Exclusive
20
min

Naszej historii jeszcze światu nie opowiedzieliśmy

W Galerii Tretiakowskiej dział sztuki starożytnej otwiera nasz Dmytro Sołuński, skradziony przez Rosjan. Nie przyznają się, że to kijowska mozaika, przewieziona do Moskwy w latach 30. XX wieku na przechowanie. Mieli ją zwrócić, ale zawieźli do Moskwy, a teraz jest prezentowane jako ‘arcydzieło sztuki rosyjskiej’” – mówi Ołena Grozowska, kijowska malarka i historyczka sztuki

Oksana Gonczaruk

Elena Grozovskaya na tle mozaikowego panelu „Wiatr” autorstwa dysydentki Alli Gorskiej. Zdjęcie: Nastya Telikova/Historia lokalna

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Jednym z najbardziej udanych wojennych projektów artystycznych w Ukrainie była retrospektywna wystawa „Ałła Horska. Boriviter”, która odbyła się w tym roku w Ukraińskim Domu i przyciągnęła tysiące widzów. Kuratorem wystawy, której wpływ na ukraińskie społeczeństwo określono mianem „narodowego katharsis”, była malarka i krytyczka sztuki Ołena Grozowska. Rozmawiamy z nią o ukraińskim rynku sztuki w czasie wojny, o fenomenie wystawy Ałły Horskiej i rosyjskiej „kulturalnej operacji specjalnej”.

Wystawa Ałły Horskiej. Zdjęcie: Ukrinform

Tragedia Bykowni odzwierciedla to, co dzieje się teraz na terenach nieokupowanych

Oksana Honczaruk: Dlaczego wystawa Ałły Horskiej stała się sensacją w Ukrainie?

Ołena Grozowska: Ałłą Horską zajmujemy się od lat. Studiujemy jej twórczość, tworzymy archiwum ukraińskiej sztuki pod nazwą Ukrainian Unofficial. Obejmuje ono sylwetki artystów z Kijowa i Lwowa, którzy wyszli poza socrealistyczny kanon. Ałła Horska jest jedną z gwiazd tej sztuki.

To nie była tylko wystawa, ale rodzaj badań, w których wszystko się połączyło: nasza wcześniejsza praca i fakt, że dom aukcyjny „Dukat” współpracował z potężnym zespołem Ukraińskiego Domu. Złożona przestrzeń budynku została przez nas sensownie wykorzystana.

Rezultatem jest opowieść bogata w znaczenia: oprócz materiału wizualnego, pojawił się kontekst historyczny. Dzięki temu ludzie szukają odpowiedzi na swoje pytania o przeszłość

Historia prześladowania i zamordowania Horskiej, a także zniszczenia jej mozaik w Mariupolu przez rosyjskich okupantów, odbiła się szerokim echem. Wszystko to poruszyło wrażliwe struny. W efekcie w ciągu półtora miesiąca wystawę odwiedziło 50 tysięcy osób. To rekord w przypadku Ukraińskiego Domu.

Mariupolska mozaika Ałły Horskiej przed i po rosyjskim ostrzale

Powiedziała Pani, że to było jak narodowe katharsis...

Tak, zwłaszcza w ostatnich dniach, kiedy ludzie zdali sobie sprawę, że muszą zdążyć z obejrzeniem wystawy. Ileż łez widziałam w oczach tych, którzy opuszczali salę poświęconą Bykowni... Nie mieliśmy za zadanie nikogo przestraszyć ani wzruszyć. To zadziałało, bo ludzie pozwolili, by wszystko przez nich przeszło. Poza tym przeszłość łączy się z teraźniejszością, a tragedia Bykowni rezonuje z tym, co dzieje się teraz na nieokupowanych terytoriach: z masowymi grobami Ukraińców, zabitych i torturowanych przed śmiercią przez rosyjskich okupantów.

Kiedy ludzie zdają sobie sprawę, że zło, które wydarzyło się w latach 30. XX wieku, nie zostało jeszcze ukarane – że wykiełkowało i powróciło, są zszokowani

Ta ciągłość jest odczuwana jako związek między biografią jednej osoby a wielkim historycznym płótnem.

Cieszę się z tego, ale z drugiej strony to wyzwanie, bo każde kolejne wydarzenie musi być c najmniej na tym samym poziomie. Obecnie pracujemy nad nowym projektem, który – mam nadzieję – zaistnieje w przyszłym roku, również w Ukraińskim Domu. Pokażemy niektórych z naszych nieoficjalnych artystów, którzy tworzyli po II wojnie światowej. Teraz potrzebujemy tylko dużych wystaw w najlepszych miejscach na świecie.

Na początku wojny dyrektor Ermitażu powiedział, że wystawy sztuki rosyjskiej były również „operacją specjalną” i „wielką ofensywą kulturalną”. Czy to samo dzieje się teraz na świecie?

Dopóki Rosja istnieje, ta „operacja specjalna” będzie twała. Ale to jest prawdopodobnie pierwszy raz, kiedy jej mechanizmy wyszły na jaw. To znaczy, że rzeczy, których doświadczyliśmy, ale które nie w pełni zrozumieliśmy, można teraz zobaczyć.

Na Zachodzie ludzie tego nie dostrzegają, ponieważ ich kultura nie ma na nich bezpośredniego wpływu. Jesteśmy najbliższą ofiarą Rosjan i w rzeczywistości ten potwór został zbudowany na kradzieży naszej kultury i tożsamości.

Dla Rosjan ważne jest, aby nadal nas niszczyć, ponieważ nasza historia i kultura zostały zawłaszczone i tylko poprzez zniszczenie świadków tych zbrodni będą mogli nadal opowiadać światu o swojej „wielkiej rosyjskiej kulturze”

Niestety istnieje niewiele forów, na których możemy o tym mówić. Ale mówienie o tym jest to konieczne, bo w ciągu ostatnich 15-20 lat to zjawisko osiągnęło gigantyczne rozmiary.

Śledzi Pani te procesy?

Tak, śledzę. Rosyjska ekspansja kulturalna na świecie jest bezprecedensowa i to jest świadoma polityka. Ogromna liczba rosyjskich wystaw, odbywających się w najlepszych muzeach świata, miała na celu zademonstrowanie wielkości rosyjskiej kultury. Pisałam o tym, co możemy przeciwstawić Rosjanom, ale to nie wystarczyło.

Obraz Ołeny Grozowskiej „Przesłuchanie gada”, 2014

W 2018 roku Watykan gościł wielką wystawę w bazylice Świętego Piotra, zatytułowaną „Rosyjska droga. Od Dionizego do Malewicza”, której kuratorem był słynny rosyjski krytyk sztuki Arkadij Ippolitow. Powstał o niej reportaż, w którym Putin i papież całowali ikony. Wtedy Krym był już zaanektowany, w Ukrainie trwała wojna, a Rosjanie chcieli wmówić światu, że po prostu „odbierają to, co do nich należy”.

Jednocześnie na wystawie znalazły się prace Malewicza i Kramskiego – czyli Ukraińców, których Rosja zawłaszczyła! A dziś pytamy, dlaczego papież artykułuje absolutnie prorosyjskie imperialne poglądy. Bo ta praca trwa od wieków. Teraz próbujemy zmienić tę sytuację w trybie awaryjnym. Ale żeby ją zmienić, musimy przynajmniej zrozumieć, jak działa system instytucji artystycznych na Zachodzie, jakich narracji używać i jak opowiadać o sobie. Rosja od dawna to analizuje i wykorzystuje do swoich hybrydowych wpływów.

To, co robią teraz, jest jeszcze gorsze, bo nie jest łatwo jedną ręką zabijać ludzi, a drugą prezentować „arcydzieła wielkorosyjskiej kultury”. Dlatego wprost krzyczę, że dziś potrzebujemy dużych wystaw, które opowiedzą o nas światu w najważniejszych miejscach na świecie.

Może Pani podać przykłady współpracy Ukrainy z międzynarodowymi instytucjami artystycznymi w czasie wojny?

Choćby Narodowe Muzeum Sztuk. Objeżdża świat z wystawą ukraińskiej sztuki modernistycznej. Ale powinno być tego więcej.

Tryptyk „Życie” Fiodora Kryczewskiego w Wiedeńskim Muzeum Belvedere w ramach wystawy „W epicentrum burzy. Modernizm na Ukrainie”, 2024. Zdjęcie: NAMU

Zostaliśmy okradzeni – i nadal jesteśmy okradani przez Rosjan. Ale mamy coś do pokazania, ponieważ nasza sztuka jest interesująca i oryginalna. Wystawa Horskiej mogłaby być na Zachodzie interesująca, lecz powinna być tam prezentowana w innych kontekstach. Tyle że nie mogę powiedzieć, by którykolwiek z urzędników w Ukrainie był zainteresowany pokazaniem Ałły Horskiej za granicą.

Co możemy zrobić? Niedawno rozmawiała Pani z Wołodymyrem Zełenskim, więc mogła Pani mu powiedzieć o braku strategii promowania ukraińskiej kultury...

Tak, prezydent Ukrainy i jego żona odwiedzili wystawę Ałły Horskiej. Jako kuratorka byłam zadowolona, że wystawa została doceniona na tak wysokim poziomie. Ale strategie kulturalne nie leżą w gestii prezydenta, od tego jest ministerstwo kultury. Prezydent nie może zajmować się w kraju wszystkim, bo ma swoje priorytety. Inną kwestią jest to, dlaczego instytucje państwowe nie działają.

Wołodymyr i Ołena Zełenscy podczas spotkania z Ołeną Grozowską na wystawie Ałły Horskiej w Ukraińskim Domu. Zdjęcie: OPU

Czy w porównaniu z Rosjanami, którzy mają muzea wypełnione po dach zrabowanymi arcydziełami, i to nie tylko z Ukrainy, mamy wystarczające argumenty, aby demonstrować naszą ukraińską wyjątkowość?

Pod względem liczby dzieł o znaczeniu historycznym nie możemy nawet zbliżyć się do tego, co mają Rosjanie. Imperium zabrało wszystko z terytoriów, które kontrolowało. Mój Boże, w tamtejszych muzeach jest tyle ukraińskich arcydzieł! Na przykład w Galerii Tretiakowskiej dział sztuki starożytnej otwiera nasz Dymytro Sołuński, skradziony po zbombardowaniu soboru św. Michała ze Złotymi Kopułami. I nigdzie nie jest powiedziane, że to kijowska mozaika, która została przewieziona do Moskwy w latach trzydziestych XX wieku na trzy miesiące na przechowanie. To arcydzieło miało wrócić do ojczyzny, ale zostało w Moskwie, a teraz jest przedstawiane jako „arcydzieło sztuki rosyjskiej”.

Nie mówię już nawet o archeologii, która jest reprezentowana przez tysiące artefaktów w rosyjskich muzeach. To tak, jakby Moskwa odkurzała cenne rzeczy z obwodu czernihowskiego i kijowskiego.

Musimy o tym mówić, by na Zachodzie Rosja była postrzegana jako imperium kolonialne, za które z jakiegoś powodu nie jest na świecie uważana

Przy tym wszystkim wciąż jednak mamy dużo oryginalnej sztuki, którą warto pokazać światu. Ukraińska ikona jest niezbadana i nie została jeszcze odkryta przez świat. Nasz fantastyczny modernizm – tak, niewiele dzieł przetrwało, ale nawet kolekcja Narodowego Muzeum Sztuki Ukrainy, która teraz podróżuje po świecie, jest źródłem zachwytu. Bo Zachód nie wiedział, że Ukraina ma własny narodowy modernizm na tym poziomie.

Możemy również mówić o sztuce powojennej, czyli późnym modernizmie lat 60. i 70., który również ma bardzo specyficzną filozofię. Ludzie za żelazną kurtyną tworzyli własne artystyczne światy, które różniły się od innych. To interesujące i jest na to popyt.

Gdyby rozmawiała Pani z obcokrajowcem i chciała opowiedzieć mu o naszej sztuce, od czego by Pani zaczęła? Co zrobiłoby wrażenie na osobie, która nie jest wtajemniczona?

Zaczęłabym od tego, z kim rozmawiam i jakie wykształcenie ma ta osoba. Powiedziałabym jej, że kościół św. Zofii w Kijowie posiada najbardziej kompletny na świecie zespół autentycznych mozaik i fresków z XI wieku. Komuś innemu opowiedziałabym o ukraińskiej awangardzie, o Malewiczu czy Bohomazowie. O potężnej tradycji ludowej, która wyrosła w XX wieku wraz z fenomenami Marii Prijmaczenko i Kateryny Biłokur. O ukraińskim baroku. O Pinselu i Archipenkce. Opowiem też o współczesnych ukraińskich artystach.

Obraz "In Borsch We Trust" Ołeny Grozowskiej, 2014

Zdecydowaliśmy: w razie czego będziemy strzelać

Opuściła Pani Kijów na początku wojny?

Nie. Mój mąż i ja zdecydowaliśmy się zostać, chociaż w pierwszych tygodniach Kijów był opustoszały i był to dość przerażający widok. Zdecydowaliśmy, że jeśli coś się stanie, będziemy strzelać, ale w żadnym wypadku te potwory nie zmuszą nas do opuszczenia naszej ziemi.

To wszystko jest przerażające, ale z drugiej strony – interesujące. Takie doświadczenie zmienia człowieka i zapewnia ważny wymiar, który nie jest dostępny w zwykłym życiu. I krystalizuje zrozumienie, kto obok ciebie jest kim.

Wiem, że Pani i Pani mąż, Leonid Komsky, znany kolekcjoner i właściciel galerii, macie poważną kolekcję sztuki ukraińskiej. Co się z nią stało po 24 lutego?

Jest w bezpiecznym miejscu. Większość dzieł to powojenna i współczesna sztuka ukraińska, a także prace ukraińskich artystów emigracyjnych XX wieku.

Ma Pani teraz jakąś inspirację do malowania?

Przez pierwszy rok nie malowałem, potem zacząłem się trochę rozmrażać. Czasami sprzedaję swoje prace na aukcjach charytatywnych i to jest mój wkład na rzecz chłopaków na froncie. Zbieramy też pieniądze dla Sił Zbrojnych Ukrainy, organizując koncerty [Ołena Grozowska jest również założycielką i wokalistką zespołu GrozovSka band – aut.].

Serhij Żadan powiedział, że jest za wcześnie na pisanie o wojnie; najpierw trzeba ją przeżyć.

Nie mogę uważać się za jedną z osób, które wiedziały, że wojna się wydarzy. Bo wydawało mi się, że ludzie nie mogą być tak krwiożerczy i głupi. Ale kilka lat przed inwazją w mojej głowie zaczęły pojawiać się przerażające i dziwne historie, z których istnienia nie zdawałam sobie sprawy. Wiele moich prac dotyczyło pewnego rodzaju horroru, mrocznego, z ciężką energią. Pojawiały się wątki militarne i tak dalej. To znaczy, że coś dojrzewało podświadomie, a ja łapałam te wibracje.

„Uchodźcy”, Ołena Grozowska, 2023

Jaki jest teraz nastrój wśród ukraińskich artystów i na rynku sztuki?

Rynek sztuki bardzo ucierpiał, każdy znajduje własne strategie przetrwania. Ale nastrój wszystkich jest taki sam: mimo wszystko ciężko pracować, pracować na zwycięstwo i nie poddawać się przygnębieniu. I to jest ważne, ponieważ te ostatnie masowe ostrzały naszych miast mają sprawić, że ludzie stracą wiarę, uciekną, poproszą o negocjacje.

Widzę, że na ukraińskich aukcjach komercyjnych ceny dzieł niektórych ukraińskich artystów współczesnych przekroczyły 100 000 dolarów

Ukraińcy kupują teraz więcej ukraińskiego – to trend. Ludzie są mniej zamożni, ale zdają sobie sprawę z wartości naszych artystów i mistrzów.

Niestety międzynarodowy rynek sztuki wciąż operuje innymi liczbami. Obecnie w Ukrainie nie ma osobistości, które można by przypisać do kręgu najlepszych międzynarodowych artystów.

I’m fine i awatary

Dziś w ukraińskiej przestrzeni artystycznej dzieją się przełomowe rzeczy. Ale powstają one dzięki entuzjazmowi jednostek. Nie ma strategii państwowej.

Powinna istnieć przynajmniej świadoma polityka, by ci, którzy wyjeżdżają reprezentować Ukrainę za granicą, nie dewaluowali jej idei. Spójrzmy prawdzie w oczy: czasami zdarzają się rzeczy, które są żenujące. Ale czasami zdarzają się przełomy, strzały w dziesiątkę. Tak stało się niedawno na festiwalu Burning Man w Ameryce, gdzie kijowski artysta Oleksij Saj zaprezentował swoją pracę „I?m fine” na pustyni w Nevadzie.

Widziałam ją. To gigantyczna rzeźba złożona z artefaktów wojennych, absolutny hit.

Tak, to gorzka ironia, ponieważ napis składa się z podziurawionych przez Rosjan naszych znaków drogowych. Ale tu chodzi o każdego z nas, o to, jak my, Ukraińcy, składamy to „’m fine” kawałek po kawałku w sobie – i jak staramy się jakoś istnieć i odrodzić. I dlatego reakcja była była taka szczera, taki „efekt wow” – ludzie zaczęli umieszczać „I'm fine” na swoich awatarach.

Rzeźba Ołeksija Sai "I'm fine". Zdjęcie: Eleanor Preger

Dziś nie wystarczy tylko mieć dzieło sztuki. Bo żyjemy w erze storytellingu – musisz opowiedzieć o sobie, dotrzeć do umysłów i serc odbiorców.

Nie opowiedzieliśmy jeszcze światu naszej historii: teraźniejszość jest mniej więcej znana: wojna. Ale kim jesteśmy? Skąd pochodzimy? Dlaczego tak się stało, że znaleźliśmy się w cieniu imperium? I jakie mechanizmy opresji i niszczenia naszej kultury zostały użyte przeciwko nam? To wszystko jeszcze nie zostało wypowiedziane. To, że udało nam się przetrwać w takich warunkach, to cud. A przetrwaliśmy właśnie dzięki naszej kulturze.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
igor florko majdan azov wojskowa kawiarnia

Ihor Florko jest jednym z pięciu „Aniołów Instytuckiej”. Tak Ukraińcy nazwali pięciu odważnych mężczyzn, którzy 20 lutego 2014 r. ratowali rannych na ulicy Instytuckiej w Kijowie spod ostrzału snajperów. Po wydarzeniach na Majdanie wszyscy poszli na front. Ihor Florko nadal broni Ukrainy w brygadzie „Azow”, wspiera też swoich kolegów weteranów. Wraz z jednym ze swych towarzyszy broni stworzył sieć kawiarni dla weteranów o nazwie „Kawa Militari” we Lwowie. To miejsce spotkań cywilów i weteranów.

Nieśliśmy rannych i zabitych na rękach i tarczach

Jaryna Matwijiw: Podczas straszliwej strzelaniny 20 lutego 2014 r. Ty i Twoi towarzysze wynosiliście rannych w krzyżowym ogniu snajperów...

Ihor Florko: Przed Majdanem byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami, studentami lwowskich uczelni. Andrij Sedler, Mykoła Prytuła, Pawło Diokin, Ihor Hałuszka i ja razem poszliśmy na Majdan. Razem poszliśmy na ulicę Instytucką. Razem przetrwaliśmy.

„Anioły Instytuckiej”: Ihor Hałuszka (18), Pawło Diokin (19), Mykoła Prytuła(20), Ihor Florko (18), Andrij Sedler (20). Zdjęcie: Serhij Bobra/Gal-info

Przyjechaliśmy na Majdan rano 19 lutego, budynek związków zawodowych już płonął. W naszym kierunku oddziały Berkutu rzucały granaty hukowe, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. 20 lutego około 9 rano przybiegli jacyś faceci i powiedzieli, że Berkut wycofuje się z kierunku pałacu Październikowego na Instytuckiej [Międzynarodowe Centrum Kultury i Sztuku – red.]. To było bardzo dziwne.

Ludzie stojący na Majdanie zobaczyli, że droga jest pusta, na barykadzie nie ma już sił bezpieczeństwa, więc zaczęli wchodzić na ten plac. Snajperzy otworzyli ogień z kilku punktów jednocześnie: z Październikowego, z hotelu Ukraina i z ulicy Instytuckiej. My poszliśmy na Instytucką. Mieliśmy śmieszny sprzęt przeciw kulom: nakolanniki hokejowe, kaski sportowe i jedną tarczę. Tylko ja miałem kamizelkę kuloodporną.

Pod ostrzałem na Instytuckiej aktywiści zaczęli grupować się w tzw. żółwia: pięć lub sześć osób, osłoniętych tarczami domowej roboty, stopniowo przesuwało się do przodu. Pierwszego „żółwia” snajperzy rozstrzelali na naszych oczach. Pobiegłem do tych ludzi, na drugą stronę ulicy, i razem z innym chłopakiem odciągnęliśmy pierwszego rannego. To był Serhij Trapezun, nauczyciel chemii, postrzelony w obie nogi. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Jego żona, Oksana, pomaga mi czasem przypomnieć sobie szczegóły wydarzeń tamtego dnia, których nie pamiętam.

Ihor Florko (w czarnej kurtce, z prawej) i Jurij Krawczuk ratują rannego SerhijaTrapezuna. 20.02.2014, Kijów. Zrzut ekranu z filmu

Zanieśliśmy rannych i zabitych do hotelu Ukraina, gdzie znajdował się punkt medyczny. Zabitych kładziono na podłodze i przykrywano białym płótnem. Nie mieliśmy noszy, więc wynosiliśmy rannych na rękach i na tarczach, których ludzie używali do osłaniania się przed kulami.

Podobno uratowaliście wtedy wiele osób. Ile dokładnie?

Nie wiem, nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego dnia. Większość wydarzeń z tych kilku godzin na Instytuckiej i później po prostu zatarło się w mojej pamięci Dwa lata po strzelaninie przypadkowo zobaczyłem zdjęcie, na którym widać, jak pomagam wynosić rannego w nogę Jurija Krawczuka – tego, który dzień wcześniej wyciągał ze mną Serhija Trapezuna. Patrzyłem na to zdjęcie i zdałem sobie sprawę, że nic nie pamiętam!

Pamiętam za to, że po jednej stronie Instytuckiej była barykada, a po drugiej stacja metra Chreszczatyk, jakieś drzewa – i tam szli faceci, do których strzelano. Wydawało ci się, że jeśli jesteś za drzewem, jesteś bezpieczniejszy, a kiedy przebiegasz przez ulicę, trafiasz pod ostrzał. Przejście przez drogę było dla mnie najbardziej stresujące. Powtarzałem sobie: „Nie teraz, nie teraz”. Ale te drzewa nie pomogły wielu ludziom.

Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to wszystko boli. To nie są uczucia, o których trzeba zapomnieć, wymazać je z pamięci

W tym przypadku jest odwrotnie: musisz pamiętać, bo tam byłeś. Nie możesz zapomnieć o cenie, jaką chłopaki zapłacili za to, że mamy teraz Ukrainę, możliwość walki o nią.

20 lutego 2014, ul. Instytucka w Kijowie, zrzut ekranu

Czy wszyscy z Was, pięciu „Aniołów z Instytutskiej”, zostali żołnierzami?

Tak. Ihor Hałuszka poszedł na wojnę zaraz po Majdanie, a Mykoła Prytuła i ja dołączyliśmy w 2015 roku. Skończyłem studia, a następnie pojechałem do Kijowa i złożyłem podanie o przyjęcie do pułku „Azow”. Ihor Hałuszka został poważnie ranny w głowę na froncie, nauczył się chodzić, przeszedł wszystkie etapy rehabilitacji, wziął udział w Igrzyskach Niepokonanych, a teraz pracuje jako instruktor.

Przed inwazją tylko Pawło Diokin i Andrij Sedler nie byli na froncie. Dołączyli w 2022 roku. Gdyby wojna na pełną skalę wybuchła w 2014 roku, zaraz po Majdanie, nie mielibyśmy szans na obronienie Ukrainy. Od ATO [Operacja Antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.] do 2022 roku mieliśmy możliwość przygotowania personelu do działań bojowych. ATO w Donbasie wyszkoliła oficerów, sierżantów i żołnierzy.

Wykorzystaliśmy te lata. Początkowo walczyłem w ramach „Azowa” w sektorze mariupolskim. Po inwazji w 2022 r., kiedy z powodu bombardowań nie można było już dostać się do Mariupola, zostałem artylerzystą w 80. brygadzie desantowo-szturmowej, walczyłem w kontrofensywie. W 2023 roku wróciłem do brygady „Azow”.

Gdzie zrobiono to zdjęcie, na którym stoisz z torbą chipsów na tle wyrzutni rakiet?

Na obrzeżach Sołedaru w 2022 roku, gdy walczyłem w 80. brygadzie. Ale to nie jest zdjęcie, to nie inscenizacja. To kadr z filmu wideo. Filmowaliśmy naszą pracę każdego dnia, o ile było bezpiecznie i wróg nie był w stanie nas namierzyć. Chcieliśmy pokazać, jak fajnie być artylerzystą, żeby inni wstąpili do Sił Zbrojnych Ukrainy. Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba litować się nad ukraińską armią. Że ma być szacunek, a nie litość.

Ihor Florko: – Jeśli artylerzysta nie widzi wroga na żywo, to wszystko idziezgodnie z planem. Zrzut z filmu

Jeszcze w 2019 roku Bachmut był bardzo ładnym miastem, przytulnym, takim trochę nietypowym dla Donbasu. A kiedy byłem tam w 2022 roku, miasto było całkowicie puste, z przygnębiającą atmosferą.

Na tych obszarach Donbasu, gdzie wojna zaczęła się w 2014 r., ludzie byli obojętni i przyzwyczajeni do wojny. W większości nie patrzyli ci w oczy, nie pozdrawiali cię. Ich stosunek do ukraińskiego obrońcy wahał się od wrogiego do obojętnego.

Na terytoriach obwodu charkowskiego, które wyzwoliliśmy, ludzie byli zupełnie inni. Podczas kontrofensywy charkowskiej cieszyli się z wyzwolenia, podchodzili do nas i dziękowali. Dla nich byliśmy prawdziwymi obrońcami.

Jakie jest dla Ciebie najbardziej bolesne wspomnienie z wojny?

Przed inwazją była to śmierć mojego towarzysza, Dmytro Prohły, ze znakiem wywoławczym „Krugłyj”. A potem utrata Jurija Rufa, mojego druha, żołnierza, lwowskiego poety. Dwie straty, z którymi bardzo trudno mi było się pogodzić.

Albo jesteś w armii, albo dla armii

Jesteśmy w kawiarni „Kawa Militari”, którą otworzyłeś, by wspierać weteranów we Lwowie. Na stole stoją malowane wazony wykonane ze zużytych pocisków artyleryjskich...

Pomalowała je Daria, wolontariuszka i artystka z Równego.

Jak wpadliście na pomysł jej otwarcia?

W 2017 roku byliśmy na linii frontu z wolontariuszami z Prawego Sektora, którzy nie mieli żadnego wsparcia finansowego i wszystko robili na własną rękę: pracowali i walczyli w tym samym czasie. Razem z moim towarzyszem Rostysławem Hryćkiwem chcieliśmy spełnić dobry uczynek: zebrać dla nich amunicję, której mieli za mało. Żołnierzom „Azowa” wypłacano żołd, więc zebraliśmy amunicję dla trzech batalionów i zawieźliśmy ją Prawemu Sektorowi.

"Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość"

Lubiliśmy pomagać naszym braciom. Zasugerowałem Rostysławowi, żebyśmy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyli na zakup samochodu dla tej jednostki. Rostysław słusznie zauważył, że to nie będzie ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy dla nich zrobić. Powiedziałł, że znajdzie sposób, by regularnie im pomagać. Trzeba więc było założyć własny biznes.

Rostyk zwrócił uwagę na „Veterano Coffee”, biznes, który jeszcze w wolnym Mariupolu prowadził Ołeksij Kelt, towarzysz broni z „Azowa”. To było jakieś 10 kawiarni z kawą na wynos. Chcieliśmy kupić od niego franczyzę, ale jej nie miał.

Odbyłem więc staż w różnych kawiarniach w Mariupolu, by się dowiedzieć, jak coś takiego działa.

Potem pojechałem do Kijowa, by odwiedzić Wołodymyra Szewczenkę, człowieka, który stworzył „Veterano Coffee” w Ukrainie. Spotkał się ze mną tylko dlatego, że obaj mamy przeszłość wojskową. Spędził ze mną cały dzień, ucząc mnie i opowiadając, jak to się robi. Teraz ja będę pomagał innym weteranom uczyć się podstaw biznesu, jeśli zechcą założyć własne firmy i serwować kawę. Zamierzałem wyjechać za granicę, żeby zarobić kapitał początkowy na mój biznes, miałem już nawet gotowe dokumenty. Poznałem też kilku chłopaków z Kijowa, którzy byli zainteresowani otwarciem kawiarni we Lwowie. Pierwszą lwowską kawiarnię otworzyliśmy pod franczyzą weteranów wojskowych z Kijowa. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.

Ihor Florko, „Anioł Instytuckiej”, artylerzysta „Azowa” i współzałożyciel kawiarnispołecznej dla weteranów

Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, kawiarnia została zamknięta, bo pracujący w niej weterani poszli na wojnę.

Latem 2022 r. ponownie otworzyliśmy kawiarnię we Lwowie, ale już w innym miejscu. Podczas wielkiego otwarcia „Kawa Militaria” pod nogi naszych gości rzuciliśmy rosyjską flagę. Obecnie w mieście działają trzy nasze kawiarnie.

Jaka filozofia stoi za „Kawa Militaria”? Spotykanie się weteranów i cywilów przy filiżance kawy?

Tak. Chcielibyśmy również dać przykład innym weteranom, którzy po wojnie zamierzają założyć własny biznes. Raz w miesiącu zbieramy fundusze ze sprzedaży kawy i przekazujemy je różnym jednostkom, dołączamy też do innych zbiórek. Sprzedawaliśmy pocztówki artystki Ołenki Liberti, która stworzyła serię obrazów poświęconych wydarzeniom w Azowstali. Dochód z pocztówek poszedł na zakup paczek z pierwszą pomocą dla chłopaków powracających z niewoli. Sponsorowaliśmy również kampanię krwiodawstwa „Twoja krew ratuje życie” – częstowaliśmy krwiodawców kawą i pysznym jedzeniem. Nasze kawiarnie będą sprzedawać książki napisane przez żołnierzy, zwłaszcza zbiory wierszy naszego poległego towarzysza broni i poety Jurija Rufa. Można też u nas odebrać certyfikaty na spotkania z przedstawicielami firm weteranów we Lwowie.

Jak powinny wyglądać spotkania cywilów i weteranami?

Albo jesteś w siłach zbrojnych, albo dla sił zbrojnych. Jeśli jest to spotkanie między weteranem a cywilem, wojskowy powinien widzieć, że robisz coś na rzecz zwycięstwa. To wszystko. Musisz być w kontekście tego, co dzieje się w kraju. Musisz być zaangażowany w wojnę przynajmniej zdalnie. Bo ktoś płaci najwyższą cenę za to, że masz tutaj spokój.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

Jaryna Matwijiw
Iryna Razin wolontariuszka z Niemiec Berlin

Cukierki w pudełku

- „Do lutego 2022 roku nigdy nie doświadczyłam wolontariatu”, mówi Irina Razin. „Mieszkam w Berlinie od 8 lat. Przeprowadziłam się tu z byłym mężem, programistą. Kiedy zdecydowaliśmy się spróbować swoich sił w innym kraju, mój mąż odbył wiele rozmów kwalifikacyjnych z firmami na całym świecie, ale Berlin odpowiedział najszybciej. Dołączyłam do niego na podstawie wizy rodzinnej. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zobaczyć świat, nauczyć się nowych języków - to była dla nas wielka przygoda.

Jakie były Twoje pierwsze kroki w obcym kraju?

— Jestem muzyczką i artystką, zawodowo pozycjonowałam się jako śpiewaczka operowa, ponieważ mam dyplom z wokalistyki. Jeszcze przed przeprowadzką zaczęłam szukać możliwości: aplikowałam do różnych akademii, znalazłam społeczność śpiewaków operowych, nauczyciela śpiewu i koncertmistrza. Wyjechałam z jasnym planem.

Na scenie

Jak szybko udało Ci się znaleźć pracę w nowym kraju?

— Zajęło mi to dużo czasu. Był nawet moment, kiedy chciałam się już poddać, ponieważ zainwestowałam dużo wysiłku i pieniędzy, ale nie było prawie żadnych rezultatów. Zawód muzyka operowego jest bardzo konkurencyjny. Studiowałam w akademiach, brałam udział w konkursach, pobierałam lekcje od nauczycieli i miałam liczne przesłuchania. Ale nawet utalentowani śpiewacy nie zawsze mają tu szczęście.

Pewnego razu, podczas studiów w Akademii Operowej w Berlinie, powiedziano nam: „Jesteś jak wielkie pudełko czekoladek, każda zrobiona według specjalnej receptury. Ręcznie robione, ekskluzywne. Ale agenci widzą przed sobą wiele takich pudełek. Wybierają je w zależności od nastroju, gustu, czasem na chybił trafił. Więc nie każdy ma szczęście”.

Jak sobie z tym radziłaś?

— Po prostu pracowałam dalej. Z biegiem czasu zapraszano mnie na występy, chociaż były to głównie projekty bezpłatne lub słabo płatne. W tamtym czasie mogłam sobie na to pozwolić dzięki wsparciu finansowemu mojego byłego męża. Później dostałam dobre propozycje od różnych chórów. Odkryłam też drugi zawód - zaczęłam ilustrować książki dla dzieci i uczyć malarstwa, co stało się źródłem dochodu i ważną częścią mojego życia.

Czy miałeś chwile zwątpienia? Co było impulsem do transformacji piosenkarki w ilustratorkę?

— Musiałam nauczyć się niemieckiego, poprawić swój angielski i wziąć udział w przesłuchaniach. Ale po licznych odmowach od agentów, którzy pozytywnie wypowiadali się o mojej technice i występach, ale nigdzie mnie nie zapraszali, miałam kryzys. W końcu po prostu zamknąłam się w domu.

I właśnie w tym czasie odezwał się do mnie przyjaciel, który napisał zbiór wierszy i chciał go opublikować, ale miał tylko 500 dolarów na ilustratora. Niewielu profesjonalnych artystów zgodziłoby się na taką sumę. Zawsze uwielbiałam rysować, ukończyłam szkołę artystyczną, więc zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować. Miałam pod ręką tablet graficzny, prezent, którego prawie nigdy nie używałam. Zgodziłam się i stało się to dla mnie prawdziwą terapią.

Rok później książka została opublikowana, a ja zaczęłam rozwijać swoje konto na Instagramie, gdzie publikowałam ilustracje. Były dalekie od doskonałości, ale ludzie zaczęli zamawiać rysunki.

Kiedy wybuchła pandemia COVID i wszystkie kontrakty muzyczne zostały anulowane, zaczęłam się uczyć, poprawiłam swoją technikę ilustracji i otrzymałam jeszcze więcej zamówień. Od tego czasu zilustrowałam kilka książek, w tym Mama dla Peppy niemieckiej autorki Melanie Langhoff, która jest dla mnie bardzo ważną historią o adopcji. To niezwykle ważny temat, który dla mnie osobiście staje się coraz bardziej istotny. Sama marzę o adopcji.

We wrześniu ubiegłego roku rozstałam się z mężem i była to dla mnie ogromna trauma. Nie jesteśmy razem, ale pragnienie posiadania dzieci pozostało. A w Ukrainie wiele dzieci zostało bez rodziców. Domy dziecka są przepełnione, choć niestety adopcja z zagranicy jest obecnie zamknięta. Więc może pierwszym krokiem jest powrót do domu, a następnie próba spełnienia tego marzenia.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami

— A potem nadszedł luty 2022...

„24 lutego obudziłam się, gdy świat był już w stanie wojny przez kilka godzin.

Uczucie chłodu, które się wtedy pojawiło, nie opuszczało mnie przez wiele miesięcy. Wydawało się, że nigdy się nie rozgrzeję.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Mój mąż pojechał odwiedzić swoich rodziców w Ukrainie, mimo że ja odmówiłam. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Zawsze dawałam mu jak najwięcej swobody, więc tym razem go nie powstrzymałam. Bardzo się o niego martwiłam.

W końcu poszedł na front. Mój były mąż jest wolontariuszem i harcerzem. Był w Soledarze, towarzyszył kontrofensywie na Chersoń, pracował w Dnieprze i Zaporożu. Nasze pierwsze spotkanie podczas wojny miało miejsce 100 kilometrów od frontu. Tam po raz pierwszy usłyszałam alarm. Byliśmy razem przez dziesięć lat i czekałabym na niego bez końca. Ale on wrócił do pół-cywilnego życia i wybrał życie beze mnie.

— Może chciał, żebyś wróciła do Ukrainy?

Rozmawialiśmy o tym, on tego nie chciał. Nie miałam możliwości powrotu do Ukrainy od razu (miałam mieszkanie na kredyt, koty, przyjaciół uchodźców, którzy mieszkali wtedy u mnie w domu, a teraz mieli dziecko), a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie dano mi nawet możliwości uratowania naszej rodziny.

Co zrobiłaś, gdy dowiedziałaś się o wojnie w Ukrainie?

„Zareagowałam „biegiem” - nie mogłam usiedzieć w miejscu. Moi przyjaciele napisali: „Bierz ukraińskie symbole i biegnij na demonstracje!”

Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, szukając ładowarek i termosów. W metrze widziałam ludzi prowadzących swoje normalne życie: jadących do pracy, pijących kawę, kłócących się o rowery. Stałam tam i myślałam: „Oni nie wiedzą, że stolica Ukrainy jest teraz bombardowana”.

To rozdwojenie rzeczywistości było strasznie destrukcyjne. Uczucie wstydu stało się ciągłe - ty pijesz kawę i jesz rogalika, a w Ukrainie ludzie śpią w metrze

Kiedy demonstracje ustały, zaczęłam szukać nowych sposobów pomocy Ukrainie. Skontaktowałam się z Andrijem Ilinem, jednym z aktywistów w Berlinie, ponieważ otrzymałam wiele wiadomości od moich znajomych z prośbą o pomoc: ktoś mógł dostarcz lekarstwa, ktoś szukał możliwości wysłania zebranej pomocy humanitarnej... Andrij odpowiedział: „Mam setki takich wiadomości. To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, który je wszystkie przetworzy”.

Na podłodze za zasłonami

Więc zaczęłaś pracować w organizacji wolontariackiej?

— Tak, prawie tam mieszkałam, a moje mieszkanie stało się schronieniem dla uchodźców. Przyjaciel z atakami paniki, ludzie, którzy szukali noclegu w drodze do miejsca stałego schronienia — płakali, szukali wsparcia.

Kiedy uchodźcy zaczęli przybywać do Berlina, zdałam sobie sprawę: musisz być silna nie tylko dla siebie, ale także dla nich

W sztabie wolontariuszy było ciężko - presja psychiczna, łzy, cały czas kryzys, dlatego wielu wolontariuszy nie wytrzymywało. Przychodzili i szybko znikali, tylko nieliczni zostawali.

Kim byli ci wolontariusze? Ukraińcami czy Niemcami?

— 90% stanowili Ukraińcy. Początkowo nasza siedziba mieściła się na uniwersytecie w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Dostaliśmy pierwsze piętro i piwnicę do sortowania pomocy humanitarnej. Zbierali się tam wszyscy aktywiści z Berlina. Były tam organizacje, na przykład Ukraine Hilfe Berlin e.V., która działała od 2014 roku. Pomagały one dzieciom we wschodniej Ukrainie, organizowały dla nich kreatywne warsztaty i zbierały pomoc humanitarną.

Po inwazji na pełną skalę wszystko zamieniło się w chaos. Nie było żadnej struktury. Wczoraj ktoś był odpowiedzialny za leki, a dziś leżał w domu rozhisteryzowany, bo nie mógł ich przyjmować. Dali mi tylko laptopa i telefony: „Uporządkuj wiadomości”. Telefony się nie urywały, internet był dostępny tylko przy oknie. Siedziałam na podłodze za zasłonami, w centrali nie było jedzenia.

Pamiętam, jak po 5-6 godzinach takiej pracy zza zasłon wyłoniła się ręka - Andrij po prostu podsunął mi zupę w plastikowym kubku, sprawdził, czy żyję, i zniknął

Początkowo pomagali również Niemcy, ale wielu z nich zostało zmuszonych do powrotu do swoich miejsc pracy - wszyscy mieli nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ostatecznie niewielka grupa wolontariuszy wydzieliła się w osobny zespół w ramach fundacji kościelnej Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V.

— Stworzyłaś ją czy do niej dołączyłaś ?

— Jest to fundacja założona przez Ukraiński Kościół Prawosławny w Berlinie. W Niemczech każda organizacja, nawet organizacja wolontariacka, nawet kościół, musi być oficjalnie zarejestrowana, mieć system księgowy i stale składać sprawozdania ze swojej działalności. Założenie oddzielnej fundacji zajęłoby miesiące, więc wolontariusze stali się częścią Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V. Od tego czasu współpracujemy. Wszyscy w Berlinie znają nas po prostu jako „kościół”.

Ponieważ w fundacji było niewiele osób, musiałam być sekretarką, księgową i projektantką Była to garstka ludzi, ale staliśmy się prawdziwą rodziną. Były momenty, kiedy wydawało się, że się nienawidzimy, odchodziliśmy z fundacji i... wracaliśmy.

Wiele zespołów, które zebrały się wtedy, w lutym 2022 r., przestało istnieć. My przeżyliśmy

Wolontariat powinien przynosic satysfakcję

Opowiedz nam o swoich projektach charytatywnych.

— Uruchomiliśmy projekt gastronomiczny Küche UA Berlin, który sprzedaje ukraińską żywność za darowizny. Działa on od dwóch lat. Niedawno, podczas ukraińskiego festiwalu bożonarodzeniowego w Berlinie, zebraliśmy sześć tysięcy euro na zakup mebli dla schroniska w Dnieprze, które opiekuje się rodzinami ewakuowanymi z regionów frontowych.

„Nie otrzymuję pomocy socjalnej, nie jestem uchodźczynią i co roku muszę udowadniać, co robię w tym kraju. Nie mogę więc cały czas pracować jako wolontariuszka, tak jak kiedyś. Zwłaszcza po rozwodzie.

Ale te straszne zmiany w moim życiu pozwoliły mi się skupić i spełnić moje długoletnie marzenie o otwarciu własnej przestrzeni artystycznej.

W tym samym czasie powstało wiele projektów muzycznych. Jednym z najważniejszych jest Stimmen der Ukraine (Głosy Ukrainy). Założyli go niemieccy aktorzy Jan Uplegger i Mareile Metzner. Czytają oni ukraińskich klasyków w niemieckich tłumaczeniach: Szewczenko, Zabużko, Żadan, Franko. Występ uzupełnia trio ukraińskich wokalistów, którym towarzyszy fortepian lub gitara elektryczna. Początkowo był to projekt charytatywny, ale teraz Jan znalazł dotacje, a na 2025 rok zaplanowano 15 występów.

Czy Niemcy są tym zainteresowani?

— Bardzo. Słuchają nie tylko klasycznych fragmentów i muzyki, ale także naszych wojennych historii. Jedna solistka ewakuowała się pod ostrzałem z małym dzieckiem, inna ze swoim siostrzeńcem. Te historie poruszają serca Niemców.  

Kto jest odpowiedzialny za pisanie wniosków o dotacje?

— W fundacji nie ma takiej osoby, więc postanowiłam spróbować sama. Złożyłam wniosek o grant Durststarten dla grupy dzieci uchodźców, z którymi pracuję. Są niesamowicie utalentowane i chcę dać im więcej - kupić materiały, zorganizować wystawę z ich refleksjami na temat samoidentyfikacji: kim są teraz, kiedy integrują się z niemieckim społeczeństwem? Chcę też porozmawiać o ukraińskiej kulturze - nawet o mało znanych rzeczach, takich jak ikony Czumaka na suszonych rybach. Ważne jest, aby dzieci nie tylko uczyły się niemieckiej historii, ale także komunikowały się po ukraińsku i tworzyły po ukraińsku.

— Jak radzisz sobie z wypaleniem zawodowym?

— Jestem niespokojną osobą, a niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami ludzie nawet pytają: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”. Ale w końcu nauczyłam się balansować, delegować zadania i mówić „nie”. Po Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym otrzymałam wiele ofert: „Zorganizujmy coś tu, albo coś tam...”. Wcześniej zgodziłabym się na wszystko i wypaliła. Teraz analizuję: co to przyniesie fundacji? Czy warto poświęcać czas i zasoby?

Wolontariat powinien przynosić zwrot - zbieranie datków, nowe kontakty, opowiadanie ludziom o fundacji. Zdałam sobie sprawę, że trzeba być pragmatycznym i zorganizowanym, aby uniknąć wypalenia i pozostać skutecznym.

— Czy dużo osób przychodzi na wasze festiwale i koncerty?

— Tak, całkiem sporo. Jeśli mówimy o ostatnim wydarzeniu, Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym, byliśmy bardziej skoncentrowani na Ukraińcach. Ale głównym wydarzeniem była wystawa o ukraińskich świętach Bożego Narodzenia w dwóch językach. W Niemczech jest Adventszeit, czas oczekiwania na Boże Narodzenie, który trwa około miesiąca. Tworzą specjalną atmosferę: tydzień po tygodniu zapalają świece w wieńcu, otwierają okna kalendarza adwentowego i odwiedzają jarmarki. To zostało utracone w naszym kraju, chociaż również istniało.

W rzeczywistości, zgodnie z ukraińskimi tradycjami, okres świąt zimowych trwał od 4 grudnia do Trzech Króli, ale władze radzieckie zrobiły wszystko, co w ich mocy, abyśmy o tym zapomnieli

Przeprowadziłam badania, zebrałam materiały i stworzyłam wystawę, która miała wielki cel edukacyjny. Najbardziej zainteresowani byli nią Niemcy, którzy chcieli poznać nasze tradycje, znaleźć podobieństwa i różnice. Chętnie brali udział w warsztatach: robili świąteczne pająki, diduchy, uczyli się malować Petrykiwkę.

— Fajny projekt, a jakie masz pomysły na ten rok?

— Pierwszym projektem, na który złożyłam wniosek o grant był „Roots. Dzieci”. Mam również projekt muzyczny o nazwie Korzenie, w którym badam pieśni ludowe jako odzwierciedlenie historii. Do tego projektu wybrałam 10-14 piosenek z różnych epok, od Rusi Kijowskiej do współczesności. Każdej piosence towarzyszy krótki film o jej kontekście historycznym. Będzie to teatralne przedstawienie muzyczne. Scenografia i kostiumy są gotowe, szukamy funduszy na inżynierię dźwięku i logistykę. Pracujemy nad tym z moim przyjacielem, który wspiera wszystkie moje kreatywne przygody.

Trzeci projekt to książka dla dzieci poświęcona badaniu i ochronie przyrody. „Kiedy zaczęła się pandemia COVID, dużo spacerowałam po berlińskim parku. Obserwowałam dzikie zwierzęta i ustawiłam kamerę pułapkę, aby badać je w nocy. Jest to szczególnie interesujące w Niemczech: w tutejszych parkach żyją sarny, szopy, lisy i wiele ptaków. Ale współczesne dzieci prawie nie zauważają natury, ponieważ są zanurzone w gadżetach. Jednocześnie zwykła wycieczka do parku może być prawdziwą przygodą, jeśli wiesz, czego szukać i jak to zrobić. Można spędzić godziny tropiąc bobry, badając ślady, zbierając i identyfikując pióra...

Piszę też książkę. Opowiadam historię mitycznego strażnika lasu - małej istoty, która prowadzi dziennik, uczy dzieci obserwacji, ochrony zwierząt, nieśmiecenia i właściwego karmienia ptaków. Chcę ją wkrótce skończyć i zaoferować wydawcom.

Po ukraińskim festiwalu bożonarodzeniowym przygotowujemy również ukraiński festiwal wielkanocny. Potem planuję pojechać do Ukrainy uczyć dzieci z domów dziecka. Ciągnie mnie tam...

Zdjęcia z prywatnego archiwum

Data publikacji:

18.2.2025

20
хв

Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”

Tetiana Wygowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Twarze dzieci wojny to twarze nas wszystkich

Ексклюзив
20
хв

„Musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie”. Esej Wołodymyra Jermolenki

Ексклюзив
20
хв

Julia Iliucha: Moje kobiety nie mają imion

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress