Exclusive
20
min

„Wojna jest o jedną przejażdżkę rowerem z Polski”. Wielka wyprawa Kacpra Sienickiego

Polski wolontariusz Kacper Sienicki, założyciel Stus Collective, w 6 dni przejechał na rowerze 850 km z Warszawy do Kijowa, by zebrać fundusze na rehabilitację ukraińskich obrońców, którzy wrócili z rosyjskiej niewoli. To nie tylko gest solidarności. To także osobista historia – przyjaciel Kacpra przeżył w niewoli rok tortur i głodu. O swojej akcji Kacper opowiedział nam już będąc w Kijowie

Ksenia Minczuk

Kacper Senicki na kijowskim Majdanie Niepodległości, październik 2024 r. Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Nikt nie powinien przez to przechodzić

Jeżdżę do Ukrainy co jakiś czas, ale zazwyczaj pociągiem, autobusem lub samochodem – mówi Kacper. – Tym razem przy okazji podróży chciałem zrobić coś pożytecznego. Zainspirowała mnie historia estońskiego posła Kristo Enn Vaga, który z Tallina do Kijowa przejechał na rowerze 1700 kilometrów, by pomóc ukraińskiej armii. Powiedział: „Wojna jest o jedną przejażdżkę rowerem z Estonii”. To zdanie wywarło na mnie duży wpływ. Postanowiłem też pojechać do Ukrainy, tyle że z Warszawy.

Nie przygotowywałem się fizycznie – mam już doświadczenie w pokonywaniu długich dystansów na rowerze. W 2013 roku przejechaliśmy z ojcem 800 km wzdłuż polskiego wybrzeża Bałtyku. Pokonanie ponad 100 km dziennie to dla mnie nie problem.

Chcę zwrócić uwagę na ukraińskich żołnierzy, którzy są w niewoli. Wiem, że w Ukrainie to drażliwy, ale i ważny temat. Niestety poza Ukrainą nie jest on szeroko omawiany. Kwestia jeńców wojennych ma też dla mnie znaczenie osobiste.

Mój przyjaciel był takim jeńcem, został zwolniony w zeszłym roku. To, co mi opowiedział, było przerażające: głód, tortury, znęcanie się

Widziałem zdjęcia jego obrażeń – nikt nie powinien przechodzić przez coś takiego. Teraz jest na rehabilitacji, stopniowo wraca do życia wśród ludzi i pracy w siłach obronnych. Dlatego wraz z ekipą naszej fundacji Stus Collective [od nazwiska Wasyla Stusa, patrona fundacji, ukraińskiego poety i bohatera walki z rosyjskim totalitaryzmem – red.] postanowiliśmy zorganizować akcję zbierania funduszy na rehabilitację osób, które wróciły z niewoli. Moja wyprawa rowerowa jest po to, by zwrócić uwagę ludzi na tę zbiórkę.

Jeszcze przed wyjazdem zorganizowaliśmy w Warszawie imprezę wspierającą nasz przedsięwzięcie. Potem przejechaliśmy rowerami przez stolicę.

W drodze do centrum Kijowa

Już na początku rosyjskiej inwazji postanowiłem z przyjaciółmi, że pomożemy Ukraińcom. Dzwoniliśmy do różnych magazynów, szukając pomocy dla uchodźców i żołnierzy. 26 lutego 2022 roku wysłaliśmy pierwszą przesyłkę.

Wtedy poznałem Ołeksija Rudenkę, znanego ukraińskiego wolontariusza. Razem organizowaliśmy transporty różnych towarów dla ukraińskiego wojska na trasie Wilno-Warszawa-Lwów.

W ciągu pierwszych sześciu miesięcy wielkiej wojny, kiedy zajmowałem się tylko wolontariatem, wysłaliśmy do Ukrainy co najmniej 20 pojazdów różnych typów i z różnym wyposażeniem

W tym czasie zaczęliśmy też organizować wydarzenia kulturalne mające pomóc w integracji ukraińskich uchodźców w Polsce. Urządzaliśmy wystawy charytatywne, rave'y, występy, protesty pod ambasadą rosyjską itp.

Innymi słowy, pracowaliśmy na dwóch kierunkach: wysyłanie towarów dla wojska i organizowanie różnych wydarzeń dla Ukraińców. Wszystkie moje myśli krążyły wokół tych spraw. W końcu założyliśmy Stus Collective.

Pod Kijowem

Kraj w stanie wojny, inni ludzie

Jechałem, zatrzymując się tylko na odpoczynek. Po drodze spotykałem dobrych ludzi. Na przykład pierwszej nocy zatrzymałem się na kempingu, gdzie wcześniej zarezerwowałem sobie miejsce. Jeszcze będąc na trasie zadzwoniłem i uprzedziłem właścicieli, że przyjadę za 3-4 godziny, bo jadę na rowerze. Czekali na mnie. Po przyjeździe zaczęli mnie wypytywać, kim jestem, skąd przyjechałem i dokąd jadę. Kiedy im wszystko opowiedziałem, zaprosili mnie do stołu, by przy ciepłym posiłku świętować moje urodziny. Bardzo wspierali mnie i moją inicjatywę, przekazali darowiznę na naszą zbiórkę. No i za nocleg nie wzięli ode mnie ani grosza. Spałem za darmo, i to nie w namiocie.

Kolejna niezwykła rzecz przydarzyła mi się na granicy. Pojechałem do przejścia granicznego, które można przekroczyć tylko samochodem. Jedynym punktem kontrolnym, przez który można do Ukrainy wjechać rowerem, jest Medyka – Szeginie, tyle że to nie po drodze. Ale miałem szczęście, bo dwie dziewczyny z Łucka zabrały mnie do swojego samochodu. Jechały z Warszawy. Kiedy usłyszały, co robię i dlaczego, były pod wrażeniem. W Łucku znalazły mi nocleg, zapłaciły za niego, a następnego dnia przed wyjazdem jedna z nich przyniosła mi jedzenie na drogę – kaszę gryczaną, słodycze. To było bardzo miłe.

"Cieszę się, że mogłem zrobić coś pożytecznego dla Ukrainy i przypomnieć innym, że musimy nadal ją wspierać"

Wcześniej byłem w Ukrainie ze 30 razy, także już po rozpoczęciu inwazji. Bardzo się zmieniła. Widać, że to kraj w stanie wojny: wszędzie są metalowe „jeże”, instalacje obronne przy wjazdach do miast, posterunki kontrolne i wielu ludzi w mundurach na ulicy. Ludzie też się zmienili.

A jak ciepło zostałem przywitany w Kijowie! Zupełnie się tego nie spodziewałem.

Byli moi przyjaciele, media, żołnierze, którzy wrócili z niewoli, przedstawiciele kijowskiej społeczności rowerowej. Nie sądziłem, że moja akcja może na kogoś aż tak wpłynąć

Wydawało mi się, że nie robię nic specjalnego. Jednak największą radością dla mnie jest rezultat: podczas mojej rowerowej przejażdżki udało się zebrać około 10 tysięcy złotych, czyli ponad 100 tysięcy hrywien. Zbiórka nie została jeszcze zamknięta.

Ten wyjazd pomógł mi uświadomić sobie, że każdy z nas może więcej, niż nam się wydaje. Cały nasz zespół wykonał świetną robotę – w końcu to, że udało nam się zebrać taką kwotę, to nie tylko moja zasługa. Cieszę się, że mogłem zrobić coś pożytecznego dla Ukrainy i przypomnieć innym, że musimy nadal ją wspierać.

Chciałbym odbyć jeszcze jedną taką podróż – tyle że przez wyzwolone ukraińskie miasta: Donieck, Berdiańsk, Ługańsk, Melitopol – aż na Krym. To jest teraz moje marzenie.

***

Zbiórka funduszy na rzecz akcji „Wspieraj Azow” (która zapewnia pomoc żołnierzom 12. Samodzielnej Brygady Gwardii Narodowej i ich rodzinom) potrwa do końca powrotnej podróży Kacpra do Warszawy. Zebrane pieniądze  zostaną przeznaczone na:

  • telefony, ładowarki, słuchawki dla osób poszkodowanych;
  • specjalną odzież, dostosowaną do ich potrzeb;
  • artykuły higieniczne, ręczniki, kubki;
  • usługi diagnostyczne — obrazowanie komputerowe i rezonans magnetyczny;
  • transport rannych między szpitalami;
  • hospitalizację rannych żołnierzy;
  • zabiegi chirurgiczne;
  • pobyt w ośrodkach rehabilitacji psychoneurologicznej;
  • protetykę.

Do zbiórki możesz dołączyć TU.

No items found.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Larysa Kuczerenko pochodzi z Mariupola. Z niewoli została zwolniona dwa lata temu. Dziś mieszka z matką, względnie bezpieczna. Jednak za każdym razem gdy dochodzi do wymiany więźniów, z nadzieją przegląda listy nazwisk. W końcu dwie najbliższe jej osoby, syn i mąż, wciąż są w niewoli.

17 października 2022 r. odbyła się pierwsza wymiana Ukrainek uwięzionych przez Rosjan. Wśród zwolnionych była Larisa Kuczerenko. Zdjęcie: Telegram/Andriy Yermak

Godło, flaga i kalina

– Niewola bardzo mnie zmieniła – mówi Larysa. – Wyszłam z niej zupełnie inna, lecz nie oglądam się za siebie. Ktoś mi się skarży, a ja nie potrafię mu powiedzieć, że mnie to nie obchodzi. Wcześniej powiedziałabym: „Wszystko będzie dobrze, uspokój się, pozwól sobie pomóc!”. Teraz chyba stwardniałam.

Była jedną z kobiet, które zostały schwytane przez tak zwaną DRL [Doniecką Republikę Ludową, samozwańczy twór donieckich separatystów pod kuratelą Rosji – red.] i odsiedziała ponad sześć miesięcy tylko dlatego, że jest Ukrainką i żołnierką jednostki wojskowej numer 3057. Jej syn służył jako kierowca transportera opancerzonego w 12. Brygadzie Gwardii Narodowej Ukrainy. Mąż był ślusarzem.

– Kiedyś trudno mi było o tym mówić, lecz teraz już mogę – mówi była więźniarka.

Wspomina, że ona i jej mąż zostali zatrzymani przez uzbrojonych bandytów z DRL pod pozorem obowiązkowej przymusowej ewakuacji. Dzień wcześniej sąsiedzi pytali ją, czy się nie boi – ona, wojskowa, której syn służył i był w tym czasie w Azowstali [kombinat metalurgiczny w Mariupolu, w 2022 r. broniony przez siły ukraińskie jako fort – red.]. Teraz podejrzewa, że mieli coś wspólnego z jej aresztowaniem.

W zajętym przez Rosjan Mariupolu zatrzymanie Larysy Kuczerenko było kwestią czasu
Rodzina Kuczerenków przed wojną. Mąż i syn Larysy wciąż są w niewoli

Jej niewola rozpoczęła się 2 kwietnia 2022 roku. Wraz z mężem zostali przewiezieni do Starobieszewa. I tutaj powiedziano im, że są aresztowani: ona jako służąca w armii, on za przynależność do pułku „Azow”. Bezpośrednim owodem były jego tatuaże: godło Ukrainy, flaga i kalina.

– Trafiłam do celi z innymi dziewczynami, również żołnierkami. Pierwszym uczuciem było otępienie. Pytały mnie, czy wszystko w porządku, czy mnie pobili, a ja siedziałam, wpatrując się w jeden punkt przez cały wieczór, i nie mogłam zrozumieć, co się ze mną dzieje.

Organizacja terrorystyczna 3057

Bardzo szybko więźniowie zdali sobie sprawę, że nie potrzeba bicia, by zniszczyć ich moralnie:

– Kiedy zaczęły się przesłuchania, zdałam sobie sprawę, że jestem więźniarką i tylko Bóg jeden wie, co się ze mną stanie. Nie bili mnie, ale grozili, poniżali i głodzili

5 kwietnia 2022 r. Larysa i inne więźniarki zostały przewiezione do Ołeniwki. W dwuosobowej celi było dziesięć kobiet, z „Azowa” i innych brygad. Później przeniesiono je do innej celi, przeznaczonej dla ośmiu osób. Upchnięto ich tam dwadzieścia:

– Najgorsze jest to, że trafiasz do miejsca, w którym jesteś maltretowana. Byliśmy w Ołeniwce przez miesiąc, tam prawie nie było wody. Przynosili nam tylko wodę do picia i trochę do mycia. Współwięźniowie przynosili wodę przemysłową, ale to nie wystarczało. A toaleta była w celi. Inni więźniowie mieli lepsze warunki.

Okupanci oskarżyli Larysę o udział w organizacji terrorystycznej i przygotowanie ataku terrorystycznego

Larysa miała podpisać zeznanie o swoim udziale w „organizacji terrorystycznej o nazwie jednostka wojskowa 3057” i popełnieniu aktu terrorystycznego przeciwko Mariupolowi i jego mieszkańcom:

– Zapytałam, co to za bzdury. Urodziłam się w Mariupolu, całe życie mieszkałam w tym mieście. Moi rodzice i syn urodzili się tutaj, więc jak mogłabym popełnić przestępstwo?

Nie podpiszę tego, bo to nieprawda. A facet, który przyniósł mi te papiery, powiedział: „Jeśli nie chcesz, to nie musisz, oni w ogóle nie potrzebują twojego podpisu”.

Odtąd warunki, w których przetrzymywano kobiety, stały się nie do zniesienia: obelgi stały się jeszcze częstsze, ukraińskie żołnierki nazywano „faszystkami”. Spały na materacach na brudnej podłodze. W maju zostały zabrane do donieckiego aresztu śledczego (SIZO). Larysa spędziła tam ponad sześć miesięcy, aż do uwolnienia.

15 godzin na stojąco

W SIZO rosyjscy złoczyńcy i ich wspólnicy urządzili prawdziwe piekło. Larysa i inne kobiety były tu przetrzymywane w suterenie z pleśnią na ścianach, bez spacerów i bez światła. Pod sufitem żarzyła się słaba żarówka:

– Wszystko było brudne, spałyśmy na samych materacach, bez pościeli: powiedzieli, że nie wolno nam jej mieć. Szczoteczkę do zębów dostałam tuż przed wymianą. Niczego nie wolno nam było mieć.

W celi nie było też wolno siedzieć, więźniarki musiały stać od 6 rano do 9 wieczorem.

Dziś Larysa jest inwalidką wojenną. Ma problemy z nogami, kolanami i stopami. W niewoli schudła 40 kilogramów i cierpi na wiele chorób. Cierpiała też na świerzb

– Były drwiny i znęcanie się. Kiedy zabierali nas na przesłuchania, celowo nas popychając. Do dziś mam bliznę na nodze. Kiedy mnie wlekli, uderzyłam nią w taczkę, którą dowożono jedzenie. Ta rana nie goiła się przez półtora miesiąca.

Mówienie po ukraińsku było surowo zabronione. Każdego ranka wszyscy więźniowie byli zmuszani do śpiewania rosyjskiego hymnu i skandowania haseł sławiących Federację Rosyjską.

Najgorsze były strażniczki. Groziły rozstrzelaniem za każdy „błąd”. W donieckim SIZO obok celi dla kobiet znajdowała się cela dla mężczyzn – krzyczeli z bólu i umierali z powodu tortur. Więźniarki poważnie traktowały wszystkie groźby:

– Mówili: „Jeśli my was nie zastrzelimy, to zrobią to wasi, gdy wysiądziecie z autobusu”. Wymyślali też różne głupie przyśpiewki z przekleństwami.

Czekając na męża, czekając na syna

Larysa ma się za kogo modlić. Jej syn i mąż nadal są w niewoli. Syn prawdopodobnie przebywa w kolonii w Torezie, w obwodzie donieckim, a mąż w Kirowsku, niedaleko Jenakijewe.

Jeszcze będąc w niewoli wykorzystywała każdą okazję, by czegokolwiek dowiedzieć się o ich losie:

– Było kilka osób z neutralnym nastawieniem do nas. Zapytałam jednego z nich o mojego męża. Powiedział: „Przykro mi, nie mogę się niczego o nim dowiedzieć. Nie wolno nam w ogóle z tobą rozmawiać”.

Larysa do dziś nie ma kontaktu z mężem ani synem. O ich losie dowiaduje się czasem czegoś z rozmów z chłopakami, którzy zostali już wymienieni i wrócili z niewoli.

Wie, że syn został dwukrotnie ranny i częściowo stracił słuch, a mężowi w niewoli wybili zęby

Obaj bardzo schudli, ale podobno starają się zachować pozytywne nastawienie, a nawet wspierać innych.

O losie syna Larisa dowiaduje się od uwolnionych więźniów

Uwolnienie Larysy było niespodziewane. Pewnego dnia ona i współwięźniarki zostały wyprowadzone z celi, podpisały papiery – i je wywieziono. Kiedy okazało się, trafiły do aresztu w Doniecku, w którym siedziały wcześniej, były przerażone:

– Wszystkie dokumenty zostały podpisane: zgodnie z nimi nie byłyśmy już w areszcie i mogli nam zrobić, co chcieli. Nie spałyśmy całą noc.

Następnego ranka procedura była taka sama: straszyli, że zostaną wywiezione do kolonii w Kursku lub Woroneżu i tam będą bite.

– Następnego zabrali nas do Taganrogu. Siedziałyśmy w samochodzie do siódmej rano, a potem zaczęli pakować nas pojedynczo do samolotu. W Ukrainie przywitali nas żołnierze z naszej jednostki – wspomina Larysa.

To już nie jest mój Mariupol

Larysa Kucherenko czeka na każdą kolejną wymianę więźniów. Mocno podupadła na zdrowiu, więc nie może brać udziału w wiecach, których uczestnicy upominają się o schwytanych żołnierzy Azowa i innych uwięzionych ukraińskich żołnierzy.

– Kiedyś byłam pełna energii, teraz odczuwam wiele bólu i ze wszystkim mam problemy. Ale zdaję sobie sprawę, że muszę walczyć o swój naród – mówi.

Larysa z matką

Kiedy wróciła z niewoli, jej matka została wywieziona z Mariupola. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiła po powrocie, było podarcie dokumentów filtracyjnych matki, by nawet nie pomyślała o powrocie do rodzinnego miasta:

– To już nie jest mój Mariupol. Straciłam tam wielu przyjaciół. Mój wojskowy „ojciec chrzestny” został zabity w Azowstali przez bomby, jego ciało wciąż nie zostało odnalezione. Młodszy brat mojego męża też został tam zabity, podobnie jak wiele dziewczyn, które znałam.

Z krewnymi, którzy pozostali w Mariupolu, Larysa nie utrzymuje kontaktu

Tysiące cywilnych i wojskowych Ukraińców wciąż znajduje się w rosyjskiej niewoli. Na początku roku było ich ponad 8000. Dzięki wymianie 3767 zostało uwolnionych.

Zdjęcia z archiwum bohaterki

20
хв

„Jeśli was nie zastrzelimy, zrobią to wasi”. Historia Larysy Kuczerenko

Olga Gembik
20 dni w Mariupolu - opowieść Wołodymyra Nakulina, policjanta z Doniecka

Pracuje w Głównym Departamencie Policji Narodowej w obwodzie donieckim. Jest jednym z głównych bohaterów nagrodzonego Oscarem filmu dokumentalnego „20 dni w Mariupolu”. To on pomógł Mścisławowi Czernowowi, Jewhenowi Małoletce i Wasylisie Stepanenko opuścić Mariupol i zabrać fotograficzną i filmową dokumentację zbrodni popełnionych tam przez Rosjan. W wywiadzie dla Sestr Wołodymyr Nikulin opowiada o ewakuacji, o dramatycznym spotkaniu z dziennikarzami i o tym, jak dzięki ciasteczkom zrozumiał, że wszystko do człowieka wraca: i dobro, i zło.

Wielu z tych, których znałem, zostało zdrajcami

– Trafiłem do Mariupola po tym jak Donieck, mój dom, został zdobyty – mówi Wołodymyr. – Pracuję w organach ścigania od ponad 30 lat. W 2014 roku, kiedy miały miejsce epokowe wydarzenia, pracowałem w donieckiej policji obwodowej. Broniliśmy siedziby Obwodowej Administracji Państwowej, gdy separatyści próbowali ją przejąć. Zostałem w Doniecku nawet wtedy, gdy był już niemal zdobyty. Ale w końcu, latem 2014 roku, moja rodzina i ja opuściliśmy dom. W tamtym czasie była to dla mnie jedyna możliwość kontynuowania służby. A służba jest dla mnie bardzo ważna.

Szczególnie trudno było mi zaakceptować fakt, że nie wszyscy ukraińscy policjanci opuścili wówczas okupowany Donieck – nie wszyscy pozostali wierni przysiędze. To był dla mnie cios. W końcu wielu z nich znałem osobiście, razem służyliśmy. Świadomie zdecydowali się zostać zdrajcami.

Ci, którzy zostali w Doniecku, przeszli na stronę wroga. A ci, którzy nie zdradzili, trafili do Mariupola

Trudno mi mówić o moim domu w Doniecku. Mam nadzieję, że jest bezpieczny. Opuściłem już trzy domy: w Doniecku, Mariupolu i Myrnohradzie. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Doniecka, nie wziąłem ze sobą żadnych rzeczy. Pamiętam letnie buty z siateczką, koszulę z krótkim rękawem... Nie wziąłem nawet spodni – munduru szukałem już na miejscu, gdy na powrót zaczęła się moja służba. Ale miałem lojalnych kolegów i poczucie wolności, którego w Doniecku już nie było.

Wołodymyr Nikulin. Zdjęcie: archiwum prywatne

Rosjanie w obwodzie donieckim palili się do rozpętania wojny. Chcieli krwi, lecz mieszkańcy Doniecka nie chcieli walczyć. To tylko ich rozwścieczyło. Urządzili prowokację. Już na początku wojny zaatakowali donieckie lotnisko.

Nie było tam mieszkańców miasta, tylko ludzie z Rosji. Więc okupanci ich zabili, na alei Kijowskiej, a potem pokazywali ich ciała, żeby wywołać wojnę

Kiedy dotarliśmy do Mariupola, personel policyjny był już zredukowany. Ze 120 osób pracujących w regionalnej jednostce policji pozostało tylko 12. Gdy odtwarzano policję, przeszedłem wszystkie etapy lustracji i ponownej certyfikacji. Często jeździliśmy do Awdijiwki. Byłem zaskoczony tym, jak ludzie żyli tam pod ostrzałem. Ale żyli, bo jeszcze było państwo i wolność. Dzieci bawiły się na placach zabaw, sklepy były otwarte. Mój kolega po tym jak został ranny na froncie, kupił nawet mieszkanie w Awdijiwce. Ludzie kochali swoją ziemię i wierzyli w zwycięstwo.

Ksenia Minczuk: Przygotowywaliście się na pełnoskalową wojnę?

W 2021 roku, kiedy mieliśmy już informacje wywiadowcze, że Rosja się szykuje, również rozpoczęliśmy przygotowania. I to nam bardzo pomogło. W 2014 roku wiele straciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani i byliśmy zdezorientowani. W Mariupolu postanowiliśmy zapobiec powtórce z historii. Dlatego gdy Rosjanie zaczęli okupować Mariupol, w ich ręce nie wpadł ani jeden dokument czy teczka. Nie przejęli też żadnej broni. Zabraliśmy wszystko, zanim rozpoczęła się inwazja. No i byliśmy gotowi do walki. Tam nie było tak wielu zdrajców, jak w Doniecku. I nie było też chaosu, byliśmy więc w stanie utrzymać porządek. Oczywiście na tyle, na ile było to możliwe w takich okolicznościach.

Dla nas, policjantów z Doniecka, wojna zaczęła się nie w 2022 roku, ale w 2014

I kiedy mój przełożony obudził mnie o 5 rano 24 lutego słowami: „alarm bojowy”, od razu wszystko zrozumiałem. Uświadomienie sobie, że cały kraj jest atakowany, było bardzo bolesne.

Tylko nie uderzajcie w dom, w którym jest moja rodzina

Jak wspomina Pan swoje 20 dni wojny w Mariupolu?

Nigdy ich nie zapomnę. Ale to wszystko przemyślę sobie później. Bo teraz, gdy rozmawiamy, wciąż trwają ataki, eksplozje, a ja myślę, co robić i gdzie się udać po zakończeniu ostrzału Kramatorska. Nie mam czasu myśleć o niczym innym. Pamiętam jednak każdy dzień i każdą osobę, która tam była.

Pamiętam początek wielkiej wojny, z tym pełzającym poczuciem katastrofy. Czułem to w każdej komórce mojego ciała. A potem zobaczyłem, jak miasto jest zabijane. Rosjanie atakowali Mariupol ze wszystkich stron. Rozumieliśmy, że bardzo go potrzebują, ale trwaliśmy, by historia z Doniecka się nie powtórzyła.

Moja żona i córka postanowiły zostać w mieście. Żona powiedziała: „Nie chcę, żeby było tak jak w Doniecku. Nie chcę już nigdzie uciekać. Chcę być w domu”

Każdego dnia wcześnie rano szedłem do pracy, patrzyłem na dom, w którym mieszkała moja rodzina, i bałem się, że po raz ostatni widzę go w nienaruszonym stanie. To było najbardziej przerażające. Ilekroć dochodziło do ostrzału (a dochodziło cały czas), modliłem się w duchu: „Proszę, tylko nie w dom, w którym jest moja rodzina”.

Jako policjant miałem dużo pracy. Najpierw musiałem wynieść dokumentację, potem zbierałem broń, przygotowywałem materiały do wznoszenia fortyfikacji. A kiedy zaczął się atak, pomagałem ludziom.

Pomoc humanitarna. Mariupol na początku marca 2022 r. Zdjęcie: archiwum prywatne

Żałuje Pan, że na tak długo został w Mariupolu?

Właściwie to żałuję, że wyjechałem, bo naprawdę nie chciałem powtórki z mojego rodzinnego Doniecka. W Mariupolu pozostało wielu ludzi, potrzebowali pomocy. Miasto było otoczone, bombardowane, szturmowane. Miejscowi nie mogli się z niego wydostać, każdy mieszkaniec był na skraju śmierci. Bomby z samolotów, rakiety, artyleria. Domy płonęły. Rosjanie celowo niszczyli wszystko, by złamać nasz opór.

Atakowali też lokalną siedzibę Państwowej Służby do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych Ukrainy, by uniemożliwić ratownikom niesienie pomocy. A ludzie umierali straszną śmiercią.

Na przykład ci, którzy ukrywali się w piwnicach domów, w które uderzały pociski, byli zasypywani. I nie było nikogo, kto mógłby im pomóc

Lekarze wyciągali ludzi spod ostrzału, byli bohaterami. Takich historii jest wiele. Ofiar były dziesiątki, setki tysięcy. Cywile, dzieci przysypane gruzem w piwnicach. Później Rosjanie nie grzebali ich, tylko po prostu gdzieś wywozili. Nie wiemy, co zobaczymy, gdy wyzwolimy Mariupol...

Policja została w mieście do samego końca. Dostarczaliśmy pomoc humanitarną, pieluchy, szukaliśmy schronienia dla ludzi. Zawoziliśmy rannych do lekarzy. Aż nadszedł dzień, kiedy zostaliśmy otoczeni w szpitalu. Wcześniej przynosiłem do tego szpitala ciastka – takie okrągłe, z nadzieniem owocowym. Kiedy ukrywaliśmy się w podziemiach szpitala, lekarze przynosili nam te ciastka. Tak to do mnie wróciło.

Wiedzieliśmy, że odtąd będziemy trzymać się razem

Jak Pan poznał Mścisława Czernowa, Jewhena Małolietkę i Wasylisę Stepanenko?

Poznaliśmy się, kiedy Rosjanie zaatakowali szpital położniczy [9 marca 2022 r. – red.]. Byłem pod wrażeniem tego zespołu. Mariupol był już niemal zniszczony, w mieście pozostali tylko miejscowi. I wtedy zobaczyłem ludzi z napisem „Press”. Mieli na sobie hełmy i kamizelki kuloodporne. Na początku myślałem, że to zagraniczni dziennikarze – i szczerze mówiąc, bardzo się ucieszyłem na ich widok. To była trochę samolubna radość, ale nie wstydzę się jej.

Kobieta w ciąży ewakuowana z bombardowanego szpitala położniczego w Mariupolu. Zdjęcie: Yevhen Maloletka/AP Photo
Zdałem sobie bowiem sprawę, że to, co dzieje się z naszym miastem, ma szansę stać się dziedzictwem ludzkości

Rosjanie umieją kłamać i obawiałem się, że znów będą ukrywać swoje zbrodnie.

Najpierw natrafiłem na Mścisława. Powiedział, że jest z Charkowa. Zapytałem: „Jak sobie tutaj radzisz? Potrzebujesz pomocy?” Nie odpowiedział. Po prostu spojrzeliśmy na siebie i wtedy zdałem sobie sprawę, że im pomogę, bo tego potrzebują. Ja też tego potrzebowałem. Od tamtej pory jesteśmy razem.

Sposób, w jaki pracowali, zadziwił mnie. Profesjonalny, jasny, nieustraszony. Ważną sprawą był transfer materiału, który zrobili – w tamtych warunkach rzecz niemal niemożliwa. Po pierwsze, dla Rosjan byli już wrogami. Po drugie, w mieście było niewiele miejsc z dostępem do Internetu. Najpierw udaliśmy się do centrum miasta, gdzie znajdowała się stacja Kijewstar. Na filmie widać, jak siedzimy tam pod betonowymi schodami, Mścisław przesyła materiał ze swojego telefonu, podczas gdy Rosjanie bombardują całą okolicę. Kiedy Internet przestał tam działać, zaczęliśmy chodzić do punktu dowodzenia Gwardii Narodowej i Piechoty Morskiej, gdzie była sieć satelitarna. To był obiekt strategiczny, pilnowali go umundurowani policjanci z karabinami maszynowymi. Kiedy przyjeżdżaliśmy dostarczyć materiały, wszyscy policjanci na moją prośbę odłączali się od Wi-Fi, nawet nie zadawali pytań. Rozumieli, jakie znaczenie mają informacje – one później wpłynęły na wielu ludzi na całym świecie. W szczególności na przekazanie nam pomocy wojskowej.

Nie wiedziałem, czy mój samochód gdziekolwiek dojedzie

Rosjanie przypuścili atak od strony szpitala. Pamiętam, że snajper ranił pielęgniarkę w szyję. Po drugiej stronie był atak czołgów. Na jednej z klatek filmu widać, jak rosyjski czołg chowa się za cerkwią. Potem się wysunął i zaczął strzelać do domów, w których znajdowali się ludzie.

Czołg, który strzela do cywilów, chowając się za cerkwią, to Rosja.

Pamiętam oczy ludzi, którzy ukrywali się z nami w szpitalu. Wśród nich było wiele starszych osób i kobiet, patrzyły na nas z błagalną prośbą: „Zróbcie coś, żeby nas nie zabili”

Kazałem wszystkim ukryć się i nie pokazywać w oknach. Wiedziałem, że jeśli będziemy stawiać opór, wszyscy zostaniemy zabici. Z okrążenia wyprowadził nas specjalny oddział Sił Zbrojnych Ukrainy.

Bo to jest moja ziemia

Kiedy Pan zrozumiał, że czas opuścić Mariupol?

Wydarzenia rozwijały się dynamicznie. Rosjanie nie tworzyli korytarzy humanitarnych dla mieszkańców miasta, 14 marca ludzie zaczęli więc przebijać się na własną rękę. Mścisław, Jewgienij i Wasylisa usłyszeli od ekspertów ds. bezpieczeństwa, że powinni Mariupol natychmiast opuścić. Zaczęli więc szukać sposobów. Ja nie zamierzałem wyjeżdżać, ale staliśmy się już zespołem. Poza tym ich pierwsza próba wyjazdu nie powiodła się. Czułem, że muszę zostać z nimi do końca. Postanowiłem więc, że ich zabiorę. I moją rodzinę też.

Samochód Wołodymyra, 2022 r. Zdjęcie: archiwum prywatne

Samochód Jewhena, którym on i jego zespół przyjechali do Mariupola 24 lutego, został zniszczony. Mój samochód został uszkodzony przez pocisk z wyrzutni Grad, nie było w nim ani jednej całej szyby. Ale wciąż działał. Nie wiedziałem, dokąd dojedzie, lecz odpaliłem go i ruszyliśmy. Teraz część mojego samochodu jest w Niemczech, w muzeum dziennikarstwa.

Nie zabraliśmy ze sobą prawie nic – tylko małą walizkę z rzeczami mojej córki i żony. Moje rzeczy, spakowane, były w mieszkaniu od 2014 roku. Nawet ich nie przejrzałem.

Moje sztuczki zadziałały, bo posterunki kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy

Podróżowaliśmy, nie znając drogi. Wiedziałem, że nie powinniśmy jechać główną drogą. Pracowałem w wydziale kryminalnym, więc miałem jakieś rozeznanie. Jechaliśmy w kierunku wybrzeża, ale wcześniej musieliśmy minąć kolejkę samochodów, które wyjeżdżały. Długie kolumny samochodów czekały na wyjazd z miasta. Zdałem sobie sprawę, że musimy się przebić, by wyjechać przed zachodem słońca – to był jedyny sposób, by ocalić zdjęcia i filmy. Wpadłem na pewien pomysł…

Mścisław i Jewhen, ubrani w hełmy i kamizelki kuloodporne z napisem „Press”, biegli przed naszym samochodem.

Ludzie, widząc biegnących dziennikarzy, nie wiedzieli, co się dzieje – i się rozstępowali

Potem Jewhen usiadł na masce samochodu. To też był element przyciągnięcia uwagi – i ludzie nadal nas przepuszczali. W ten sposób przedostaliśmy się przez miasto. Ryzyko było ogromne, ale plan zadziałał.

Po drodze minęliśmy wiele punktów kontrolnych. Gdyby Rosjanie sprawdzili choćby jeden z naszych bagaży, wpadlibyśmy. Musieliśmy mieć pewność, że nie zostaniemy przeszukani. Dlatego na każdym z tych posterunków wyjmowałem paczkę Marlboro i zaczynałem palić. To przyciągało uwagę okupantów. Częstowałem ich, a oni, zajęci paleniem, nas przepuszczali. Zadziałało, ponieważ punkty kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy. Takich łatwiej wywieść w pole.

Pamiętam moment, kiedy przekraczaliśmy linię frontu. Wieczorem, bez żadnego oświetlenia, reflektory wyłączone. W każdej chwili konwój, w którym jechaliśmy, mógł zostać ostrzelany. Tak przejechaliśmy przez Połohy. Dotarliśmy do kolejnego posterunku kontrolnego, gdzie oświetliła nas latarnia.

I wtedy zobaczyłem żołnierza w ukraińskim mundurze. Wysiadłem z samochodu, podszedłem do niego i... przytuliłem go. A on przytulił mnie. Bez słów

Wróciłem do samochodu i pojechaliśmy dalej. Potem zatrzymała nas policja, sprawdziła nasze dokumenty i samochód. Byłem tak nabuzowany adrenaliną, że nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. To był prawdziwy cud, że udało nam się wyjechać.

Śni Pan o Mariupolu?

Jeszcze nie. Myślę, że mój mózg wypiera wspomnienia. Sny są wtedy, kiedy masz czas na analizę. Nadal służę w obwodzie donieckim. Gdziekolwiek się znajdę, będę służył. Bo to jest moja ziemia.

20
хв

Czołg, który strzela do cywilów, chowając się za cerkwią, to Rosja

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Wizyta Zełenskiego w USA: „Plan zwycięstwa”, skandal polityczny i nowe wyzwania

Ексклюзив
20
хв

Paweł Kowal: Dyplomatyczna brawura Zełenskiego ma sens

Ексклюзив
20
хв

Zełenski w USA: jesteśmy bliżej końca wojny, niż nam się wydaje

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress