Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
„Pluskwy przywlekliście z wojny”. Historia Rybalewskich
„Kiedy Ukraińcy słyszeli, że jesteśmy we Włoszech, mówili: ‘Macie dobre życie’. A my żyliśmy w podłych warunkach: od pluskiew my i dzieci mieliśmy blizny. Wielu Włochów dziwiło się, że mamy wyższe wykształcenie, a w Ukrainie zostawiliśmy dom i samochód. Tłumaczyliśmy im, że uciekamy nie przed biedą, ale przed wojną”
Dmytro i Anastazja Rybalewscy. Zdjęcie Julia Weber
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Już na początku inwazji Anastazja i Dmytro Rybalewscy, ukraińscy aktorzy, wywieźli swoje dzieci za granicę. Wrócili po pół roku, bo nawet słoneczne Włochy nie mogły uchronić ich przed traumą emigracji i depresją. Dziś przyznają, że wojna zmieniła relacje między nimi.
– Teraz nie możemy już bez siebie żyć – mówi Dmytro. – Przed inwazją w trasie zawsze czułem się bezpiecznie. Dziś już nie. Czuję niepokój i bardzo się martwię o żonę i dzieci. Muszę zawsze być przy nich.
Jest czołowym aktorem w jednym z głównych teatrów w kraju, Narodowym Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki. Zawsze gra bohaterów: Koriolana u Szekspira, Mychajłę w „Skradzionym szczęściu” Franki czy Szymona w „Kaukaskim kole kredowym” Brechta.
Ona jest żarliwą i czułą Nastią ze „Skradzionego szczęścia” albo wdową z „Greka Zorby”.
Opowiedzieli nam swoją historię.
Garderoby i schroniska
Anastazja: – Dzień przed początkiem inwazji wysłaliśmy nasze dzieci do zachodniej Ukrainy. Tak podpowiadała mi intuicja. 24 lutego mieliśmy jechać na wycieczkę do Lwowa. Rano zaschło mi w ustach, a ziemia uciekła mi spod stóp.
Dmytro: Dobrze, że Nastia wcześniej spakowała walizki. Na początku nie mieliśmy pojęcia, co robić. Strasznie było wychodzić na zewnątrz, bo nie wiedzieliśmy, czy Rosjanie idą z czołgami, czy bomby już lecą. Spędziliśmy noc w pokojach wypoczynkowych teatru Iwana Franki, a potem pojechaliśmy do naszych dzieci.
Kiedy do nich dotarliśmy, zrobiło mi się lżej na sercu. Najtrudniejszą decyzją był wyjazd za granicę. Ale chcieliśmy chronić nasze dzieci – trzyletniego Makara, pięcioletnią Martę, siedmioletniego Marka i dwunastoletnią Margaritę.
Swego czasu grałem w teatrze w Gdańsku. Po wybuchu wojny zaproponowano mi tam tymczasowe schronienie. Pojechaliśmy więc do Polski i przez miesiąc mieszkaliśmy w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, w dobrze wyposażonej garderobie. A kiedy zaczął się sezon teatralny, pojechaliśmy do Włoch.
Zabraliśmy z Ukrainy ze sobą naszego kota Jordana, więc nie mogliśmy wszyscy polecieć do Włoch samolotem. Wziąłem więc tyle rzeczy, ile mogłem, by Nastia nie musiała ich dźwigać, i pojechałem autobusem do Florencji. Przywitała mnie tam moja ciocia Maria, która mieszka we Włoszech od wielu lat. Jest moją krewną, ale daleką, więc staraliśmy się jak najmniej ją sobą obciążać.
Włosi obiecywali najlepsze warunki. Okazało się, że możemy liczyć tylko na schroniska
Anastazja: Wiele osób na wieść o tym, że jesteśmy we Włoszech, mówiło: „Och, to musicie mieć tam dobre życie”. A my żyliśmy w okropnych warunkach, brud i pluskwy – od ich ugryzień wszyscy mieliśmy blizny. Kiedy powiedzieliśmy właścicielowi schroniska, Niemcowi, o tych pluskwach, stwierdził, że to my przywlekliśmy je z wojny. Wielu miejscowych było zaskoczonych, że mamy wyższe wykształcenie, że w Ukrainie zostawiliśmy dom i samochód. Wyjaśnialiśmy im, że nie uciekamy przed biedą, ale przed wojną.
W drugim schronisku były wszy. Chłopcom musieliśmy ogolić głowy, a dziewczynki leczyć. Dzieci uczęszczały do lokalnej szkoły, jednocześnie ucząc się online w systemie ukraińskim.
Wojna wywarła wielki wpływ na wszystkie nasze dzieci. Zaczęło się jąkanie, wypadanie włosów, ataki paniki...
Pamiętam, jak kiedyś weszliśmy do pokoju i zobaczyliśmy Marka leżącego na podłodze. Mówił, że umiera. Średnia córka otworzyła okno i zaczęła go uspokajać.
Dmytro: Gotowałem dla wszystkich, bo bardzo mnie to uspokajało.
Anastazja: Staraliśmy się jakoś trzymać, ale w końcu wpadłam w depresję.
Wojna ma fatalny wpływ na układ nerwowy. Kiedy poszłam do lekarza i powiedziałam mu, że nie śpię od tygodnia, przepisał mi krople rumiankowe i walerianowe. Wysyłali mnie do włoskich psychologów, ale jak mam się z nimi komunikować, skoro nie mówię po włosku? Żyłam wiadomościami z domu, leżąc tam, cierpiąc, płacząc i czekając na nasz powrót.
Szewczenko zamiast prorosyjskiej telewizji
By jakoś pokonać stres, Dmytro szukał pracy w swoim zawodzie. Pewnego dnia w Toskanii poznał słynnego włoskiego aktora Giacomo Moscato.
Dmytro: Znalazłem pamiętniki z Mariupola. Przetłumaczyliśmy je, dodaliśmy wiersze Szewczenki, Ungarettiego, własne przemyślenia na temat wojny, zdjęcia i muzykę. Ułożyliśmy wszystko w logiczną strukturę i ruszyliśmy w trasę po Toskanii. Włosi na widowni byli zszokowani. Nie mieli pojęcia o tym, jakie okropności naprawdę dzieją się w Ukrainie; włoska telewizja nadawała głównie rosyjską propagandę. Słuchali nas z uwagą, a po występie podchodzili i mówili, że nawet gdyby Giacomo nie tłumaczył wszystkiego na włoski, zrozumieliby moje ukraińskie słowa.
Nie mogłem powstrzymać łez, gdy czytałem ostatni wiersz Tarasa Szewczenki „Nie obchodzi mnie, czy mieszkam w Ukrainie, czy nie” wraz z pamiętnikami z Mariupola. Kto by wtedy pomyślał, że w całej Ukrainie powstaną tysiące takich pamiętników...
Czułem, że muszę tam wrócić.
Na powrót zdecydowaliśmy się w październiku. Najpierw pojechałem ja z kotem. Kiedy przekroczyłem granicę, nastąpił zmasowany atak. Kilka dni później dotarli moja żona i dzieci.
Anastazja: Dopiero w ojczyźnie, mimo niebezpieczeństwa, poczuliśmy, że żyjemy. Od razu poszliśmy do lekarzy, przepisano nam leki przeciwdepresyjne, przeszliśmy sesje psychoterapii. To wszystko przywróciło nas do życia. Depresja i ataki paniki zniknęły.
Dmytro: Podczas naszej nieobecności ukraińska publiczność bardzo się zmieniła. Ludzie stali się mądrzejsi i bardziej inteligentni. Wiele osób przewartościowało swoje życie, skierowało je na nowe tory.
Anastazja: Teatr stał się bardziej potrzebny niż kiedykolwiek. Ludzie są bardzo zmęczeni. Chcą znaleźć ujście dla swoich emocji, potrzebują odmiany.
Przemyśleliśmy swoje życie. Kiedyś martwiliśmy się, że nie mamy głównych ról, że nie gramy w filmach. Teraz to wszystko stało się nieistotne. Najważniejsze jest to, że żyjemy i jesteśmy zdrowi.
Dmytro: Nasz związek umocnił się podczas wojny. Teraz nie możemy się bez siebie obejść. Przed inwazją zawsze czułem spokój, gdy byłem w trasie. Teraz już nie. Czuję niepokój i bardzo martwię się o żonę i dzieci. Zawsze musimy być blisko siebie.
Nasze dzieci też są teraz cały czas z nami. Przed wojną częściej były z nianią, teraz dorastają w teatrze
Mamy zadanie: wychować je w Ukrainie. Chcemy, żeby w niej dorastały i wiedziały, jakiego kraju są obywatelami.
Dziś Rybalewscy są wpływowymi wolontariuszami w sektorze kultury. Dmytro i Anastazja występują w przedstawieniach charytatywnych, z których dochód idzie na Siły Zbrojne Ukrainy. Swoją pracę w Teatrze Franki postrzegają jako część misji, która polega na promowaniu ukraińskiej historii i kultury.
Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Ksenia Minczuk: Jakie są wspomnienia Pani rodziny z deportacji w 1944 r., a potem z powrotu na Krym?
Lerane Chajbułłajewa: Część mojej rodziny opuściła Krym, lecz potem tam wróciła. A rodzina mojego taty trafiła na Syberię (tyle dobrze, że wtedy było lato). Babcia opowiadała mi, że pracowała w tartakach.
W początkowym okresie Tatarów krymskich obowiązywała tam godzina policyjna. Nie wolno było wyjeżdżać poza wyznaczone miejsce bez pisemnego pozwolenia. Dlatego rodzina mojego ojca spędziła zimę na Syberii. Dla nich, jak dla innych Tatarów krymskich, to był strasznie trudny czas – z ciepłego kraju trafić w środek tak surowej zimy...
Dlatego większość tych, którzy zostali deportowani na Syberię lub do Kazachstanu, przeniosła się potem do Uzbekistanu. A kiedy zniesiono godzinę policyjną, zaczęli szukać swoich krewnych – i wrócili.
Minęło 70 lat, lecz wciąż są tacy, którzy nie znają losu swoich krewnych. Istnieją grupy w mediach społecznościowych, na których krymianie wciąż szukają siebie nawzajem
Wróciliśmy na Krym, gdy miałam 8 lat. Był 21 czerwca 1990 roku, cały samolot z Uzbekistanu był pełen Tatarów krymskich: kobiet, dzieci, starców. Mężczyźni wyjechali wcześniej, by znaleźć jakieś zakwaterowanie i zorganizować przeprowadzkę dla swoich rodzin.
Dotarliśmy do wioski w okolicy Dżankoj. Bardzo stary dom, wszędzie wokół chwasty... To był dla mnie kontrast, ponieważ w Uzbekistanie mieszkaliśmy w dwupiętrowym domu na osiedlu typu miejskiego. Czyli – przyjechaliśmy z miasta na wieś. W domu nie było toalety ani łazienki. Tak zaczęło się nasze życie na krymskiej wsi.
Rodzice zawsze powtarzali nam, że musimy się uczyć i dobrze zachowywać, bo według na nas będą oceniać wszystkich Tatarów krymskich. Ale dobrze się stało, że przyjechaliśmy na wieś, bo w przeciwieństwie do miast tutaj do szkół uczęszczały głównie dzieci krymskotatarskie.
W miastach istniała niepisana zasada, by nie sprzedawać domów Tatarom krymskim. Nasi ludzie cierpieli tam z powodu różnych rzeczy.
Znaleźliśmy się w nieprzyjaznym środowisku, zdominowanym przez sowiecką propagandę – chociaż Ukraińcy wspierali powrót Tatarów krymskich. Ludziom na Krymie wmówiono, że kiedy powrócimy, wyrżniemy wszystkich i zabierzemy im domy
Moje babcie powiedziały mi, że sowiecka propaganda o „dziwnych i obcych” Tatarach krymskich była też rozpowszechniana w Uzbekistanie. Lecz kiedy tam dotarli, miejscowi zdali sobie sprawę, że jesteśmy swoi, mamy podobne języki i tę samą religię. Uzbecy bardzo pomogli nam przetrwać. Mama była karmiona piersią przez uzbecką sąsiadkę, bo babcia straciła mleko.
Betoniarka – symbol dzieciństwa
Kiedyś powiedziała Pani, że „dorastała na barykadach”. Co to znaczy?
Przez pierwsze pięć lat na Krymie mieliśmy nieustanne wiece. Nasz dom był jak „baza przeładunkowa” – inni Tatarzy krymscy zatrzymywali się u nas, gdy szukali zakwaterowania dla swoich rodzin. Wszyscy byliśmy aktywni, robiliśmy transparenty, chodziliśmy na protesty, ciągle gdzieś pędziliśmy. To właśnie nazywam „barykadami”.
Każdego roku, 18 maja, obchodziliśmy w Symferopolu Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa Tatarów Krymskich. Zostałam dziennikarką. Zawsze zadawałam sobie pytania, kim jestem, skąd pochodzę, dlaczego tak się stało. Byłam zanurzona w historii, chociaż oficjalnej historii na Krymie nie było, wszystko przekazywano ustnie. W ukraińskich podręcznikach nadal nie ma całościowej historii Krymu ani Tatarów krymskich. Dobrze, że przynajmniej są książki o historii Krymu od ukraińskich prywatnych wydawców.
Nam, Tatarom krymskim, zakorzenienie się zajęło 15-20 lat. Zbudowaliśmy własne dzielnice, na Krymie jest ich 11.
Tatarzy Krymscy otrzymali ziemię, ale bez elektryczności, bez wody – „buduj, co możesz”. Te „kołyski” na granicy działek są dla nas czymś świętym. Oznaczały, że to nasza ziemia i możemy tu mieszkać
Zawsze coś budowaliśmy, betoniarka to symbol mojego dzieciństwa. Mamy nawet powiedzenie, że jeśli na podwórku krymskiego miasta lub wsi stoi betoniarka, to jest to podwórko Tatarów krymskich. W pobliżu Eupatorii Tatarzy krymscy otworzyli sklep z narzędziami i nazwali go „Wieczna budowa”.
Posyłanie dzieci na studia wyższe było u nas obowiązkowe. Wyższe wykształcenie to dla nas świętość. To status, prestiż. Rodzice muszą zapewnić swoim dzieciom jak najlepszy start. Dzięki temu ja, dziewczyna ze wsi, dostałam się na Uniwersytet Symferopolski.
Po etapie zakorzenienia przyszła stabilizacja. Zaczęły się pojawiać firmy, krymskotatarscy deputowani, a Medżlis [Medżlis Narodu Tatarów Krymskich to najwyższy organ wykonawczo-przedstawicielski Tatarów krymskich w okresie między sesjami Kurułtaju Narodu Tatarów Krymskich – red.] w końcu zaczął się liczyć. Krymska Partia Ludowy Ruch Ukrainy liczyła około 2000 członków i prawie wszyscy jej członkowie byli Tatarami krymskimi. Pomarańczowa Rewolucja na Krymie była przez nas wspierana, sama demonstracyjnie nosiłam pomarańczowy krawat. Byliśmy za europejską Ukrainą, ale potem nastąpił rok 2014. Okupacja.
Śmierć bohatera i zdziwienie „wybawców”
Jaki był dla Pani czas okupacji?
Mieszkaliśmy na przedmieściach Symferopola. Pamiętam czołgi i helikoptery latające bardzo nisko nad naszym domem; niedaleko nas znajdowała się jednostka wojskowa. Czułam, że tym razem to nie ćwiczenia, ale coś poważniejszego.
Najważniejszą rzeczą, która wydarzyła się na początku okupacji, była śmierć mojego sąsiada, Reszata Ametowa. Szukaliśmy go przez dwa tygodnie, rozwiesiliśmy w mieście jego portrety ze zdjęciami, zaangażowaliśmy telewizję. Później znaleziono jego ciało, był torturowany... Tysiące ludzi z całego Krymu przyjechało na jego pogrzeb. Tragedia jednej rodziny stała się tragedią całego półwyspu.
<frame>3 marca 2014 r. krymskotatarski aktywista Reszat Ametow udał się na centralny plac Symferopola, aby zaprotestować przeciwko okupacji Półwyspu Krymskiego. To była jednoosobowa pikieta. Został zatrzymany przez tak zwaną krymską samoobronę. Jego ciało, ze śladami tortur i gwałtownej śmierci, zostało odnalezione 15 marca we wsi Zemlianiczne. Głowę miał obwiązaną taśmą, obok leżały kajdanki. Sprawcy wciąż nie zostali ukarani. Śledztwo rzekomo prowadzi administracja okupacyjna. Ukraińskie organy ścigania nie mają dostępu do akt sprawy ani miejsca zbrodni. <frame>
Strasznie się bałam głupoty Rosjan, którzy zaczęli przyjeżdżać na Krym. Nie można było uniknąć kontaktów z nimi, szybko zaczęli podporządkowywać sobie cały półwysep. Nie rozumieli, dlaczego nie są kochani. Byli przekonani, że przybyli, by nas uratować.
Zaczęli zajmować domy na naszej ulicy. Pojawiły się ich sklepy, lecz zatrudniali w nich „tylko Słowian”. Znowu szykany, rewizje i aresztowania. Ale najbardziej szokujące było to, że sąsiedzi zaczęli wywieszać tę trójkolorową szmatę jako swoją flagę.
Żyłam na okupowanym Krymie przez dwa lata. Zbierałam pieniądze dla ukraińskiej armii, mówiłam o nielegalności tego, co dzieje się na półwyspie. W końcu dano mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli wyjadę. Wyjechałam w lutym 2016 roku. Mój syn i ja osiedliliśmy się w Irpieniu.
Czibereki, czyli prawda o Krymie
Opuściła Pani półwysep, ale stworzyła wokół siebie krymską atmosferę. Skąd pomysł na własną kawiarnię?
W Kijowie otworzyliśmy nasz pierwszy, krymskotatarski lokal – małą chiberecznię [Tatarzy krymscy nie mówią: „czebureki”, ale: „czibereki” – red.] Nazywał się „Tolu Cziberek”, co oznacza „pełny cziberek”. W tym czasie w Kijowie były również chiberecznie w stylu sowieckim, to dość popularny format fast foodu. Ale te ich duże cziberki miały w sobie niewiele mięsa. Pokazałam kijowianom, że prawdziwy cziberek powinien być pełen mięsa.
W moim lokalu opowiadałam ludziom o Krymie i historii Tatarów krymskich. Postanowiłam, że będę promowała tę wiedzę poprzez chibereki.
Mówienie o Krymie za pośrednictwem naszej kuchni sprawia, że ludzie walą do nas drzwiami i oknami. Zaczynają się interesować, zadawać pytania. Najpierw o to, dlaczego prawdziwy cziberek powinien mieć 15 centymetrów długości, a potem – o nasz powrót po deportacji
Czasami mówią do mnie: „Zapomnij o Krymie, teraz wszystko tam jest prorosyjskie”. A ja im odpowiadam: „Było Imperium Rosyjskie i pierwsza aneksja Krymu. Gdzie jest teraz Imperium Rosyjskie, a gdzie są krymscy Tatarzy? Była też deportacja – za czasów Związu Radzieckiego, w 1944 roku. I gdzie jest ten Związek Radziecki, a gdzie jesteśmy my?”. Tatarzy krymscy przetrwają i tę aneksję, jeśli Bóg pozwoli. Pytanie tylko, jakim kosztem. Bo już teraz jest bardzo wysoki.
W Irpieniu poznałam mojego przyszłego męża, medyka wojskowego. Miałam już wtedy swoje „Krymskie Podwórko” i robiłam obiady dla szpitala, w którym on był leczony. Miesiąc po naszym ślubie nastąpiła inwazja. Nie walczy, bo jest niepełnosprawny, ale ilekroć dowiaduje się o śmierci kolegi żołnierza, długo patrzy na swoją kamizelkę kuloodporną. Wciąż ją ma – wisi na manekinie. Obok leży torba z mundurem i apteczką. Jest gotów wrócić do walki w każdej chwili.
Jest rok 2022, Rosjanie są w Irpieniu. Jak udało się Pani przetrwać?
Babcia opowiadała, że podczas deportacji mieli 15 minut na spakowanie się – musieli więc zabrać tylko najważniejsze rzeczy.
Jeśli jesteś budowlańcem, to bierzesz narzędzia, bo one pozwolą ci się utrzymać. Jeśli krawcową – musisz wziąć maszynę do szycia. Ja zabrałam laptopa – i to wszystko
Ale nie opuściliśmy Irpienia od razu. Przez jakiś czas pomagaliśmy sąsiadom, dostarczając im lekarstwa i żywność. Kiedy czołgi były już na obrzeżach miasta, wyjechaliśmy w konwoju zorganizowanym przez irpieński Kościół biblijny. Potem trafiliśmy do Lwowa.
Lerane, nic nie zmieniaj
Pani „Krymskie Podwórko” ponownie otworzyło swoje podwoje we Lwowie. Jaka jest atmosfera tego miejsca? Kto do was przychodzi? Co serwujecie?
Bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, zawsze i wszędzie będę otwierać moje „Krymskie Podwórka” (śmiech). Nawet jeśli będę musiała to zrobić w Papui-Nowej Gwinei.
Kawiarnia znajduje się w historycznym centrum Lwowa. To jedyna kawiarnia halal we Lwowie otwarta przez dziedziców tej kultury. Przychodzą do nas różni ludzie. W Irpieniu to byli głównie uchodźcy wewnętrzni, tęskniący za Krymem. We Lwowie jest wielu młodych ludzi. Wpadają na kawę i bułkę, i mówią: „Opowiedz nam o Krymie i krymskich Tatarach ”.
To dla nich stworzyłam „Muzeum Krymskich Wspomnień”, w którym każdy przedmiot jest w jakiś sposób związany z półwyspem lub Tatarami krymskimi. Dla nich stale aktualizuję moją małą bibliotekę. Jest w niej krymskotatarski elementarz, są książki o historii, o krymskotatarskich obrzędach, bajki, Koran itp.
Mieszkańcy Lwowa są konserwatywni, a restauracje odwiedza wymagająca klientela. Przez ostatnie 20 lat Lwów był liderem w ukraińskiej branży restauracyjnej, przegrywał z nim nawet Kijów. Restauracja „Kryjiwka” robiła furorę. Ale Lwowianie nie chodzą do turystycznych miejsc. Szukają prawdziwego jedzenia.
Dlatego trafiają też do nas. Ludzie z zachodniej Ukrainy rzadko przyjeżdżają na Krym, dla większości z nich jest on nieznany.
A miejscowi są zainteresowani słuchaniem o naszych dysydentach, o ruchu oporu, deportacjach. Cudzoziemcy i wojskowi – również
Nie będę skromna i powiem, że „Krymskie Podwórko” we Lwowie ma 5 gwiazdek na mapie Google. Nie ma ani jednej negatywnej recenzji.
Menu mamy małe. Naszym najpopularniejszym daniem jest jantyk, odpowiedniki czibereka, ale pieczony na suchej patelni. Popularne są również lagman, płow, szurpa, pachława i kawa po krymsku – nasze gastronomiczne specjały krymskotatarskie. Gotujemy w małych kociołkach, dzięki czemu wszystko jest świeże. A w każdą niedzielę gotujemy sekretne danie, którego nie ma w menu. Nasi klienci naprawdę to lubią. Zamawiają nawet z wyprzedzeniem, choć nie wiedzą, co to będzie.
Prowadzenie biznesu w czasie wojny jest trudne. Alarmy przeciwlotnicze, przerwy w dostawach prądu, brak bezpieczeństwa – wszystko ma na nas wpływ. Zatrudniam przesiedlone Ukrainki z Ługańska, Doniecka i Sum. Bywa ciężko, ale bez „Krymskiego Podwórka” sobie nie poradzę. To, co otrzymuję od naszych gości, niesamowicie mi pomaga. Płaczemy i się przytulamy.
To bardzo prosty lokal. Powstał z grantu, więc nie mieliśmy dużo pieniędzy. Jednak Emine Dżeppar, była wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy, odwiedziła nas i powiedziała: „Lerane, nic nie zmieniaj. Na Instagramie jest wiele lokali – wyrafinowanych, ale podobnych do siebie. Twój jest, jak żaden inny”.
Na Krymie otworzę „Ukraińskie podwórko”
Osoby wewnętrznie przesiedlone często mówią, że nie mają domu. Pani również jest przesiedleńcem wewnętrznym. Czuje się Pani we Lwowie zadomowiona?
Jestem obywatelką Ukrainy, więc cała Ukraina jest moim domem. Ale całkiem jak w domu czuję się tylko na Krymie. Tam jest moja rodzina.
To twoi ludzie są twoim domem
Najbardziej odczułam to w 2009 roku, kiedy musiałam dużo podróżować po Krymie. Przyjechałam do Sudaku, na ojcowiznę mojej matki, gdzie było pełno Tatarów krymskich. Po Bakczysaraju to być może drugie największe miasto pod względem liczby naszych rodaków. Pamiętam, jak stałam na przystanku komunikacji miejskiej, a młodzi ludzie mówili w naszym krymskotatarskim języku. Potem szłam aleją cyprysową do nabrzeża, a wszędzie grała nasza muzyka. Nazwy restauracji i kawiarni też są w krymskotatarskim. Czuję się tam, jak w domu.
Jak pachnie Pani Krym?
Piołunem. Zielonym na początku czerwca, potem – wypalonym na krymskim stepie. Kiedy byłam dzieckiem, wypasałam owce na polach, więc często czułam ten zapach. A w kwietniu Krym pachnie kwiatami brzoskwini; tata miał niesamowity ogród brzoskwiniowy. Mój Krym pachnie też dojrzałą pigwą. W październiku babcia zrywała pigwy z drzewa, przynosiła je do domu i zostawiała na parapecie. Aromat roznosił się po całym domu. A potem był zapach dżemu z pigwy. I zapach cziberek. Moja rodzina często gotowała jantyki, a czibereki pojawiały się na stole podczas świąt religijnych. No i kawa...
O czym Pani marzy?
By wrócić na Krym i otworzyćn tam „Ukraińskie Podwórko” – z ukraińskimi potrawami. Studiuję teraz ten temat – na przykład co jadła rodzina Iwana Franki. Wszystko, co ukraińskie, powinno zostać przywiezione na Krym, by przypominać ludziom o Ukrainie poprzez smaki, muzykę i tradycje. Zabiorę też moje dziewczyny, które teraz pracują w „Krymskim Podwórku”.
Nasze dziedzictwo jest bardzo bogate – językowe, kulturowe, historyczne, muzyczne, kulinarne. Musimy się go trzymać, musimy je pielęgnować. Być z niego dumni i je ożywiać.
Maksym Butkewycz, ukraiński dziennikarz i obrońca praw człowieka, znany z obrony uchodźców, osób ubiegających się o azyl i niesprawiedliwie skazanych obywateli Ukrainy na okupowanych terytoriach Donbasu, w pierwszych dniach wielkiej wojny poszedł bronić kraju. Odkąd w czerwcu 2022 roku trafił do niewoli, o jego uwolnienie walczyło setki osób. Został wymieniony 18 października 2024 r.
Dziś Maksym przebywa w Kijowie. Rozmawiamy o tym, jak został schwytany, jak przetrwał niewolę, o kryzysie światowych organizacji praw człowieka i znaczeniu rehabilitacji po niewoli.
Miasto, które stwardniało
Ksenia Minczuk: Co Pan sądzi o dzisiejszym Kijowie?
Maksym Butkiewicz: Poza tym, że pada deszcz? Trochę się do tego przyzwyczaiłem. Oczywiście Kijów bardzo mi się podoba, to moje rodzinne miasto. Ale teraz widzę go już inaczej. Stał się bardziej surowy i twardy. Wiele słyszałem o tym, że jest spokojnym miastem – ludzie chodzą do barów i dobrze się bawią. Ja mam inne odczucia. Owszem, ludzie chodzą do barów, ale w każdym z nich dają datki na konkretną jednostkę wojska. Pojawiło się sporo księgarni, co było dla mnie zaskakujące. Nie mam pojęcia, jak one się utrzymują. Odbywa się też sporo wydarzeń kulturalnych, a bilety na koncerty czy spektakle teatralne szybko się wyprzedają. Jednocześnie jednak w Kijowie panuje napięcie, ludzie są niespokojni. Są ciągłe zaciemnienia, niepokój, każdy ma kogoś na froncie. Nigdy nie czułem takiej atmosfery. Ani w Kijowie, ani nigdzie indziej.
Kijów jest zmęczony?
Oczywiście, że jest. To zmęczenie jest nieuniknione. Byłoby dziwne, gdyby ludzie nie byli w takim stanie. Ale jeśli mam mówić ze swojej perspektywy, to istnieje atmosfera uporu. To znaczy: „Tak, jesteśmy zmęczeni, ale to nie znaczy, że będziemy leżeć i nic nie robić”. Nie ma defetyzmu.
Dlaczego poszedł Pan na wojnę?
Kiedy doszło do inwazji, w Kijowie pozostało niewielu ludzi. W pobliżu miasta toczyły się już walki. Poszedłem więc do wojskowego biura rejestracji i poboru. Jako działacz na rzecz praw człowieka – nie musiałem. Było wiele do zrobienia i wiem, że moi koledzy zrobili wiele ważnych rzeczy. Ale w tamtym momencie zdałem sobie sprawę, że jeśli Rosjanie nie zostaną powstrzymani, nie będzie żadnych praw człowieka w Ukrainie, nie będzie z kim ani o czym rozmawiać. Musieliśmy się więc bronić, głównie w imię praw człowieka.
Dziś wojsko jest jedną z najmniej chronionych kategorii ludności, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Zapotrzebowanie na pomoc prawną dla wojskowych jest ogromne i znacznie przewyższa podaż
Kiedy wstąpiłem do sił zbrojnych i dostałem mundur, zawiesiłem swoją działalność na rzecz praw człowieka. Napisałem o tym na mojej stronie na Facebooku. Ale w wojsku zacząłem dbać o swoich podwładnych. Trudno to nazwać obroną praw człowieka, lecz tak powinien postępować dowódca i człowiek.
W otwartym polu, łatwy cel
Został Pan schwytany 21 czerwca 2022 r., podczas wykonywania misji bojowej w regionie Ługańska. Jak do tego doszło?
- Dzień wcześniej otrzymaliśmy rozkaz, by wzmocnić jednostki we wsi Myrna Dołyna w obwodzie ługańskim. Naszym zadaniem było zajęcie posterunków obserwacyjnych wzdłuż drogi z Łysyczańska na północy do Złotego. Była to dla nas strategicznie ważna trasa. Dotarliśmy tam po bardzo ciężkim ataku moździerzowym, który trwał przez wiele godzin – całą noc, a potem znowu nad ranem. Mieliśmy obserwować i raportować, bez angażowania się w walkę. Zabrano nas do wyznaczonego punktu obserwacyjnego, wciąż pod ostrzałem moździerzowym, który nie ustawał. Rozstawiliśmy się najlepiej, jak potrafiliśmy. Moi podwładni byli już wyczerpani: nie spali, nie jedli. Ale najtrudniejsze było to, że było bardzo gorąco, a po drodze skończyła nam się woda.
W pewnym momencie pojawiły się problemy z łącznością. Radia, które mieli żołnierze, nie były wystarczająco dobre i było ich za mało. Najwyraźniej wojna elektroniczna wroga była skuteczna. Następnego dnia rano ludzie i sprzęt weszli w pobliski pas lasu. Jak się okazało, był tam wróg, którego liczebność była niewspółmierna do naszej. Nas było dziewięciu.
W końcu skontaktowano się z nami i poinformowano, że jesteśmy otoczeni. Ale pierścień nie był jeszcze zamknięty i mogliśmy się wydostać. Podążaliśmy za punktami orientacyjnymi, dotarliśmy do przedostatniego punktu i musieliśmy szybko przejść przez pole, gdzie rzekomo czekali na nas nasi przyjaciele. Kiedy jednak byliśmy kilkadziesiąt metrów od pasa lasu, ukraiński żołnierz ostrzegł nas, że musimy się zatrzymać, bo zostaniemy ostrzelani.
Okazało się, że on był w niewoli od poprzedniego wieczora. Powiedział, że jeśli teraz nie złożymy broni, zostaniemy zabici. Na końcu pasa lasu pojawili się rosyjscy żołnierze, rzeczywiście mieli nas na celowniku. Staliśmy w otwartym polu, łatwy cel. Niczego nie broniliśmy, nikogo nie osłanialiśmy.
Miałem wtedy jedno zadanie: uratować życie moich podwładnych. Rozkazałem im więc złożyć broń. Tak zostaliśmy schwytani
Naprawdę byliśmy w pierścieniu, cały teren był wypełniony oddziałami wroga. A bojownik, który wyprowadził nas w pole, wyjaśnił później, że, po pierwsze, użyto wobec niego siły, a po drugie, był przekonany, że w ten sposób uratuje nam życie. Uznał więc, że nie zrobił nic złego. Może tak, może nie...
Pięciu z nas zostało już wymienionych, ale czterech nadal jest w niewoli. Tylko ja zostałem skazany. Z tych, którzy wrócili, dwóch jest już z powrotem na stanowiskach bojowych. Jeden zginął, chroniąc nas.
Nie stracić poczucia sensu
Co powinna zrobić osoba wzięta do niewoli, by przetrwać?
Są różne sytuacje. My nie mieliśmy bitwy poprzedzającej pojmanie. Być może dlatego ich żołnierze byli raczej spokojni, dali nam nawet wodę. To było ważne, bo byliśmy kompletnie odwodnieni. Na początku zachowywali się bez nadmiernej przemocy, choć było wiele przypadków, że chłopaki zostali wzięci do niewoli i od razu doszło do przemocy. Wielokrotnie słyszałem od różnych więźniów o pozorowanych egzekucjach. I że niektórzy więźniowie byli zmuszani do strzelania do innych. Najczęściej było to markowane, tzn. dawano im broń bez amunicji – lecz oni o tym nie wiedzieli. To przerażające, kiedy człowiek jest gotowy zastrzelić swojego kolegę na rozkaz tego, który wziął go do niewoli.
Niestety by ocalić życie, w niewoli musisz wykonywać rozkazy wroga, bo nieposłuszeństwo jest postrzegane jako bodziec do agresywnych działań.
Heroizm, który oglądaliśmy w radzieckich filmach, najczęściej nie ma sensu –taki człowiek może zagrozić nie tylko sobie, ale też innym więźniom. To nie przyniesie zwycięstwa, chociaż może pokazać zwycięstwo moralne. Decyzja należy do każdego
Do misji bojowych musisz być odpowiednio przygotowany. Posiadanie dystynkcji na mundurze, zwłaszcza z symbolami, jest niebezpieczne. Zresztą na misji ich nie potrzebujesz. Nie potrzebujesz też telefonu komórkowego ze zdjęciami, komunikatorami i wszystkim, co osobiste. Bo to też może być niebezpieczne.
Słynny psychiatra Wiktor Frankl napisał książkę, w której wyjaśnił mechanizmy przetrwania na przykładach. Co Panu pomogło przetrwać w niewoli?
Wiktor Frankl był dla mnie bardzo ważny jeszcze zanim zostałem pojmany. Przede wszystkim mówił o sensie: jeśli ktoś stracił sens istnienia, jego szanse na przetrwanie były minimalne. Bez względu na to, jak silna fizycznie była ta osoba, bez względu na okoliczności. Moja sytuacja nie była taka sama, jak w nazistowskich obozach, ale zachowanie poczucia sensu było naprawdę bardzo ważne.
Ważne jest, by sformułować dla siebie odpowiedź na pytanie: „Po co to wszystko?” – i cały czas o tym pamiętać
Trzeba wspierać się nawzajem tak bardzo, jak to możliwe, nawet w małych, praktycznych rzeczach. Na przykład trzeba zwracać uwagę na to, komu czego brakuje. Jeśli np. skarpetek, a ty masz zapasową parę, możesz się nimi podzielić. Zwróć uwagę, czy dana osoba nie wycofuje się w głąb siebie, nie popada w depresję. Z taką osobą powinieneś starać się utrzymywać kontakt, ale w żadnym wypadku nie powinieneś wchodzić w jej przestrzeń osobistą bez zaproszenia. Bo w niewoli i tak nie ma przestrzeni osobistej.
W niewoli człowiek zmienia się w przedmiot, który można fizycznie złamać, zniszczyć – ale nie pozbawić znaczenia i wartości. Jeśli istnieje możliwość zachowania choćby niewielkiej przestrzeni i wewnętrznej autonomii, zdecydowanie powinieneś z niej skorzystać. Może to być pamięć o bliskich i ważnych osobach, myślenie o swoich marzeniach, rytuałach itp. Takie proste rzeczy są ważne. Kiedy masz wewnętrzną przestrzeń myśli i emocji, które pochodzą z pamięci o ludziach, których kochasz, dość trudno cię wewnętrznie złamać.
W niewoli panuje atmosfera degradacji. Miałem swoje sposoby, by się temu przeciwstawić. Jestem przyzwyczajony do pracy z tekstem i językiem, więc w niewoli pisałem teksty... w głowie. Trudno powiedzieć, o czym były, bo wtedy musiałbym opowiadać wszystko, o czym myślałem przez lata (śmiech). „Pisałem” po ukraińsku i angielsku, to było trudne. Kiedy stało się możliwe czytanie książek, wielu chłopaków zaczęło czytać – i to znacznie więcej niż wcześniej, przed niewolą. To utrzymywało ich głowy w porządku, odwracało uwagę.
Niektórzy więźniowie budują w wyobraźni swój przyszły dom, planują. Ja myślałem o swoich błędach z przeszłości. Myślałem też o światopoglądzie wroga – dlaczego to robi, dlaczego chce nas zniszczyć. I myślałem o naszych wartościach. Na prośbę kolegów z celi napisałem serię satyrycznych opowiadań politycznych science fiction. Układałem dla siebie modlitwy, słuchałem dużo muzyki – także w głowie. Miałem takie własne „radio”. Przypominałem sobie piosenki i kompozycje, które lubiłem, i „puszczałem” je sobie. Dużo myślałem o ludziach, których poznałem w różnych latach w różnych krajach. Czułem się szczęśliwy, że poznałem tak wielu wspaniałych ludzi. To wszystko podtrzymywało mnie na duchu.
W wywiadzie dla Sestr Mariana Mamonowa powiedziała, że w niewoli miała ochotę na pączki z wiśniami. Na jakie jedzenie miał Pan największą ochotę?
Był taki okres, druga połowa lata i pierwsza połowa jesieni 2022 roku, kiedy po prostu byłem głodny. Jedzenie było złe, porcje małe. Marzyłem o daniach ukraińskich, gruzińskich, azjatyckich (o gruzińskich najczęściej). Potem było trochę lepiej, lecz wciąż miałem ochotę na kawę i czekoladę, choć wcześniej nie lubiłem słodyczy. To pewnie dlatego, że w niewoli bardzo potrzebujesz cukru.
Nie pragnę zemsty, chcę sprawiedliwości
Anastazja Hułej, ukraińska więźniarka Auschwitz, powiedziała, że nawet po okropnościach obozu koncentracyjnego nie żywi urazy do Niemców – tylko do konkretnych ludzi, którzy to zrobili. Czy Pan nienawidzi Rosjan po doświadczeniu niewoli?
Nie czuję nienawiści do tych, którzy źle mnie traktowali. Nie ma we mnie pragnienia zemsty. Jest za to pragnienie sprawiedliwości i zrozumienie, że tych ludzi trzeba powstrzymać, na przykład poprzez postawienie ich przed sądem. Nie jestem ostatnim więźniem. Jeśli oni nie zostaną powstrzymani, będą nadal robić to, co robią.
Gotowość ogromnej liczby ludzi do posłusznego wykonywania woli swoich przywódców i masowego zabijania ludzi w innych krajach bez żadnego sensu, do bycia narzędziem w rękach morderców, to kwestia odpowiedzialności. Zdecydowana większość Rosjan jest odpowiedzialna za to, co dzieje się w Ukrainie, czy im się to podoba, czy nie. Żałoba, morze krwi, tragedie – są za to odpowiedzialni. Czy to sprawia, że jestem na nich zły? To trudne pytanie psychologiczne. Faktem jest jednak, że istnieje wewnętrzny dystans między mną a nimi. Nie rozumiem, jak wolna osoba może pozwolić sobie na to, by stać się bezwolnym narzędziem w rękach psychopatów.
Ta sama Anastazja Hułej powiedziała, że po niewoli na zawsze przestała tańczyć. Jak rozumiem, straciła wewnętrzną radość. A jak niewola zmieniła Pana?
Na razie trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Oczywiście zmieniły się moje stany emocjonalne i wewnętrzne, ale wciąż jestem w trakcie powrotu do wolnego życia, więc to, czego nie ma teraz, może pojawić się później. Pewne konsekwencje mogą pojawić się za 3 miesiące lub później. Wciąż jednak mam w sobie radość, nie zniknęła, jest jej dużo. Jestem za to wdzięczny losowi i ludziom.
Teraz czuję się wolny. Wróciłem do życia i nawet małe rzeczy – na przykład możliwość wyboru, co kupić i w co się ubrać – napełniają mnie radością. Albo wybór kawy w kawiarni. A wybór kawy jest dość trudny, bo nagle w moim życiu jest jej bardzo dużo
Kolejną niesamowicie przyjemną rzeczą jest możliwość chodzenia – na dowolne odległości i w dowolnych kierunkach. Niedawno szedłem Chreszczatykiem i nagle zdałem sobie sprawę, że to nie była moja wyobraźnia, to nie była moja fantazja ani wspomnienie. To była rzeczywistość, prawdziwy Chreszczatyk w moim prawdziwym Kijowie i prawdziwy ja idący wzdłuż niego. To mi wystarczy, by być szczęśliwym.
Miewał Pan w niewoli chwile rozpaczy?
Nie było dnia ani minuty, kiedy bym myślał, że o mnie zapomniano, nawet gdy nie było żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Czasami to było przytłaczające, ale wiedziałem, że nie zostałem porzucony. Wierzyłem, że zostanę wymieniony. Rozumiałem jednak, że to może nie nastąpić szybko.
W kwietniu 2024 roku zacząłem otrzymywać listy, wiele listów. Sprawiły, że poczułem ciepło. Przypominały mi, że nie zostałem zapomniany i że ludzie o mnie walczą. To był również sygnał dla innych, że też nie zostali zapomniani. I sygnał dla administracji kolonii, że inni śledzą nasze losy. A to może być już powód, by traktować nas trochę lepiej.
Walec, który rozjeżdża prawa człowieka
Porozmawiajmy o roli działań na rzecz praw człowieka w czasie wojny. Globalne organizacje praw człowieka nie zawsze są obiektywne, mają niepełne informacje, są stronnicze albo po prostu bezsilne. Czy Pana poglądy na rolę działań na rzecz praw człowieka uległy podczas wojny zmianie?
Nieskuteczność struktur międzynarodowych to naprawdę bardzo smutna sprawa. Ale dla mnie oznacza to, że powinno być więcej działań na rzecz praw człowieka. Cała ta sytuacja pokazuje, jak krytyczne znaczenie mają te prawa i ich egzekwowanie w czasie wojny. Bo z definicji są one wtedy najbardziej zagrożone.
Może musimy użyć nowych metod, być twardszymi, bardziej radykalnymi? Co trzeba zmienić?
Ludzie, którzy teraz bronią praw Ukraińców, są aktywni i odważni. Jeśli mówimy o ochronie praw człowieka w Ukrainie, wiele robi się poprzez dokumentowanie naruszeń praw i wolności człowieka, w tym zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Należy to robić, by postawić sprawców przed wymiarem sprawiedliwości. I to się dzieje.
Ukrainie udaje się również przestrzegać praw i wolności rosyjskich jeńców wojennych. Kiedy jednak mówimy o ochronie praw człowieka na terytorium Rosji, o ukraińskich jeńcach cywilnych i wojskowych, niestety niewiele można zrobić. Bo to państwo już dawno zmieniło się w walec, który rozjeżdża prawa człowieka na miazgę. Tam są obrońcy praw człowieka, niezwykle odważni, pracują w ciągłym niebezpieczeństwie, ale ich narzędzia są bardzo ograniczone.
Sprawa z organizacjami międzynarodowymi jest jeszcze smutniejsza. Jeśli mówimy o organizacjach międzyrządowych lub międzypaństwowych, to są one w większości skoncentrowane w systemie ONZ, który został zaprojektowany w celu uwzględnienia opinii wszystkich graczy, w tym obecnego państwa – agresora. Jeśli jeden z graczy systematycznie podważa fundamenty, na których zbudowana jest ta interakcja, organizacja staje się zupełnie nieskuteczna, jej praca zostaje sparaliżowana. A wtedy struktury regionalne mogą być jeszcze bardziej agresywne.
Stawianie winowajców przed wymiarem sprawiedliwości jest bardzo ważne. W końcu potrzebujemy mechanizmów prewencyjnych, by takie sytuacje nie powtórzyły się w przyszłości. Obecnie głównym organem międzynarodowym regulującym globalny wymiar sprawiedliwości jest MTK [Międzynarodowy Trybunał Karny – red.]. Nawet jeśli wydane przez niego nakazy i decyzje nie wpływają bezpośrednio na sprawców, to i tak zostaną oni pociągnięci do odpowiedzialności w taki czy inny sposób. Na przykład dostaną zakaz podróżowania i pozostaną na terytorium państwa – agresora. To też zmieni ich życie.
Jeśli mówimy o partnerach międzynarodowych, to wielu z nich brakuje zrozumienia, że wojna w Ukrainie to nie tylko sprawa Rosji i Ukrainy. Konsekwentne podważanie podstaw międzynarodowego systemu prawnego i praw człowieka przez Federację Rosyjską dotyczy wszystkich
Jeśli Ukraina zostanie pokonana, wolność, solidarność i poszanowanie praw, na których opiera się nasze życie, będą zagrożone. Jeśli nie będzie międzynarodowego systemu bezpieczeństwa, jeśli przeważy prawo silniejszego, a umowy będą realizowane tylko wtedy, gdy to będzie korzystne dla jednej ze stron, to świat stanie się zupełnie inny.
Ja jestem tu, a oni wciąż tam
Jak wygląda rehabilitacja jeńców wojennych? Co by Pan zmienił w tym procesie?
Aktywna faza rehabilitacji to tak naprawdę pierwsze cztery tygodnie po powrocie z niewoli. Ten etap mam już za sobą. To życie w wolnym świecie, do którego musisz się przyzwyczaić.
Ukraina musi stworzyć system instytucji zajmujących się rehabilitacją jeńców wojennych – obecnie jest ich niewiele. Potrzebujemy również systemu wsparcia w okresie gdy kończy się faza instytucjonalna. Ludzie potrzebują wsparcia medycznego, psychologicznego, społecznego i prawnego przez miesiące, a może lata. Teraz tego nie ma. Tysiące, dziesiątki tysięcy, a może nawet setki tysięcy ludzi są w niewoli – ale wrócą. To poważne wyzwanie, największe w ciągu ostatnich 50-60 lat. Potrzebujemy ludzi, którzy specjalizują się w związanych z tym problemach.
Jak zamierza Pan wykorzystać swoje doświadczenie z niewoli, by pomóc innym uwolnionym i dotkniętym wojną ludziom?
Być może będzie to wsparcie instytucjonalne, o ile uda nam się przyciągnąć odpowiednie zasoby. Chcę też opowiadać o niewoli poprzez moją historię jak najszerszej publiczności. Tematem numer jeden są dla mnie teraz nasi jeńcy wojenni, wojskowi i cywile. Bo ja już jestem tu, ale oni wciąż są tam. Czuję, że moim obowiązkiem jest pomóc im dotrzeć tutaj tak szybko, jak to tylko możliwe. I sprawić, by już się nie bali.
Suspilne Kultura [kanał ukraińskiej telewizji publicznej – red.] wraz z ukraińskim Pen Clubem (Ukraiński PEN) rozpoczął publikację serii esejów ukraińskich intelektualistów na temat miejsca ukraińskiej kultury w kontekście globalnym. Temat przewodni ukraińskiego Pen Clubu na rok 2025 brzmi: „Być w świecie”. „Nasze przetrwanie zależy od nas. Ale bez innych to niemożliwe” – pisze Wołodymyr Jermolenko, filozof, pisarz, prezes Ukraińskiego PEN, autor pierwszego eseju.
Wojna zawęża przestrzeń. Wciskasz się w ziemię, skręcasz w sobie, zakopujesz w swoim doświadczeniu, jak w kryjówce. Twoje ciało coraz mniej przypomina linię prostą, a coraz bardziej elipsę; otulasz się sobą, próbując być swoją własną ochroną, początkiem i końcem.
Żegnaj, wielości światów, nie wierzymy już w twoje istnienie, coraz częściej postrzegamy inne światy jako nieporozumienie, zdradę, zbrodnię. Czyż przyjemność pośród cierpienia nie jest zbrodnią? Czy normalność pośród nienormalności nie jest zdradą? Czy spokojny, zrównoważony świat podczas ataków rakietowych nie jest iluzją? Nie opowiadajcie nam więcej o zamorskich krainach z rzekami, ptakami i ciepłymi wiatrami od mórz, wiemy, że one nie istnieją. Przynajmniej dla nas.
Mój świat to mieszkanie, piwnica, ziemianka, karetka, schron przeciwbombowy, okop, droga, ramiona mojego dziecka, miejsce na cmentarzu dla tych, których kochałem. Mogę zmierzyć swój świat linijką. Nie będzie dużo większy niż moje ciało
Radykalne zawężenie świata. Przynajmniej to jest uczciwe. Przynajmniej jesteśmy skupieni. Przynajmniej widzimy cel.
Ale... istnieje ryzyko przekroczenia cienkiej linii. Stania się skupionym i ślepym. Stania się wyrazistym i niewidocznym. Krzyczenia z bólu, gdy z drugiej strony, z wielkiego świata, słychać tylko głuchą ciszę.
Nasz własny świat to dla nas za dużo – ale i za mało
Czy nie tego właśnie chce wróg? Abyśmy stracili wielki świat, do którego chcemy dotrzeć, abyśmy wypuścili go z rąk, jak balon? Abyśmy oderwali go od siebie, jak ciężki plecak? Czyż wróg nie chce, byśmy zawsze patrzyli w dół? Czyż wróg nie chce wbić nas w naszą własną ziemię po szyję?
Wojna zawęża przestrzeń, niesie nas w strumieniu do wąskiego, ciemnego tunelu. Nie mamy innego wyboru, musimy być skupieni.
Ale wróg chce również, byśmy nie mieli powietrza, byśmy nie mieli czym oddychać. Chce, byśmy mówili tylko językiem własnego bólu, dla którego coraz bardziej będzie brakować tłumaczy.
Czy pozwolimy mu na to? Czy pozwolimy mu pozbawić nas naszego języka? Czy pozwolimy mu pozbawić nas szansy na bycie zrozumianymi – tysiące kilometrów od naszych fortyfikacji?
Nie, nie możemy na to pozwolić.
Jednak by to zrobić, musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie. Tłumaczyć język naszych doświadczeń na języki doświadczeń innych.
Kultura jest przede wszystkim tłumaczeniem doświadczeń. To podróż przez gąszcz niezrozumienia
To tłumaczenie nieprzetłumaczalnego. Bo nigdy nie możesz w pełni przetłumaczyć doświadczenia. Każde doświadczenie jest hieroglifem, szyfrem, zagadką. Ale możesz zacząć próbować. Możesz zacząć się zbliżać.
Bo czyż nie mamy wielkiemu światu czegoś do powiedzenia? Czy nie musimy powiedzieć mu czegoś nie tylko o sobie, ale także o nim? Powiedzieć mu czegoś, czego sam o sobie nie wie?
Być może on nie wie, że doceniasz życie bardziej, gdy ono może od ciebie uciec. Że piękno pojawia się tam, gdzie wcześniej widziałeś to, co przyziemne, banalne, zwyczajne. Że miłość staje się silniejsza przez stratę. Że wolność jest cenna przede wszystkim wtedy, gdy jest pomimo. Że być – to być pomimo.
On być może nie wie, że bycie jest wyjątkiem, a nie regułą. Że życie, być może, istnieje tylko w maleńkiej części czasu i przestrzeni. Że jego mikroskopijna natura nie jest powodem, by je lekceważyć, lecz powodem, by kochać je jeszcze bardziej. Że wiara w przyszłość może uczynić cię niewrażliwym na cuda. I że kiedy tracisz tę pewność, w rzeczywistości zaczynasz coś rozumieć.
Byt i świat nie są tablicami pojęć wciskanymi nam przez autorytety z mądrych książek filozoficznych. Nie jesteśmy maleńkimi owadami na wielkim ciele istnienia ani niewidzialnymi bakteriami na wielkim ciele świata. Bo świat i istnienie również są małe, również mikroskopijne, również zagrożone na tle rozległego pustkowia, które je otacza.
My wszyscy – razem z tym istnieniem, razem z tym światem – jesteśmy krusi i bezbronni. Wszyscy jesteśmy poranieni i niepewni. Wszyscy jesteśmy piękni w swojej złamanej niezłomności. Wszyscy z desperacji zanurzamy się w czułości. Wszyscy jesteśmy rzeczywistością pomimo niemożliwości, kroplami niepojętego cudu
Dla dzisiejszych Ukraińców bycie w świecie nie oznacza zdrady tego, co do nich należy. Być w świecie oznacza widzieć wrażliwość innych poprzez wrażliwość własną. Widzieć niebezpieczeństwo tam, gdzie inni widzą tylko kolejne jutro. Być gotowym na konfrontację z tym, co jest silniejsze od ciebie.
Bycie w świecie oznacza dopuszczanie do siebie innych doświadczeń. Ale oznacza również przekonanie innych kultur i narodów, że bez naszego doświadczenia nie mogą się obejść. Uczyć się na pamięć historii plemion innych ludzi, wiedząc, że one wkrótce przetną się z naszymi. Rysować mapy odległych kontynentów, rozpoznając na nich nasze góry i rzeki.
Bycie w świecie oznacza bycie w domu. Tyle tylko, że ten dom stał się dziś nieco większy.
Wojna zawęża przestrzeń. Ale też nagle dramatycznie ją rozszerza. A my, wciskając się w swoją ziemię, zyskujemy zdolność objęcia całej planety.
Tekst eseju można również przeczytać na stronie Suspilne Kultura
– Z tego, jak trudno było mi przez te wszystkie lata, zdałam sobie sprawę dopiero wtedy, gdy poszłam na spotkanie z innymi ukraińskimi uchodźczyniami w Polsce – mówi Olga Stefan, samotna matka. – Dzieliły się doświadczeniami na temat tego, jak trudno było im za granicą bez mężów. To, co dotychczas było dla samotnych matek czymś zwykłym, dla uchodźczyń stało się nieoczekiwanym ciężarem. Zdałam sobie sprawę, jak wiele wysiłku można zaoszczędzić, gdy wychowuje się dziecko jako para lub gdy mężczyzna dzieli obowiązki rodzicielskie po rozwodzie.
Jednak wojna sprawia, że to rzadko zależy od woli mężczyzn...
Najtrudniej urodzić dziecko, którego ojciec nigdy nie weźmie na ręce
W samotnym wojennym macierzyństwie najstraszniej jest wtedy, gdy ginie ojciec dziecka. Od kwietnia 2024 r. wojna osierociła co najmniej 1759 ukraińskich dzieci. Co najmniej, ponieważ niektóre terytoria Ukrainy są okupowane, więc nie ma tam dostępu do informacji, a wielu żołnierzy – mężczyzn ma status zaginionych.
Łarysa Simonczuk z Torczyna zrobiła sobie test ciążowy 22 lutego 2022 roku, dwa dni przed wybuchem wojny. Upragnione dwa paski. Wraz z mężem, Ihorem, czekali na tę ciążę przez 15 lat bezdzietnego małżeństwa. To była wspaniała wiadomość. Ihor pracował w tym czasie w Polsce, więc Łarysa przekazała mu ją przez telefon. Kiedy wybuchła wojna, przeprowadziła się do niego. Razem poszli do ginekologa, razem wybrali imię. Dowiedzieli się, że to dziewczynka. Ewa.
To był zwykły poranek. Czekając na męża z obiadem, wybrała jego polski numer telefonu. Nie odebrał. Po chwili oddzwonił, ale z nieznanego, ukraińskiego numeru: „Jestem w Ukrainie, jadę na wojnę, przepraszam, nie mogę inaczej. Cokolwiek się stanie, zaopiekuj się córką”.
Wiedziała, że ma wyrzuty sumienia. Martwił się, że nie ma go na froncie, gdy wielu jego przyjaciół już tam było. Nie mógł się często kontaktować, w czasie ciąży udało im się porozmawiać zaledwie kilka razy.
Zginął we wrześniu, w walkach pod Charkowem. Ewę urodziła w listopadzie, dwa miesiące po jego śmierci, w polskim szpitalu. Zdecydowała się wrócić do Ukrainy, by być bliżej męża, pochowanego w jego rodzinnej wiosce.
Skontaktowałyśmy się na początku 2023 roku. Kiedy niedawno odwiedziłam jej stronę w mediach społecznościowych, wszystko było takie samo, choć minęły już prawie dwa lata. Na jej awatarze widnieje świeca, a w statusie – małżeństwo z Ihorem Simonczukiem. Jedyne zdjęcia przedstawiają jej córkę, która już urosła. Łarysa obiecała mężowi, że będzie dla niej i mamą, i tatą. Ale to było trudniejsze, niż sobie wyobrażała – nawet gdy wróciła do rodzinnego miasta, a rodzina wsparła ją w samotnym macierzyństwie.
Jak to jest wypłakać wszystkie łzy
Kiedy mężczyzna walczy na froncie, a kobieta jest w ciąży, oznacza to samotność 24\7, mówi Ksenia Rekonwald z Odessy. 17 grudnia urodziła córkę, też Ewę. Przez całą ciążę robiła paczki dla wolontariuszy na froncie, a urlop macierzyński wzięła na zaledwie tydzień, z czego cztery dni spędziła na oddziale położniczym. Praca pomogła nie myśleć o tym, jak ciężko jej bez Mykoły.
Od chwili gdy zaszła w ciążę widzieli się dwa razy: w 12. tygodniu pojechała do Kramatorska, by przekazać mu dobre wieści, potem on miał 15-dniowy urlop.
– To nie była ciąża, o jakiej marzyliśmy – mówi Ksenia. – Wyobrażaliśmy sobie, że będę kaprysić, a on będzie spełniał wszystkie moje zachcianki, zabierał mnie na spacery do lasu i nad morze, głaskał po brzuszku, by dziecko poczuło miłość ojca i przyzwyczaiło się do jego głosu.
Przymusowa samotność nauczyła ją nie chcieć niczego specjalnego – tylko tego, co mogła sobie kupić w supermarketach, kiedy były otwarte. Nauczyła się nie płakać, gdy widziała szczęśliwe pary spacerujące i przytulające się – i prawie im nie zazdrościć. Filmowała różne epizody ze swojej ciąży, a potem wysyłała te filmiki do męża.
Podczas pięciodniowego urlopu, który dostał z okazji narodzin dziecka, starał się robić wszystko: kąpał dziecko, kołysał je, trzymał, złożył wózek i łóżeczko, udekorował pokój. Małe kawałki banalnego szczęścia, które wyrwali wojnie.
Teraz jest jej jeszcze trudniej: – Wtedy to był tylko brzuch. Dziś to dziecko, któremu odebrano ojca.
Kiedy się żegnali, zrozumiała znaczenie słów: „wypłakać wszystkie łzy”. Tak trudno jej było pozwolić, by wrócił na front, a jemu się pożegnać. Jej samotne macierzyństwo daje milionom innych rodziców możliwość bycia blisko swoich dzieci. Ale ona marzy tylko o tym, by Mykoła mógł wrócić do domu, by ktoś zastąpił go na froncie. W końcu on też zasługuje na to, by widzieć, jak dorasta jego dziecko.
Dwa miliony kobiet: matek i ojców w jednym
Według Eurostatu do końca lipca 2024 r. tymczasową ochronę w samej tylko UE, głównie w Niemczech i Polsce, otrzymało 4,1 mln Ukraińców. Prawie połowa z nich to kobiety, jedna trzecia to dzieci, a mniej niż jedna czwarta – mężczyźni.
Około dwóch milionów kobiet nagle stało się dla swoich dzieci jednocześnie matkami i ojcami. Szczególnie trudne było to dla tych, które przed wojną żyły w udanych związkach. Przyzwyczajają się do samodzielnego macierzyństwa w taki sam sposób, w jaki małe dzieci przyzwyczajają się do bycia na świecie: muszą robić wiele rzeczy po raz pierwszy. I nie chodzi tylko o obowiązki domowe czy finansowe, które kobiety dotychczas dzieliły ze swoimi partnerami.
– Jeśli ojciec był zaangażowany w wychowanie, bardzo trudno dostrzec, jak dziecko za nim tęskni – mówi Olga Starostyna, kolejna uchodźczyni.
Dzieci tracą kontakt ze swoimi ojcami, a niektórym nie udało się go jeszcze nawiązać ze względu na wiek. – Kiedy wybuchła wojna, starsza córka miała 7 lat, a młodsza rok – mówi kobieta. – Starsza dobrze pamięta ojca, tęskni za nim, ale dla młodszej on jest tylko obrazkiem w telefonie. Kiedy dostał urlop i mógł do nas przyjechać, starsza była bardzo szczęśliwa, a młodsza powiedziała następnego dnia: „Tato, jedź do siebie. To jest nasz dom, nie twój”.
– Zabolało to i mnie, i jego. Naprawdę cieszył się na drugie dziecko, marzył o nim. Ale nawet po dwóch tygodniach nasza młodsza córka nadal nie przyzwyczaiła się do taty. Okropnie boli mnie to, że nie ma go w pobliżu, gdy moje dzieci dorastają. Że nie widzi, jak najmłodsza z tej małej „cukinii” w wózku zmienia się w samodzielną dziewczynkę o silnym charakterze. I jak starsza wchodzi w okres dojrzewania...
Niektóre matki mówią, że dzieci czasami chowają w sobie nieświadomą urazę do rodziców, którzy nie są z nimi. Zwłaszcza gdy widzą, że ojcowie innych dzieci przyjechali lub są na tyłach, podczas gdy ich ojcowie są na wojnie od trzech lat. Nie rozumieją tej niesprawiedliwości, są złe na swych ojców
– Przed wojną mój mąż i ja byliśmy razem przez całą dobę – wspomina Iryna Kostiuczenko, która obecnie przebywa z dziećmi w Wielkiej Brytanii. – Nawet pracowaliśmy razem, byliśmy jednością dla naszych dzieci przez ponad 10 lat. Teraz, jak widzę, mają trochę pretensji do ojca, że wybrał obronę Ukrainy zamiast bycia z nimi. Zwłaszcza że mógł legalnie wyjechać.
W domu jest ciężko. Kiedyś było tak, że jak gdzieś jechaliśmy, to mąż prowadził. On wszystko naprawiał, cerował, szył, ja się na tym nie znałam. Gotowałam i sprzątałam, ale też mi w tym pomagał. Teraz z naszymi finansami jest trudno. Mąż jest na wojnie i wydaje wszystko, co zarobi, na sprzęt i swoje utrzymanie.
Dla wielu tymczasowo samotnych matek ważne jest każde wsparcie. Natalka Denisowa, działaczka społeczna z Sum, która mieszka z dwoma synami w Słupsku, mówi, że chciała zorganizować klub spotkań dla ukraińskich matek, ale nie było odzewu.
– Okazało się, że to, czego przymusowe migrantki potrzebują najbardziej, to miejsce, w którym mogą zostawić swoje dzieci pod opieką, by w ciągu tych kilku wolnych godzin załatwić swoje sprawy: pójść do lekarza, fryzjera czy załatwić jakieś sprawy.
To, co było w domu było czymś normalnym, bo masz męża, dziadków, przyjaciół, w życiu uchodźczyni stało się luksusem. Nie ma czasu nawet na to, by pobyć sama
Samotne macierzyństwo za granicą: gdzie jest bezpieczniej?
Wiele kobiet, które doświadczyły samotnego macierzyństwa w Ukrainie, twierdzi, że w krajach europejskich jest łatwiej. Bo tam panuje kultura równej odpowiedzialności w rodzicielstwie, wsparcie społeczne dla matek jest większe, a ojcowie są zachęcani do równego udziału w utrzymaniu dzieci.
– Niemieckie służby socjalne poprosiły mnie o dostarczenie zaświadczenia o dochodach byłego męża i wysokości alimentów. Kiedy powiedziałam, że mi nie pomaga, służby socjalne zaczęły zajmować się tą sprawą. W rozpadających się niemieckich rodzinach mężczyźni, którzy uchylają się od obowiązków, mają do czynienia z różnymi utrudnieniami, są też obciążani wyższymi opłatami. Rzadko więc zdarza się, by unikali płacenia alimentów na dzieci – mówi Nadia, matka 7-letniego Kiryła.
Maria Brusowa, która wychowuje syna i mieszka w Niemczech, od czasu zajęcia przez okupanta jej rodzinnego Ługańska w 2014 roku ma w Ukrainie ma status osobą wewnętrznie przesiedlonej.
– Tych dwóch doświadczeń nie da się porównać – mówi. – W Ukrainie musiałam żebrać o 480 hrywien wsparcia dla osób wewnętrznie przesiedlonych, doświadczając przy tym ciągłych obelg i upokorzeń. W Niemczech od razu zdecydowałam się nostryfikować swój dyplom pielęgniarski, do czego musiałam odbyć określoną liczbę godzin praktyki. Niemcy dały mi możliwość wynajęcia domu, pokryły koszty kursu języka niemieckiego, dojazdów i wypłaciły 250 euro zasiłku rodzinnego. To wsparcie pozwoliło mi szybko stanąć na nogi, potwierdzić dyplom i przejść na umowę o pracę.
Teraz chcę zdać na prawo jazdy i kupić samochód, bo do pracy dojeżdżam. Wierzę, że dam radę.
Przez cały okres integracji czułam się pewnie i bezpiecznie, nie bałam się, że wyląduję z dzieckiem pod mostem albo będę spać głodna. Bycie samotną matką w Niemczech nie jest tak straszne jak w Ukrainie
Ukrainki mieszkające w Polsce zauważają, że wsparcie koncentruje się tu na kobietach żyjących w związkach. Najbardziej odczuły to samotne matki wychowujące niepełnosprawne dzieci. Świadczenie pielęgnacyjne z tytułu opieki nad osobą z niepełnosprawnością wynosi 2 458 zł miesięcznie. Jest przyznawane rodzinom, w których opiekunowie nie pracują i muszą poświęcać większość czasu na opiekę nad dzieckiem. Maria Kowalowa mówi, że to wsparcie, wraz ze świadczeniem 800 plus na dziecko, pozwala jej opłacić mieszkanie dla siebie i syna. Chłopiec ma ciężki autyzm i porażenie mózgowe.
– Pieniędzy ledwo nam starcza. W ciągu dnia, kiedy dziecko jest w szkole specjalnej, mogłabym pracować – ale nie pracuję, bo mogłabym stracić zasiłek. To dobre dla tych kobiet, które mają pracujących mężów. Wtedy takie wsparcie naprawdę pomaga matce skupić się na wychowaniu dziecka i opiece nad nim.
Większość samotnych matek – uchodźczyń w Polsce skarży się na trudności ze znalezieniem pracy ze względu na grafik, który nie pozwala łączyć pracy z macierzyństwem. Na grupach uchodźczyń w mediach społecznościowych pojawiają się dziesiątki próśb w rodzaju: „Praca bez nocnych zmian” albo: „Praca umożliwiająca odbiór dziecka po szkole”.
Niestandardowe rozwiązania, czyli żyjąc w strachu
Postawione pod ścianą kobiety szukają niestandardowych rozwiązań. Pracują, podejmując ryzyko. Switłana musi na noc zostawiać dwójkę swoich małoletnich dzieci samych. Walentyna mówi, że dostała pracę w fabryce, która wymagała przychodzenia na wieczorne zmiany kończące się o północy. Wtedy musiała zostawiać swoje 11-letnie dziecko samo w domu.
– Ta praca pozwoliła mi opłacić mieszkanie i utrzymać rodzinę. Przyjaciółka odbierała moją córkę ze szkoły, a w domu mała sama sobie gotowała, odrabiała lekcje, kąpała się i kładła spać. W ciągu kilku miesięcy schudłam 28 kilogramów. Nie z powodu ciężkiej pracy, ale dlatego, że bardzo martwiłam się o córkę. Postanowiłam więc przenieść się do kraju z mieszkaniami socjalnymi i lepszą polityką społeczną dla rodzin z dziećmi. Teraz jestem w Norwegii i czuję się tu spokojniejsza.
Niektóre Ukrainki – przeciwnie. Doszły do wniosku, że w domu, chociaż nie było wsparcia społecznego ze strony państwa, była rodzina i przyjaźnie, które odciążały samotne matki. Mieszkały we własnych domach i nie bały się, że w każdej chwili mogą stać się bezdomne.
– Na uchodźstwie byłam naprawdę samotna – przyznaje Olga Ładna. – W domu miałam własny krąg, mogłam zostawić dzieci z rodziną i przynajmniej czasami wyjść.
Tutaj wydaje się to łatwiejsze: szkoły są blisko, transport jest wygodny, a dzieci są bardziej niezależne i pomagają w pracach domowych. Ale pustka, egzystencjalna samotność, świadomość, że jesteś tu jedyna za wszystkich, nigdy nie były tak silne jak teraz
W grudniu 2024 roku ukraińska pisarka Julia Iliucha zdobyła prestiżową nagrodę literacką BBC Book of the Year. Jej zbiór opowiadań „Moje kobiety” zawiera 40 kobiecych monologów i głosów wojny. 40 obrazów, które zostaną zapamiętane na zawsze.
Krytyk literacki Wira Ahejewa zauważyła, że w literaturze ukraińskiej nigdy nie było takiego kobiecego spojrzenia na wojnę, jak w książce „Moje kobiety”. Julia Iliucha jest już porównywana do Wasyla Stefanyka i Ericha Marii Remarque'a. A ona sama mówi:
– Napisałam tę książkę jako mieszkanka zbombardowanego miasta, jako kobieta czekająca na powrót męża z wojny, jako matka, jako wolontariuszka. Chciałam pokazać kobiety z różnych perspektyw. I wszystkie moje kobiety są bezimienne, są zbiorowymi obrazami ukraińskich kobiet, które musiały żyć podczas wojny.
Według Hanny Leliw, tłumaczki „Moich kobiet” na język angielski, ten zbiór opowiadań „wzmocni głosy ukraińskich kobiet i pozwoli znaleźć odpowiedni język, by mówić o tym, co niewypowiedziane”. I rzeczywiście, dzięki tej książce głosy ukraińskich kobiet rozchodzą się po całym świecie. Zbiór został już przetłumaczony na cztery języki i opublikowany w pięciu krajach, wkrótce pojawi się w Szwecji. To dyplomacja kulturalna w najczystszej postaci.
W wywiadzie dla Sestr Julia Iliucha opowiada o swoich doświadczeniach wojennych w Charkowie, czerwonej szmince jako symbolu kobiecej niezłomności i literaturze jako psychoterapii.
Byłam w odrętwieniu, słowa zniknęły
Oksana Honczaruk: Tamara Horicha Zernia, Pani znana koleżanka, zauważa w przedmowie do „Moich kobiet”, że dyskusje o tym, jak pisać o wojnie, wciąż trwają. Jak odnalazła Pani własną metodę opowiadania historii? Dlaczego jest ona tak atrakcyjna zarówno dla zwykłych czytelników, jak dla krytyków?
Julia Iliucha: Cóż, nie powiedziałabym, że wszyscy są przychylni, bo po moim zwycięstwie wylało się też dużo gówna. Ale mam nadzieję, że książka jeszcze się przyjmie – chociaż nie mnie to oceniać.
Nie planowałam tej książki. Po prostu pewnego wieczoru przyszła do mnie pierwsza historia, którą opublikowałam na Facebooku z hasztagiem: „moje kobiety”, a potem kontynuowałam pisanie. Dopiero kiedy tłumaczka Hanna Leliw zaproponowała, że przełoży moje teksty na angielski, a potem Marina Sorina – że przetłumaczy he na włoski, zaczęłam zdawać sobie sprawę, że inni mogą być tym zainteresowani. I że warto by zrobić z tych historii książkę.
Tworzy ją 40 chwytających za serce historii, w większości tragicznych, czasem optymistycznych, a czasem ironicznych. I wszystkie są w Pani. Jak Pani z nimi żyje?
Po 24 lutego przez kilka miesięcy nie mogłam napisać nic. Tuż przed wojną zaczęłam powieść, napisałam około jednej trzeciej, a teraz nawet nie wiem, gdzie jest ten rękopis. Nie ma to już dla mnie żadnego znaczenia.
24 lutego opuściłam Charków z moim synem Iwanem i kotem. Potem wróciłam do miasta na własną rękę i przez całą wiosnę byłam wolontariuszką. Przed wielką wojną przygotowywałyśmy taktyczne zestawy pierwszej pomocy dla ATO [żołnierzy uczestniczących w operacji antyterrorystycznej przeciw prorosyjskim separatystom z obwodu Ługańskiego i donieckiego – red.], więc znów zaczęłam się tym zajmować – otrzymywałyśmy wiele próśb. Ale pisać nie mogłam, byłam w otępieniu, wszystkie słowa zniknęły. Jedyne, co mogłam pisać, to apele na Facebooku, by zebrać pieniądze na coś przydatnego dla żołnierzy, którzy bronili Charkowa. Mogłam też robić zdjęcia flagi, jak powiewa na najwyższym maszcie w Ukrainie. A w kwietniu napisałam wiersz. Zbiór wierszy udało mi się jednak skończyć dopiero wtedy, gdy zostałam zaproszona na rezydencję literacką do Austrii.
Chodzi mi o to, że zarówno wiersze, jak opowiadania w „Moich kobietach” są w pewnym sensie moją psychoterapią, wypisywaniem się z osobistej traumy. Nie mogłam się powstrzymać od napisania tych historii, ponieważ były we mnie. A kiedy zaczęłam publikować je na Facebooku i otrzymałam wiele komentarzy od kobiet, zdałam sobie sprawę, że to może być psychoterapia nie tylko dla mnie.
Czy wśród tych 40 opowiadań któraś historia jest o Pani? Mogę przypuszczać, że to „Kobieta, która czekała na zwycięstwo”...
Ta historia jest o wielu kobietach. I jest kilka historii o mnie, z których najbardziej oczywista to ta „O kobiecie, która opuściła miasto w lutowy poranek z synem i kotem oraz dwiema parami majtek w plecaku”.
Na jak długo opuściła Pani wtedy Charków? Dokąd się Pani udała?
Mieszkaliśmy w północnej Sałtiwce [osiedle w Charkowie – red.] i kiedy usłyszeliśmy eksplozje, mąż powiedział mi, żebym spakowała swoje rzeczy i pojechała z naszym 9-letnim synem do moich rodziców, którzy mieszkają w obwodzie charkowskim. Mąż został, bo miał wstąpić do wojska. Służył przez rok i zwolnili go po tym jak został ranny.
Szybko spakowałam dwa plecaki, do jednego z nich syn włożył swój zestaw Lego, a w moim z rzeczy osobistych zmieściły się tylko dwie pary majtek. Wieźliśmy też kota, po drodze wzięliśmy jeszcze drugiego – od kolegi męża, który był sanitariuszem w rezerwie i też jechał na wojnę.
Gdy wyjechaliśmy z miasta, w pewnej chwili w odległości około 30 metrów zobaczyliśmy rosyjską kolumnę czołgów, jadącą w kierunku obwodnicy. Później dowiedzieliśmy się, że ostrzelali kilka samochodów.
Wróciłam do Charkowa 9 marca. Dlaczego pamiętam ten dzień? Bo zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej niedaleko miasta i piłam kawę obok furgonetki, przy której stał dziwny mężczyzna. Nagle otworzył drzwi tej furgonetki, wyjął ogromny bukiet tulipanów i mi go dał. To właśnie wtedy, 8 i 9 marca 2022 roku, wszystkie kobiety w Charkowie dostawały kwiaty na ulicach. Nigdy nie zapomnę tego dnia.
Gdzie jest teraz Pani syn?
Przebywamy na rezydencji literackiej w Austrii, Iwan chodzi do lokalnej szkoły. Ma już 12 lat i podróżuje ze mną prawie wszędzie, no, może z wyjątkiem Ameryki i Szwecji, bo moje występy tam były pierwszego dnia szkoły, a tego nie mógł przegapić.
Nigdy tak nie płakałam
Jak teraz postrzega Pani swój rodzinny Charków. Dlaczego temu miastu i jego mieszkańcom udaje się dokonywać rzeczy niemożliwych?
W mojej pamięci Charków to wiosna 2022 roku. Prawdopodobnie przez całe życie nie przemieszczałam się po mieście tyle co wtedy. Wraz z przyjacielem poruszaliśmy się tylko samochodem, bo transport publiczny nie działał, a miasto było zupełnie puste, prawie wszystko było wtedy zamknięte. Do supermarketu w Charkowie dotarłam dopiero w maju 2022 roku. Wędrowaliśmy między kilkoma działającymi aptekami i szukaliśmy leków. W tamtych czasach kupowaliśmy nawet bandaże na sztuki, co teraz trudno sobie wyobrazić. Na samym początku była katastrofa z lekami, ale później przyjaciele zaczęli przysyłać pomoc humanitarną z zagranicy.
Bardzo bałam się wrócić do Charkowa po dwóch tygodniach nieobecności. Myślałam, że miasto jest zniszczone, i jak tylko wjechałam do Chołodnej Hory [jedna z początkowych stacji metra – red.], zaczęłam płakać. Ale okazało się, że miasto stoi, broni się i jak napisał Serhij Żadan: „nasze flagi powiewają nad miastem”.
W książce „Nebołowy”, która ukazała się w 2016 roku, przeczytałam Pani pierwsze opowiadanie o kobiecie na wojnie. Zaczęła Pani tworzyć ten cykl osiem lat temu.
To ciekawe, że w tamtym czasie pisałam o kobiecie, która była aktorką i poszła na wojnę, a potem, na prezentacji „Nebołowy”, spotkałam prawdziwą kobietę, aktorkę z Charkowa, która poszła na wojnę i nadal walczy.
Proza „Nebołowy” nie była tak krótka, jak „Moje kobiety”. To było raczej to, co po angielsku nazywa się flash fiction [mikroproza, bardzo krótkie opowiadania – aut.]. Wolę krótką fikcję od dłuższych form, ona bardziej mi odpowiada.
Siła czerwonej szminki
Napisała Pani piękne opowiadanie „Kobieta, która pomalowała usta”. Dlaczego czerwona szminka u ukraińskich kobiet tak bardzo przeraża społeczeństwo? Dlaczego tatuaże czy kolorowe włosy żołnierek są chętniej akceptowane niż czerwone usta uchodźczyń i wdów?
Czerwona szminka nie pasuje do społecznych norm żałoby. Moja historia opowiada o kobiecie przeżywającej żałobę z powodu zaginięcia męża na wojnie. Ta szminka stała się jej sposobem na ochronę, rodzajem maski, którą nałożyła, by przetrwać. Podczas II wojny światowej czerwona szminka była dla europejskich kobiet symbolem odporności i oporu. W przypadku wielu ukraińskich kobiet dzisiaj jest tak samo.
Inna krótka historia mówi o tym, że większość ukraińskich kobiet zawsze marzyła o podróżach do innych krajów. Teraz mają te podróże, ale jest tak, jakby ich tam, w tych zagranicznych miastach, nie było. Ciało tam jest, ale dusza pozostaje w Ukrainie.
Podczas moich spotkaniach za granicą zawsze mówię, że nigdy w życiu nie chciałabym napisać tej książki i nie chciałabym mieć tych odczytów w różnych krajach. Chętnie zamieniłbym to wszystko na normalne, nudne życie bez podróży – ale i bez wojny. Tak, przed wielką wojną marzyłam o podróżach, a teraz moje marzenie się spełniło, tyle że w przewrotny sposób.
Mam też opowiadanie o kobiecie z walizką, która wyjeżdża z miasta. Kiedy je pisałam, myślałam o sytuacji na dworcu kolejowym w Charkowie na początku marca, gdzie było morze ludzi, a oni za wszelką cenę próbowali dostać się do pociągów ewakuacyjnych.
Moja bohaterka wskakuje na stopień pociągu, lecz nie potrafi zabrać ze sobą ciężkiej walizki. W pewnym momencie po prostu otwiera dłoń i puszcza tę walizkę, a wraz z nią całe swoje życie. I rusza w nieznane bez niczego
Jak będzie wyglądało jej przyszłe życie? Czy będzie marzyła o powrocie do domu z Europy? To kolejne pytania.
Nie chcę być kimś „komfortowym” dla każdego
„Moje kobiety” zostały już opublikowane we Włoszech, Słowacji, Austrii i Stanach Zjednoczonych. W lutym roku ukaże się we Francji i Szwecji. Na ile obcokrajowcy rozumieją flash fiction. Potrafią odczytywać ukryte w tej prozie znaki?
Na okładce książki, która ukaże się w Szwecji, znajdzie się wspomniana przeze mnie różowa walizka.
Jestem głęboko przekonana, że dzisiaj głównym zadaniem ukraińskiej kultury – a literatury w szczególności – jest przypominanie światu o wojnie w Ukrainie każdym dziełem sztuki, każdym tłumaczeniem i każdym słowem
Dlatego ważne było dla mnie, by „Moje kobiety” zostały wydane w wersji dwujęzycznej, ukraińsko-angielskiej, w formie książki artystycznej, bo to dobry prezent dla obcokrajowca. Ta książka po raz kolejny przypomina nam, że wojna w Ukrainie trwa i to odwaga Ukraińców dała Europejczykom czas na przygotowanie się do większej wojny, która może pochłonąć całą Europę. Ludzie za granicą muszą zrozumieć, że jeśli Ukraina upadnie, wojna z pewnością rozprzestrzeni się dalej, a ich kraje też staną w płomieniach.
Większość Europejczyków, podobnie jak większość Ukraińców przed inwazją, naiwnie wierzy, że ich to nie dotknie, że nic się nie stanie. Dlatego na wszystkich moich spotkaniach wzywam obcokrajowców, by nie powtarzali naszych błędów.
Dotarły już do Pani jakieś opinie na temat tej książki od zagranicznych czytelników?
Miałam cztery spotkania w Ameryce i wiele osób podchodziło do mnie, wyrażały poparcie dla Ukrainy i mówiły mi, że są pod wrażeniem historii tych bezimiennych kobiet (żadna z nich nie ma imienia). A kiedy miałam odczyt w Sztokholmie, byłam zdumiona liczbą Szwedów, którzy przyszli z ukraińskimi symbolami. Ciekawe było to, że książka nie została jeszcze w Szwecji wydana, ale niektóre z moich historii zostały już przetłumaczone na szwedzki i opublikowane w znanym lokalnym magazynie literackim. I ludzie prosili mnie o podpisywanie egzemplarzy tego magazynu, zwracając się też do mnie po ukraińsku. Szwedzi nauczyli się tych kilku potrzebnych do tego ukraińskich słów, co odczytałam jako potężny, a jednocześnie ujmujący wyraz szacunku. Byłam pod wrażeniem.
Na takich spotkaniach zawsze podkreślam, że jestem z Charkowa, opowiadam o tym, jak zmieniło się nasze życie od początku wielkiej wojny, i staram się pamiętać o tych pisarzach – mężczyznach i kobietach – którzy są teraz na froncie. I o tych, którzy zginęli. To jest to, co moim zdaniem najbardziej uderza zagraniczną publiczność: że ludzie, którzy pisali prozę i poezję, byli zmuszeni chwycić za broń i bronić swojego kraju.
W tym momencie wojna pojawia się przed nimi z twarzą konkretnej osoby. Szczególnie często opowiadam im o Maksymie Krywcowie, poecie, który zmarł kilka tygodni po opublikowaniu swojej pierwszej książki
Czy książka ukaże się w Polsce – po polsku?
Mam nadzieję, ale nie znalazłam jeszcze w Polsce wydawcy. Wciąż nad tym pracuję.
Jak różni się odbiór Pani książki za granicą i w Ukrainie?
Wszystkie kobiety, które się w niej pojawiają, uczyniłam bezimiennymi, by, czytając tę, książkę nie tylko Ukraińcy, ale także obcokrajowcy mogli wyobrazić sobie siebie w butach moich bohaterek
W języku angielskim istnieje wyrażenie „in (someone's) shoes”, co w przypadku mojej książki oznacza, że każdy może wyobrazić sobie siebie „w butach” tych kobiet. Moje bezimienne bohaterki są uniwersalne. Jak mądrze powiedziała Wira Agejewa, one są archetypowymi obrazami kobiet w czasie wojny. Chciałam pokazać, że to nie jedna konkretna kobieta żyje tą historią, ale że jest to historia wielu, wielu kobiet w Ukrainie.
Co oprócz rozgłosu daje Pani nagroda BBC jako pisarce?
Cóż, pozwala ci dodać naklejkę „BBC Book of the Year” do wszystkich egzemplarzy twojej książki. Jest to również nagroda pieniężna [1000 funtów – red.], która się bardzo przyda, bo zamierzam ją wykorzystać na zakup pick-upa dla 151. brygady, która jest teraz w bardzo gorącym miejscu. Na razie pozwoliłam sobie na wycofanie się z wolontariatu, ale jeśli jestem proszona o pomoc, zawsze korzystam z moich kontaktów. Na przykład moi polscy przyjaciele pomogli mi kupić bardzo drogie urządzenie do walki elektronicznej dla 151. brygady. Teraz mamy sytuację z pick-upem, na którego oszczędzaliśmy przez ponad dwa miesiące.
Jak zmieniła Panią ta wojna?
Stałam się bardzo twardą osobą, która nie chce być kimś „komfortowym” dla każdego, kimś, kto nie będzie cierpieć, jeśli komuś się nie spodoba. Przez te trzy lata nauczyłam się bronić siebie i swoich granic. Wielka wojna nauczyła mnie nie robić zamaszystych planów, bo zdałam sobie sprawę, że to nie ma sensu w świecie, w którym wszystko może się zmienić w ciągu kilku minut.
Nauczyłam się żyć dniem i cieszyć chwilą, bo jak mawia mój mąż: „Jesteśmy szczęśliwymi ludźmi, ponieważ żyjemy”. Niedawno zdobyłam nagrodę BBC, ale równie dobrze już wiosną 2022 roku mogłam leżeć bez życia gdzieś na lądowisku pod Charkowem...