Exclusive
20
min

Wielka wojna zawsze wywołuje mikrowojny. W rodzinnych wszechświatach

– Na początku 2022 roku każda z naszych rodzin stanęła przed wyborem: zostać czy wyjechać. Ten wybór doprowadził do wielu konfliktów. Nawet w mojej rodzinie się pokłóciliśmy. W telewizji takich rzeczy nie pokazują – mówi Roman Łucki, odtwórca jednej z głównych ról w polskim filmie „Pod wulkanem”

Oksana Gonczaruk

Roman Łucki. Zdjęcie: Julia Riazancewa

No items found.

Do rywalizacji o Oscara Polska zgłosiła w tym roku film o Ukraińcach i z ukraińskimi aktorami. Dramat „Pod wulkanem” w reżyserii Damiana Kocura opowiada historię rodziny, która po rozpoczęciu inwazji z turystów stała się uchodźcami. W filmie wystąpił Roman Łucki, ukraiński aktor, którego polscy widzowie znają już z głośnych spektakli teatralnych „Hamlet” i „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Na świecie jest znany z głównej roli w „Blasku”, pierwszym ukraińskim filmie pokazywanym na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Na tym festiwalu Łucki już dwukrotnie chodził po czerwonym dywanie.

Kadr z filmu „Pod wulkanem”

Trzeci film o wojnie, w którym nie ma walki

– Pewnego razu przeczytałem, że my, Ukraińcy, żyjemy pod wulkanem, który może wybuchnąć w każdej chwili – mówi Roman Łucki w wywiadzie dla Sestr. – Ten wulkan to sąsiedni kraj, który jest uzbrojony po zęby. W 2014 roku wulkan się obudził, a w 2022 roku eksplodował...

Oksana Gonczaruk: Gdy powstał „Blask”, stałeś się poważnym aktorem dramatycznym. Czasami nie wiem, gdzie podział się ten wesoły Oleszko Popowycz z „Twierdzy”. Najbardziej zmieniły się Twoje oczy… Miałeś też rolę dramacie „Miesiąc miodowy” – o życiu pary pod okupacją, a potem w „Pod wulkanem”. W każdym z nich była wojna.

Roman Łucki: – Zwróć uwagę, że „Pod wulkanem” to mój trzeci film o wojnie, w którym nie ma żadnych walk. Ludzie rozumieją, czym jest wojna na froncie. Ale wojna wewnątrz ukraińskich rodzin nie jest dla Europejczyków widoczna.

W tym samym czasie, wraz z wybuchem wielkiej wojny, każda z naszych rodzin stanęła przed wyborem: zostać czy wyjechać. I ten wybór wywołał wiele konfliktów, także w mojej rodzinie: wszyscy kłóciliśmy się o to, co dalej robić. W małych, rodzinnych wszechświatach wojna wywołuje mikrowojny. Bo wojna to nie tylko walki pokazywane w telewizji.

I to jest rodzaj wojny, o której mówisz w każdym ze swoich filmów. Nie biegasz w kadrze z karabinem, ale ujawniasz światu wewnętrzny dramat, przez który przechodzą Ukraińcy.

Tak, to nie jest akcja, to coś bardziej subtelnego i interesującego dla mnie jako aktora.

„Wojna to nie tylko walki pokazywane w telewizji”. Zdjęcie: Vera Blansh

Angaż mimo brody

Jak trafiłeś do „Pod wulkanem”? Dlaczego Damian Kocur zaprosił Cię do zagrania tam głównej roli męskiej?

To cała historia. Jako polski reżyser Kocur nie wie zbyt wiele o ukraińskim rynku aktorskim. Poprosił więc dyrektora castingu o przygotowanie listy ukraińskich aktorów. Ja również się na niej znalazłem, ale reżyser od razu odrzucił moją kandydaturę.

Jak mi później wyjaśniono, Damian powiedział, że Łucki jest zbyt przystojny i ma bardzo aktorską brodę – a on chciał normalnych, zwykłych ludzi

Nie wiedziałam o tym, ale wtedy koleżanka poprosiła mnie, bym pomógł jej nakręcić self-tape [wizytówkę na casting – red.] dla Kocura: żebym stanął za kamerą i się z nią pokłócił. Damian obejrzał nagranie i zapytał, kto stoi za kamerą i tak dobrze walczy. „Dajcie mi go ” – powiedział. Zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną i dostałem główną rolę.

Dlaczego Polska zgłosiła „Pod wulkanem” do Oscara? Przecież to nie jest historia o Polakach, tylko o Ukraińcach i grają w niej Ukraińcy.

Najwyraźniej Polacy uznali, że ten film będzie konkurencyjny na międzynarodowej scenie i będzie w stanie rezonować silniej niż lokalne historie w kontekście wydarzeń, które się teraz dzieją.

No i to jest orędownictwo na rzecz Ukrainy. Często słyszymy, że Ukraińcy mają dość wojny. Okazuje się, że nie wszyscy. Światu trzeba ciągle przypominać o tej wojnie i jestem bardzo wdzięczny Polsce, że to robi. Jest tylko jedno pytanie: któremu filmowi Ukraińcy powinni teraz kibicować na Oscarach, ukraińskiemu „La Palisiada” czy polskiemu „Pod wulkanem”?

Tak naprawdę ten film jest na eksport. My przeżyliśmy to wszystko i rozumiemy, kto jest wrogiem. Ale świat nie do końca rozumie tę wojnę, wciąż ma wątpliwości i próbuje bronić wroga.

Czekanie i ignorowanie tego, w nadziei, że Ukraina ochroni wszystkich, jest niebezpieczną grą. Każdy może odczuć skutki wybuchu wulkanu
Kadr z filmu „Pod wulkanem”

Twój pierwszy film o wojnie to „Blask”. Reżyser Walentyn Wasjanowycz zanurzył Cię w okropieństwach wojny na samym jej początku, w 2014 roku. Niewola, tortury, PTSD.... Trudno było Ci grać?

Było to dla mnie interesujące wyzwanie aktorskie. To bardzo ważne, że Walentyn Wasjanowycz, który jest wielkim reżyserem, nakręcił ten film. Bo temat Ukraińców w niewoli, temat PTSD, jest trudny. Ważne było, by pokazać ten problem właściwie, nie przesadzić.

Widzowie mogli czuć się niekomfortowo, oglądając „Blask”. Ale my wiemy, że tortury są czymś, czego Ukraińcy doświadczają w prawdziwym życiu. W 2014 roku więzienie „Izolacja” w DRL [tzw. Doniecka Republika Ludowa, samozwańcza republika utworzona przez prorosyjskich separatystów na terenie obwodu donieckiego – red.] było strasznym miejscem, w którym naszych ludzi torturowano na różne sposoby.

A najgorsze było to, że więźniowie nie wiedzieli, czy kiedykolwiek się stamtąd wydostaną

Zagrałem chirurga wojskowego, który tam trafił. Kiedy zanurzałem się w proces tworzenia „Blasku”, mieszkałem sam w mieszkaniu, praktycznie nigdy go nie opuszczając. Obejrzałem mnóstwo filmów i przeczytałem wiele książek na ten temat. Wprowadziłem się w ciężki i nieprzyjemny stan – i w nim trwałem. Nie chciałem „wskakiwać” w ten nastrój dopiero przed kamerą i zrzucać go z siebie po komendzie: „stop”.

Kadr z filmu „Blask”

Przed zagraniem roli wielcy aktorzy obserwują ludzi podobnych do tych, których będą grać. Jak przygotowujesz się do swoich ról, na przykład gdy grasz mężczyznę z PTSD po wyjściu niewoli?

Dużo rozmawiałem o tym z psychiatrami i pielęgniarkami w klinikach psychiatrycznych.

Lekarze opowiadali mi, jak chodzą ludzie wypuszczeni z niewoli – nie prosto, ale skręceni w rodzaj pytajnika. I prawie nigdy nie odrywają wzroku od ziemi

Wykorzystałem tę wiedzę.

Stanisław Asiejew, konsultant filmu, dziennikarz i autor książki „Świetlana droga. Obóz koncentracyjny w Doniecku”, był więźniem „Izolacji” przez 28 miesięcy. W swojej książce opisał okropności, których dopuszczano się tam wobec więźniów. Opowiedział mi na przykład ze szczegółami, co czuje człowiek porażony prądem – jak prąd płynie przez ciało, jakie mięśnie poraża i czy można krzyczeć, jeśli prąd przepływa od ucha do ręki, a potem następuje skurcz.

Odtworzyłem to w scenie, w której mój bohater jest torturowany.

Kadr z filmu „Blask”

Wasjanowyczowi udało się przekształcić ten horror w dzieło sztuki.

Tak, bo wszystko w Walentynie jest bardzo skrupulatne, surowe i pozbawione zbędnego dramatyzmu. Pewnie zauważyłaś, że w „Blasku” nie ma muzyki. Bo ona tylko wzmocniłaby ten – i tak już przerażający – film.

Brałeś udział w pokazie „Blasku” w Wenecji. Jak zareagowała na niego europejska publiczność?

Po projekcji były bardzo długie brawa. Powiedzieli, że udało nam się opowiedzieć o całym tym brudzie wojny za pomocą środków artystycznych. Publiczność była poruszona tą historią, wiele osób płakało. Zaznaczę, że ten film powinno się oglądać na dużym ekranie. Oglądanie go na telefonie czy nawet komputerze nie oddaje pełnej skali emocji.

Polskiego nauczyłem się z telewizji

Kogo nie chciałbyś zagrać w filmie? Złego Moskala?

A niby kto miałby grać Moskali? Będziemy zapraszać Moskali, by siebie grali, czy co? Ukraińscy aktorzy doskonale mówią po rosyjsku.

Taka jest nasza rzeczywistość, ponieważ jesteśmy krajem postkolonialnym. Tak jak Libańczycy doskonale mówią po francusku czy Hindusi po angielsku – tak my mówimy po rosyjsku.

Niektórzy ukraińscy aktorzy grają Moskali. Nie zawsze gramy przyjemne postacie. Taki już nasz los jako aktorów

Osobiście odrzucam nie role, ale materiał jako całość. Jeśli jest powierzchowny lub wulgarny, płaski czy nieciekawy, to zdecydowanie go odrzucam. Ale jeśli materiał jest głęboki i istotny, to wezmę go, nawet jeśli będę musiał zagrać czarny charakter.

Więc chciałbyś?

Nie, ponieważ nie mówię dobrze po rosyjsku. To znaczy mogę mówić, ale będę miał akcent jak przedstawiciele narodów kaukaskich.

Sądząc po Twojej biografii twórczej, łączy Cię z Polską wzajemna miłość. Wszystko zaczęło się od „Hamleta” w Poznaniu (2019), gdzie zostałeś obsadzony w głównej roli przez wybitną polską reżyserkę Maję Kleczewską. Jak do tego doszło?

Maja obserwuje Ukrainę od 2013 roku. Początkowo martwiła się, że nasi młodzi ludzie giną nie na Majdanie, ale w ATO [Antyterrorystyczna Operacja na wschodzie Ukrainy, przeprowadzona przez ukraińskie wojsko w 2014 r. przeciw ługańskim i donieckim separatystom – red.]. A kiedy postanowiła wystawić swojego „Hamleta” w Teatrze Polskim, pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby główny bohater nie wrócił do duńskiego Elsynoru z Wittenbergi, ale przyjechał do Polski z Ukrainy.

Długo szukała aktora do głównej roli. Nie zdążyłem na przesłuchania, więc napisałem do niej, a ona umówiła się ze mną na spotkanie w Warszawie. Po premierze powiedziała mi, że tylko ja usatysfakcjonowałem ją odpowiedzią na pytanie, kim jest Hamlet.

Powiedziałem jej wtedy, że rozumiem Hamleta – przyszedł odebrać władzę, która została zdobyta niesprawiedliwie, kropka. To ludzkie i nie trzeba robić z niego filozofa. Powiedziałem jej również, że powinniśmy wyjść od faktu, że w czasach Szekspira ludzie przychodzili oglądać tę sztukę, ponieważ to była akcja z wieloma trupami w zakończeniu.

Nie powinniśmy więc szukać w Hamlecie żadnych supermocy czy wysokich impulsów

Niewątpliwie on jest subtelną konstrukcją umysłową, ale przede wszystkim jest żywym człowiekiem. Maja i ja rozmawialiśmy przez cztery godziny. Zrozumiała moje podejście do postaci i zostałem zaakceptowany.

W roli Hamleta

Sądząc po sukcesie „Hamleta” Kleczewskiej, Polacy cię zaakceptowali.

Od dawna chciałem wejść na polski rynek aktorski, zwłaszcza że znam język – choć nie jakoś znakomicie; nauczyłem się go w dzieciństwie. Ale moje rozumienie polskiego ze słuchu jest prawie idealne i potrafię się całkiem dobrze komunikować.

Jak nauczyłeś się polskiego?

Kiedy byłem w szóstej klasie, jedynymi kanałami telewizyjnymi w naszej wsi były UT-1 i UT-2. Gdzieś w miastach można było oglądać inne kanały, ale w naszej wiosce mieliśmy tylko te dwa, które od rana do wieczora mówiły nam, ile zboża zebrała Ukraina. Co więc zrobiłem? Zacząłem oglądać polską telewizję, a konkretnie Polsat i Polsat-2. A tam były seriale komediowe, takie jak „13 posterunek”, „Świat według Kiepskich”, różne sitcomy... To wszystko było takie kolorowe, z ciekawymi wątkami.

Uzależniłem się od polskiej telewizji jak od narkotyku. I uczyłem się polskiego z ekranu, ze słuchu. Później, kiedy pracowałem w teatrze, zacząłem czytać książki po polsku i od czasu do czasu komunikować się z native speakerami. A tuż przed „Hamletem” teatr zatrudnił mnie jako korepetytora wymowy.

Mój Konrad - Azowiec

Po „Hamlecie” Maja Kleczewska wystawiła „Dziady” Adama Mickiewicza w Teatrze Dramatycznym w Iwano-Frankiwsku. Wystawiła je, jak to się mówi, „pod ciebie”.

Maja jest absolutnie moją reżyserką. Współpraca w Poznaniu tak nas zainspirowała, że po „Hamlecie” od razu zaczęliśmy snuć plany na przyszłość.

Szukaliśmy materiału przez długi czas, Maja chciała wziąć na warsztat kilka ukraińskich klasyków i pracować z nimi, były też rozmowy o „Makbecie”. A potem nastąpiła inwazja i zdała sobie sprawę, że powinna wystawić „Dziady”. Bo jej zdaniem nie ma w polskiej literaturze drugiego tak antyrosyjskiego dramatu.

Wzięliśmy się za trzecią część tego poetyckiego dramatu, w której Mickiewicz opisuje stosunki polsko-rosyjskie bardzo zbieżne z tym, co Ukraina przeżywa w relacjach z Rosją.

To nic nowego – „Dziady” to uniwersalna historia zarówno dla Polski, jak dla Ukrainy, bo opowiada o ludzkiej wolności, w którą wkracza potężny wróg

W „Dziadach” po raz kolejny grasz więźnia, tym razem wyniosłego poetę Konrada. Ale publiczność odbiera cię jako niepokonanego Azowca.

Kiedy robiliśmy ten spektakl, nawet nie myśleliśmy o niewoli. Potem byłem pod wielkim wrażeniem, że publiczność zaczęła interpretować niektóre postaci na scenie jako Azowców. Po premierze koleżanka powiedziała, że kiedy mój Konrad wyszedł z wyimaginowanej piwnicy czy więzienia, by wygłosić Wielką Improwizację, ona zobaczyła w nim dowódcę Azowców wychodzącego z okopu prosto pod kule.

„Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej

Ludzie różnie odczytują przekaz. I to świetnie, bo to oznacza, że praca jest wielowymiarowa i wielowarstwowa. Właśnie tak powinno być w przypadku utalentowanych twórców.

Byłeś już dwukrotnie na czerwonym dywanie w Wenecji. Teraz, kto wie, może zdobędziesz Oscara. Amerykanie już o Tobie wiedzą, krytyk z „The Hollywood Reporter” pochwalił Twój występ w „Blasku”. Co myślisz o sławie?

Nie mam problemu z tym, że ludzie zwracają uwagę na moją pracę i mnie chwalą. Tak, czytałem o sobie w „The Hollywood Reporter” i „Variety”, dobre recenzje inspirują mnie i motywują. A skromność nie prowadzi do niczego dobrego (uśmiech).

Jeśli chodzi o Oscary, to zawsze trzeba mieć nadzieję. Ale samo to, że zostaliśmy zgłoszeni, to już ogromny sukces.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Ексклюзив
20
хв

Alyona Alyona: - Na front przynoszę miłośc i uwagę

Ексклюзив
20
хв

21-27 października: festiwal filmów ukraińskich w Warszawie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress