu tej kwestii na późniejszy czas, z uwagi na trwającą wojnę. Najważniejsze, aby było to wspólne oświadczenie, które odzwierciedla stanowiska obu stron i świadczy o dobrej woli współpracy. To niezwykle istotne.
Rozumiem, że prezydent Zełeński nie ma teraz na to czasu, a Ukraińcy nie chcą zajmować się historycznymi sporami, gdy trwa wojna i stawką jest przetrwanie Ukrainy jako państwa. Mimo wszystko, to jest właśnie ten moment, kiedy niezałatwione sprawy z przeszłości mogą wyrządzić krzywdę, bo nie można ich po prostu odsunąć na bok i zignorować.
Niedawno na antenie radia RMF FM zapytano Krzysztofa Gawkowskiego, wicepremiera i ministra cyfryzacji, Krzysztofa Gawkowskiego, czy to odpowiedni moment, by asertywnie rozmawiać z walczącą z Rosją Ukrainą o tragedii wołyńskiej. Minister odpowiedział, że dla Polski zawsze jest właściwy czas, aby mówić o pamięci historycznej.
I w tym tkwi problem. W rzeczywistości przypadek polsko-ukraiński nie jest wyjątkowy, ponieważ historia jest skomplikowana wszędzie. W przypadku prawie każdego kraju istnieją podobne spory. Kluczowe jest tutaj sięganie po istniejące doświadczenia, ich analiza i wyciąganie odpowiednich wniosków.
W innej sytuacji znajdą się ci, którzy chcą „walczyć” o przeszłość, oraz ci, którzy dążą do pojednania wokół historii. Pytanie brzmi: kto z nich ma władzę?
Są też tacy, którym jest to obojętne. I nie wiadomo, co w tej sytuacji jest gorsze, bo jeśli tym, którzy mają władzę, jest obojętne, to ci, którzy chcą „walczyć”, zyskują większy rozgłos. W rezultacie głos tych, którzy pragną pojednania, jest bardzo słaby.
To ogólny schemat.
Bardzo istotne jest to, że zarówno w polskim, jak ukraińskim kontekście pod koniec lat osiemdziesiątych XX w., w momencie rozpadu Związku Radzieckiego, przewagę mieli ci, którzy dążyli do pojednania. Była to elita, która jeszcze pamiętała, czym jest wojna. Wśród niej znajdowali się również byli członkowie ukraińskiego podziemia. Rozumieli cenę wojny i zagrożenie ze strony Rosji, dlatego byli gotowi mówić o historii inaczej, niż robimy to teraz.
Jak rozmawiali?
Mówili o tym, że polsko-ukraińskie porozumienie jest kwestią życia i śmierci zarówno dla Polaków, jak dla Ukraińców. Ukraina nie może walczyć na dwóch frontach, dlatego front polsko-ukraiński trzeba zamknąć. Polacy także rozumieli, że istnienie Ukrainy jest warunkiem istnienia Polski
Na przykład w 1988 roku, czego prawie nikt już nie pamięta, w Rawennie odbyły się pierwsze spotkania historyków z Ukrainy oraz innych krajów. Było to pierwsze takie spotkanie, doszło do niego tuż przed rozpadem Związku Radzieckiego. Dlaczego właśnie Rawenna? Ponieważ była jednem z miast, które niegdyś pełniły funkcję stolicy Cesarstwa Rzymskiego, a wówczas [w 1988 r. – red.] obchodzono tam tysiąclecie Chrztu Rusi. W spotkaniu uczestniczyli polscy historycy zarówno z komunistycznej Polski, jak wywodzący się z Polonii. Właśnie tam pojawiła się myśl, że trzeba coś zrobić z naszą wspólną historią. Tak powstał pomysł projektu, który trwał cztery lata: celem było stworzenie wspólnych podręczników dla Ukrainy, Polski, Litwy i Białorusi.
W projekcie uczestniczyli młodzi historycy, co było bardzo istotne, ponieważ wnosili oni do niego świeże spojrzenie. W wyniku tego przedsięwzięcia powstało osiem podręczników. Jednym z nich była moja książka o historii Ukrainy, innym – praca Natalii Jakowenko. Odegrały swoją rolę.
Co mogą zrobić historycy? To moje dawne marzenie: wielokrotnie wyrażałem ideę stworzenia wspólnych podręczników, ale kiedyś dyplomaci podchodzili do tego z dużym sceptycyzmem – zwłaszcza polscy, uważający to za nierealne. Jednak teraz ci polscy dyplomaci, z którymi rozmawiam, przyznają, że to był dobry pomysł – napisać wspólne polsko-ukraińskie podręczniki.
Czy chodzi o polsko-ukraińską komisję ekspertów do poprawienia treści podręczników szkolnych do historii i geografii? Czy to ona miała zajmować się tym zagadnieniem?
Komisja istniała, ale się tym nie zajmowała. Jej zadaniem było przeglądanie podręczników i wprowadzanie korekt. Muszę przyznać, że pracowała całkiem dobrze, a ogólny dialog między polskimi a ukraińskimi historykami był bardzo owocny.
Oczywiście czasem pojawiały się ostre dyskusje, ale ogólny standard był dobrze uzgodniony. Mimo to komisja nie doprowadziła do jakichś znaczących rezultatów.
Wracając do Pana pomysłu napisania wspólnego podręcznika: z kim chciałby Pan nad nim pracować? Kto powinien brać udział w takim projekcie? Jak miałoby to wyglądać?
Uważam, że powinna to być grupa polskich i ukraińskich historyków. Dobrze byłoby również zaangażować historyków niemieckich. Napisanie wspólnego podręcznika jest bardzo ważne. Na przykład istnieje podręcznik do historii Ukrainy napisany przez polskich historyków – zresztą bardzo dobry.
Podręcznik do historii Ukrainy napisany przez polskich historyków?
To nie do końca podręcznik. To historia Polski dla Ukrainy. Został pięknie wydany w języku ukraińskim, ale mało kto o nim wie, ponieważ nakład był bardzo ograniczony. Został stworzony specjalnie dla Ukrainy. Jest naprawdę dobrze opracowany i bardzo wartościowy.
Jednak takie projekty mają niestety minimalny wpływ, ponieważ nie są promowane. Musi być duży nakład, a podręczniki powinny być szeroko dystrybuowane. Wymaga to politycznej woli po obu stronach – aby uczynić z tego nie tylko jednorazowe wydarzenie, ale faktyczny proces edukacyjny. Niestety na razie brakuje politycznej woli zarówno z jednej, jak z drugiej strony, by poważnie podejść do tej kwestii. Tak samo jak brakuje woli, by poważnie rozmawiać o Wołyniu.
Z czyjej strony brakuje chęci, by rozmawiać o Wołyniu?
Z obu.
Po stronie polskiej była zmiana rządu. Poprzednia władza, reprezentowana przez Prawo i Sprawiedliwość, poświęcała wiele uwagi kwestiom historycznym. PiS uczyniło pamięć historyczną jednym z kluczowych elementów swojej polityki, ponieważ jest ona dla tej partii bardzo ważna. Rząd Zełeńskiego natomiast nie ma czasu, by zajmować się przeszłością, a poza tym składa się z ludzi, którzy nie czują znaczenia historii. W składzie rządu znajdują się osoby, które wiedzą bardzo mało, a czasem prawie nic nie tylko o historii Polski, ale również o historii Ukrainy.
Przebaczamy i prosimy o przebaczenie
Jednak próby pojednania między Ukrainą a Polską w kontekście tragedii wołyńskiej miały miejsce wielokrotnie. Co według Pana należy zrobić, aby ten dialog był owocny?
Na początku lat 2000 prezydent Ukrainy Leonid Kuczma spotkał się z prezydentem Polski Aleksandrem Kwaśniewskim na Wołyniu i uścisnęli sobie dłonie. Ale czy można to nazwać prawdziwym pojednaniem?
To było raczej pojednanie na szczeblu państwowym, któremu towarzyszyła znacząca ochrona policyjna. Wokół zgromadzili się ludzie z dużymi transparentami, wielu mieszkańców było przeciwnych temu gestowi, nie akceptowali tej inicjatywy. Na Wołyniu wielu, a może nawet większość ludzi nie uważała, że władze powinny wspierać tę akcję.
Był to jedynie jeden z kilku symbolicznych aktów. Na przykład w 2013 roku ponownie próbowano osiągnąć pojednanie.
Za każdym razem gdy zbliża się rocznica wydarzeń wołyńskich, obie strony — zarówno polska, jak ukraińska — „dmuchają” na tę sprawę, obawiając się, że dyskusje mogą przybrać taki wymiar, który doprowadzi do kolejnych nieporozumień między Polakami a Ukraińcami
W 2013 roku grupa Polaków i Ukraińców zorganizowała spotkanie ówczesnego prezydenta Bronisława Komorowskiego z głową Ukraińskiego Kościoła greckokatolickiego, błogosławionym Światosławem Szewczukiem. Spotkali się w ukraińskim kościele przy ulicy Miodowej w Warszawie i podczas nabożeństwa padły słowa o pojednaniu. Było to bardzo ważne wydarzenie, ale niestety niewielu o nim słyszało. Nawet prasa nie poświęciła mu wystarczającej uwagi.
W 2015 roku, po Rewolucji Godności, ówczesny prezydent Ukrainy Petro Poroszenko przyjechał do Warszawy i uklęknął przed pomnikiem ofiar Wołynia. Ten gest był niezwykle symboliczny, ponieważ nawiązywał do historycznego aktu kanclerza RFN Willy’ego Brandta, który w 1970 roku ukląkł przed pomnikiem ofiar getta warszawskiego. W języku niemieckim ten gest nosi nazwę „Kniefall” – ukłon na kolanach. Poroszenko odtworzył ten gest niemal wiernie.
Jednak tamte wydarzenia nie zostały odpowiednio docenione i mało kto o nich wie. Moim zdaniem brakuje kluczowego elementu: oświadczenia parlamentu Ukrainy, podobnego do tego, które polski Sejm przyjął w sprawie Wołynia. Potrzebny jest oficjalny dokument, który legitymizowałby stanowisko Ukraińców wobec tragedii wołyńskiej.
Rozumiem, że mój pogląd jest kontrowersyjny i prawdopodobnie nie spodoba się wielu osobom, w tym może także Pani. Ale przyjmuję to spokojnie: Ukraińcy muszą przeprosić za Wołyń.
Nie podoba się...
Rozumiem, że to stanowisko wielu osobom się nie podoba. Ale prawda rzadko bywa przyjemna, bo jest skomplikowana i często bolesna. Ukraińcy, a ściślej mówiąc: Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), ponoszą odpowiedzialność za te tragiczne wydarzenia. To nie oznacza, że wszyscy członkowie OUN czy UPA brali w tym udział, ale to Ukraińcy dopuścili do tego, by do tej tragedii doszło. Uznanie tego faktu nie powinno być postrzegane jako upokorzenie narodowe. Powinno to być aktem godności, odwagi i dojrzałości oraz dowodem gotowości strony ukraińskiej do przyjęcia swojej odpowiedzialności.
Tak samo po stronie polskiej powinna być gotowość do odpowiedniego kroku. W takim samym stopniu, w jakim Ukraińcy muszą uznać odpowiedzialność za wydarzenia z 1943 roku na Wołyniu, Polacy powinni przeprosić za politykę, która doprowadziła do tych tragicznych skutków.
Uważam, że pojednanie powinno nastąpić na wzór dialogu polsko-niemieckiego z 1965 roku, kiedy to biskupi obu stron napisali do siebie: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”
Zajmuję się polsko-ukraińskim pojednaniem od dłuższego czasu i uważam to za największe osiągnięcie mojego życia. Jednym z najważniejszych aktów pojednania było spotkanie przedstawicieli dwóch Kościołów: błogosławionego Lubomyra Huzara jako głowy Ukraińskiego Kościoła Greckokatolickiego oraz kardynała Mariana Jaworskiego jako arcybiskupa metropolity Kościoła katolickiego w Ukrainie. Pracowała nad tym cała grupa ludzi. W jej skład wchodzili weterani, którzy naprawdę wiedzieli, czym jest wojna: uczestnicy polskiej Solidarności, ukraińscy dysydenci, członkowie Helsińskiej Grupy. To byli ludzie o dużym formacie intelektualnym, prawdziwi liderzy. Byli to ludzie, którzy rozumieli wartość pokoju – jak Lubomyr Huzar i Marian Jaworski, którzy mieli wówczas ponad 70 lat i ogromne doświadczenie życiowe. Szczególnie dobrze pamiętam przyjazd Jacka Kuronia. Chociaż był już wtedy ciężko chory, specjalnie przybył na to wydarzenie, by wesprzeć pojednanie.
Dziś z tamtego grona nie ma już niemal nikogo. Straciliśmy nie tylko ich fizyczną obecność, ale też ich moralne wsparcie oraz zrozumienie wagi tej sprawy. Poczucie wartości pojednania zniknęło, a zamiast tego zagłębiliśmy się w małe polityczne konflikty.
Chciałam tylko powiedzieć, że w kontekście Wołynia ten temat jest jeszcze bardziej niewygodny, ponieważ jest bardzo często wykorzystywany przez rosyjską propagandę.
Właśnie o to chodzi. Trzeba rozwiązać ten problem i go zneutralizować. Ukraińcy często nie zdają sobie sprawy z tego, że problem Wołynia nie zniknie. Niezależnie od tego, czy będzie wojna, czy jej nie będzie, czy odbędą się wybory prezydenckie, czy nie – ta kwestia pozostanie aktualna. Dla Polaków problem Wołynia jest tak samo istotny, jak dla nas Hołodomor: to głęboka trauma, którą trzeba zrozumieć i właściwie ocenić.
W przypadku Hołodomoru mamy wyraźnie określonego wroga, który zadał nam tę straszliwą ranę – Rosję, Kreml. Natomiast tutaj sytuacja jest zupełnie inna i niezwykle trudna, ponieważ wrogiem staje się ktoś z bliskiego otoczenia – Ukraińcy, z którymi Polacy mają obecnie strategiczne, partnerskie relacje. To bardzo skomplikowana sytuacja, ale moim zdaniem można ją obrócić na korzyść, jeśli podejść do niej w odpowiedni sposób, podjąć rozmowę i jasno wyrazić swoje stanowiska.
Jestem zwolennikiem pojednania i konsekwentnie się za nim opowiadam, ponieważ uważam, że przyniesie korzyści zarówno Polakom, jak Ukraińcom.
Każdy ma własne symbole
Czy w naszej wspólnej historii są pozytywne momenty, które mogłyby stać się podstawą do pokazania, że mieliśmy dobre wspólne doświadczenia i możemy do nich powrócić?
Oczywiście. Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że choć Ukraińcy żyli w Rzeczypospolitej, która nie była dla nich dobrą matką, raczej macochą, to jednak to doświadczenie odegrało ważną rolę w kształtowaniu nas jako narodu, który zasadniczo różni się od Rosjan.
Nawet ukraińscy Kozacy, którzy buntowali się przeciw Rzeczypospolitej, przejęli od niej pewne tradycje, w tym demokrację szlachecką. W Rzeczypospolitej władza królewska była ograniczona, istniała pewna forma demokracji, choć często bliższa anarchii, a główną zasadą było „nic o nas bez nas”. Warto zauważyć, że państwo kozackie było w istocie kopią Rzeczypospolitej. Hetmana wybierano, jego władza była ograniczona, ważną rolę odgrywała kozacka starszyzna. Przykładem tego jest Konstytucja Orlika, która opierała się na podobnych do wymienionych zasadach.
To właśnie nasze polityczne tradycje, w których władza jest ograniczona, odróżniają nas od Rosjan. W Kijowie nie byłby możliwy ani Putin, ani Stalin. Tak jak w Polsce nie może pojawić się polski Putin czy polski Stalin. Dlaczego? Bo mamy wspólne europejskie tradycje
Powiedziałbym nawet, że to nie są tylko polskie, ale ogólnoeuropejskie zasady, które wywodzą się z przekonania, że władza królewska powinna być ograniczona. To jest zachodnie podejście, z którego później rozwinęła się koncepcja państwa prawa.
Idea istnienia społeczeństwa obywatelskiego, które posiada prawa i może wpływać na procesy państwowe, również jest bardzo zachodnia. Dotarła do nas przez Rzeczpospolitą i wyraźnie odróżnia nas od Rosji. To pierwszy ważny aspekt.
Drugi aspekt: mimo konfliktów i krwawych wojen, zawsze staraliśmy się szukać porozumienia. Począwszy od Unii Hadziackiej, przez XIX wiek – przypomnijmy choćby Kulisza i Szewczenkę – aż po XX wiek, kiedy Piłsudski próbował znaleźć wspólny język z Ukraińcami. Nawet po tragedii wołyńskiej były próby pojednania między Ukraińcami a Polakami.
Najważniejszą rolę w tym procesie odegrała „Kultura” Jerzego Giedroycia w latach 50. Warto także podkreślić, że Polska była pierwszym państwem, które uznało niepodległość Ukrainy. To nie był przypadek – to była świadoma polityka. Znam tę historię od Adama Michnika. Opowiadał, jak w noc po referendum razem z Lechem Wałęsą i Jackiem Kuroniem siedział przy radiu, czekając na ogłoszenie wyników. Chcieli jako pierwsi złożyć Ukrainie gratulacje z okazji uzyskania niepodległości, obawiając się, że uprzedzi ich Kanada. Polska wyprzedziła Kanadę dosłownie o 5-10 minut. Ale to było bardzo ważne: Polska stała się pierwszym krajem, który uznał niepodległość Ukrainy. To był symboliczny gest: „Kończymy wojnę, nie walczymy już z wami”.
Moim zdaniem jedynym nierozwiązanym problemem w polsko-ukraińskim pojednaniu pozostaje kwestia Wołynia
Naprawdę jedynym?
Tak, tylko Wołyń. Innych problemów nie widzę. Oczywiście nie będę wspominał o obecnych sporach, jak choćby kwestia związana ze zbożem – to problem tymczasowy. Już nie spieramy się o postać Bohdana Chmielnickiego, choć swego czasu dla Polaków 11-letnia wojna prowadzona przez Chmielnickiego miała taki sam symboliczny wydźwięk, jak później Bandera.
Dziękuję, że wspomniał Pan o Banderze. Kiedy w rozmowie pojawia się temat Bandery, nawet moi umiarkowani polscy przyjaciele mówią: „Jak możecie czynić z niego bohatera? Przecież to morderca!”. Odpowiadam, że Ukraińcy mają prawo sami decydować, kto jest ich bohaterem, a oni na to: „Ukraińcy to dziwny naród, skoro robią bohaterów z morderców”.
Na to trzeba odpowiedzieć, że Bandera nie jest jedynym ani najważniejszym bohaterem ukraińskiej historii. Głównymi bohaterami ukraińskiej historii są Kozacy i Szewczenko (śmiech). Polacy często myślą, że portret Bandery wisi w każdym ukraińskim domu czy mieszkaniu, ale przecież tak nie jest.
Trzeba to wyjaśniać. Trzeba też tłumaczyć, że Bandera pełni w historii Ukrainy rolę symbolu, swoistej „bandery”, jak na statku, wskazującej kierunek.
Bandera jest symbolem walki z Rosją, nie z Polakami
Kto dzisiaj w Ukrainie myśli o Banderze jako o wzywającym do walki z Polakami? To już przeszłość. Bandera w Ukrainie funkcjonuje w bardzo liberalnym kontekście. Już kiedyś mówiłem, że te frazy, które przypisuje się Banderze, to tak naprawdę słowa Benjamina Franklina i Victora Hugo. To jeszcze raz pokazuje, że Bandera w ukraińskim kontekście brzmi zupełnie inaczej niż w polskim.
Bardzo często w relacjach między dwoma narodami będą pojawiały się postaci, które dzielą. Brytyjczycy mają Olivera Cromwella, który dzieli Anglików i Irlandczyków. Dla Anglików jest bohaterem, dla Irlandczyków – katem. Ale jest ogólna zgoda, że go akceptują. Potrafią się z tym pogodzić. Pamięć historyczna działa w ten sposób, że żaden bohater nie funkcjonuje tak samo w dwóch sąsiadujących narodach. Rozumie Pani? Pamięć historyczna to nie historia, to pamięć. To coś zupełnie innego, to kwestia tego, jak myślimy o historii. I bardzo ważne jest to, że Ukraińcy nie myślą o Banderze jako o anty-Polaku, lecz jako o symbolu walki z Rosją. Głównym promotorem Bandery w Ukrainie jest Putin. Gdyby nie było Putina, pojawiliby się inni bohaterowie.
Kiedyś rozmawiałem z moim szwedzkim kolegą i zapytałem go, kim obecnie są bohaterowie Szwedów. Pomyślał przez chwilę i odpowiedział: „Może ABBA”.
A ja myślałam, że bohaterem jest król.
No właśnie, pomyśleliśmy: dlaczego? My myślimy tak, bo żyjemy w społeczeństwie, które toczy wojnę. Zakładamy więc, że wszyscy tak myślą. A Szwedzi już od dawna tak nie myślą. Oni wybierają symbole pokoju, ponieważ mają ten luksus – nie są w stanie wojny. W czasach wojny społeczeństwo sięga po inne symbole niż w czasach pokoju.
Postawienie sprawy w ten sposób: „albo Wołyń, albo zamykamy Ukraińcom drogę do Europy” jest kontrproduktywne. Ukraińcy mogą łatwiej pogodzić się z Polakami w kwestii Bandery, będąc częścią Europy, a nie pozostając poza nią
Przypomnę, że na początku lat 2000. odbyła się szeroka debata na temat Jedwabnego. W 2001 roku, podczas 60. rocznicy pogromu w Jedwabnem, prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski i prymas Józef Glemp przeprosili za tę tragedię. Ale czy takie przeprosiny byłyby możliwe w komunistycznej Polsce albo gdyby Polska była poza Unią Europejską? Przynależność do Unii Europejskiej i przyjęcie europejskich wartości pomagają zmierzyć się z trudnymi momentami historii, ponieważ wiąże się to z inną kulturą polityczną i historyczną. Dlatego uważam, że stawianie warunku: „albo Wołyń, albo Unia Europejska” jest w obecnej sytuacji niewłaściwe. Potrzebujemy jednego i drugiego. O Wołyniu łatwiej będzie rozmawiać, kiedy Ukraina znajdzie się w Unii Europejskiej.