Exclusive
20
min

Fotografie, bagietki i wojna stuletnia, czyli Katia w Paryżu

„Siedziałam z klientką na tarasie paryskiej restauracji, plecak ze sprzętem fotograficznym miałam cały czas przy sobie. Jeśli się rozpraszałam, to co najwyżej na kilka sekund. Ale nawet tyle wystarczyło złodziejom, by mnie okraść. Gdy miałyśmy już wychodzić, wzięłam plecak, a w środku były puste butelki”. Fotografka Kateryna Babasz opowiada o życiu ukraińskich imigrantów we Francji

Kateryna Kopanieva

Kateryna Babasz. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

W czasach gdy większość Ukraińców zaczyna i kończy dzień od przerażających wiadomości, znalezienie odskoczni jest ważniejsze niż kiedykolwiek. Mogą pomóc filmy, muzyka albo inspirujące blogi – jak blog Kateryny Babasz o Paryżu na Instagramie. Nastrojowe zdjęcia, miejsca niezbadane przez turystów, praktyczne podpowiedzi: jak dostać się do Luwru bez stania w kolejkach, gdzie znaleźć pamiątki niepochodzące z Chin czy niezbyt drogie restauracje Michelin.

Czytając ten blog można odnieść wrażenie, że Katia jest w Paryżu od dawna – tymczasem przyjechała tutaj na stałe trzy lata temu, na początku inwazji. Wcześniej trafiła tu w 2014 roku, gdy w jej rodzinnym Doniecku wybuchła wojna. Dlatego dobrze wie, jak to jest zaczynać życie od nowa. Robiła to już dwukrotnie.

Najtrudniej o mieszkanie

Życie w Paryżu jest romantyczne, piękne i... drogie. Ukraińcy zdają sobie z tego sprawę, gdy zaczynają szukać zakwaterowania – nie tymczasowego, turystycznego, ale stałego. Znalezienie mieszkania było dla Katii jednym z największych wyzwań:

– Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, że będzie tu tak trudno. Przed inwazją przyjeżdżałam do Paryża cztery razy jako turystka. Miałam tu już przyjaciół, którzy zaprosili mnie do siebie, gdy wybuchła wojna. Przez pierwsze trzy miesiące mieszkałam z nimi w dużym mieszkaniu, w którym ludzie wynajmują pokoje i żyją jak wspólnota.

Ukraińcy, którzy nie mieli gdzie się zatrzymać, mogli liczyć na pomoc władz. Osoby, które zgłosiły się do specjalnego ośrodka, najpierw umieszczano w hotelu pod Paryżem, a potem przydzielano do mieszkań socjalnych (najczęściej w akademikach). Później zaczęto wysyłać ich do regionów, gdzie problem z mieszkaniami nie był tak dotkliwy – na prowincji można było nawet dostać osobne mieszkanie dla rodziny.

Po trzech miesiącach mieszkania z przyjaciółmi znalazłam mieszkanie w Paryżu na podnajem. Ze względu na dotkliwy niedobór mieszkań, ta opcja jest tutaj bardzo popularna. Wynajmujesz pokój lub mieszkanie nie bezpośrednio od właściciela, ale od innego najemcy – zazwyczaj na krótko. Do tej pory udało mi się w takich przemieszkać nie dłużej niż pięć miesięcy.

Wynajem bezpośrednio od właściciela jest trudny nie tylko ze względu na ceny, ale także z powodu surowych wymagań wobec najemców – jak konieczność udowodnienia wysokich dochodów, posiadania umowy o pracę z francuską lub międzynarodową firmą i itp.

Miłość od pierwszego wejrzenia

Wynajmujący nie lubią samozatrudnionych (takich jak ja) – potrzebują gwarancji stabilnego dochodu. Podnajem jest więc dobrą, choć niestabilną, opcją. Kolejnych mieszkań szukam w mediach społecznościowych.

„Czasami przeprowadzasz się do nowego miejsca i nawet nie rozpakowujesz rzeczy, bo wiesz, że wkrótce znów będziesz musiała się przeprowadzić”

Na prowincji o mieszkania znacznie łatwiej, ale ja zostaję w Paryżu. To miłość od pierwszego wejrzenia. Fascynacja tym miastem, która zrodziła się już podczas mojej pierwszej wizyty tutaj, trwa do dziś. Architektura, muzea, na każdym kroku historia – to wszystko ratuje moją psychikę, gdy czytam wiadomości z domu.

Kiedy w pierwszych miesiącach wojny byłam przytłoczona beznadzieją, wychodziłam na zewnątrz, rozglądałam się – i wszystko stawało się łatwiejsze

Nadal znajduję czas na spacery, nadal odkrywam Paryż i jego mniej znane miejsca. I robię zdjęcia...

Jako profesjonalna fotografka Katia znalazła pracę niemal natychmiast po przyjeździe. Jej pierwszą klientką była znajoma przyjaciółki, która chciała sesji zdjęciowej na ulicach Paryża. Po tej sesji wieści o Katii – ukraińskiej fotografce zaczęła się rozchodzić, liczba klientów zaczęła rosnąć:

– Miałam ze sobą sprzęt. Już raz zabrałam go z Doniecka, a teraz zabrałam go z Kijowa: plecak ze sprzętem i walizkę z niezbędnymi rzeczami. To pozwoliło mi szybko rozpocząć pracę.

Ale rok po moim przyjeździe ten mój sprzęt wart 5 tysięcy euro został skradziony...

To się stało to w paryskiej kawiarni, do której poszłyśmy z klientką po sesji zdjęciowej. Myślę, że złodzieje zauważyli mój drogi sprzęt podczas sesji zdjęciowej, a potem poszli za mną do kawiarni.

Klientka i ja siedziałyśmy na tarasie, plecak cały czas leżał u moich stóp. Jeśli się rozpraszałam, to co najwyżej na kilka sekund. Ale nawet tyle wystarczyło, by złodzieje mogli ukraść jego zawartość. Kiedy miałyśmy już wychodzić, wzięłam plecak, lecz w środku były tylko puste butelki.

To był dla mnie szok. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie ta klientka. Zapłaciła za moje usługi z trzymiesięcznym wyprzedzeniem, dzięki czemu miałam 1500 euro na nowy aparat. Później dokupiłam obiektyw.

Od tego czasu gdziekolwiek idę, przywiązuję plecak ze sprzętem do nogi

Sesja zdjęciowa przed rozstaniem

Katia jest fotografką podróżniczką, wykonuje sesje zdjęciowe w znanych i mniej znanych miejscach Paryża:

– 90 procent moich klientów to Ukraińcy. Zarówno ci, którzy mieszkają w Paryżu, jak turyści. Zdarzają się bardzo wzruszające spotkania – gdy rodzina specjalnie przyjeżdża z Ukrainy, by zobaczyć swoich bliskich, którzy wyjechali za granicę na zawsze. Ludzie decydują się spędzić razem czas w Paryżu i chcą mieć sesję zdjęciową na pamiątkę.

Lubię też obserwować emocje tych, którzy są tu po raz pierwszy, zwłaszcza gdy widzą wieżę Eiffla. Przez te trzy lata, które tu spędziłam, zyskałam kilka swoich ulubionych miejsc. Na przykład Jardin des Tuileries w pobliżu Luwru, piękny o każdej porze roku. Uwielbiam też park Luksemburski i plac Batignolles, wspaniałe miejsce w 17. dzielnicy Paryża, które nie jest zbyt dobrze znane turystom. Mieszkam w pobliżu i często tam chodzę. Innym moim ulubionym miejscem jest Muzeum Romantyzmu w pobliżu Montmartre’u. To ciekawe, bardzo klimatyczne miejsce.

Moja praca zależy od pory roku i pogody. Teraz jest niewiele zamówień na sesje, bo w lutym i marcu w Paryżu jest wietrznie, zimno i wilgotno. Klienci zapisują się na kwiecień i maj, kiedy robi się cieplej i wszystko zaczyna kwitnąć. By mieć bardziej stabilny dochód, zaczęłam też fotografować dla różnych marek.

Płaca minimalna we Francji wynosi około 1400 euro netto. Według Katii to minimum potrzebne do przetrwania w Paryżu:

– Tu trudno przeżyć za te pieniądze, ale to możliwe – pod warunkiem, że wynajmujesz pokój, a nie mieszkanie (to plus minus 600 euro). Ale jeśli jest was dwoje i każde zarabia 1400 euro, to możecie już wynająć małe mieszkanie. Jeśli chcesz żyć w Paryżu, nie wiążąc końca z końcem, ale kupując ubrania, chodząc do restauracji i wyjeżdżając na wakacje, musisz zarabiać co najmniej 2500-3000 euro miesięcznie.

Na lunch musisz mieć czas

Francja ma system ubezpieczeń społecznych i zasiłki dla bezrobotnych (teraz dostępne dla Ukraińców), ale to zdecydowanie nie wystarczy na życie w Paryżu. Z tego, co wiem, świadczenie wynosi około 400 euro na osobę. Wątpię, by te pieniądze wystarczyły na życie nawet na prowincji, bo we Francji nie ma darmowych mieszkań. Za socjalne, te w akademikach, też trzeba płacić.

Śmieszą mnie wypowiedzi niektórych polityków opozycji na temat uchodźców, którzy „wiszą na państwie”. Bo Francja nie jest krajem, w którym coś takiego jest możliwe

Łatwo odróżnić migranta od miejscowego, bo my zawsze gdzieś biegniemy. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, nie ma innego wyjścia: myślisz o tym, jak zarobić pieniądze, jak zapewnić sobie jako taką stabilność. A Francuzi nigdzie nie biegną. Są zrelaksowani, większość nie myśli o karierze – nie mają kultury osiągnięć, którą my tak dobrze znamy. Tu dominuje kultura cieszenia się życiem.

Jeśli planujesz zjeść lunch w 30 minut, nawet nie wybieraj się do restauracji, bo nikt nie obsłuży cię w tym czasie. W porze lunchu ludzie przychodzą do restauracji na około półtorej godziny. Są przystawki, danie główne, potem kawa albo kieliszek wina (dla Francuzów picie wina w środku dnia jest czymś normalnym). Nikt nie spieszy się z powrotem do biura. Nikt też nie zostaje w biurze do późna: jeśli dniówka kończy się o 18, to wszyscy wychodzą o 18.

Oczywiście osoby wykonujące niektóre zawody nie mogą sobie pozwolić na półtorejgodzinny lunch w restauracji, a pracownicy metra czy kierowcy transportu publicznego mają różne grafiki. Osoby o niskich dochodach nie mają takiej możliwości z założenia. Sprawa z restauracjami dotyczy głównie pracowników biurowych.

Nawiasem mówiąc, pójście do restauracji na lunch o 4 czy 5 po południu często nie ma sensu – prawdopodobnie nie dostaniesz żadnych dań z menu, bo pora obiadowa już minęła. Będą dostępne bliżej 7 wieczorem, kiedy Francuzi jedzą kolację. Zauważyłam, że oni zawsze jedzą o tej samej porze: śniadanie, obiad, kolację – bez przekąsek pomiędzy. Być może dlatego pozostają szczupli pomimo tej swojej miłości do babeczek.

Boulangerie to ich miłość. Nie wszystkie tutejsze piekarnie są dobre, ale nigdy nie jadłam tak pysznych wypieków, jak we Francji

Croissanty, pan au chocolat (francuskie ciasto z czekoladą)... I choć bywałam w restauracjach z gwiazdkami Michelin, moim ulubionym jedzeniem jest chrupiąca francuska bagietka z masłem.

Jeśli chodzi o kuchnię Michelin, to prawdziwa sztuka. Ceny takich dań nie są przystępne dla każdego, ale znam restauracje Michelin, w których możesz zjeść lunch (przystawka, danie główne i deser) za 50 euro. To sporo, ale jak na Paryż nieszczególnie dużo. Nawiasem mówiąc, chociaż Francja ma wyjątkową kuchnię, Francuzi uwielbiają McDonald’s.

Angielski? Są inne języki

Według Katii popularny serial „Emily w Paryżu” wcale nie pokazuje jej Paryża:

– W serialu widzimy Paryż bogatych ludzi, nawet nie z klasy średniej – z wyższej. Hotele i restauracje są luksusowe. Obejrzałam wszystkie cztery sezony i mogę powiedzieć, że zarówno Francuzi, jak Amerykanie są tam pokazani w bardzo stereotypowy sposób.

Oczywiście niektóre rzeczy w serialu są prawdziwe, np. Francuzi naprawdę dużo palą. Możesz też tu zobaczyć rodziny, w których byli partnerzy są stale obecni – dla wielu ludzi normalne jest przyjaźnienie się z „byłymi” i zapraszanie ich na rodzinne wakacje.

A mężowie i żony mają kochanków, których jakoś specjalnie nie ukrywają

Jednak serial w niewielkim stopniu pokazuje Paryż takim, jakim jest teraz, z ludźmi różnych narodowości i kultur we wszystkich możliwych sferach.

Jeśli chodzi o podejście Francuzów do języka angielskiego, to w Paryżu, zwłaszcza w rejonach turystycznych, owszem, mówi się po angielsku. Natomiast w małych miasteczkach łatwo spotkasz ludzi, którzy powiedzą ci, że nie rozumieją po angielsku ani słowa. Francuzi mają powściągliwe podejście do angielszczyzny – zdecydowanie nie uważają jej za główny język na świecie i stale podkreślają, że istnieją inne języki.

Wielu z nich uczy się hiszpańskiego lub niemieckiego jako drugiego języka. Trauma wojny stuletniej między Anglią i Francją jest odczuwalna do dziś. I Francuzi uwielbiają, gdy obcokrajowcy mówią do nich po francusku. ?

Nawet jeśli jego poziom nie jest u ciebie wyższy niż A2, nawet jeśli długo szukasz odpowiedniego słowa i mylisz przypadki, docenią taki francuski bardziej niż płynny angielski

W większości Francuzi są przyjaźni i łatwo się z nimi dogadać. Ale jedną rzeczą jest przyjazna rozmowa, a zupełnie inną zaprzyjaźnienie się. Niełatwo zostać przyjacielem Francuza, oni nie są gotowi na wpuszczanie nowych ludzi do swojego życia. Jeśli chcesz poznać przyjaciół, radzę dołączyć do lokalnych społeczności i klubów hobbystycznych: kursy rysunku, taniec, kluby książki – cokolwiek. Wspólne zainteresowania łączą. I mów po francusku!

Katia posługuje się tym językiem już biegle i płynnie, komunikuje się za jego pomocą z lokalnymi przyjaciółmi i klientami:

– Interesuję się francuskim. Ludzie w moim otoczeniu są w większości bardzo inteligentni, zainteresowani polityką, wspierają Ukrainę i znają historię.

Francuz zna swoje prawa

Poza tym francuskie społeczeństwo zna swoje prawa i wie, jak ich bronić. Jednym z tego przykładów są związki zawodowe: strajki wybuchają tu często, a co najważniejsze – przynoszą rezultaty. Możesz zwrócić się o pomoc do związku, nawet jeśli nie jesteś jego członkiem. Jeśli twoje prawa pracownicze zostały naruszone, otrzymasz pomoc.

Tutaj ceni się zarówno pracę, jak odpoczynek od niej. W niedzielę w małych miasteczkach absolutnie wszystkie sklepy są zamknięte, bo ich pracownicy mają prawo do dnia wolnego. W Paryżu niektóre supermarkety będą otwarte, lecz bez kasjerów: ludzie płacą w kasach samoobsługowych w obecności ochroniarza. Zawsze ostrzegam klientów spoza kraju, by robili zakupy z wyprzedzeniem. To nie Ukraina, nie dostaniesz tu niczego w nocy ani o 8 rano. W Paryżu pierwsze piekarnie otwierają się dopiero o 8:30.

Ukraińcy we Francji są też zaskoczeni biurokracją, jest dużo papierkowej roboty.

Na przykład akt urodzenia jest ważny tylko przez 3 miesiące, a jeśli dana osoba potrzebuje tego dokumentu, musi go ponownie uzyskać za każdym razem, gdy chce coś załatwić

Na stronie internetowej ukraińskiej ambasady wyjaśniono nawet francuskim władzom, że w Ukrainie takie zaświadczenie jest ważne przez całe życie.

W pracy Francuzi wolą e-maile od komunikatorów, bo adresat nie może ich usunąć. Przejście na WhatsApp ma sens tylko wtedy, gdy ludzie pracują ze sobą już długo i sobie ufają.

Biurokracja rozciąga się nawet na tymczasową ochronę Ukraińców: we Francji odnawiamy nasz status co sześć miesięcy, a nie raz w roku, jak w większości krajów UE.

Nawiasem mówiąc, już ogłoszono, że niezależnie od rozwoju wydarzeń w Ukrainie, przedłużenie tymczasowej ochrony po marcu 2026 r. będzie niemożliwe. Władze już teraz doradzają naszym ludziom, by pomyśleli o przejściu na inne rodzaje wiz. Na razie nie mówi się o stworzeniu osobnego programu dla Ukraińców [jak np. w Czechach – red.]; w ofercie są już istniejące programy imigracyjne. We Francji zarówno osoby pracujące na etatach, jak samozatrudnieni, mają możliwość przejścia na wizę pracowniczą. Zarobki muszą wtedy sięgać określonej kwoty, ale to możliwe.

Ja nie miałam jeszcze do czynienia z tą kwestią. Nie wiem, co będzie za rok.

Na razie mieszkam w Paryżu, pracuję i planuję rozwijać się jako profesjonalistka. A potem – życie pokaże

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

No items found.
No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba
Olga Berezhna Phoenix Medycyna Syn Zmarł

Kto, jeśli nie my?

– Chociaż wojna w Ukrainie trwa od 2014 roku, my żyliśmy w spokoju, mimo że mieszkaliśmy w obwodzie charkowskim, w rejonie Iziumu, niedaleko Słowiańska – mówi Olga Bereżna. – Tylko czasem dobiegały nas stamtąd odgłosy wybuchów.

Nasza rodzina była duża. Ojciec moich dzieci i ja byliśmy rozwiedzeni, ale mieliśmy bardzo dobry kontakt i zawsze sobie pomagaliśmy. Mieliśmy dwoje własnych dzieci i jeszcze jednego chłopca, ich przyjaciela, który z nami mieszkał. Miał na imię Ołeksandr, jak mój rodzony syn, i był dla mnie jak syn, nazywał mnie nawet mamą. Jego matka zmarła przedwcześnie, ojciec się zapił.

Olga z synem i córką

Pracowałam jako kierowniczka stołówki w wiejskim liceum, bo z zawodu jestem kucharką. Później otworzyliśmy własny mały sklep spożywczy. Wieczorami, a czasem w nocy, dorabiałam w taksówce.

W 2021 roku zdaliśmy sobie sprawę, czym jest wojna. Mój 25-letni syn zgłosił się wtedy na ochotnika do wojska. Powiedział nam: „Kto, jak nie my? Musimy iść, bo wkrótce tu przyjdą”. Podpisał kontrakt i dołączył do 53. oddzielnej brygady zmechanizowanej. Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, byli jednymi z pierwszych, którzy wzięli udział w bitwie na wschodzie. Niestety ponieśli bardzo ciężkie straty, syn został ranny i wrócił do domu na rehabilitację. I niemal natychmiast nasza wieś znalazła się pod okupacją.

Pod lufami separatystów

Wróg przyszedł do nas, jak na defiladę, od razu przyjechało jakieś 600 sztuk ciężkiego sprzętu. Nie było żadnego oporu. Przez prawie tydzień mieszkaliśmy w piwnicy. Cały czas latały samoloty wroga. Rosjanie zaczęli szukać ludzi, którzy już walczyli, i naukowców nuklearnych. Kiedy to usłyszałam, natychmiast zabrałam dzieci na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Sama wróciłam do domu, bo teściowa prawie nie mogła chodzić, a matka nie chciała opuścić swoich kątów.

Byliśmy pod okupacją ŁRL [tzw. Ługańska Republika Ludowa, nieuznawane państewko utworzone 12 maja 2014 r. przez prorosyjskich separatystów – red.] , wielu okupantów miało ukraińskie paszporty. Na początku życie pod lufami karabinów było straszne, ale po jakimś czasie okazało się, że nikt nas nie prześladuje: nie zabijali, nie gwałcili, nie okradali. Po prostu tam stali. Mieliśmy szczęście, że to nie były regularne oddziały rosyjskie.

Mieszkańcy oddalonego o 30 kilometrów Iziumu bardzo ucierpieli, bo tam byli Buriaci, którzy znęcali się nad ludźmi. Najmłodsza zgwałcona dziewczynka miała 8 lat. Były setki torturowanych osób

Członkowie ŁPR szukali byłych ukraińskich żołnierzy. Niektórych trzymali w piwnicy przez trzy miesiące, bili, ale na szczęście wszyscy przeżyli. Nie mogłam siedzieć bezczynnie, zaczęłam więc pracować jako wolontariuszka. Wywoziłam ludzi z okupowanego terytorium. Na punktach kontrolnych można było kupić przepustkę – płaciło się nie za osobę, lecz za samochód: 2000 hrywien. Pozwalali mi jeździć tylko do tak zwanej szarej strefy, na terytorium między częścią okupowaną a kontrolowaną przez Ukrainę. Pomagałam też naszemu wojsku. Telefonicznie meldowałam, co dzieje się we wsi. Okupacja trwała od 3 marca do 10 września, 6 miesięcy i tydzień.

Mamusiu, czy barszcz gotowy?

Ołeksandr, 31-letni przyjaciel moich dzieci, mój przybrany syn, który mieszkał z nami, natychmiast zgłosił się do walki. Dołączył do 92 oddzielnej brygady szturmowej, służył pod Kupiańskiem. 10 kwietnia 2023 r. o 2 po południu zadzwonił do mnie i zapytał: „Mamusiu, czy barszcz gotowy? Będę za kilka godzin. Spakuj nam coś do zabrania”.

Potem rozmawialiśmy jeszcze o 5 wieczorem. Byli pod silnym ostrzałem, a ja bardzo się niepokoiłam. Później dzwoniłam do niego kilka razy, ale nie odbierał. I w końcu ktoś powiedział do słuchawki: „Silny nalot, fala uderzeniowa, czekają na medyków”. Natychmiast pojechałyśmy tam z córką.

Fala uderzeniowa odrzuciła jego samochód daleko, Saszko leżał 15 metrów dalej, sanitariusze stwierdzili zgon. To była już trzecia śmierć w naszej rodzinie. Serhij, ojciec moich dzieci, zginął jako pierwszy – podczas wyzwalania Chersonia. Półtora miesiąca później poległ mój bratanek.

Po rehabilitacji mój rodzony Sasza wrócił do służby, dołączył do 79. brygady szturmowej. Tam został ranny po raz trzeci, miał wstrząs mózgu. Ale wojskowa komisja lekarska nie spisała go na straty, bo był dobrym dowódcą i szturmowcem. Każdy wie, jak trudno wojsku skreślić szturmowca. Jedynym sposobem jest zostać „dwusetką” albo „trzysetką” [zabitym lub ciężko rannym – red.]. Po rehabilitacji syn został przeniesiony do innej brygady szturmowej, „Skała”, i wysłany do sektora Zaporoże. Tam został ranny po raz czwarty i miał szósty wstrząs mózgu.

Miał ciężkie ataki. Jako matce nieopisanie trudno było mi patrzeć na jego ból. Dlatego latem 2023 r. zdecydowałam się wstąpić do wojska. Chciałam go zastąpić na linii frontu

Poszłam na kurs obsługi granatnika. Ale wszystko potoczyło się inaczej, niż planowałam.

Z dziećmi

Moje dokumenty wysłali na inny kierunek, więc sprawę zastępstwa trzeba było załatwiać od nowa. I przez te formalności zrobiło się opóźnienie. Nakaz wymiany był na 16 października, a 14 października mój syn zginął. W Orichowie na Zaporożu – na minie przeciwczołgowej. Rozpoznałam go tylko po bliźnie i tatuażu. Do dziś nie pamiętam tych miesięcy mojego życia. W ciągu 11 miesięcy wojny straciłam czworo najbliższych.

Życie w strefie zero

Wtedy rwałam się do pójścia na front, ale teraz jestem wdzięczna dowódcy, że w porę odwołał rozkaz wysłania mnie do strefy zero. Powiedział: „Olu, zastanów się, masz córkę. Twoja Nika mogłaby zostać zupełną sierotą”.

Zamiast do obsługi granatnika trafiłam do szkoły medycznej, a potem do college’u medycznego. Studiów nie ukończyłam, lecz umiejętności zdobyłam. Wiedziałam, jak robić zastrzyki i podłączać kroplówki, ponałam wiele leków. Po studiach zadzwoniłam do przyjaciół z wojska i poprosiłam, by wzięli mnie na medyczkę. 25 lutego 2024 r. dołączyłam do 109 brygady obrony terytorialnej. Od tego momentu aż do dnia, w którym zostałam ranna, czyli przez ponad cztery miesiące, praktycznie nie opuszczałam strefy zero.

Jako matka poległego żołnierza mogłam już dawno odejść z wojska, ale odmówiłam. Nie chciałam, żeby spisali mnie na straty. Moi towarzysze broni są jak rodzina. Poza tym mam wiedzę, która może się przydać. Skoro nie mogę uratować swojego syna, uratuję przynajmniej czyjeś dziecko, męża albo brata.

Nic mnie już nie przeraża

Zajmuję się głównie ewakuacją rannych, a w wolnym czasie jestem instruktorką medyczną – prowadzę kursy medycyny taktycznej dla chłopaków. Niektórzy nie wiedzą nawet, jak założyć opaskę uciskową. Moim zadaniem jest sprawić, by potrafili udzielić pierwszej pomocy sobie i swoim towarzyszom. Bo są bitwy, do których musimy jechać nawet 8-9 godzin, żeby zabrać rannych.

Na linii frontu bardzo brakuje medyków i pojazdów ewakuacyjnych. Pracujemy w systemie zmianowym: po 12 godzin lub dłużej. A zwiad wroga działa dobrze, ich drony unoszą się nad nami przez całą dobę.

To, że jesteśmy medykami, nigdy Rosjan nie powstrzymywało. Dlatego już dawno temu usunęliśmy wszystkie oznaczenia z naszych mundurów i pojazdów. Bo pojazdy z rannymi są niszczone w pierwszej kolejności

Opancerzonych pojazdów do ewakuacji nie mamy. Rannych przewozimy pick-upem, który ma dwa miejsca leżące i kilka siedzących. Zostaliśmy wyposażeni w sprzęt do walki elektronicznej, więc jesteśmy przynajmniej trochę chronieni przed dronami. Mamy też zwykły minibus. Najczęściej podjeżdżamy półtora kilometra od linii kontaktu, a chłopaki przywożą do nas rannych z pola bitwy.

Nie każdy medyk potrafi wytrzymać psychicznie, gdy widzi oderwaną kończynę, nie każdy umie szybko zareagować i założyć opaskę uciskową. Ja podchodzę do tego spokojnie. Po tym odkąd zobaczyłam własnego syna w kostnicy, nic mnie już nie przeraża.

Koszmar selekcji

Kiedy jest wielu rannych, musisz zrobić selekcję. To okrutne zadanie, bo w sumie to od ciebie zależy, kogo ratować.

Są ranni, o których wiesz, że nie zostaną zabrani, więc lepiej dać ich miejsce komuś, kogo można jeszcze uratować. To twoja decyzja, kogo zabrać

Raz musiałam taką podjąć – i złamałam wszelkie standardy. Żołnierz stracił dużo krwi, nie miał oka i kończyn, a jednak podjęłam ryzyko. Teraz już chodzi na protezach. Jednak według standardów selekcji nie miałam prawa ratować go w pierwszej kolejności. Bo takich rannych uważa się za „czarnych”. Na przykład tych ze złamanym kręgosłupem – podczas ewakuacji kręgosłup może się zupełnie przerwać. Priorytetem są osoby z obrażeniami, które można ustabilizować.

Nie zostawię moich chłopaków

Pewnej nocy mój towarzysz i ja byliśmy w punkcie ewakuacyjnym w piwnicy budynku. Chłopaki zabierali tam rannych z pola bitwy. Prowadziłam samochód. Gdy tylko odjechaliśmy, rąbnął pocisk z moździerza. Doznałam wstrząsu mózgu, miałam mdłości, ucho bolało mnie przez całą noc. Mimo to odmówiłam ewakuacji – tyle że wkrótce, gdy tak biegałam z jednej piwnicy do drugiej, wróg zrzucił na nas amunicję z drona. Udało mi się ukryć za ścianą, ale i tak zostałam ranna. Z pękniętym bębenkiem trafiłam do szpitala.

Oczywiście po rehabilitacji wrócę na front, bo nie mogłabym zostawić moich chłopaków. No i z nimi jest mi łatwiej psychicznie. Mają do siebie inne podejście, inne wartości. Każda minuta jest cenna i żyjesz nią, bo nie wiesz, co będzie jutro.

W cywilu nie czuję się komfortowo – i takich wojskowych jest prawie 80%. Nie mogą już żyć bez wojny

Poza tym mamy katastrofalny niedobór ludzi. Chłopaki tkwią na swoich stanowiskach nawet przez 30 dni. Jak myślisz, jakimi są wojownikami, skoro są wyczerpani? Nie ma nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Ludzie nadal się ukrywają i żyją według zasady: „Byle nie ja”. Wiesz, nienawidzę tych łotrów, którzy uciekli za granicę i stamtąd krzyczą, że wygramy.

A ci, którzy są wyłapywani na ulicach, są mało przydatni w wojnie. Niektórzy z nich, gdy są już tutaj, na froncie, chowają się w ziemiankach, trzęsąc się ze strachu podczas ostrzału. Niestety los takich żołnierzy jest z góry wiadomy.

Wojna diametralnie zmieniła moje życie. Rzeczy, które były ważne wcześniej – pieniądze, remonty – nie mają już znaczenia.

Jedyną wartością jest zobaczyć ukochaną osobę, przytulić ją i być blisko niej

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

No items found.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress