Społeczeństwo
Репортажі з акцій протестів та мітингів, найважливіші події у фокусі уваги наших журналістів, явища та феномени, які не повинні залишитись непоміченими

Elmira Ablialimowa: Nie będzie Ukrainy bez Krymu, ani Krymu bez Ukrainy
Elmira Ablialimowa jest ekspertką w Krymskim Instytucie Studiów Strategicznych (CISS), który bada stan ochrony obiektów dziedzictwa kulturowego na terytoriach Ukrainy tymczasowo okupowanych przez Rosję. To była deputowana rady miasta i obwodu Bakczysaraj, deputowana Obwodowej Administracji Państwowej w Bakczysaraju, dyrektorka Rezerwatu Historyczno-Kulturalnego w Bakczysaraju, w którym znajduje się jedyny na świecie przykład krymskotatarskiej architektury pałacowej — Pałac chanów krymskich.
Oksana Szczyrba: Minęło 10 lat okupacji Półwyspu Krymskiego przez Federację Rosyjską. Tysiące Tatarów krymskich opuściło półwysep. Instytucje, organizacje pozarządowe i media są pod silną presją ze strony rosyjskich władz. Teraz patrzymy wstecz i analizujemy wydarzenia sprzed dekady. Czy można było zapobiec rosyjskiej okupacji. Czy Tatarzy krymscy mogli mieć na to jakikolwiek wpływ?
Elmira Ablialimowa: Być może — gdyby Ukraina prowadziła inną politykę wobec Tatarów krymskich. Jeśli przeanalizujemy sytuację sprzed 2014 r., na Krymie praktycznie nie było Ukrainy, to była głównie rosyjska autonomia w Ukrainie. Tatarzy krymscy byli postrzegani jako czynnik pewnej niestabilności. Terytorium półwyspu było otwarte na rosyjskie wpływy: ludzie pracujący dla Rosji byli przekupywani, rozpowszechniano dezinformację na temat Ukrainy i Tatarów krymskich, na przykład, że stanowią zagrożenie i mają separatystyczne zamiary.
Do 2014 roku Ukraina nie miała własnej polityki etnicznej. Nawet wśród Ukraińców wielu wierzyło w kremlowskie fałszerstwa i było pod ich wpływem. Cerkiew Patriarchatu Moskiewskiego również odegrała w tym znaczącą rolę
W rezultacie, jak pamiętamy, podczas okupacji półwyspu prawie cały personel sił bezpieczeństwa przeszedł do pracy dla Federacji Rosyjskiej. Tatarzy krymscy stanęli wówczas w obronie integralności terytorialnej Ukrainy, organizowali wiece i pokojowe protesty. Jedna z największych demonstracji odbyła się 26 lutego 2014 r. pod murami Rady Najwyższej Krymu.

Czy mogliśmy wpłynąć na bieg wydarzeń? Teraz myślę, że nie. Nie byliśmy gotowi na okupację, zagraniczne agencje wywiadowcze nas przed nią nie ostrzegały, media o niej nie informowały. Mieliśmy inne pomysły, ale w tamtym czasie mogliśmy podejmować tylko pokojowe działania: wiece, demonstracje, oświadczenia itp. Ten pokojowy opór i odrzucenie okupacji trwają do dziś. Pomimo prześladowań Tatarzy krymscy demonstrują swoją absolutną lojalność wobec Ukrainy: nie biorą udziału w wyborach, unikają pracy w organach okupacyjnych, poza tym jest wśród nich bardzo niewielu kolaborantów. Ten czynnik bardzo pomaga Ukrainie na poziomie politycznym i dyplomatycznym.
OSz: Czym zajmuje się Krymski Instytut Studiów Strategicznych?
EA: Działania Instytutu Studiów Strategicznych mają na celu dokumentowanie naruszeń dóbr kultury na tymczasowo okupowanych terytoriach Ukrainy w ramach Konwencji haskiej z 1954 r. o ochronie dziedzictwa kulturowego w czasie konfliktu zbrojnego.
Historia tego dokumentowania rozpoczęła się od sprawy Pałacu chanów krymskich w Bakczysaraju. W 2016 r. rosyjskie władze okupacyjne zaczęły go intensywnie "odnawiać", w wyniku czego zabytek faktycznie stracił swoją autentyczność. Niektórzy eksperci byli skłonni wierzyć, że była to kwestia korupcji, inni mówili o nieprofesjonalizmie i braku specjalistów z doświadczeniem w renowacji takich historycznych budynków. Ale moja opinia na ten temat jest inna.
Rosja postanowiła celowo wykorzenić tożsamość Tatarów krymskich z mapy Krymu, ponieważ odpowiedź na pytanie: "Kto jest właścicielem Krymu?" leży na płaszczyźnie historycznej. Tatarzy krymscy, ich pochodzenie, państwowość, która istnieje od ponad trzech wieków, rujnują rosyjską ideologię "Krymnasz"
Niszcząc zabytki, zniekształcając fakty historyczne, tworząc historyczne mity, Rosja próbuje zdominować okupowane terytoria. To, czego jesteśmy świadkami po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę w 2022 r., jest logiczną kontynuacją takiej polityki.
Odnotowaliśmy wszystkie rodzaje naruszeń prawa międzynarodowego opisane w konwencji haskiej z 1954 r. i jej dwóch protokołach (z 1954 r. i 1999 r.). Po pierwsze, przywłaszczenie — prawdopodobnie największe od czasów II wojny światowej — dóbr kultury, obiektów dziedzictwa kulturowego i instytucji kulturalnych. Po drugie, nielegalny transfer dóbr kultury należących do Ukrainy z okupowanych terytoriów ukraińskich na terytorium Federacji Rosyjskiej. Po trzecie, nielegalne wykopaliska archeologiczne na okupowanych terytoriach. Mamy również do czynienia ze znaczącymi modyfikacjami zabytków nieruchomych: z powodu takich prac tracą one swoją autentyczność, wartość artystyczną, naukową i historyczną. I wreszcie — wykorzystanie obiektów dziedzictwa kulturowego do celów wojskowych: udokumentowaliśmy liczne przypadki wykorzystania kopców, które są obiektami dziedzictwa archeologicznego Ukrainy, jako fortyfikacji. W rezultacie takie miejsce traci nie tylko swoją wartość archeologiczną, ale także zawarte w nim artefakty.
Warto zauważyć, że Rosja dopuszcza się również agresji humanitarnej, "dekonstruując" fakty historyczne: zachowując to, co jest zgodne z jej ideologią polityczną i odrzucając to, co "zbędne". Rosyjscy eksperci nad tym pracują - i przepisują historię Krymu.
OSz: Jaka jest historia Pani rodziny? Wiem, że Pani babcia została kiedyś deportowana.
EA: Każda krymskotatarska rodzina doświadczyła deportacji, moja historia nie jest pod tym względem wyjątkowa.
Moja babcia miała 22 lata, kiedy została deportowana na Ural, do obwodu kostromskiego. Tam ciężko pracowała przy wyrębie lasu — musiała wyżywić swoje dzieci, bo w tym czasie mój dziadek był na froncie. Osady, w których mieszkali, niewiele różniły się od kolonii. Wyznaczony teren można było opuszczać tylko za zgodą komendantury. Po powrocie z frontu dziadek długo szukał swojej rodziny w w różnych miejscach zesłania, ponieważ Tatarzy krymscy byli rozproszeni po całym ZSRR. Kiedy w końcu odnalazł żonę i dzieci, nie zaprzestał poszukiwań, bo trzeba było odszukać pozostałych krewnych, którzy zostali deportowani do Uzbekistanu. Wtedy zaczął pisać listy z prośbą o pozwolenie na połączenie się z resztą rodziny i przeprowadzkę do Uzbekistanu. Ta korespondencja się zachowała. Moi przodkowie są w niej nazywani "specjalnymi osadnikami" i każdy ma swój numer.
Pamiętam, jak umarł Breżniew. Byliśmy zwolnieni ze szkoły, aby obejrzeć pogrzeb sekretarza generalnego [Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego - red.]. Po szkole zwykle najpierw przychodziłam do domu babci. Jego drzwi zawsze były otwarte — ale tego dnia były zamknięte. Zapukałam, babcia otworzyła, szybko wprowadziła mnie do środka i przekręciła klucz w zamku: w domu było święto. Kiedy włączyłam telewizor, żeby obejrzeć pogrzeb, dziadek wyłączył go, mówiąc, że nie muszę tego oglądać, bo "kolejny kat nareszcie umarł".

Żyliśmy w dwóch różnych rzeczywistościach jednocześnie: z jednej strony w szkole uczono nas mitów o Krymie, a w kontekście Tatarów krymskich mówiono głównie o najazdach, jarzmie mongolsko-tatarskim itp. Z drugiej strony w opowieściach naszych dziadków Krym był najpiękniejszym miejscem na ziemi, czymś świętym i bajecznym. Miejscem, do którego wszyscy musimy wrócić. Mój dziadek często wspominał swoje dzieciństwo wśród gór i morza, a moja babcia zaczynała wtedy śpiewać... Rosja zawsze była postrzegana jako kraj, który od czasu pierwszej nielegalnej aneksji Chanatu Krymskiego w 1783 roku próbuje zniszczyć nasz naród.
OSz: Pani mąż, Achtem Czigojz, został skazany za zorganizowanie proukraińskiego wiecu na Krymie. Wszczęto przeciw niemu sprawę karną z trzech artykułów: organizowanie masowych zamieszek, nawoływanie do przemocy i nieumyślne spowodowanie śmierci. Jak zakończyła się ta historia?
EA: Achtem został skazany za zorganizowanie 26 lutego 2014 r. wiecu poparcia dla integralności terytorialnej Ukrainy. Wydarzenie zostało zorganizowane przez Medżlis Tatarów Krymskich [organizację Tatarów krymskich, której zadaniem jest reprezentowanie interesów tej społeczności — red.] przy wsparciu różnych ukraińskich inicjatyw i organizacji. Wyrok zawierał sformułowanie "za organizowanie masowych zamieszek". Spędził prawie trzy lata w areszcie śledczym w Symferopolu.
Byłam jego obrończynią z urzędu, utrzymywałam kontakt z jego adwokatami, jeździłam do aresztu śledczego prawie codziennie. Można powiedzieć, że to była jakby moja praca. Odbyło się ponad sto pięćdziesiąt rozpraw sądowych, przesłuchaliśmy ponad dwustu świadków - zarówno z naszej strony, jak ze strony oskarżenia. Oskarżeniem przeciwko mojemu mężowi kierowała tak zwana "krymska prokurator" Pokłońska. W rezultacie został skazany na osiem lat więzienia. Na szczęście dla nas dzięki porozumieniu ówczesnego prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki, prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdogana i przywódcy Tatarów krymskich Mustafy Dżemilewa mój mąż został zwolniony wcześniej. Najpierw został przewieziony do Turcji, a następnie na Ukrainę.
Mężowi zaproponowano pozostanie w Turcji, ale odmówił. Wrócił do Ukrainy, by kontynuować walkę o Krym.
Dla nas ukraiński paszport to nie tylko dokument. To nasz wybór cywilizacyjny
Zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia Krymu w 2017 roku, ale z całego serca chcemy tam wrócić. Co do nastrojów — często rozmawiam z tymi, którzy pozostali na Półwyspie Krymskim, i mogę z całą pewnością powiedzieć, że Ukraina jest oczekiwana na Krymie. Nie mogą się doczekać jego wyzwolenia.
OSz: W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że Ukraińcy i Tatarzy krymscy zaczęli się lepiej rozumieć z powodu podobnych, traumatycznych doświadczeń historycznych.
EA: Tak, zawsze przypominam sobie jedno z moich spotkań z dysydentem Myrosławem Marynowyczem, któremu powiedziałem, że w tej "strasznej tragedii 2014 roku jest wielka łaska Boża: Ukraińcy w końcu zrozumieli Tatarów krymskich, a Tatarzy krymscy zrozumieli Ukraińców".

Nasze narody doświadczyły tych samych tragedii w różnych okresach historycznych. Zarówno Ukraińcy, jak Tatarzy krymscy bardzo dobrze pamiętają, jak zniszczono naszą państwowość, zabrano nasze ziemie, inteligencję wykorzeniono i deportowano, zmuszano nas do wyrzeczenia się ojczystego języka, tradycji, kultury. Osobistym odkryciem był dla mnie artykuł III Konstytucji Filipa Orlika [dokument powstał w 1710 r.; jego autor Filip Orlik był hetmanem kozackim- red.], który definiuje relacje między Chanatem Krymskim a ukraińskimi Kozakami jako braterstwo. Między braćmi może być różnie, ale nadal pozostajemy rodziną.
Jesteśmy różni, ale Ukraińcy i Tatarzy krymscy mają wiele wspólnego: pochodzenie, wartości, silne poczucie tożsamości i wewnętrzny opór. Mamy wspólne państwo i wspólnego wroga. Dla obu naszych narodów "ojczyzna", "wolność" i "honor" to nie tylko słowa, ale coś, o co jesteśmy gotowi walczyć. Dlatego tak dobrze się rozumiemy
OSz: Ukraińskie władze wielokrotnie podkreślały, że wojna nie zakończy się, dopóki Ukraina nie zwróci Krymu. Czy wierzy Pani w powrót Krymu do Ukrainy?
EA: Jestem pewna, że bez Krymu nie będzie Ukrainy, a bez Ukrainy nie będzie Krymu. To jedno i to samo. Jestem absolutnie przekonana, że Krym zostanie wyzwolony, a my wrócimy do domu.


Uciekłam do kraju elfów
Na Islandii przebywa prawie 2500 ukraińskich uchodźców. To niemało, jak na kraj o populacji 370 000 osób. Podobnie jak w innych krajach europejskich, status tymczasowej ochrony na Islandii daje Ukraińcom dostęp do opieki zdrowotnej, a także prawo do pracy i nauki. Chociaż zdecydowana większość ukraińskich uchodźców nie mówi po islandzku, coraz więcej Ukrainek znajduje na Islandii pracę i buduje tam swoje życie.
Sestry rozmawiały z Ukrainkami jak im się żyje na Islandii.
Zamiast mojego byłego męża alimenty na moje dzieci płaci... Islandia
— Przyszło mi do głowy, by wyjechać na Islandię, uciec przed wojną bez konkretnego powodu; nie mieliśmy tam krewnych ani przyjaciół — wspomina Ukrainka Witalina Studenikina. — Za ostatni grosz kupiłam bilety — i wraz dziećmi znalazłam się w tym kraju.
Przed rosyjską inwazją Witalina Studenikina, matka trójki dzieci (jej córki mają 17 i 11 lat, a syn — 15 lat), pracowała w okręgowym wydziale edukacji w Krzywym Rogu. Gdy zaczęły się działania wojenne, przeniosła się z dziećmi najpierw do Polski, a następnie do Islandii.

— Na lotnisku ukraińscy uchodźcy spotkali się z policjantami – zaznacza Vitalina. — Zostaliśmy umieszczeni w hotelu w Rejkjawiku. Najpierw były badania lekarskie, potem etap papierkowej roboty, który trwał około dwóch tygodni. Nie byłam przyzwyczajona do bezczynności przez długi czas, więc trzy dni po przyjeździe poszszłam do ośrodka, w którym psycholodzy pomagali Ukraińcom.
Powiedziałam, że jestem nauczycielką (historii i psychologii), więc mogę zaopiekować się dziećmi tych, którzy przyszli po poradę. Ten wolontariat uświadomił mi, że mogę i chcę pracować nawet z maluchami. Pomyślałam, że w przedszkolach prawdopodobnie będą ukraińskie dzieci potrzebujące pomocy w adaptacji. Dlatego po przeprowadzce z hotelu do mieszkania zaczęłam szukać takiej pracy.
Dostali mieszkanie socjalne — chociaż socjalne nie oznacza darmowe.
— W tym mieszkaniu na przedmieściach Reykjaviku mieszkaliśmy za darmo tylko przez pierwsze sześć miesięcy, potem musieliśmy płacić czynsz – mówi Witalina. Miesięcznie to było 320 tys. koron islandzkich (ponad 2 300 dolarów).

Dopóki nie pracowałam, dostawałam pomoc socjalną w wysokości 220 tys. koron (1 600 dolarów) na całą rodzinę. W takich sytuacjach ratuje człowieka system dopłat: państwo oblicza twoje dochody i wydatki, a pewna część kwoty, którą zapłaciłaś za czynsz, może zostać zwrócona. Dodatkowo co cztery miesiące otrzymuję 230 tys. koron (1 670 dolarów) na moje dzieci. Zasiłek rodzinny jest jedyną rzeczą, którą nadal otrzymuję. Reszta płatności została wycofana, gdy tylko dostałam pracę.
Jeśli chodzi o moje dzieci, islandzki rząd płaci mi alimenty. Jestem rozwiedziona od ponad dziesięciu lat. Mój były mąż od dawna mieszka w innym kraju i nie jest zainteresowany dziećmi.
Kiedy zaczęłam załatwiać formalności w Islandii, poproszono mnie o jego dane kontaktowe. Nie skontaktował się ze mną, więc teraz to rząd Islandii płaci mi alimenty. Wyjaśniono mi, że jeśli islandzkie władze go znajdą, będzie zobowiązany do spłaty długu wobec Islandii. Tutaj prawa nieletnich są chronione w maksymalnym stopniu. A jeśli jedno z rodziców zapomina o swoich obowiązkach, jego dzieci wspiera państwo.
Islandczycy nie troszczą się o to, by dziecka "nie przewiało" — ale o jego stan psychiczny
Gdy Witalina zaczęła szukać pracy na Islandii, w lokalnym urzędzie pracy pomogli jej przygotować CV. Problemem był jej brak znajomości islandzkiego i angielskiego.
— Choć językiem urzędowym jest tu islandzki, prawie wszyscy mieszkańcy wyspy mówią po angielsku – w mówi Witalina. — Mój angielski był na poziomie szkolnym, ale uzbrojona w tłumacza Google zaczęłam chodzić do wszystkich przedszkoli w okolicy i oferować swoje usługi. Odmowa za odmową — aż w końcu trafiłam na przedszkole, które znajdowało się półtorej godziny drogi od mojego domu. W tym przedszkolu czekali na ukraińską dziewczynkę z autyzmem, miała być jedynym ukraińskim dzieckiem wśród małych Islandczyków.
Ogólnie rzecz biorąc, dzieci bardzo dobrze rozumieją język migowy, mimikę i uśmiechy. Mówiłam do nich trochę po angielsku, trochę po ukraińsku, a one nauczyły mnie kilku islandzkich słów. Dyrekcja przedszkola zauważyła, że szybko nawiązałam z nimi kontakt, i zaproponowała mi pozostanie.
Teraz zmieniłam pracę, znalazłam przedszkole bliżej domu. W moim pierwszym przedszkolu miałam grupę starszych dzieci. Teraz to są 2-3 latki, z których większość mówi w języku, który rozumieją, a to jest dla mnie jeszcze łatwiejsze.

Islandzkie przedszkola różnią się od ukraińskich. Nie ma dużych grup — pięcioro dzieci przypada na jednego nauczyciela. Każde przedszkole ma swój własny profil: ekologia, wielokulturowość, poznawanie świata poprzez kreatywność itd. Dzieci nie dostają obowiązkowych zadań. Są tylko zalecenia, lecz każde dziecko może robić to, co chce. Logopedzi i psycholodzy pracują z dziećmi co tydzień. Sześcioletnie dzieci powinny być w stanie napisać swoje imię i nazwisko oraz policzyć do dziesięciu w języku angielskim i islandzkim. Dzieci w mojej grupie potrafią to wszystko także po ukraińsku (śmiech).
Niektóre rzeczy mogłyby szokować ukraińskich rodziców. Na Islandii nikt nie opatula swoich dzieci, mimo że wiatr czasami dosłownie zwala je z nóg. Jeśli nie chcesz nosić czapki, nie musisz. Jeśli chcesz jeść śnieg lub kąpać się w kałuży — proszę bardzo. Deszcz i wiatr nie są powodem, by nie iść na spacer. W moim poprzednim przedszkolu, jeśli dziecko było kapryśne i nie chciało założyć kurtki, można było zabrać je na dwór bez niej. Dziecko, które zimą nosi lekkie trampki założone na bose stopy, nikogo tu nie zadziwi.
Na Islandii nie troszczą się o to, by dziecka "nie przewiało", ale o jego stan psychiczny. O stan psychiczny dorosłych zresztą też.
Po tym jak pewnego dnia zabrałam na spacer nie pięcioro, lecz dziesięcioro dzieci, koledzy zainteresowali się moim stanem emocjonalnym. Pytali, czy jestem zmęczona
Miałam szczęście do współpracowników. Chociaż mój islandzki nie jest na wysokim poziomie (ale nadal się go uczę, uczęszczam na kursy językowe po pracy), nigdy nie wyczułam żadnych uprzedzeń. Większość Islandczyków to otwarci i przyjaźni ludzie.
Przedstawiciel elfów w parlamencie
Byłam zaskoczona, że wielu Islandczyków wierzy w elfy lub przynajmniej z szacunkiem podchodzi do tego tematu. Jest nawet przedstawiciel elfów w parlamencie. Islandczycy wierzą, że w niektórych miejscach żyją elfy — i oficjalnie zabraniają budowaniania tam czegokolwiek: domów, a nawet dróg. By elfom nie przeszkadzać i ich nie denerwować.

Życie na Islandii jest ciekawe i wyjątkowe. Myślę jednak, że przesadą jest stwierdzenie, że Islandczycy są jednymi z najszczęśliwszych ludzi na świecie. Chć to kraj zamożny i zorientowany społecznie, wiele osób regularnie przyjmuje tu leki przeciwdepresyjne. To z powodu klimatu. Kiedy nie widzisz słońca przez całą zimę, a na zewnątrz jest ciemno prawie przez całą dobę, wpływa to na twoją psychikę. A przez całe lato są białe noce i nie możesz spać. Nie pomagają ani grube zasłony, ani tabletki nasenne.

Moja córka zaczęła mieć tutaj migreny, choć to może z powodu stresu, którego doświadczyła w Ukrainie. Niedawno w pobliżu nas doszło do erupcji wulkanu, co również nie jest tutaj rzadkością. W ścianach domu pojawiły się pęknięcia. Ale miejscowi nie boją się wulkanów ani trzęsień ziemi. Klęski żywiołowe są identyfikowane z wyprzedzeniem, a ludzie wiedzą, że jeśli coś miałoby się stać, zostaną zawczasu ewakuowani.
Ukraińcy nie mogą pracować na statkach rybackich
Łesia Moskalenko, Ukrainka, która przyjechała na Islandię ze swoją 20-letnią córką, też przyznaje, że niezwykły islandzki klimat wpływa na jej samopoczucie.
— Na Islandii zaczęłam mieć migreny – mówi Łesia. — Bóle głowy ustąpiły dopiero po roku pobytu. Moja córka i ja mieszkamy na północy, w mieście Akureyri. To bardzo blisko koła podbiegunowego. Moja córka mówi po angielsku, więc znalazła pracę w sektorze usług. Teraz pracuje dla sieci Subway. Niedawno uzyskała dwie licencje na pracę jako przewodniczka wielorybnicza, co oznacza, że może zabierać turystów na wycieczki z oglądaniem wielorybów. Angielski się przydaje, choć lista zawodów dostępnych dla Ukraińców jest wciąż ograniczona. Bez znajomości islandzkiego i nostryfikowanego dyplomu nie będziesz mógł być na przykład prawnikiem lub lekarzem. Ale możesz pracować w turystyce.

Na Islandii są trzy filary gospodarki: turystyka, rybołówstwo i produkcja aluminium. Praca na statkach rybackich jest wysoko płatna, możesz zarobić do trzech milionów koron miesięcznie (ponad 20 tys. dolarów). Ale nie znam żadnego Ukraińca, który by tam pracował — wszystko w tej branży od dawna jest rozdzielane między miejscowych, a obcokrajowcy nie są w niej mile widziani.
Islandia też ma swoje "mafie", swoje nieprzyjemne niuanse. Możesz np. zostać zwolniony bez podania przyczyny. Na przykład ktoś pracuje w kawiarni i wylatuje nagle przed rozpoczęciem wakacji szkolnych. Potem okazuje się, że właściciel kawiarni postanowił zatrudnić na lato dzieci w wieku szkolnym, by zaoszczędzić na podatkach.
Na Islandii możesz kupić samochód za miesięczną pensję. Ale w sklepach nie ma alkoholu
Na Islandii jest wielu imigrantów (np. jest duża polska diaspora). Ale większość z nich pracuje w zawodach niewymagających kwalifikacji. Nie spotkałam żadnego obcokrajowca lekarza, chociaż system medyczny jest przeciążony i cierpi na niedobór personelu. Podobnie jak w wielu krajach europejskich, na wizytę u lekarza możesz tu czekać kilka miesięcy. Konieczność czekania dotyczy także wielu innych obszarów, takich jak administracja czy bankowość. W większości instytucji dzień pracy kończy się o godzinie 16-tej.
Nawet jeśli masz pilną sprawę – na przykład musisz zablokować kartę bankową – możesz to zrobić dopiero od 9 rano następnego dnia. Tu nie ma wieczornych ani nocnych infolinii, które mogłyby pomóc klientom
Łesia i jej córka znalazły własne zakwaterowanie. Miesięczny czynsz za dwupokojowe mieszkanie kosztuje je 250 tys. koron (1 800 USD) rocznie.
— Mieszkanie z jedną sypialnią w naszym mieście może kosztować około 1 500 dolarów — mówi Łesia. — Na wsi czynsz jest niższy, ale trudniej tam znaleźć pracę, chyba że na farmie. W mieście możesz obejść się bez samochodu, lecz na wsi nie — transport międzymiastowy jest rzadkością, a przy złej pogodzie autobusy w ogóle nie kursują. Wszyscy Islandczycy mają samochody. Auto możesz kupić już za miesięczną pensję — pod warunkiem, że masz własny dom i nie musisz płacić czynszu.

Islandczycy są bogatymi ludźmi, ale nie mają w zwyczaju tego okazywać. Ubierają się bardzo prosto i prowadzą skromny tryb życia. Uwielbiają dzieci. Państwo stymuluje przyrost naturalny dobrymi pakietami socjalnymi, a tutejsze rodziny nierzadko mają po pięcioro czy sześcioro dzieci.
Ogólnie rzecz biorąc, życie na Islandii jest dość wygodne, jeśli masz pracę. Baseny termalne i stoki narciarskie — ma je niemal każda wioska — pomagają ludziom uciec od depresji w ciemnej porze roku. By ludzie nie topili depresji w kieliszku — co podobno w przeszłości się tutaj często zdarzało — alkoholu nie sprzedaje się w sklepach. Możesz go kupić tylko w placówkach jednej sieci, tylko w określone dni i godziny. W weekendy to niemożliwe.
Minimum stresu we wszystkim
– Z moich obserwacji wynika, że coraz więcej ukraińskich kobiet znajduje zatrudnienie na Islandii — mówi Tetiana Korolenko, mediatorka Międzynarodowego Programu IDP w Rejkjawiku. — Ja również przyjechałam tu z powodu wojny. Znajomość angielskiego pomogła mi szybko znaleźć pracę w sektorze publicznym. Teraz, jako mediator kulturowy, pracuję nie tylko z Ukraińcami, ale także z uchodźcami z innych krajów.

Największą przeszkodą dla Ukraińców na Islandii jest bariera językowa. Bez znajomości islandzkiego wiele zawodów jest dla nich niedostępnych. Ale ja mówię wszystkim, że to nie powód do rozpaczy: możesz zacząć od czegoś prostego i jednocześnie uczyć się języka. Mówienie o tym, że islandzki jest bardzo trudny, to tylko czyjaś subiektywna opinia. Sama intensywnie się go uczę i znam Ukraińców, którzy uważają ten język za łatwy.
Ukraińcy na Islandii mają czas na integrację i znalezienie pracy. Urząd pracy często pomaga szukać wolnych miejsc. Jeśli dana osoba nie pracowała od dłuższego czasu, będą ją do tego delikatnie zachęcać: zapytają, na jakie oferty aplikowała i jakie rozmowy kwalifikacyjne odbyła. Nie wycofają płatności, ale pytań będzie coraz więcej. Ukraińcom szukającym pracy radziłabym, aby trzeźwo ocenili rzeczywistość i nie próbowali od razu zdobyć stanowiska w rządzie, zwłaszcza jeśli nie znają islandzkiego. Tu jest wiele możliwości. Dla tych, którzy nie mówią po angielsku, zawsze znajdzie się praca w branży sprzątającej czy w kuchni.
Niektóre rzeczy zaskakują Ukraińców. Na przykład ty, że nawet jeśli ty i twój partner nie jesteście małżeństwem, ale mieszkacie pod jednym dachem, jesteście oficjalnie uważani za rodzinę — a to wpływa na wasze świadczenia.
W rzeczywistości wszystko tutaj jest dla ludzi. I jest tak przejrzyste, jak to tylko możliwe. Na przykład jeśli ktoś ma dług wobec państwa, będzie mógł go spłacać stopniowo. W naszej sytuacji trudno jest prowadzić bezstresowe życie. Ale tam, gdzie można stresu uniknąć, staram się to robić.



Aleksiej Nawalny zmarł w Kolonii Karnej
Aleksiej Nawalny zmarł w rosyjskiej kolonii karnej nr 3 w Jamalsko-Nienieckim Okręgu Autonomicznym.
Współpracownicy rosyjskiego opozycjonisty nie skomentowali jeszcze sprawy. Adwokat Nawalnego, Leonid Sołowjow, poleciał do Charp, gdzie znajduje się kolonia nr 3. - Zgodnie z wolą rodziny Aleksieja Nawalnego niczego nie komentuję. W środę prawnik Aleksieja przyszedł się z nim zobaczyć i wszystko było w porządku - powiedział adwokat.
Śmierć Aleksieja Nawalnego
Rosyjskie media rozpowszechniły informację, że Nawalny miał zakrzep krwi. Zmarły miał 47 lat. Odbył trzy wyroki w rosyjskim więzieniu. Został aresztowany w styczniu 2021 r. i skazany na 19 lat łagru za "ekstremizm".
Przedwczoraj na swoich stronach w mediach społecznościowych Nawalny zamieścił życzenia dla żony z okazji Walentynek. Również wczoraj Kira Jarmysz, rzeczniczka Nawalnego, , powiedziała, że podczas swojego pobytu w więzieniu polityk był wysyłany do karceru 27 razy. Ale wczoraj wszystko było w porządku z Nawalnym.
Warto przypomnieć, że ojciec Nawalnego jest Ukraińcem ze wsi Zalissja w obwodzie kijowskim. Sam Aleksiej Nawalny powiedział, że jest w połowie Ukraińcem, a w połowie Rosjaninem, zaś większość jego rodziny mieszka w Ukrainie.
16 czerwca 2021 r. prezydent USA Joe Biden powiedział, że jeśli Nawalny umrze w więzieniu, "konsekwencje będą katastrofalne dla Rosji".
Niektórzy światowi przywódcy już zareagowali na śmierć lidera rosyjskiej opozycji.
Brytyjski premier Rishi Sunak nazwał wiadomość o śmierci Nawalnego straszną. "Jako zagorzały obrońca rosyjskiej demokracji, Aleksiej Nawalny wykazał się niesamowitą odwagą przez całe swoje życie. Moje myśli są z jego żoną i narodem rosyjskim, dla którego jest to ogromna tragedia" - powiedział Sunak.
Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg powiedział, że "Rosja musi odpowiedzieć na poważne pytania". Prezydent Łotwy Edgars Rinkēvičs napisał na Twitterze: "Cokolwiek myślisz o Aleksieju Nawalnym jako polityku, właśnie został brutalnie zamordowany przez Kreml. To jest fakt i to jest to, co musisz wiedzieć o prawdziwej naturze obecnego rosyjskiego reżimu. Składam kondolencje jego rodzinie i przyjaciołom".
Przewodnicząca Parlamentu Europejskiego, Roberta Mecola, napisała, że świat stracił bojownika, którego odwaga będzie odbijać się echem przez pokolenia. "Jesteśmy przerażeni śmiercią laureata Nagrody Sacharowa, Aleksieja Nawalnego. Rosja odebrała mu wolność i życie, ale nie godność. Jego walka o demokrację trwa nadal".
Prezydent Litwy Gitanas Nausėda powiedział, że Aleksiej Nawalny nie umarł w więzieniu, ale został zabity przez brutalność Kremla i jego dążenie do uciszenia opozycji za wszelką cenę. "Rosyjski reżim musi ponieść konsekwencje. Musi zostać postawiony przed sądem".
Śledczy Bellingcat Khristo Grozev, który kiedyś pracował z Aleksiejem nad śledztwem w sprawie zatrucia Nowiczokiem, podsumował: "Nawalny został w końcu zabity.


"My nie konkurujemy, ale współpracujemy". Magazyn Sestry.eu ogłasza zwycięzców nagrody "Portrety Siostrzeństwa"
Jury wybrało zwycięzców spośród 12 nominowanych, w tym sześciu niezwykłych Polek i sześciu niesamowitych Ukrainek. Nominowane do nagrody "Portrety Siostrzeństwa" z Polski: Ola Hnatiuk, Elwira Niewera, Agnieszka Deja, Adriana Porowska, Grażyna Staniszewska i Marta Majewska. Nominowane do nagrody "Portrety Siostrzeństwa" z Ukrainy: Tetiana Hrubeniuk, Oksana Kolesnyk, Wiktoria Batryn oraz Halyna Andruszkowa, Oksana Neczyporenko, Lesia Litwinowa i Tata Kepler.
Po stronie polskiej zwyciężyła Marta Majewska, burmistrzyni Hrubieszowa, która po ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 r. założyła ośrodek dla uchodźców w swoim mieście. Z pomocą setek wolontariuszy zapewniła Ukraińcom uciekającym przed wojną schronienie, żywność, mieszkanie, doradztwo i wsparcie psychologiczne. Od początku wojny ośrodek w Hrubieszowie przyjął ponad 100 tysięcy osób.
"Madeleine Albright powiedziała kiedyś, że jest specjalne miejsce w piekle dla kobiet, które nie pomagają innym kobietom. Nie chcę tam trafić" - mówiła na scenie Marta Majewska- "To ogromna nagroda dla tych kobiet, które były ze mną i mi pomagały. Chciałabym podziękować wszystkim kobietom, które w tym zdominowanym przez mężczyzn świecie dyplomacji i polityki pracują nad tym, aby nasz nowy świat powstawał w pokoju i spokoju. Niech żyje wolna demokratyczna Polska! Niech żyje wolna Ukraina!"

Myrosława Gongadze, członkini jury "Portretów Siostrzeństwa" i szefowa "Głosu Ameryki" w Europie Wschodniej, powiedziała: "23 lata temu również uciekałam z Ukrainy, a Polska była moim przystankiem i krajem pomocy. Wiem, jak ważna jest pierwsza pomoc, czułam się jak każda kobieta przekraczająca granicę w pierwszych dniach wojny. Jestem bardzo wdzięczna, że dziś mogę opowiedzieć o Marcie Majewskiej, pogratulować jej; to uczucie radości i współczucia jednocześnie. Ona płacze nawet teraz, wspominając pierwsze dni wojny. Ten wieczór jest dla nas po to, by wypłakać cały ból tych lat. To historia nie tylko o współczuciu, ale także o przywództwie kobiet. Każda z nas na tej sali wykazała się takim przywództwem".
Wśród Ukrainek zwyciężyły Galina Andruszkowa i Wiktoria Batryn, matka i córka, założycielki Fundacji UNITERS, która stała się największym w Warszawie centrum tranzytowym dla wolontariuszy z całego świata. Są inicjatorkami i siłą napędową akcji "Święta bez taty", która w ciągu dziesięciu lat dostarczyła ponad 300 tysięcy prezentów świątecznych dzieciom poległych obrońców i dzieciom mieszkającym w pobliżu frontu. Misja Wiktorii i Galiny zjednoczyła ponad 3 tysiące wolontariuszy z całego świata. Od 2014 roku współpracują z ponad 150 organizacjami, w tym z Siłami Zbrojnymi Ukrainy. Fundacja UNITERS wysłała już ponad 6 tysięcy ton pomocy humanitarnej, z czego 60% to środki medyczne dla frontu i sprzęt dla szpitali. Fundacja nadal prowadzi największy ośrodek pomocy humanitarnej dla uchodźców w Warszawie.

"Dla nas ta nagroda jest okazją do bycia blisko i pracy z niesamowitymi kobietami, naszym zespołem. Pokazuje, że zmierzamy we właściwym kierunku. Szczerze mówiąc, nie zawsze mamy czas pokazać ludziom wszystko, co robimy, ze względu na ciężką pracę, którą wykonujemy każdego dnia. Bardzo cenne jest to, że ktoś to zauważył i docenił. Doceniły to kobiety, nasze siostry, które również robią tak wiele dla innych. Dlatego nie rywalizujemy, tylko współpracujemy. Te 5 tysięcy euro nagrody, które otrzymałyśmy jako zwyciężczynie, przeznaczymy na plecaki medyczne zaprojektowane i opatentowane przez naszą fundację. Pomagają ratować życie na pierwszej linii walk. Wiktoria i ja od urodzenia miałyśmy poczucie siostrzeństwa z Polkami. Ale dopiero wraz z wybuchem wojny to poczucie przerodziło się w siostrzeństwo na międzynarodową skalę.
Mamy wiele historii z naszej pracy w ciągu ostatnich 10 lat, ale chciałybyśmy opowiedzieć jedną, która podkreśla znaczenie i konieczność tego, co robimy. Dużo dyskutowałyśmy o tym, czy powinnyśmy zorganizować akcję "Święta na linii ognia", polegającą na wysyłaniu świątecznych paczek dzieciom mieszkającym w pobliżu frontu. Te dzieci spędzają dzieciństwo w schronach przeciwbombowych. I siwieją, ponieważ nie widzą światła dziennego. Zorganizowaliśmy to wydarzenie i jestem pewna, że dzieci ucieszyły się, wiedząc, że ktoś z zagranicy o nie zadbał. Niestety kilka dni później troje z tych dzieci, którym wysłaliśmy paczki, zginęło... Ale udało nam się podarować im ostatni uśmiech w tych strasznych dniach na linii frontu" - powiedziały Halina Andruszkowa i Wiktoria Batrin w swoim przemówieniu.

Jacek Goliszewski, Prezes Zarządu Business Centre Club, mówił o zwyciężczyni głosowania czytelników, Agnieszce Dei: "Wiem, że po rozpoczęciu wojny Agnieszka codziennie wracała do domu o 3 nad ranem. Rodzina i znajomi zaczęli się nawet o nią martwić, a sąsiedzi zaczęli zostawiać jedzenie pod jej drzwiami. Wtedy podjęła strategiczną decyzję, aby skupić się na pomocy Ukrainie i wraz z przyjaciółką stworzyła grupę na Facebooku o nazwie "Jak pomagać Ukraińcom". Następnie stworzyła własną fundację, w której co miesiąc około 800 osób z Ukrainy otrzymuje pomoc humanitarną, informacyjną i psychologiczną. Jest człowiekiem - orkiestrą: kieruje fundacją "Pod Parasolem", a jednocześnie sama odbiera paczki z poczty. A jeśli zapytać ją, co jest dla niej najważniejsze, odpowie: solidarność".


Honorowa kapituła (jury) nagrody "Portrety Siostrzeństwa":
- Dominika Kulczyk, przedsiębiorczyni, filantropka, założycielka i prezeska Kulczyk Foundation
- Maria Górska, redaktorka naczelna Sestry.eu
- Joanna Mosiej-Sitek, CEO Sestry.eu; była zastępczyni wydawcy "Gazety Wyborczej"
- Agnieszka Holland, polska reżyserka i scenarzystka
- Myroslawa Keryk, prezeska Zarządu Fundacji Ukraiński Dom,
- Ołeksandra Matwiejczuk, ukraińska działaczka na rzecz praw człowieka, szefowa Centrum Swobód Obywatelskich, laureatka Nagrody Nobla
- Bianka Zalewska, polska dziennikarka pracująca dla kanału Espreso TV
- Natalia Panczenko, liderka Euromajdanu Warszawa, szefowa zarządu Fundacji Stań Po Stronie Ukrainy
- Wiktoria Zwarycz, żona ambasadora Ukrainy w Rzeczypospolitej Polskiej
- Henryka Bochniarz, ekonomistka, przewodnicząca Rady Głównej Konfederacji Lewiatan
- Myroslava Gongadze, dyrektorka rozgłośni Głos Ameryki w Europie Wschodniej
- Bogumiła Berdychowska, polska publicystka i dziennikarka

O nagrodzie "Portrety Siostrzeństwa"
Przez dwa lata z rzędu ukraińskie i polskie kobiety szły ramię w ramię, pomagając sobie i inspirując się. I razem dzięki wspólnym wysiłkom przybliżają zwycięstwo Ukrainy.
My, międzynarodowy magazyn Sestry.eu, każdego dnia opowiadamy o niesamowitych kobietach, które dzięki swojej woli, odwadze i przywiązaniu do demokratycznych wartości zmieniają świat na lepsze. Doświadczenia historyczne dowodzą, że w czasach wielkich wstrząsów to właśnie rola kobiet, matek i sióstr staje się kluczowa.
Zespół redakcyjny Sestry.eu stworzył nagrodę "Portrety Siostrzeństwa", chcąc docenić kobiety, które poprzez swoją aktywną postawę obywatelską, człowieczeństwo i gotowość do poświęceń jednoczą się, aby wspierać tych, którzy najbardziej tego potrzebują. Naszym celem jest podkreślenie wkładu kobiet w obronę demokracji w Europie i świecie.
Матеріал підготувала Юлія Ладнова


Elwira Niewiera: "Syndrom Hamleta" to portret młodego pokolenia Ukraińców po traumie
Elwira Niewiera jest polsko-niemiecką reżyserką i scenarzystką, autorką filmów dokumentalnych. Zajmują ją głównie przemiany polityczne i społeczne w Europie Wschodniej. Zdobyła wiele nagród na prestiżowych polskich i międzynarodowych festiwalach filmowych.
Film dokumentalny "Syndrom Hamleta" (2022), wyreżyserowany przez Elwirę Niewierę wraz z Piotrem Rosołowskim, to psychologiczny portret pokolenia straumatyzowanego wojennymi przeżyciami. Zdjęcia do filmu rozpoczęły się na krótko przed pełnoskalową inwazją Rosji. Premiera odbyła się, gdy jego bohaterowie byli już na froncie.
Przyjaźń, opiekuńczość i uwrażliwienie na niesprawiedliwość zmieniły Elwirę Niewierę w wolontariuszkę, dla której prawie nic nie jest niemożliwe. Portal Sestry dowiedział się, jak teraz wygląda życie reżyserki i bohaterów jej filmu. I o co walczą w tej wojnie.
Elwira Niewiera została nominowana do pierwszej nagrody "Portrety Siostrzeństwa", ustanowionej przez redakcję międzynarodowego magazynu Sestry.
Irena Tymotiewicz: W Twoim filmie "Syndrom Hamleta", nakręconym z Piotrem Rosołowskim, na scenie spotyka się pięć osób: obrońca lotniska w Doniecku Jarosław Hawianiec, żołnierka Kateryna Kotliarowa, przedstawiciel społeczności LGBT Ołeh Rodion Szurigin-Hrekałow, wojskowy sanitariusz Roman Krywdyk oraz znana ukraińska aktorka i feministka Oksana Czerkaszyna. Co ich łączy?
Elwira Niewiera: Doświadczenie. W 2020 roku, kiedy zaczęliśmy kręcić "Syndrom Hamleta", ważne było dla nas zwrócenie uwagi opinii publicznej na działania wojenne w Ukrainie, które rozpoczęły się już w 2014 roku, a które wszyscy zignorowali. Ludzie byli do tego przyzwyczajeni i nie reagowali na wiadomości, nie poruszało to ich serc. To było tak, jakby nie było wojny, ale były ofiary tej wojny. Nawet w Ukrainie nie nazywano tego "wojną".
Chcieliśmy dotrzeć do ludzi. Pokazać, co ta wojna robi z tymi, którzy ją przeżyli, co w nich pozostawia. Jak bardzo są zdruzgotani. I jak trudny, długi proces przechodzą, by wrócić do normalności. Chcieliśmy stworzyć emocjonalny portret młodego pokolenia Ukraińców po traumie. Szukaliśmy narzędzia, które połączy widza jak najściślej z tym, przez co przechodzą bohaterowie pozwoli ich głębiej zrozumieć. I tym narzędziem stał się teatr. Do spektaklu wybraliśmy pięć osób - ludzi młodego pokolenia, którzy pochodzą z różnych stron Ukrainy i urodzili się po 1991 roku, w niepodległym państwie.

W 2014 roku Ukraina przeżyła moment tak zwanego "politycznego przebudzenia" i niektórzy z naszych bohaterów poszli na wojnę. Sławik (studiował prawo) i Katia (stosunki międzynarodowe) zgłosili się na ochotnika. Roman, aktor teatralny ze Lwowa, został powołany do służby. Były też dwie osoby, które nie miały doświadczenia wojskowego: Oksana Czerkaszyna, ukraińska aktorka, która od czasu Majdanu angażuje się w teatr zaangażowany, i Rodion, przedstawiciel społeczności LGBT, który pochodzi z Doniecka. Ma swój własny front, na którym walczy z dyskryminacją i homofobią. W 2014 roku musiał opuścić swój dom i przeniósł się do Kijowa.
Ważne było dla nas porównanie ich doświadczeń i traum, aby stworzyć przekrój społeczeństwa. Wojna na pełną skalę rozpoczęła się, gdy film był w postprodukcji. Chcieliśmy zwrócić uwagę opinii publicznej na problem, ale okazało się, że byliśmy za późno. A może nie...
Prawdopodobnie nie. Myślę, że to był mocny punkt filmu. Gdzie życie zaprowadziło Twoich bohaterów i Ciebie?
24 lutego 2022 roku trójka bohaterów mojego filmu została wezwana do komendy wojskowej. Pierwszą wiadomość od Katii otrzymałam po południu tego samego dnia: baza, w której miała się zameldować, została wysadzona przez oddziały wroga. Ona z 10 innych żołnierzy byli wtedy w lesie. To był początek mojej wolontariackiej podróży, która trwa do dziś.
W ciągu tygodnia przekazałam im wszystko, czego potrzebowali: kamizelki kuloodporne, kamery termowizyjne, plecaki, namioty, śpiwory, buty w odpowiednim rozmiarze... Pierwszy transport z niezbędnym sprzętem, wart około 100 tysięcy złotych, został zebrany bardzo szybko: wysłałam listy do około stu znajomych z prośbą o pomoc.
Zdałam sobie sprawę, że wojna jest kosztowna
Mój przyjaciel zaproponował, że zorganizuje dla mnie spotkania w klubach bogatych kobiet. Opowiadałam im o prawdziwej sytuacji moich bohaterów i przekonywałam do pomocy. W pewnym momencie skontaktowała się ze mną zamożna kobieta z Bawarii, Ulrike, która była gotowa wziąć na siebie większość kosztów, ponieważ nie mogła zaakceptować bezczynności niemieckiego rządu. Z jej pomocą zaczęłam wysyłać drony, ciężarówki i quady. Było to szczególnie potrzebne Romanowi, który znajdował się w pobliżu Bachmutu.
Oprócz pilnych próśb z frontu, które otrzymywałam i nadal otrzymuję dzień i noc, dotarła do mnie również prośba od kierownictwa sierocińca pod Kijowem. Wraz z dyrektorką pewnego sierocińca zorganizowaliśmy wszystkie dokumenty niezbędne do ewakuacji dzieci. Ulrike przeznaczyła dla nich ogromną willę nad jeziorem. Nadal mieszka tam około 25 dzieci i 10 ich opiekunów.
Z tym filmem objechałam pół świata i stałam się do pewnego stopnia ambasadorką moich bohaterów. Wykorzystałam ich historie, by opowiedzieć o sytuacji w Ukrainie. O tym, czego nie pokazują wiadomości
O niuansach na linii frontu. O rzeczach, o których nikt nie myśli. Na przykład o tym, że kobiety w okopach naprawdę potrzebują kubeczków menstruacyjnych i damskich butów. O innych problemach, które nawarstwiają się w związku z tym strasznym doświadczeniem.

Zdjęcie z archiwum prywatnego
Jaki jest teraz stan psychiczny bohaterów twojego filmu?
Katia była na froncie przez prawie rok. Przechodziła przez bardzo trudne i niebezpieczne momenty. Wspierałam ją cały czas. Kiedy pomagałam jej finansowo, pomagałam jej również psychicznie, a ona dzieliła się ze mną doświadczeniami, które tkwiły głęboko w jej duszy. Jeszcze w 2014 roku celowo blokowała swoje emocje, by móc funkcjonować w tamtej rzeczywistości. Ale skala tego, czego doświadczyła w 2022 roku, była tak wielka, że zbyt trudno było utrzymać to wszystko w sobie.
Dzięki Katii lepiej rozumiem potrzeby kobiet na wojnie.
Roman, który został sanitariuszem, miał najgłębszą traumę: nie chciał brać broni do ręki. Nie zdawał sobie sprawy, że jako medyk będzie miał do czynienia z krwią i śmiercią znacznie częściej niż żołnierze na polu bitwy. Bardzo bał się momentu, w którym będzie musiał udać się na linię walk. Stało się to latem. Jego problemy psychiczne wynikały w dużej mierze z tego, że w 2014 roku nie miał wystarczającego doświadczenia, by ratować ciężko rannych, nie miał też odpowiedniego sprzętu.
Razem z nim zaczęliśmy zastanawiać się, co możemy zrobić, aby zmniejszyć ten strach. Zaczęliśmy od stworzenia listy w arkuszu kalkulacyjnym: jakie rzeczy medyk bojowy powinien mieć w swoim plecaku. Na liście znalazło się ponad 100 pozycji. I udało nam się skompletować 10 takich plecaków.
By skuteczniej pomagać Ukrainie, założyłaś nawet organizację pozarządową.
Tak. Po premierze w Locarno "Syndrom Hamleta" był pokazywany w ponad 30 krajach, od USA po Australię, na wielu prestiżowych festiwalach. W pewnym momencie trafił do Niemiec - i wszystkie możliwe gazety napisały recenzje. Razem z Ulrike organizowałyśmy też - równolegle z pokazami na festiwalach - kolejne spotkania w klubach zamożnych kobiet. Jeździłam wszędzie, opowiadałam, zbierałam pieniądze. Po kilku takich wydarzeniach szefowa jednego z klubów doradziła mi założenie fundacji. Darczyńcy mogą wtedy odliczyć darowizny od podatku. Tak narodziła się EXISTENTIA e.V.

Zdjęcie z archiwum prywatnego
Masz zespół, czy robisz wszystko sama?
Jest nas czwórka. Trzy osoby zajmują się głównie dokumentacją i sprawami finansowymi, resztę robię ja.
Wiele rzeczy musiałam wymyślić sama. Dopiero na początku rosyjskiej inwazji założyłam profil na Facebooku; wcześniej go nie miałam. To bardzo pomaga mi organizować transport i znajdować odpowiednich ludzi.
Kiedy Roman poprosił mnie o wysłanie quadów, nie wiedziałam, co to jest. Gdy Katia poprosiła mnie o wysłanie kamizelek kuloodpornych, nie miałam pojęcia, że takie kamizelki mają różne poziomy ochrony. Kupiłam kamizelki z trzecim poziomem ochrony, a Katia powiedziała mi: "Ale potrzebujemy szóstego. Przepraszam, że cię nie uprzedziłam". Wszystkiego uczyłam się na bieżąco. Są rzeczy, o których prawdopodobnie nie powinno się wspominać. Znalazłam i wysłałam też do jednostek ampułki, które są bardzo trudne do zdobycia, ale bardzo potrzebne wojskowym medykom.
Kiedyś szukałam kontaktów z firmami sprzedającymi kamery termowizyjne. Teraz mam firmy, które dają mi 50% zniżki, ponieważ wiedzą, że te kamery trafiają do ukraińskiej armii.

Zdjęcie z prywatnego archiwum
Czym jest dla Ciebie wolontariat?
Jestem osobą, która lubi rozwiązywać problemy. Podczas wojny jest ich wiele. Zdałam sobie sprawę, że mam siłę. Potrafię sobą zarządzać, wiem, kogo i gdzie poprosić, jak kopnąć piłkę, żeby trafiła w celu.
Moja więź z bohaterami filmu w ciągu ostatnich dwóch lat była bardzo bliska. Dowiedziałam się więc z pierwszej ręki o masowych zabójstwach, torturach i uprowadzaniu ludzi przez Rosjan. To niełatwe do zniesienia psychicznie.
Zdałam sobie sprawę, że działanie i praca leczą ból, który noszę w sobie z powodu tego, co dzieje się w Ukrainie. Mój film stał się dla mnie narzędziem walki. Wyszedł poza sztukę i twórczość
Film może stać się środkiem wspierania ludzi, społeczeństwa. Promować humanizm, wzajemne zrozumienie i empatię.
W jednej ze scen filmu reżyser pyta bohaterów, o co walczą w życiu. O co Ty walczysz teraz?
O sprawiedliwość i wolność. Wspieranie narodu ukraińskiego jest moim obowiązkiem. Jestem przekonana, że oni walczą za nas.
Od początku wojny jasno i publicznie deklarowałam swoje poparcie dla ukraińskiej armii. I nagle okazało się, że wielu moich niemieckich przyjaciół było przekonanymi pacyfistami. Dopóki nie znalazłam się tak blisko frontu, też mogłam powiedzieć, że jestem pacyfistką. Ale kiedy stało się to, co się stało, kiedy Rosja zaczęła zabijać cywilów bez powodu, pomyślałam, że dla wszystkich powinno być oczywiste, gdzie leży prawda.
To był moment, w którym straciłam wielu przyjaciół. Jednocześnie zyskałam wielu nowych - oni podzielają moje wartości.
Uważam, że większość europejskich rządów nie gra fair. Obiecują dozbroić Ukrainę, ale nie wysyłają wystarczającej ilości broni
Jestem przekonana, że w Ukrainie nie zginęłoby tak wielu ludzi, gdyby Europa natychmiast wysłała broń, o którą prosili Ukraińcy. Gdyby europejscy przywódcy wzięli pełną odpowiedzialność za to, że Ukraina jest ofiarą, a Rosja przestępcą. Nie można współpracować z przestępcą. Naszym obowiązkiem jest chronić ofiary.
Czujesz się zmęczona wojną?
Nawet kiedy jestem bardzo zmęczona, staram się iść dalej. Bo wiem, jak zmęczeni są ci, którzy są na froncie. Myślę, że opuszczenie ich teraz byłoby wielką zdradą.
Kilka tygodni temu wysłałam do Ukrainy kamery termowizyjne, a żołnierze z różnych jednostek nagrali filmy z podziękowaniami. Niezależnie od tego, gdzie te podziękowania zostały nagrane - w pobliżu Awdijiwki, w pobliżu Bachmutu czy w regionie Charkowa - powtarzała się jedna rzecz: byli wdzięczni za sprzęt, który ratuje im życie. Jednak już sam fakt, że ktoś o nich pamięta i robi coś, by wesprzeć ich moralnie, jest dla nich silnym motywatorem do kontynuowania walki.

Zdjęcie z prywatnego archiwum
Od jakiegoś czasu poszerzam swój krąg pomocy, pomagając różnym jednostkom dzięki mojej siostrze Katii, która też była na wojnie. Ze względu na stan zdrowia nie może wrócić na front, ale ma szerokie kontakty wśród wojskowych. Teraz patronujemy punktowi stabilizacyjnemu w pobliżu Orichowa, gdzie sytuacja jest straszna. To tylko sześć kilometrów od punktu zerowego. Pracującym tam chirurgom wysyłamy sprzęt medyczny, lampy operacyjne i bandaże. Zamówiłam też dla nich nosze ewakuacyjne SKED.
W grudniu napisałam bardzo długi i emocjonalny list gratulacyjny do naszych fundacji z prośbą o dalszą pomoc - i znów mieliśmy pieniądze na naszych kontach.
Czyli dzięki odpowiednim słowom nadal można dotrzeć do tych, od których zależy pomoc?
Tak. To działa.
W "Syndromie Hamleta" udało ci się przeanalizować problemy psychiczne, z którymi młodzi ludzie mierzyli się jeszcze przed inwazją na pełną skalę. Jak myślisz, z czym tym razem Ukraińcy wrócą z frontu?
Zaczynamy o tym rozmawiać. Moi bohaterowie bardzo boją się powrotu.
Często byli żołnierze nie śpią dobrze i mają koszmary. Z powodu tych snów mogą nawet bić swoje żony lub mężów. Jeden z moich bohaterów doświadczył takich sytuacji. Ci ludzie mają w sobie ogromny lęk o to, jak zorganizować sobie życie po tym, czego doświadczyli. Roman powiedział mi niedawno, że przestał nawiązywać znajomości na froncie. Nie chciał ciągle na nowo odczuwać bólu straty.
To są problemy, których nie było przez pierwsze dwa lata wojny, a które teraz pojawiają się w głowach żołnierzy.
Roman chce zasadzić drzewo w Karpatach dla każdego, kogo śmierci był świadkiem. A to oznacza ponad 100 drzew. Żeby w tym miejscu można było być samemu, opłakiwać ich. I godnie się pożegnać
Kilka miesięcy temu zostałam zaproszona na kolację z politykami w Niemczech, gdzie miałam okazję porozmawiać o sytuacji w Ukrainie. Obok mnie siedział człowiek, którego biznes jest bezpośrednio związany z lasami. Powiedział, że jest gotów sfinansować taki projekt.
Nad czym teraz pracujesz?
Przez ostatni rok regularnie odwiedzam ośrodki rehabilitacyjne dla ofiary zbrodni wojennych. Obserwuję zarówno pracę psychologów, jak reakcje podopiecznych. Mam pomysł na projekt filmowy o kobietach - "Kobiety i wojna" - o drodze, jaką przechodzą po traumatycznych przeżyciach.

Zdjęcie z archiwum prywatnego
Jak można Ci pomóc?
Wszystko, co robię, ma jeden cel: uratować życie jak największej liczbie żołnierzy na froncie. Będziemy kontynuować zakup noszy ewakuacyjnych SKED, które nie są dostępne w wielu miejscachh. I drony są zawsze potrzebne.
Planujemy również wspierać rehabilitację psychologiczną kobiet. Obecnie na Ukrainie są dostępne jednorazowe kursy rehabilitacyjne trwające do trzech tygodni. Chcielibyśmy jednak organizować rehabilitacje cykliczne, odbywające się 3-4 razy w roku.
W ubiegłym roku około 800 kobiet przeszło rehabilitację w jednej z wiodących organizacji zajmujących się tym obszarem. Na liście oczekujących było jednak ponad 9 000.
To tylko te kobiety, które bezpośrednio skontaktowały się z organizacją. A ile jest takich, które potrzebują pomocy, lecz się o nią nie ubiegają?
Mówi się, że poziom obrażeń psychicznych jest znacznie wyższy wśród tych, którzy milczą na ten temat.
Jedna z bohaterek mojego przyszłego filmu, którą poznałam podczas rehabilitacji, była w Azowstalu i straciła tam męża. Potem przeżyła rosyjską niewolę, ale miała szczęście wrócić. Ekstremalny przypadek.
To, co widzę wokół siebie, ma na mnie silny wpływ emocjonalny. Aby zrozumieć te kobiety, trzeba być z nimi na poziomie głębokiej empatii. To dla mnie bardzo kosztowne. Od roku sama chodzę na terapię, by ustabilizować swoją psychikę.

Zdjęcie z archiwum prywatnego
Minęły prawie dwa lata, a "Syndrom Hamleta" nadal jest wyświetlany zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Jak ludzie reagują na niego teraz? Czy zmieniło się jego postrzeganie?
Podczas pierwszego międzynarodowego pokazu w Locarno wyszłam na scenę i zobaczyłam, że wszyscy widzowie płaczą. Zdałam sobie sprawę, że to działa. Musimy przybliżać historie, losy, wyzwania i zmagania konkretnych ludzi.
W tym sensie postrzeganie filmu w ogóle się nie zmieniło. To, że stworzyliśmy bardzo emocjonalny portret ludzi, którzy przeżyli wojnę, pomaga wielu poczuć ból, przez który przechodzą miliony ludzi na Ukrainie. Wejść w ich buty.
Wokół mnie jest wiele osób przekonanych, że Ukraińcy na pewno wygrają tę wojnę, bo są tacy odważni. Nie ulegałabym tym iluzjom. My, w Europie, robimy zbyt mało, by tak się stało.
Chcę, aby ten film był oglądany w krajach, których granice są daleko od Ukrainy. Tam, gdzie jest mniej zrozumienia i świadomości, że musimy pomóc. Gdzie ludzie mają mniejszy kontakt z Ukraińcami.
Znajdujemy się obecnie w bardzo trudnej fazie- podobnej do tej kilka lat po wybuchu działań wojennych w 2014 roku. Fazie, w której ludzie ignorują, przyzwyczajają się, zapominają. Tyle że stawka jest tu zbyt wysoka
Nie tylko dla Ukrainy, ale także dla nas, Europejczyków. I każdy z nas dzisiaj - nie w pierwszym dniu wojny, kiedy wszyscy się bali i chcieli pomóc, ale teraz, kiedy naród ukraiński po dwóch latach jest bardzo wyczerpany - musi go świadomie wspierać.
Іrena Tymotiewicz


Fryzjerka w Olsztynie bezpłatnie strzyże dzieci uchodźców
Właścicielka salonu fryzjerskiego w Olsztynie, którego pracownicy strzygą dzieci uchodźców za darmo, jest z pochodzenia Ukrainką.
Pani Dana opowiada, że w 1947 roku, podczas Akcji Wisła, jej dziadkowie zostali przymusowo wysiedleni z Ukrainy do miejscowości, które obecnie znajdują się w województwie warmińsko-mazurskim.
"Mój tata urodził się w Ukrainie. Niestety zmarł miesiąc temu. Moja mama urodziła się tutaj w 1948 roku. Moi rodzice nauczyli mnie ukraińskich tradycji. Mówię po ukraińsku. Dla nas, potomków tych ludzi, którzy zostali przymusowo deportowani ze swojej ojczyzny w czasach sowieckich, z całym majątkiem, ta niesprawiedliwa wojna rosyjsko-ukraińska jest również straszną tragedią. Boli mnie nawet sama myśl o tym, co czuje na przykład nastolatek, którego ojciec zginął na wojnie. A kiedy te dzieci, którym okupanci ukradli dzieciństwo, przychodzą do nas, jak możemy pobierać od nich opłaty za strzyżenie?" - wyjaśnia Dana.
Zdaniem Andrzeja Kędzierskiego, szefa olsztyńskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, takie akty bezinteresownej pomocy Polaków dla dzieci uchodźców są dziś bardzo cenne. W końcu zarówno pracownicy organizacji charytatywnych, jak i zwykli obywatele coraz częściej mówią, że czują się wyczerpani wojną i dlatego nie mogą pomagać w takim stopniu jak kiedyś.
"Ta życzliwość Dany pomaga ukraińskim dzieciom łatwiej przeżyć traumatyczne doświadczenie wojny. Troska i życzliwość nieznajomego to dla dzieci nie tylko prezent o wartości 50 zł. Daje im poczucie przynależności i przekonanie, że na świecie nie brakuje dobrych ludzi. Że to nie tylko ich wojna, że nie są obojętni na innych. Prawie 80 lat temu podobne dzieci zostały przesiedlone do Olsztyna z Ukrainy. I jeśli one potrafiły pokonać wszystkie trudności i stać się szczęśliwymi, odnoszącymi sukcesy ludźmi, to dzisiejszym dzieciom też się uda" - mówi psycholog.


Agnieszka Deja: - Nie oczekuję nagród, kwiatów czy specjalnych podziękowań. Muszę widzieć, że ta pomoc jest ważna
W ośrodku pomocy Pod Parasolem, prowadzonym przez Agnieszkę Deję, co miesiąc ponad 800 osób z Ukrainy i innych krajów otrzymuje wsparcie żywnościowe, psychologiczne i informacyjne. Po wybuchu wielkiej wojny zmieniła pracę, by pomagać tym, którzy najbardziej tego potrzebowali. Za swój ogromny wkład w pomoc ukraińskim uchodźcom Agnieszka Deja została nominowana do pierwszej nagrody "Portrety Siostrzeństwa", ustanowionej przez redakcję międzynarodowego magazynu Sestry. W wywiadzie dla nas wolontariuszka opowiedziała o tym, jak zmieniło się jej życie od wybuchu wojny, o swojej miłości do Ukraińców i o tym, czy rządy robią dla nich wystarczająco dużo.
Do centrum pomocy "Pod Parasolem" docieram około 12 w południe. Wita mnie sympatyczna Ukrainka. Agnieszka Deja rozmawia przez telefon, załatwiając jakieś pilne sprawy. Kilka minut później, piękna i uśmiechnięta, podaje mi rękę. Poznajemy się, oprowadza mnie po centrum. Jest ciepło i domowo. Agnieszka parzy aromatyczną zieloną herbatę i częstuje mnie pysznymi ciasteczkami. Zaczyna opowiadać o tym, jak zamieniła spokój i stabilizację na nieprzespane noce.
Oksana Szczyrba: Jak powstało centrum "Pod Parasolem"?
Agnieszka Deja: Bank Żywności prowadzony jest przez Fundację Kuroniówka we współpracy z Bankiem Żywności SOS w Warszawie. Działa w wyremontowanym lokalu na warszawskiej Woli; w tej dzielnicy mieszkało wielu Ukraińców. Ośrodek został pomyślany jako miejsce pomocy żywnościowej dla potrzebujących. Ukraińcy mogą przyjść raz w miesiącu i otrzymać średnio 5 kg żywności na rodzinę. W sumie 80% osób, które przyszły w zeszłym roku, skorzystało z naszej pomocy.
OSz: Jak udało się zorganizować pomoc dla Ukraińców?
AD: Mam dobre doświadczenie w działalności publicznej, poza tym jestem bardzo aktywną osobą. Mam też dużą sieć kontaktów. Od 20 lat działam w organizacjach pozarządowych i pomagam ludziom. Zaczynałam od wspierania rodzin z dziećmi ze spektrum autyzmu. Pracowałam w jednej z największych fundacji w Polsce działających na rzecz osób z autyzmem. Był to dla mnie chyba jeden z najważniejszych kroków zawodowych. W ostatnich latach pracowałam w dużym projekcie europejskim z urzędnikami - musiałam dyscyplinować swoje myślenie i uczyć ekonomii społecznej. Wszystkie te umiejętności przydały się przy organizacji pomocy dla Ukraińców.
OSz: Co było najtrudniejsze?
AD: Spędziłam dużo czasu na dworcu autobusowym - 10 godzin dziennie, wracałam dopiero o 3 nad ranem, strasznie zmęczona. Przyjaciele bardzo się o mnie martwili, a wspaniali sąsiedzi przynosili mi jedzenie pod drzwi. Nie mogłam już pracować w mojej starej pracy, bo ciągle ktoś do mnie dzwonił, pytał o coś, ktoś potrzebował wsparcia. Byłam tak pochłonięta tym wszystkim, że zaczęłam śledzić dane, statystyki i robić raporty z tego, co widziałam na dworcu autobusowym (Warszawa Zachodnia). Po jakimś czasie otrzymywaliśmy pomoc zewsząd: z Hong Kongu, USA, Holandii, Norwegii itd. Dołączyli do nas nauczyciele jogi, których uczę. Podczas zajęć angażowali swoich uczniów w zbiórki na rzecz pomocy Ukraińcom.
Nieustannie napływały do mnie różne informacje o tym, co dzieje się na Ukrainie. Trudno było myśleć o tym, jak cieszyć się życiem, gdy w sąsiednim kraju giną niewinni ludzie. W takich momentach uczucie wdzięczności za to, że ma się mieszkanie, łóżko i można spać spokojnie, jest szczególnie dojmujące. Kiedy słyszę o kolejnym ataku w Charkowie, od razu piszę do Eleny, której nigdy nie poznałam, ale spotkałam jej 17-letnią córkę w Warszawie: "Jak się masz? Co się z tobą dzieje? Schodzisz do piwnicy?". A ona odpowiada: "Nie, nie mogę, bo nie mam czasu". I wtedy myślę, co mogę zrobić. Mogę po prostu dać jej znać, że jestem z nią myślami, martwię się i mogę od czasu do czasu wysyłać jej paczki.
OSz: Twoja babcia zginęła podczas tragedii wołyńskiej, a dziadek został zmuszony do ucieczki z dzieckiem na ręku. Co wiesz o historii swojej rodziny?
AD: To był temat tabu w naszej rodzinie. Moja mama często płakała, gdy opowiadała mi o niektórych rzeczach. Nie wiem zbyt wiele o historii mojej rodziny. O niektórych faktach dowiedziałam się po śmierci mojej mamy. To było 18 lat temu, zaczęłam szukać informacji. Rodzina ze strony matki pochodziła z Wołynia. Moja babcia Maria zginęła 11 lipca 1943 roku; mama miała wtedy 3,5 roku. Starsza siostra mamy, Monika, wtedy 9-letnia, również została zabita. Nie wiem nawet, jak wyglądała moja babcia, nie zachowało się ani jedno zdjęcie. Nic, nawet akt urodzenia mojej mamy. Wiem, że dziadek uciekł z maleńką mamą do Polski.
OSz: Mając taką historię, nie szukasz zemsty za to, co spotkało Twoją rodzinę. Wręcz przeciwnie, przyjaźnisz się z Ukraińcami i pomagasz im. Dlaczego?
AD: Bardzo chcę przełamać tę historię, ten polski styl, kiedy wspominamy Wołyń. To były straszne wydarzenia. Ale dziś to samo dzieje się z Ukraińcami - ze strony Rosjan. Nie możemy pozostać obojętni. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko dzieje się w XXI wieku. Robię to, co muszę. Każdy musi pozostać człowiekiem w tym życiu. Wciąż pamiętam 24 lutego, kiedy zobaczyłam wiadomości. Od razu pomyślałam, że Ukraińcy wkrótce zaczną uciekać. Podobnie jak wielu innych zaniepokojonych Polaków, przyszłam na dworzec autobusowy Warszawa Zachodnia. Mieszkam w pobliżu i wiem, że przyjeżdża tu wiele autobusów z Ukrainy.

Z moją przyjaciółką stworzyłyśmy grupę na Facebooku, gdzie pisaliśmy o potrzebie pomagania Ukraińcom. Ludzie natychmiast zaczęli przynosić jedzenie, wodę i ubrania. Zespół młodych Ukraińców mieszkających w Warszawie również dołączył do akcji, sortowali i rozdawali żywność. Na początku uciekali głównie młodzi ludzie, czasem zagraniczni studenci. Poznałam kilku fajnych chłopaków z Algierii, studentów, którzy uciekali przed wojną. Pożyczyłam im kilka powerbanków, potem szukali mnie na dworcu, żeby je zwrócić. Później, gdy dotarli do Francji, napisali do mnie: "Dotarliśmy. Dziękujemy, siostro". To było niesamowite. Później zaczęli przyjeżdżać starsi ludzie, w tym osoby na wózkach inwalidzkich. Wszyscy byli zdezorientowani, przestraszeni i nie wiedzieli, co robić dalej.
Pamiętam Halinę z Mariupola, jej córkę Ksenię i psa. Stały przed rozkładem jazdy autobusów i nie wiedziały, co robić, dokąd jechać. Halina chorowała na stwardnienie rozsiane i planowała wyjechać do Czech lub Niemiec, ponieważ mogła tam uzyskać dobrą opiekę. Większość ludzi podróżowała na oślep i pierwszą rzeczą, jakiej potrzebowali, był sen i odpoczynek. Tak było w przypadku Aliny, która postanowiła zostać w Warszawie. Następnie udała się do Krakowa, gdzie przebywała tylko kilka tygodni, a potem pojechała do Holandii. Nie mogła się tam jednak zaaklimatyzować, więc wróciła do Krakowa. Dzięki Wojciechowi Czuchnowskiemu z "Gazety Wyborczej" pomogłam jej wynająć pokój. Dobrze pamiętam początek marca. Kobiety pokazywały zdjęcia swoich bliskich, których już nie ma, ich domów płonących pod ostrzałem.
Wszyscy ci ludzie szukali pomocy i wsparcia. I po raz kolejny pokazało mi to, że wszyscy w równym stopniu szukamy miłości, pokoju i ciepła
Ta wojna bardzo zmieniła nasze życie. Dla mnie to jeden z najtrudniejszych okresów. Nie przestanę powtarzać, że w tych okrutnych i naprawdę strasznych czasach było wiele dobrych rzeczy. Ludzie potrafili się zorganizować, pokazać swoją odwagę i troskę. A kiedy ktoś mnie pyta, w co wierzę, odpowiadam, że wierzę w ludzką solidarność.

OSz: Wiem, że Ukrainki gotowały dla Ciebie pierogi...
AD: To było niesamowite. W naszej polskiej tradycji pierogi są zazwyczaj nieco większe, bardziej słone i mają więcej pieprzu. Ukraińskie pierogi są o wiele delikatniejsze, ciasto jest trochę słodsze, bez tak dużej ilości soli i pieprzu. Bardzo je lubię. Wciąż mam je w zamrażarce.
Te pierogi, zrobione z duszą, są takie ciepłe i smaczne. Przypominają mi czasy, kiedy robiła je dla mnie moja mama
Często mówiła: "Kto ci je ugotuje, kiedy mnie nie będzie?" Czy mogłam kiedykolwiek pomyśleć, że Ukrainki będą robić dla mnie pierogi? Zadziwia mnie sposób, w jaki Ukraińcy dziękują, sposób, w jaki mówią, sposób, w jaki wyrażają swoje emocje. Nie oczekuję żadnych nagród, kwiatów czy specjalnych podziękowań. Wystarczy, że widzę i wiem, że ta pomoc jest dla nich ważna, potrzebna i przydatna. I to widać. To widać i słychać, bo nawet w punkcie dystrybucji "Pod Parasolem" ludzie bardzo często i głośno nam dziękują.
OSz: Kto i kiedy może uzyskać pomoc?
AD: Pomoc jest dostępna dla mieszkańców warszawskiej Woli w poniedziałki, środy i piątki od godziny 10. Czasami pomagamy osobom z innych dzielnic, jeśli są w bardzo pilnej potrzebie.
Kieruje ich do nas ośrodek pomocy społecznej, z którym współpracujemy. Rejestrują w nim rodziny będące w trudnej sytuacji, następnie przesyłają nam listy osób - i my na nie czekamy. Nie chodzi o to, że mamy długą kolejkę czy tłok, ale o to, że czasem nie dajemy rady. Poczułam to ostatnio, gdy w ciągu trzech godzin spakowałam jedzenie dla 74 osób - ponad 460 kilogramów jedzenia. To bardzo trudne.
Oprócz żywności można u nas otrzymać odzież. Na początku roku zapewniliśmy również pomoc psychologiczną. Początkowo myśleliśmy, że trudno będzie przekonać do niej ludzi, ale okazało się, że potrzebują takiego wsparcia. Ukraińskie kobiety były przygnębione, apatyczne i nie wiedziały, jak rozmawiać z dziećmi o tym, co się dzieje.
OSz: Jak sobie z tym wszystkim radzisz? Tęsknisz za poprzednią pracą?
AD: Mam wrażenie, że jestem jak człowiek orkiestra. Z jednej strony jestem wiceprezeską fundacji, ale z drugiej kiedy trzeba, zakasuję rękawy i po prostu przygotowuję paczki. Z łatwością wykonuję każdą pracę. W razie potrzeby rozmawiam z wojewodą, ministrami, ambasadorem Ukrainy. Staram się uświadamiać wszystkim znaczenie tego, co robimy, i szukam sojuszników. Robię to wszystko, bo tak trzeba. Trzeba pomagać, trzeba być życzliwym i przyzwoitym. Musimy robić dla ludzi to, co chcemy, aby oni robili dla nas. Obecnie jest wiele potrzeb i nie jesteśmy w stanie zaspokoić wszystkich. Często musimy dokonywać wyborów i podejmować decyzje. Jeszcze trudniej jest prosić darczyńców, sponsorów, a nawet producentów żywności o przekazanie określonej kwoty pomocy. Wielu przedstawicieli firm poklepuje nas po plecach i mówi: "Robicie dobrą robotę, tak trzymać". Ale byśmy mogli kontynuować naszą działalność, potrzebujemy pieniędzy. Bo zatrudniamy ludzi, którym trzeba płacić za ich pracę. Musimy mieć inspekcje sanitarne, specjalne pojazdy do transportu żywności, wynajmujemy magazyn na żywność. Stoimy dziś przed wieloma wyzwaniami. Wierzę, że sobie z nimi poradzimy.
Wierzę, że Ukraińcy będą mogli wrócić do domu i Ukraina będzie wspaniałym krajem. Prawdopodobnie zajmie to trochę czasu, ale ważne jest, że jesteśmy razem

OSz: Co pomaga Ci zachować równowagę między pracą a życiem prywatnym?
AD: Oddzielenie życia zawodowego od prywatnego jest bardzo ważne. Zaczęłam dużo biegać. Praca, która polega na pomaganiu, jest bardzo wymagająca, poświęcam jej dużo energii i czasu. W Polsce wciąż panuje przekonanie, że działacze obywatelscy czy ludzie pracujący w organizacjach pozarządowych powinni robić wszystko za darmo lub za minimalną pensję. Ale nie jest.
Od ponad 10 lat ćwiczę również jogę. To czas, kiedy mogę oczyścić swoją energię, głowę i pozbyć się złości. Joga daje mi świadomość własnego ciała i więcej spokoju. Teraz ćwiczę głównie w domu, przy komputerze, dwa razy w tygodniu. Podróże i mój pies (podróżuje ze mną) dają mi pozytywne emocje.
OSz: Czynominacja do nagrody Portrety Siostrzeństwa była dla Ciebie zaskoczeniem?
AD: Telefon z informacją o nominacji był dla mnie dużym zaskoczeniem. Od razu zapytałam: "Kto to zrobił? Kto mnie lubi? Kto o mnie pamiętał? Czy to, co robię, jest naprawdę takie ważne?". Bo cały czas myślę, że to, co robię, to za mało. Przyłapuję się na myśli: Czy zrobiłam więcej niż inne kobiety? Każda z nas wykonała i wykonuje wspaniałą pracę. Każda z nas jest zwyciężczynią.
Pomimo tej mojej samokrytyki, czuję się bardzo zaszczycona nominacją. Ona daje mi dużo energii, moje skrzydła po prostu rosną. Chociaż ciągle myślę, że to nie wystarczy
OSz: Co chciałbyś powiedzieć Ukrainkom, które opuściły swoją ojczyznę i szukają swojego miejsca za granicą?
AD: Każda z Was musi zbudować swój własny mały świat tutaj, w innym kraju, nawet jeśli jest on tymczasowy. Tworzyć własne małe społeczności i grupy wsparcia, by móc na siebie liczyć. Ale też być otwartą na Polaków. Musicie być silne. Ukraina na pewno wygra!


Marta Majewska: - Wszystko, co zrobiliśmy, nie byłoby możliwe bez ogromnej rzeszy troskliwych ludzi. To była prawdziwa fala dobroci.
Marta Majewska jest burmistrzynią Hrubieszowa, miasta położonego zaledwie 5 kilometrów od Ukrainy. To ona zainicjowała otwarcie ośrodka dla uchodźców w pobliżu granicy polsko-ukraińskiej w lutym 2022 roku. Zebrała setki wolontariuszy, którzy zapewnili Ukraińcom żywność, schronienie i wsparcie psychologiczne, zorganizowała też system rejestracji i koordynacji transportu uchodźców, który umożliwił tysiącom osób dotarcie do innych miast w Polsce. Za swój ogromny wkład w pomoc ukraińskim uchodźcom Marta Majewska została nominowana do pierwszej nagrody Portrety Siostrzeństwa, ustanowionej przez redakcję międzynarodowego magazynu Sestry. Pani burmistrz opowiedziała nam o trudnościach w organizacji pomocy, wsparciu Polaków, własnych obawach i marzeniach.
Oksana Szczyrba: W lutym 2022 roku udało się Pani wykonać wiele pracy, organizując różne frmy pomocy dla ukraińskich uchodźców. Jak zaczął się dla Pani 24 lutego?
Marta Majewska: Pamiętam ten poranek, jakby to było dzisiaj. Przyszłam do pracy wcześniej niż zwykle, zadzwoniłam do mojego zastępcy, sekretarki i kilku innych osób. Zdecydowaliśmy, że musimy się zorganizować. Tej samej nocy, kiedy wybuchła wojna, otrzymaliśmy pierwszą informację od naszych kolegów, którzy prowadzili ośrodek sportowo-rekreacyjny, że pojawili się tam pierwsi Ukraińcy. W zasadzie było to jedyne pomieszczenie, jedyny budynek, który mógł pomieścić dużą liczbę osób. Bardzo szybko zorganizowaliśmy tam miejsca do spania: położyliśmy dywany i wstawiliśmy łóżka. Przynieśliśmy wodę i jedzenie - zapewniliśmy minimum, które było potrzebne na początku. Liczba osób rosła każdego dnia. Oczywiście sama nigdy bym wszystkiego nie zorganizowała. Pracował nad tym cały zespół troskliwych ludzi.

Hrubieszów to małe miasto. Nawiązaliśmy kontakt z policją, strażą pożarną, strażą graniczną, różnymi organizacjami. Dobrze pamiętam wieczór 25 lutego, kiedy byłam w domu i przyjmowałam gości. Powiedziałam mężowi, że wyjdę na chwilę, na jakąś godzinę, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja w ośrodku dla uchodźców. To było około 7 wieczorem. Wróciłam dopiero rano. Z godziny na godzinę przybywało coraz więcej obywateli Ukrainy. Otrzymaliśmy również informację, że w mieście są ludzie, którzy nie wiedzą, dokąd się udać. Pojechaliśmy więc po nich samochodem.
Wtedy po raz pierwszy publicznie poprosiłam o pomoc, publikując w Internecie zdjęcie z łóżkami przygotowanymi dla uchodźców wojennych. To wywołało prawdziwą falę pomocy. Ludzie przynosili nam jedzenie i niezbędne artykuły gospodarstwa domowego. Później, gdy mieliśmy więcej dzieci, prosiliśmy też o zabawki i pieluchy. Szybko stworzyliśmy grupy, w których ludzie brali na siebie różne obowiązki. Ktoś zajmował się dziećmi, ktoś organizował posiłki, ktoś układał wszystkie rzeczy. I wszystko działo się zupełnie naturalnie. Wiele Ukrainek wyszło za mąż za Polaków, jeszcze zanim rozpoczęła się inwazja na pełną skalę. Przychodziły więc do naszego ośrodka i oferowały pomoc. Najpierw przyjeżdżali ludzie z miasta, potem z sąsiednich miejscowości, a później z całej Polski i z zagranicy.
Ośrodek został oficjalnie otwarty zarządzeniem wojewody lubelskiego. Przez pierwsze tygodnie nie mieliśmy żadnego finansowania. Nie mogłam wziąć ani grosza od państwa, nawet od miasta. Później otworzyliśmy subkonto, na które ludzie przelewali darowizny.
OSz: Jaka jest główna misja centrum pomocy?
MM: Pomysł był taki, żeby ośrodek recepcyjny był miejscem, d którego obywatele Ukrainy trafiają w pierwszej kolejności. Otrzymują od nas pierwszą pomoc, jedzenie, mogą się umyć, przespać, poczekać na kogoś, a potem z reguły muszą jechać dalej - do miejsc wyznaczonych na pobyt stały w Polsce. My jako miasto tego nie mieliśmy. Na początku był duży problem z organizacją transportu. Dopiero później zaangażowała się Państwowa Straż Pożarna, która zapewniła autobusy z całego kraju do przewozu ludzi.

Tych pojazdów było jednak za mało, przez co ludzie dłużej przebywali w ośrodku. To właśnie w Hrubieszowie odbywała się pierwsza kontrola graniczna, więc każdy pociąg jadący z Ukrainy przez Polskę zatrzymywał się w naszym mieście. Niektórzy jechali dalej, inni wysiadali tutaj.
Zdarzało się, że w tym samym czasie w jednym miejscu gromadziło się nawet 2000 osób. Proszę sobie wyobrazić: trzy takie strumienie to 6000 osób - i wszyscy oni przyszli do nas. W sumie od początku wojny nasz ośrodek przyjął około 100 000 osób
Kolejnym ważnym punktem była rejestracja pobytu Ukraińców w Polsce. To również musieliśmy zorganizować sami, nikt nam nie pomógł ani nie pokazał, jak to powinno wyglądać. Najtrudniejsze było to, że wszystko musieliśmy robić ręcznie. Nie było wtedy systemu, który pozwalałby nam wprowadzać dane np. do komputera czy konkretnego programu. Wszystko było pisane ręcznie. Ważną rolę odgrywali tu wolontariusze. Jednak potrzebowaliśmy też ludzi na stałe, którzy byliby odpowiedzialni za swoje zadania. Na początku były to 54 osoby. Zarządzały punktem tłumaczy, psychologów i wolontariuszy, którzy zajmowali się żywnością, magazynami, transportem itp. Teraz jest to jż tylko 9 osób, ponieważ przepływ ludzi znacznie się zmniejszył. Na początku było to czasem 3000 osób dziennie, więc infrastruktura budynku, w którym znajduje się centrum pomocy, nie była na to przygotowana. Była to tylko sala gimnastyczna z podstawowymi warunkami. Musieliśmy zrobić wiele, aby upewnić się, że infrastruktura wytrzyma wszystko, co działo się w tym czasie. Wyzwaniem były nawet tak zwyczajne rzeczy, jak zaopatrzenie w wodę, kanalizacja i wywóz śmieci. Ściśle współpracowaliśmy z naszymi przedsiębiorcami i lokalnymi mieszkańcami.

Ilość żywności, która do nas dotarła, była ogromna, więc mieliśmy problemy z magazynowaniem. I wtedy z pomocą przyszli nam przedsiębiorcy, którzy otworzyli dla nas swoje magazyny. Dodatkowo zajęliśmy się kwestią transportu pomocniczego do Ukrainy. Oczywiście mamy udokumentowane, gdzie ta pomoc trafiała. Stworzyliśmy kilka obszarów działalności: pomoc na miejscu, pomoc z pociągami i pomoc humanitarna.
Dziś wszystko wygląda już inaczej. W tym roku, w styczniu, był taki dzień, kiedy nikt do nas nie przyszedł. Ale to był tylko jeden dzień
OSz: Jakie są główne wyzwania, przed którymi stanęli i wciąż stoją ukraińscy uchodźcy?
MM: Na początku był problem, bo ludzie przychodzili do nas z jedną torbą albo w ogóle bez niczego, a my organizowaliśmy wszystko na kolejny wyjazd. Kwestia komunikacji telefonicznej była bardzo ważna. Ludzie nie mieli kart, nie mogli dzwonić w Polsce. Nasi lokalni przedsiębiorcy dostarczali je za darmo.
Zorganizowaliśmy również pomoc psychologiczną, ponieważ wszyscy ludzie byli po traumatycznych przeżyciach i potrzebowali specjalistycznego wsparcia. Większość osób, które przyjechały, to matki z dziećmi. Miały więc zapewnioną pomoc, nawet tak podstawową jak opieka nad dziećmi. Pomagali w tym wolontariusze. Była zima, więc potrzebowaliśmy różnych źródeł ogrzewania i koców. Organizowaliśmy żywność, którą wysyłaliśmy na granicę, gdzie były ogromne kolejki Ukraińców. Każdy starał się pomóc, jak mógł.

OSz: Jakie historie najbardziej zapadły Pani w pamięć?
MM: Jest wiele historii i wszystkie są wyjątkowe. Ale jedna poruszyła mnie do głębi. Pamiętam mamę i jej synka, którzy przyszli do szpitala; on był bardzo przestraszony, cały czas płakał i krzyczał. Później okazało się, że ma spektrum autyzmu. Ani jego matka, ani babcia nie mogły go uspokoić. Zwróciłam się do nich, chcąc ich wesprzeć, mimo że nie wiedziałam wtedy, że chłopiec jest chory. A ten dzieciak wyciągnął ręce i podszedł do mnie, d zupełnie obcej osoby. W ciągu kilku minut się uspokoił. Zabrałam tę rodzinę do mojego domu; mieli u nas poczekać na kuzyna z Czech. Chłopczyk był w tym samym wieku co mój syn - 4 lata. Jednak był problem - nie potrafili się skontaktować z krewnymi w Czechach. Poszłam więc ogromny parking wypełniony setkami samochodów - a tu mężczyzna mówiący po czesku wychodzi mi na spotkanie. Zapytałam go, czy jest z Czech i czy przyjechał odebrać kobietę, dziecko i babcię. Odpowiedział twierdząco. To była ręka Boga, że wśród setek samochodów i ludzi spotkałam akurat tego człowieka. Tę historię zapamiętałem najbardziej, ale było ich znacznie więcej. Ludzie w naszym ośrodku często o sobie mówili. To było dla nich ważne.
Ale byli też tacy, którzy milczeli. Byli tak zszokowani, że nie mogli powiedzieć ani słowa. Dopiero później, kilka dni później, mogli powiedzieć cokolwiek
OSz: Część Ukraińców wróciła do Ukrainy, inni wyjechali do innych krajów europejskich. Ilu zostało w Hrubieszowie?
MM: Niewielu. Hrubieszów nie jest atrakcyjnym miejscem do zamieszkania na stałe. Większość osób, które przekraczały granicę, myślała już o tym, do którego dużego miasta wyjadą - do Wrocławia, Warszawy, Gdańska, Poznania, Katowic czy za granicę. Ci, którzy zostali w Hrubieszowie, wierzyli, że wkrótce wrócą do domu, lub mieli tu krewnych czy znajomych.
OSz: Jak dziś pomaga Pani Ukraińcom?
MM: Robimy wszystko to, co na początku, ale dziś wygląda to trochę inaczej. Współpracujemy z różnymi miastami, organizujemy pomoc humanitarną, którą wysyłamy przez miasto Sokal w obwodzie lwowskim, które przekazuje ją dalej. To pomoc zarówno dla zwykłych obywateli, jak ukraińskich żołnierzy. Kupujemy również generatory i namioty pneumatyczne.
OSz: Kim są ludzie z Pani zespołu?
MM: To bardzo wiele osób - urzędników, członków organizacji pozarządowych, wolontariuszy, mieszkańców Hrubieszowa, którzy na co dzień wykonują różne zawody, prowadzą firmy, pracują w urzędach, w sektorze usług. Młodzi i starsi. Nie jestem w stanie wymienić wszystkich, bo boję się, że kogoś pominę. To przedstawiciele różnych warstw społecznych - od działaczy publicznych do przedsiębiorców. Na początku każdy dokładał swoją cegiełkę. Później musieli wrócić do swoich codziennych obowiązków i poprzednich miejsc pracy, więc ilość pomocy zmalała.

OSz: Za swoją działalność otrzymała Pani nagrodę specjalną "Solidarni z Ukrainą" w prestiżowym Rankingu Samorządów Rzeczpospolitej Polskiej. Co oznacza dla Pani to wyróżnienie?
MM: To nagroda dla wszystkich osób, które mi pomogły. Otrzymałem tę nagrodę, ponieważ jestem burmistrzem. Jednak w rzeczywistości to nagroda dla wszystkich mieszkańców Hrubieszowa, dla wszystkich, którzy pomagali od pierwszego dnia inwazji Rosji na Ukrainę. Jestem bardzo wdzięczna wszystkim za wsparcie, ponieważ na początku, jeśli mam być szczera, bardzo martwiłam się, jak to wszystko zorganizujemy. Nikt nie mógł przewidzieć, co stanie się jutro, ilu ludzi przyjdzie, jak to będzie wyglądało, z czym będziemy musieli się zmierzyć. Nikt tego nie przewidział, nikt nie był na to gotowy.
Wszystko, co zrobiliśmy, nie byłoby możliwe bez dużej liczby troskliwych ludzi, zwykłych mieszkańców Hrubieszowa. To była prawdziwa fala dobroci
OSz: Jak wojna w Ukrainie zmieniła Pani życie?
MM: Moje życie zmieniło się od j pierwszego dnia. Pokazała nam, że dobre, spokojne życie może się skończyć w każdej chwili. I t nie zależy od nas. Dzieją się rzeczy, na które nie mamy wpływu. Ukraina żyła spokojnie - i z powodu jednego szaleńca wszystko się zmieniło. I nie mogliśmy być na to przygotowani. Oczywiście my, Polacy, nie jesteśmy zaangażowani w to, co dzieje się na froncie i przez co przechodzą ludzie w Ukrainie. Ale zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby pomóc tutaj, w Polsce. Jeśli chodzi o zmiany we mnie jako osobie... Jestem szczęśliwa i wdzięczna, że mogę żyć w kraju pod spokojnym niebem, że ludzie mnie nie zawiedli. Mogło być inaczej. Pieniądze nie są tak ważne jak ludzie. Nie ma w tym stwierdzeniu nic odkrywczego, ale na co dzień po prostu o tym zapominamy.
Główny wniosek jest taki, że mogę liczyć na ludzi w trudnych chwilach. I za to wszystkim dziękuję
OSz: Gdzie Pani szuka energii do regeneracji?
MM: W domu, w rodzinie. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że pewnych rzeczy nie da się zrobić. Nie bylibyśmy w stanie nic zrobić, gdyby nie wsparcie naszych bliskich. Zarówno życie, jak praca wymagają dużo energii. Dla mnie rodzina jest więc swego rodzaju odskocznią. To ona najbardziej mnie stabilizuje i pozwala dalej normalnie funkcjonować. Na dodatek jestem osobą wierzącą, więc wiara daje mi ogromne wsparcie, ogromny impuls do dalszego działania. Sprawia, że jestem pozytywnie nastawiona do życia, z optymistycznym podejściem, mimo wielu problemów, z którymi borykamy się na co dzień.
OSz: Coraz częściej mówi się, że wszyscy są już zmęczeni wojną - zarówno Ukraińcy, jak Europejczycy. Zgadza się Pani z tym?
MM: Niestety tak. Zmęczenie pomocą również było w pewnym momencie zauważalne. Stało się to mniej więcej po roku. Ludzie zaczęli od nas odchodzić, tłumacząc, że są po prostu zmęczeni - fizycznie, psychicznie, mentalnie. Zmniejszył się też entuzjazm do pomagania. Uważam, że bez pomocy Zachodu, bez pomocy innych krajów europejskich Ukrainie będzie bardzo trudno. Ta pomoc musi być kontynuowana. Nie tylko Europa, ale także Stany Zjednoczone powinny nadal wspierać Ukrainę. Psychopata Putin musi zostać powstrzymany.
Silniejsi zawsze powinni pomagać. To są kraje Europy Zachodniej i Stany Zjednoczone - kraje, które mają większe możliwości. Uważam, że powinny one skierować swoją pomoc na odbudowę Ukrainy teraz i w przyszłości

OSz: O czym Pani dziś marzy?
MM: Moje marzenia są dość przyziemne, bo skupiają się na tym, by jak najdłużej pozostać przy życiu, by moi bliscy byli zdrowi. Chciałbym też odizolować się gdzieś na miesiąc i poświęcić ten czas tylko mojemu domowi i bliskim. Ale na razie to nierealne. Marzę też o tym, żeby Hrubieszów, który ma ogromny potencjał, rozwijał się jako miasto i żeby wszyscy jego mieszkańcy żyli szczęśliwie.


Miłość zwycięża nawet wojnę. Kiedy człowiek ma po co żyć, przejdzie przez ogień i piekło - Olena Jaroszenko o ślubach podczas wojny
Olena Jaroszenko przez prawie 8 lat zorganizowała ponad pięćdziesiąt wesel dla żołnierzy. I wszystko to za darmo. Na pomysł wpadła w 2016 roku. Wolontariuszka z Zaporoża chciała wnieść więcej miłości i światła w życie podczas wojny. Tak właśnie narodził się jej projekt "Miłość zwycięża". Wspólnie z zespołem wolontariuszy pomagają żołnierzom wybrać obrączki i suknie ślubne oraz zorganizować ceremonię ślubną.
Tak się to wszystko zaczęło...
Z wykształcenia jestem menedżerką-ekonomistką, ale długi okres swojego życia poświęciłam KVN, czyli stand-upom, byłam członkinią ekipy KVN w Zaporożu. Ale oczywiście nie można pracować tak przez całe życie. Chciałam pomagać ludziom organizować wesela - tworzyć niezapomniane wakacje dla nowożeńców. I robię to od prawie 18 lat. Wspólnie z agencją ślubną stworzyłam szkołę dla koordynatorów, organizatorów i narzeczonych. Mieliśmy wielu klientów, a nasz biznes się rozwijał. Tak było do czasu wybuchu wojny w Ukrainie. 2014 rok zmienił nasze życie. Po ofensywie na Donieck w Zaporożu zaczęli pojawiać się pierwsi uchodźcy wewnętrzni. Nikt nie wiedział, jak im pomóc. Znaleźliśmy lokal i zorganizowaliśmy pierwsze centrum pomocy dla nich w mieście. Od września 2014 roku zaczęłam jeździć na front jako wolontariuszka, prawie co dwa tygodnie. Tak robiłam do 2020 roku.Drogi w kierunku Mariupola stały się moim domem. Liczba wojskowych wśród moich znajomych wzrosła. Dzielili się ze mną historiami ze swojego życia osobistego. Słyszałam często historie o ich pragnieniu zawarcia małżeństwa i wymarzonym ślubie. Wtedy postanowiłam pomóc spełniać marzenia o ślubach w czasie wojny. W 2016 roku narodził się nasz projekt "Miłość zwycięża". Skąd taka nazwa? Kiedy faceci wracali z wojny, zwłaszcza młodzi i nie mieli kotwicy, która by ich trzymała, zwykle wracali prosto na front. A kotwicą jest miłość. To ukochana kobieta, rodzina, dziecko.
W końcu miłość zwycięża nawet wojnę. Kiedy człowiek ma po co żyć, przejdzie przez ogień i piekło. I zrobi wszystko, by wrócić do domu.
Na początku pomagałam radami, a potem do mojego zespołu zaczęli dołączać inni wolontariusze - floryści, fotografowie, wizażyści. Pewien salon ślubny dał nam pierwsze 10 sukien, które wypożyczamy pannom młodym za darmo. Dziś mamy ich 80. Staramy się aktualizować naszą garderobę co miesiąc. Te suknie, które nie są u nas zbyt popularne, nie "umierają" - ulepszamy je. Jeśli styl jest przestarzały, oddajemy je do przedszkoli i pracowni teatralnych, gdzie żyją dalej. Otrzymujemy sukienki nawet z zagranicy. Czasami dostaję listy od żołnierek, które wychodzą za mąż lub ich krewnych, z pytaniem, czy możemy im jakoś pomóc. Robimy to nawet zdalnie. Panna młoda przesyła nam swoje wymiary, a my wybieramy kilka sukien ślubnych do wyboru. Zbieramy nawet ręczniki, ikony i kieliszki ślubne. Po ceremonii wszystkie suknie są zwracane. Po czyszczeniu chemicznym można ich dalej używać.
Pierwsze takie darmowe wesela robiłam dla przyjaciół. Potem byli to przyjaciele przyjaciół, a teraz zgłaszają się do nas ludzie z całej Ukrainy. Dokładnie tydzień przed inwazją na pełną skalę przeprowadziłam się do Chmielnickiego. Stacjonowała tam jednostka wojskowa mojego męża. No i oczywiście przeniosłam tam mój projekt "Miłość zwycięża". Teraz mam dwa zespoły, które organizują i prowadzą wesela - w Chmielnickim i Zaporożu.
Zespół podobnie myślących ludzi
Nie było łatwo zebrać zespół w Chmielnickim, ale okazało się możliwe. Wizażystka zgodziła się pomóc za darmo. Jest kilku fotografów i cukierniczka, która piecze torty weselne dla nowożeńców. Jeden z właścicieli lokalnej kawiarni zgodził się udostępnić bezpłatnie lokal na wesela, jeśli zajdzie taka potrzeba. Niestety, w Zaporożu niektóre firmy, które znacząco nam pomogły, zostały zaatakowane przez rosyjskie rakiety. Jeden z lokali już dwukrotnie.
Naszego projektu nikt nie wspiera finansowo. Zjednoczył jednak ludzi o podobnych poglądach. Każdy ma swój obszar odpowiedzialności. Jeśli ja jestem odpowiedzialna za pannę młodą, ubieram ją od początku do końca i wybieram sukienki. Wizażystki robią makijaż, fryzjerzy układają włosy, a fotograf robi niezapomniane zdjęcia. Z reguły staramy się robić wszystko przy minimalnych kosztach.
Przed inwazją na pełną skalę często organizowaliśmy ceremonie ślubne na linii frontu. Przykładowo, jeśli ślub odbywał się w Mariupolu, sama przyjeżdżałam, zabierałam wszystko, czego potrzebowałam i prowadziłam ceremonię. Często uroczystości odbywały się nad brzegiem morza. Jednak teraz znacznie trudniej jest organizować wesela na linii frontu, ponieważ panna młoda nie powinna tam pojechać. To zbyt niebezpieczne.
W Chmielnickim niewiele osób korzysta z naszych usług. Niewiele osób o nas wie. Poszłam nawet do kierownika urzędu stanu cywilnego i dałam mu moje wizytówki. Minął prawie rok, a oni nie zadzwonili ani razu. Miejscowi pytali: "Dlaczego robicie to za darmo, skoro możecie zarabiać na weselach?". Odpowiadałam pytaniem: "Czy macie kogoś na froncie?". Odpowiedź jest oczywista: "Nie". Łatwo sobie wyobrazić, z takimi ludźmi nie ma o czym rozmawiać.
Każdy ślub to wyjątkowa historia
Często pytają mnie, ile ceremonii ślubnych zorganizowałam dla wojska. Osobiście na pewno około pięćdziesięciu, a nie liczę nawet tych, w których pomagamy zdalnie. Przez te lata zdarzało się wiele różnych historii. Pewnego dnia, w moje urodziny, do biura w Zaporożu przyszła nieznajoma dziewczyna i powiedziała: "Mój narzeczony ma dzień urlopu, a w urzędzie stanu cywilnego powiedzieli nam, że możecie mnie przygotować do ślubu". No i udało się to zrobić. Jedna koleżanka wyprasowała welon, druga pobiegła do staruszek sprzedających kwiaty na przejściu dla pieszych i zrobiła bukiet panny młodej. Zrobiłyśmy makijaż kosmetykami, które miałyśmy w kosmetyczkach. Przygotowałyśmy pannę młodą w ciągu dwóch godzin.
Była też historia pary nowożeńców, którzy poznali się na Facebooku, na stronie Atoshni Dating. Przyszli do mnie, aby się pobrać. Pojawił się jednak problem - córka panny młodej z pierwszego małżeństwa nie zaakceptowała nowego męża swojej matki. Wpadliśmy więc na pewien pomysł. Kiedy nowożeńcy wymienili przysięgę i obrączki, powiedziałam: "Teraz pan młody oświadczy się innej dziewczynie". Goście są zszokowani. Pan młody zwraca się do córki swojej ukochanej, pada na kolano, daje jej łańcuszek z serduszkiem i mówi: "Proszę cię, zostań moją córką". Wszyscy płaczą, dziecko krzyczy: "Tak, zgadzam się". Co dzieje się później? Mają bardzo dobre relacje. Kiedy on wraca na urlop, mają swój zwyczaj: tylko we dwoje idą na lody.
Opowiadam wszystkim inną ciekawą historię. Ukraiński żołnierz cztery lata temu poznał w mediach społecznościowych dziewczynę z Rosji , śpiewając karaoke online. W 2018 roku przyjechała go odwiedzić. Dwa lata później postanowili się pobrać. Nie chciała pompatycznego ślubu, poprosiła tylko, żebyśmy zrobili z niej Ukrainkę. Nie ma takiego obrządku. Przyjechaliśmy więc do rodzimowierców (ruch religijny i ideologiczny skupiający się na odrodzeniu i wdrażaniu przedchrześcijańskich zasad światopoglądowych i praktyk religijnych we współczesnym życiu codziennym - red.) i wspólnie zaczęli ten obrządek wymyślać.Wesele, malowanie i poświęcenie zorganizowano w kościele w Chortycy. Ślub był udzielany przez kapelana wojskowego. Rodzice panny młodej oglądali ceremonię online, ale nic nie rozumieli, bo wszystko było po ukraińsku. Ojciec, były spadochroniarz z Pskowa, nie mógł tego znieść. Wstał i niemal natychmiast wyszedł. Potem zaczęliśmy smarować policzki i ręce panny młodej świętą ziemią z Chortycy i obmywać je wodą z naszego Dniepru. A potem powiedziałam: "Wyrzeknij się swoich korzeni i przyjmij Ukrainę do swojego serca. Obiecaj bronić jej swoim życiem". A ona odpowiedziała: "Obiecuję! Chwała Ukrainie!" Niestety, ta para nie miała szczęśliwego zakończenia. Rozstali się, ale dziewczyna została w Zaporożu.
Znam losy wielu par. Niestety, są też chłopaki i dziewczyny, którzy zginęli. Pewnego razu zwrócił się do nas żołnierz, który widział moje śluby na TikToku. Poprosił mnie, abym pomogła mu oświadczyć się dziewczynie. Miała szesnaście lat. Uczyła się na florystkę, więc zaprosiłam ją na kurs florystyczny. Jej rodzice wyrazili zgodę. Jednak niecały miesiąc później zginął. To było bolesne dla wszystkich.
I zdaliśmy sobie sprawę, że zorganizujemy jeszcze więcej takich wesel, ponieważ dla niektórych ludzi jest to jedyne wspomnienie, które będą mieli do końca życia. W końcu nie wiemy, co wydarzy się jutro<br>
70% - ukraińskie wesela
Podczas wojny preferencje Ukraińców uległy zmianie. Większość nowożeńców powraca do starych ukraińskich tradycji. Mężczyźni wolą na przykład mundury wojskowe lub wyszywankę od garniturów. Panna młoda piecze wieczorem bochenek jako symbol płodności, a pan młody, jak kozak, kroi go szablą następnego dnia. Jedną z ciekawostek jest to, że nowożeńcy chodzą pod ośmioma ręcznikami. Każdy z nich jest życzeniem dla pary. Dodałam też trochę od siebie: obsypujemy parę młodą barwionym ryżem. To niesamowicie piękne. Przed pierwszym pocałunkiem smarujemy usta miodem, aby życie było słodkie. Są to drobiazgi, ale sprawiają, że ślub jest bardziej szczery i rodzinny.

Wcześniej najbardziej bezcennym ujęciem na ślubie był moment, w którym pan młody po raz pierwszy widzi pannę młodą w sukni ślubnej, ale teraz jest to moment, w którym żołnierze składają przysięgę ślubną. Trochę to zmieniliśmy. Teraz wypowiadają następujące słowa: "Obiecuję być razem w radości i smutku, w chorobie i zdrowiu, w bogactwie i biedzie, w pokoju i na wojnie!".
No i właśnie, to jest niezapomniane. Kiedy ręce i usta dużego, pozornie brutalnego mężczyzny drżą, kiedy wypowiada każde słowo przysięgi ze łzami w oczach, zdajesz sobie sprawę, że jest to dla niego bardzo ważne - i są to najlepsze chwile w jego życiu.
Podczas wojny trzeba żyć, a nie odkładać go na później. Musisz się ożenić.
Ten jeden dzień, który dajemy parom, może być najlepszym dniem w ich życiu. Daje im to również siłę i inspirację, a ich rodzina jest gruntem pod nogami. To trzyma ich przy życiu.
Pracuj, aby wygrać
Mówię wszystkim, że żyję w kilku światach. Ludzie, którzy żyją tylko w cywilu, nie rozumieją wojska. Wojskowi, którzy są w stanie wojny, nie rozumieją cywilów. Ratuje mnie to, że potrafię połączyć te dwa światy.
Wojna, która zaczęła się w 2014 roku zmieniła moje zasady, wartości i priorytety - gdy zaczęli ginąć nasi pierwsi przyjaciele. Dziś ponad jedna czwarta mojego notatnika poświęcona jest tym, którzy odeszli. Kiedy idziesz przez cmentarz w Zaporożu, witasz się z prawie każdym grobem. To przerażające. Nigdy nie myślałam, że szelest flag może być tak przerażający. Idziesz, a one szeleszczą za tobą, jak skrzydła aniołów. Wtedy zdajesz sobie sprawę, że wartości nie tkwią w futrach, diamentach czy luksusowych samochodach. Trzeba żyć teraźniejszością, cieszyć się relacjami z dziećmi. Uświadomiłam sobie, że przez osiem lat regularnych wyjazdów na front nie widziałam, jak moje dziecko dorasta. Dla mnie mój syn pozostał chłopcem w trzeciej klasie. A potem bum - i mam przed sobą jedenastoklasistę. Teraz staram się być z nim jak najczęściej.
Mamy dziś, ale nie wiemy, czy będziemy mieć jutro. Aby tak się stało, wszyscy musimy pracować, aby wygrać.
Naprawdę chcę, aby moje rodzinne miasto Zaporoże wróciło do normalności. Chcę wrócić do biznesu, który prowadziłam przed wojną. Naprawdę chcę, by moi przyjaciele wrócili żywi. Chcę żyć w odbudowanym europejskim kraju. Z dumą powiem, że kiedy mój syn miał do wyboru - pojechać do ojca do Brukseli, gdzie mieszka od wielu lat, albo zostać w Ukrainie - wybrał ojczyznę. Chcę również, aby każde dziecko, które straciło rodziców, znalazło rodzinę. Mam nadzieję, że prawo trochę się zmieni, a ja i moi przyjaciele chętnie przygarniemy dziecko, któremu wojna zabrała najdroższe osoby. Jestem pewna, że moglibyśmy dać mu tą zapomnianą miłość, ponieważ miłość wciąż zwycięża i daje nadzieję.


Politycy i dziennikarze, osoby publiczne muszą w końcu odpowiedzieć na społeczne obawy Polaków - mówi Ada Tymińska, działaczka na rzecz praw człowieka
Ada Tymińska, badaczka społeczna i działaczka na rzecz praw człowieka w Helsińskiej Unii Praw Człowieka w Polsce, która badała antyukraińską mowę nienawiści w polskich mediach społecznościowych, jest przekonana, że tylko dialog społeczny pozwoli na budowanie przyjaznych relacji między Ukraińcami i Polakami w Polsce.
Olga Gembik: Eskalacja sytuacji politycznej, zakaz importu ukraińskiego zboża, blokowanie granic, i to nie tylko dla obywateli Ukrainy - to wszystko sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, co tak naprawdę czują do nas Polacy. Czy mamy się czego obawiać?
Ada Tymińska: To trudne pytanie. Obserwuję to, co się dzieje. Rzeczywistość internetowa często pokrywa się z rzeczywistością, w której żyjemy, ale nie zawsze. W internecie głosy są bardziej zradykalizowane, znacznie bardziej odbiegają od ogólnego nastawienia Polaków do Ukraińców. Z drugiej strony w sieci można znaleźć wiele wypowiedzi, które możemy powiązać z rosyjską propagandą, trollami i botami. Napięcia społeczne, które mogą pojawiać się po polskiej stronie, to raczej obawy o sytuację gospodarczą, rynek pracy i dostęp do usług.
Poprzedni rząd (politycy PiS), skupiając się na pewnych procesach politycznych, zupełnie zapomniał o samym polskim społeczeństwie i ludziach mieszkających w Polsce. Nie było żadnej otwartości z jego strony na to, by wreszcie porozmawiać o ludziach z Ukrainy, którzy trafili do Polski - jaka jest ich przeszłość, jak powinno wyglądać nasze wspólne życie? To pole zostało całkowicie porzucone, więc przejęli je bardziej radykalni politycy, jak Krzysztof Bosak. W rezultacie niejeden polski obywatel - trochę zdezorientowany, a trochę przestraszony - powiedział sobie: "Oto ktoś, kto rozumie moje obawy". Natomiast nie było głosu z drugiej strony.
Nie ma nikogo, kto powiedziałby, że nowi ludzie nie zagrażają polskiemu społeczeństwu. Dlatego tę niszę zajmują radykalni politycy, którzy "żyją" tym tematem
OG: W raporcie "Granice nienawiści", który dotyczył nie tylko uchodźców z Ukrainy, ale także tych, którzy przekroczyli białorusko-polską granicę, napisano, że Polacy inaczej postrzegali ukraińskich uchodźców, a nawet kojarzyli ich ze sobą. Czy teraz coś się zmieniło?
AT: Do 2022 roku nastawienie do Ukraińców było różne. Wielu Polaków było jednak wrogo nastawionych, co wynikało m.in. z kwestii historycznych. Jednak luty 2022 roku był rewolucyjny i wszystko się zmieniło - przynajmniej na kilka miesięcy. Wszyscy zaangażowali się w pomoc Ukraińcom. Nastroje społeczne były wówczas bardzo pozytywne, a Polacy byli bardziej przychylnie nastawieni do Ukraińców niż do osób przekraczających granicę polsko-białoruską. Zakładam więc, że pojawiające się od czasu do czasu zmiany nastawienia nie wynikają z nienawiści, a jedynie z troski o własne dobro.
Wynika to również z faktu, że Polacy mają niski poziom zaufania do własnego państwa i pakietu usług, które państwo obsługuje. Chodzi o to, jak Polacy postrzegają swoje państwo i jak skuteczny jest rząd, jeśli chodzi o usługi publiczne. Dostęp do tych usług jest bardzo ograniczony: do lekarza trzeba czekać w długich kolejkach, trudno zapisać dziecko do przedszkola. Dlatego nagłe pojawienie się nowych ludzi powoduje poczucie zwiększonego zagrożenia.
Zatem jeśli nastawienie się zmieniło, to nie z powodu złej woli, ale z powodu braku działań ze strony państwa dla załagodzenia tych sytuacji

OG: Jaka jest rola wydarzeń, które miały miejsce w historii Polski i Ukrainy w pogorszeniu wzajemnych relacji? Czy rzeczywiście mogą one popsuć nasze relacje?
AT: Nie mogą, ponieważ wszystkie wydarzenia historyczne już się wydarzyły. Nie zniknęły i są ważne dla niektórych ludzi ze względu na ich historie rodzinne. Nie oznacza to jednak, że ci ludzie przenoszą swoją wrogość lub jakąś osobistą urazę na współczesnych mieszkańców Ukrainy. Przeszłość jest natomiast bardzo ważna dla radykalnej prawicy, ponieważ w każdym kraju opiera się ona na wydarzeniach historycznych i na nich buduje swoją politykę.
Bardzo łatwo można grać na takich tematach. Skrajni prawicowcy biorą te narracje, widzą, że wywołują emocje, wzbudzają sentymenty do naprawdę złożonej historii i w pewnym sensie wykorzystują je, by zyskać poparcie. Tutaj pojawia się pole dla odpowiedzialności polityków centrowych. Bo im większy opór polityczny wobec nacjonalistycznego przejęcia przestrzeni, tym mniejsza waga tego zjawiska.
Tymczasem wiodące siły polityczne w Polsce boją się poruszać kwestie historyczne w obawie, że doprowadzi to do jakichś negatywnych konsekwencji, sprowokuje spadek poparcia itp. Dlatego bez walki oddają to pole ludziom, którzy są skrajnymi radykałami
Ten temat, biorąc pod uwagę silne emocje, jakie wywołuje po obu stronach, jest bardzo łatwy do wykorzystania w polityce. W Polsce zamyka się go w narracji "dobre versus złe", odwołując się do kontrowersyjnych obrazów ludzkiego bólu, które związane są z wydarzeniami historycznymi. Zdjęcia skrwawionych ciał, które nawet nie muszą być autentyczne, odwołują się do ludzkich emocji. To jest wykorzystywane przez grupy nacjonalistyczne.
OG: Wracając do raportu "Przyjdą i zabiorą: antyukraińska mowa nienawiści na polskim Twitterze" - jak powiedzieć ludziom, że nic im nie grozi?
AT: Prawidłowa odpowiedź jest taka, że to nie fantomowi "oni" stanowią problem. Państwo jest odpowiedzialne za udostępnienie tego wszystkim: zarówno tym, którzy są nowo przybyli, jak i tym, którzy mieszkają w Polsce od dłuższego czasu. Ulegając narracji "przyjdą i zabiorą", ludzie zwracają uwagę na objaw, a nie na przyczynę problemu. Przykładowo, problemy z dostępem do specjalistycznej opieki medycznej istniały jeszcze przed przyjazdem Ukraińców. Wynika to z faktu, że państwo jest w niektórych aspektach nieefektywne. Musimy więc lepiej wybierać siły polityczne.
Tymczasem nie widzę praktycznie żadnej kontrnarracji ze strony polityków. Wynika to z ogromnego strachu, że jeśli te tematy zostaną poruszone, okaże się, że ukryte nastroje społeczne są tak złe, że doprowadzi to do ich osobistej porażki. Jeśli jednak ta kwestia nie zostanie poruszona, pojawią się ci, którzy wyrażą problem za pomocą bardzo prostej, ale silnie antagonizującej narracji. To jest odpowiedź na "przyjdą i zabiorą".
Jeśli ktoś jest kategorycznie negatywnie nastawiony do innych, to jedna rzecz. Ale jeśli jest jeszcze miejsce na refleksję, to warto zadać sobie pytanie: Czy tego, kogo "mają zabrać", brakuje dopiero teraz, czy brakowało tego już wcześniej, np. w 2001 lub 2019 roku? Może okazać się, że nie ma żadnego logicznego związku między tym, że ktoś nie może znaleźć pracy, a tym, że takim czy innym miejscu pracy pojawiają się nowi ludzie.
Politycy i dziennikarze, osoby publiczne - powinni w końcu zareagować na społeczne obawy Polaków i zacząć pracować nad poczuciem jedności wśród różnych mieszkańców Polski
OG: Jaki odsetek rosyjskich trolli i botów próbuje obecnie "robić pogodę" w polskiej przestrzeni internetowej?
AT: Trudno powiedzieć, bo badanie rosyjskiej propagandy w Internecie jest dość skomplikowane. Nie da się policzyć, ile tych botów jest i ile treści jest przez nie tworzonych lub prowokowanych. Kiedy pracowałam nad raportem o mowie nienawiści, zaobserwowałam tematy sztucznie przez kogoś tworzone. To były profile, które pisały na Twitterze o historii: masa postów w pseudo-neutralnym tonie opowiadających o Wołyniu w czasie wojny, publikujących zdjęcia cierpiących ludzi i ciał po torturach. Było tego dużo, głównie z pośpiesznie utworzonych profili. Związek między tymi historycznymi postami a aktywnością rosyjskich botów był bardzo wyraźny.
Potwierdzono już, że to rosyjski rząd wykorzystał tego typu historie na poziomie politycznym, by zasiać wrogość między Polską a Ukrainą
Nie ma w tym nic nowego, zmieniły się tylko wykorzystywane środki. Teraz te środki pozwalają lepiej działać. Niestety na tym poziomie władzom i organizacjom pozarządowym trudno jest kontrolować takie działania.
OG: Jak obecne wydarzenia wpłyną na dalsze relacje Polski i Ukrainy na szczeblu państwowym? Czy jest nadzieja na pogłębienie partnerstwa?
AT: Oczywiście. Polska jest członkiem Unii Europejskiej, a każde zbliżenie z UE będzie systematycznie komplikować narastanie jakiejkolwiek dyskryminacji. Dopóki obowiązują decyzje Rady Europejskiej w sprawie tymczasowej ochrony uchodźców, Polska nie może arbitralnie odmówić osobom z Ukrainy pobytu. Przed odpowiedzialnymi dziennikarzami i politykami jest zaś wiele pracy w budowaniu atmosfery wspólnoty, nawet jeśli mają wspólnych wrogów czy wspólne problemy.
Brakuje natomiast odpowiedzialnych polityków, którzy odpowiedzialnie poruszaliby temat migracji, odnosząc się do różnych kwestii i podejmując wyzwania związane z przyjęciem polityki migracyjnej w Polsce. Nawet skrajnie prawicowi nacjonaliści twierdzą, że tego brakuje. I choć media mają odpowiednią przestrzeń do dyskusji i szukają rozwiązania problemu, to środowiska polityczne już nie. Mam nadzieję, że nowe siły polityczne w Polsce zwrócą uwagę na tę kwestię.


Kolejny strajk drogowy w Polsce. Rolnicy protestują przeciwko importowi z Ukrainy
Ledwie ukraińscy przewoźnicy odetchnęli z ulgą po zawieszeniu blokady ukraińsko-polskiej granicy, a już rozpoczęły się kolejne wiece i blokady - tym razem na drogach w całej Polsce. Rolnicy blokują ruch w co najmniej 170 miejscach, domagając się zakończenia "niekontrolowanego importu" produktów rolnych z Ukrainy i innych krajów spoza UE, które nie spełniają europejskich standardów. Zgodnie z planem rolników, ogólnopolskie strajki na dużą skalę będą kontynuowane, lecz nie w formie blokad. Konwoje maszyn będą poruszać się po drogach powoli (10-30 km/h), powodując utrudnienia w ruchu.
Dziś protestujący rolnicy spowodowali powstanie długich korki. Ciągniki były udekorowane flagami narodowymi, a dźwięk klaksonów słychać było z odległości wielu kilometrów. Jeden z ciągników miał transparent z żądaniem: "Ograniczenia na produkty rolne z Ukrainy".
Strajkujący chcą zwrócić uwagę na sytuację w polskim rolnictwie (oczekują zakazu swobodnego importu ukraińskich produktów rolnych), a także na konieczność przygotowania w odniesieniu do sektora rolnego strategii przystąpienia Ukrainy do Unii Europejskiej. Pojawiają się również postulaty zmian w polityce Polski i UE w tym obszarze, takie jak utrzymanie stawki podatku rolnego na poziomie z 2023 r., rezygnacja z polityki Zielonego Ładu oraz tzw. lojalnych programów kredytowych.

"Protestujemy przeciwko ograniczeniu produkcji roślinnej i zwierzęcej oraz nałożeniu dalszych ograniczeń środowiskowych wynikających z Europejskiego Zielonego Ładu" - napisali rolnicy w oficjalnym liście do władz.
Rolnicy z województwa zachodniopomorskiego, na czele z Emilem Mieczajem, przyjęli rolę koordynatorów. Zapewniają nie tylko merytoryczne wsparcie w relacjonowaniu protestów. Stworzyli także mapę miejsc, w których rolnicy będą strajkować - podaje portal farmer.pl.

- Żadne słowa Komisji Europejskiej czy unijnych polityków nie wpłyną na to, co robimy - zapewnił Michał Kołodziejczak, wiceminister rolnictwa, który przyjechał na wiec w Nysie - Prowadziliśmy rozmowy z Ministerstwem Rolnictwa Ukrainy, spotkały się ministerstwa spraw zagranicznych naszych krajów. Opracowujemy model ograniczeń i licencjonowania towarów sprowadzanych z Ukrainy do Polski.
Natomiast minister rolnictwa Czesław Siekierski stwierdził, że jest "kategorycznie przeciwny" kontynuacji wolnego handlu z Ukrainą. W końcu pełna liberalizacja handlu wprowadzona przez UE na początku wojny przyniosła "efekt przeciwny do zamierzonego". - Polska wspiera Ukrainę w walce z rosyjską agresją, ale powinno się to odbywać w sposób, który nie zaszkodzi sytuacji społeczno-gospodarczej w sektorze rolnym krajów UE - powiedział minister.


Musisz pracować z dzieckiem, ale przede wszystkim ze sobą - mówi Sołomja Czubaj, matka dziecka z autyzmem, autorka książki "Kołysanki dla Ołeksy", piosenkarka.
Pochodzi ze znanej lwowskiej rodziny. Jej ojciec, Hryćko Czubaj, był poetą-dysydentem. 23 stycznia skończyłby 75 lat - ale na zawsze pozostał 33-latkiem. Władze sowieckie prześladowały go od czasów szkolnych, aż w końcu go zniszczyły. Pozostawił po sobie wiersze, które są aktualne do dziś, oraz dwójkę dzieci: Sołomję i Tarasa. Taras Czubaj jest liderem zespołu "Płacz Jeremii". Jego piosenka "Ona" stała się hitem śpiewanym przez młodych ludzi zarówno z ukraińskojęzycznych, jak ze zrusyfikowanych ukraińskich miast.
Sołomja jest piosenkarką, menedżerką kultury, działaczką społeczną. I wychowuje syna z autyzmem. Podczas jednego z najtrudniejszych okresów, kiedy Ołeksa nie został przyjęty do szkoły, wymyśliła projekt "Kołysanki dla Ołeksy" - by za pomocą ukraińskich kołysanek wyjaśnić ludziom, czym jest ASD (zaburzenie ze spektrum autyzmu) i że nie jest zaraźliwe.
Z Sołomią spotykamy się w jej rodzinnym domu we Lwowie, który za życia Hryćki agenci KGB kilkakrotnie przeszukiwali. Rozmawiamy o jej ojcu, bracie, synu - i oczywiście o niej i jej projektach. A także o tym, jak wojna wpłynęła na całą jej rodzinę.
Czy powinnam powiedzieć, że byłam matką chłopca z autyzmem? Nie, byłam raczej ciocią dzieci Tarasa...
Lesia Wakuliuk: Jesteś córką Hryćki, siostrą Tarasa, matką Ołeksy. A kim Ty jesteś?
Sołomja Czubaj: Prawdopodobnie to wszystko, kim jestem. Po prostu staram się nie zatracić w tym wszystkim (śmiech).
LW: Jakto jest być matką dziecka z autyzmem podczas wojny... Czy poprawnie mówię: z autyzmem?
SCz: Tak. Albo z ASD [zaburzenie ze spektrum autyzmu - przyp. aut.].
LW: Jak Ołeksa odebrał wybuch wojny? Jak mu wytłumaczyłaś, co się dzieje? Jak na to zareagował?
SCz: Z Ołeksą było łatwiej, bo uczy się w szkole sztuk walki "Budokan", gdzie mentalnie przygotowywano go na to, że będzie wielka wojna. W zasadzie mój syn stale śledził wiadomości. A kiedy rozpoczęła się inwazja - to było około 5 czy 6 rano - pobiegłam do jego pokoju, spojrzałam na niego i zdałem sobie sprawę, że muszę działać. Moja matka wpadła w histerię. Nie skupialiśmy się na Lwowie, ale na Hostomlu, bo tam mieszkał mój brat Taras z rodziną. Wszystkie wiadomości w telewizji były o Buczy i Hostomlu. W tym czasie dużo mówili o samolocie Mrija [An225 Mrija, największy transportowy samolot świata - red.], który został zniszczony na lotnisku. To było dwa kilometry od domu Tarasa, ostrzał rozpoczął się praktycznie na ich podwórku. Próbowałam dodzwonić się do brata, ale nie odbierał. Okazało się, że w tym momencie on i jego żona Olia byli w pociągu gdzieś w obwodzie frankiwskim. Ktoś ich uspokoił, że wojny nie będzie, więc wysłali dzieci na obóz plastyczny, a sami poszli w góry.
Jakoś nie miałam więc czasu myśleć o tym, jak Ołeksa przez to przechodzi. Powiedzieć, że byłam wtedy matką chłopca z autyzmem... Nie, byłam raczej ciocią dzieci Tarasa, które bardzo kocham, a także ciocią mojego brata. Z drugiej strony Ołeksa bardzo dobrze rozumiał, co się dzieje: zaczął szukać w Google, jak zrobić koktajle Mołotowa, jak wykopać bunkier i powiedział, że musi natychmiast kupić łopatę. Powiedziałem do niego: "Ołeksijku, jaką łopatę?!". Tak u nas wyglądał pierwszy dzień inwazji.
Pod koniec dnia Taras w końcu się odezwał i powiedział, że dotarli do Lwowa. Pamiętam, że na dworcu był ogromny tłum naszych młodych kadetów, którzy jechali bronić Kijowa, a także wiele kobiet z dziećmi, krzyczących i płaczących. Spotkałam Tarasa z Olią i zdałam sobie sprawę, że to może być ostatni raz, kiedy ich widzę, bo kiedy wszyscy z Hostomla uciekali, oni jechali tam ratować dzieci. Taras poprosił mnie o pieniądze, ale miałam mało. Zapytałam: "Po co ci drobne?". "Będę musiał opłacić kacapów na punktach kontrolnych. Ty ich nie znasz, ale ja tak" - odpowiedział. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że Taras pamiętał z dzieciństwa ciągłe przeszukania naszego domu przez KGB. Przekopali nasz ogród, przewrócili strych do góry nogami. To właśnie miał na myśli, mówiąc, że ja nie znam Rosjan, ale on tak.
Odpowiedziałem mu wtedy: "Taras, bardzo cię proszę: jak dojedziesz do Hostomla, to bądź cały czas w kontakcie". Dotarł tam i zadzwonił do mnie: "Wyobrażasz sobie, moja córka wybiegła w nocy z domu, chciała dać psu jeść, a oni zaczęli do niej strzelać...". Ledwo udało mu się zabrać dzieci i rodziców żony. Wychodzili z podwórka, gdy w ich kierunku jechały już rosyjskie czołgi. Uratował ich to, że mieszkali tam od 15 lat, często jeździli po okolicy na rowerach i znali wiele objazdów.
W końcu wszyscy dotarli do Lwowa. Zdecydowałam, że nasz dom powinien stać się takim centrum przyjęć, dlatego ludzie cały czas przychodzili i wychodzili, w każdym pokoju nocowało po kilka osób. Powiedziałam Ołeksie, że od tej pory będzie spał w moim pokoju. I spał tam prawie przez cały ten czas. Oczywiście było mu ciężko - zapachy innych ludzi, hałas... Ale kiedy wszyscy już wyszli, powiedział: "Mogli zostać, przyzwyczaiłem się do nich". To przyzwyczajenie się zajęło mu dwa i pół miesiąca. Kiedy jednak w końcu wszedł do swojego pokoju, powiedział: "Tu nie pachnie mną" - i przez bardzo długi czas go wietrzył. A potem po prostu przestał się myć: wyjaśnił, że jego zapach musi całkowicie "zamieszkać" w tym pokoju, aby i on mógł tu ponownie zamieszkać. Nasz autyzm znów dał o sobie znać.
Na autyzm nie ma lekarstwa. To choroba na całe życie
LW: Ludzie w Ukrainie tak naprawdę nie rozumieją jeszcze, czym jest autyzm. I prawdopodobnie jeśli powiesz, że ktoś nie lubi jakiegoś zapachu, odpowiedź będzie brzmiała: "Nieważne, ja też nie lubię pewnych zapachów". Jak wyjaśnić, czym jest autyzm?
SCz: Najlepiej wytłumaczyć to tak, jak opisał mi to kiedyś sam Ołeksa. Babcia coś dla niego ugotowała i powiedziała: "Jedz!". Odpowiedział: "Wyobraź sobie, że jesteś przesłuchiwana. Odcinają ci rękę, nogę, biją młotkiem. A ty to wszystko znosisz. Tak właśnie fizycznie znoszę zapachy, krzyki, hałas i ogólnie ten świat". Myślę, że to było idealne wyjaśnienie. A potem dodał, że świat w jego głowie brzmi jak kakofonia: rock, jazz, muzyka klasyczna - wszystko naraz.
My, osoby neurotypowe, również mamy chwile, kiedy wszystko nas irytuje. Wyobraź sobie, że osoby z autyzmem są w takim stanie prawie cały czas. W związku z tym u większości z nich występuje agresja i autoagresja. Mogą się bić, wykonywać powtarzalne ruchy. Ołeksa też to wszystko miał, tylko że teraz potrafi o tym mówić. To znaczy, nauczyliśmy go wyjaśniać, dlaczego coś robi. Nauczyliśmy go, że może reagować inaczej, przełączać się. Bo to jest cała nauka. Neurotypowe dziecko po prostu dorasta i uczy się samo - chodzi do przedszkola, obserwuje, coś tam podłapuje, chłonie w szkole jak gąbka. Z dziećmi z autyzmem jest inaczej: jeśli się nimi nie zajmujesz, to one po prostu się degradują. Chłopiec z autyzmem przychodził do mnie na konsultacje. Miał zielony nocnik, na którym siadał do 14. roku życia, bo go uwielbiał. Jego rodzice ignorowali to, chodzili z nim do psychologów, aż w końcu w końcu zdali sobie sprawę, że to duży problem.
Osoby z zaburzeniami ze spektrum autyzmu mają uzależnienia.
Kiedy Ołeksa był dzieckiem, czasami musiałam przekonywać go setki razy, że na przykład wyrósł z niektórych ubrań. I czasami wycinałam dziury w jego butach, by nadal mógł w nich chodzić
LW: Powiedziałaś: "miałam chłopca". Czy pracujesz teraz z dziećmi z autyzmem?
SCz: Współpracuję z nimi nieprzerwanie od 2016 roku, kiedy stworzyłam projekt "Kołysanki dla Ołeksy". Właściwie to zaczęłam go, ponieważ rodzice w klasie zbierali podpisy, by wyrzucić mojego syna ze szkoły. Słyszeli, że ma autyzm, i myśleli, że to zaraźliwe. Wtedy pomyślałam: jak mogę temu zapobiec? Postanowiłam opowiedzieć o problemach rodzin z dziećmi z ASD za pośrednictwem ukraińskiej kołysanki, poprzez korzenie mojej babci.
LW: Dlaczego kołysanki?
SCz: Bo kołysanka mi kiedyś pomogła. Kiedy Ołeksa miał trzy lata, którejś nocy bardzo krzyczał przez sen, 3 godziny bez przerwy. Nie dało się go uspokoić. W końcu zaczęłam śpiewać: "Ach, sen chodzi po oknach...". A on ucichł i powiedział: "Mama, pajce" (śpiewaj więcej). I tak zdałam sobie sprawę, że kiedy czuł się nieswojo i niekomfortowo, reagował na mój śpiew. Przeważnie były to kołysanki. Mówiłam mu, że to kołysanki jego prababci, mojej babci Stefy. Wtedy nie myślałam o żadnym projekcie, po prostu zrozumiałam, że to działa. To była taka intuicyjna, "mamowa" historia.

A potem, w 2016 roku, zebrałam moich muzyków i powiedziałam, że chcę nagrać album i nazwać go "Kołysanki dla Ołeksy". Zebraliśmy fundusze na pierwszą kolekcję audio, dużo też pisałam o Ołeksie na mojej stronie na Facebooku. Zaczęły się ze mną kontaktować inne matki, mówiąc, że podejrzewają u swoich dzieci autyzm. Ta historia o chłopcu z nocnikiem pochodzi od jednej z nich. Ich opowieści jeszcze bardziej zachęciły mnie do pracy z Ołeksą. Widziałam starszych "aspergerów" - wysoce funkcjonalnych, inteligentnych, ale zdegradowanych, ponieważ ich rodzice z nimi nie pracowali.
Najważniejszą rzeczą, jakiej się wtedy nauczyłam, jest to, że trzeba pracować z dzieckiem, ale przede wszystkim z samym sobą
LW: Co to znaczy pracować z samym sobą?
SCz: Pracujesz ze wszystkimi swoimi traumami, wyzwalaczami.
LW: Ilu rodziców powiedziało Ci o podejrzeniach, że ich dzieci mogą mieć autyzm?
SCz: 600 rodzin.
LW: Skąd czerpiesz siły?
SCz: (śmiech) Maluję. Śpiewam. Chodzę do lasu, pływam. Czasami płaczę (śmiech), to też jest sposób. Nie wiem, ale nie potrafię im odmówić. 70 procent uważa, że posiadanie dziecka z autyzmem to przekleństwo. Mówię im: "Zmień nastawienie! Pomyśl o tym jak o cudzie, że tak trudne dla społeczeństwa dziecko trafiło do ciebie i to ty jesteś jego przewodnikiem. To ty musisz sprawić, żeby pokochało ten świat. By nauczył się go kochać, ty też musisz go pokochać". Kiedy Ołeksa chciał spalić ten świat i powiedział, że jest z innej planety, to ja tak naprawdę chciałam ten świat zniszczyć. Ludzie pytają mnie: Jak dokonałaś tego wszystkiego z Oleksą? Bo to było dziecko, które potrafiło siedzieć w kącie, nie przywitać się, ugryźć, krzyknąć, opluć.
LW: A teraz jest wspaniałym facetem, pełnym uroku i humoru!
SCz: Masz pojęcie, przez co trzeba nam było przejść? To nie był jeden specjalista. Ciągle szukałam, nawet jakichś ezoteryków... Pracowałam nad swoimi traumami: mój ojciec, KGB, Związek Radziecki, mój brat, moja matka, mój były mąż. Brałam moje traumy całymi warstwami i zastanawiałam się, gdzie mogę być toksyczna, gdzie czegoś nie akceptuję, gdzie nie pozwalam się dotykać - syn nie pozwalał mi się dotykać.
LW: A teraz?
SCz: Teraz jest nastolatkiem, więc znowu nie pozwala się przytulać, ale - jak to nastolatek. Miał też określony porządek: w co musi się ubrać, w jakiej kolejności. Nawet teraz bardzo dokładnie wylicza, kiedy musi iść do szkoły, jak długo świecą się światła na jednym skrzyżowaniu czy na drugim. Ma swoje rytuały. Na przykład wstaje punktualnie o siódmej trzynaście, myje zęby, bawi się ze swoim kotem i pilnuje czasu do momentu ugotowania kiełbasek. A potem idzie do szkoły. Ma też jasno określony czas na odpoczynek i odrabianie lekcji. Jeśli coś odbiega od harmonogramu, bardzo się denerwuje. Albo gdy gdzieś idziemy, a on jeszcze nie odrobił pracy domowej, musi odrobić ją do wieczora, by nazajutrz być przygotowanym do lekcji. Czułby się niekomfortowo, gdyby musiał powiedzieć nauczycielowi, że nie odrobił pracy domowej - nawet z ważnego powodu.
LW: Myślę, że słyszałaś od wielu ludzi, że może to kwestia wieku, może z tego wyrośnie. Czy autyzm jest uleczalny? A może jest na zawsze?
SCz: Bardzo dobrze to ujęłaś: "wyrosnąć". Tyle że to "wyrosnąć" nie działa w przypadku autyzmu. Nie da się go wyleczyć, pozostaje na całe życie. Dlatego zawsze powtarzam rodzicom, którzy do mnie przychodzą: "Wyobraźcie sobie, że was nie ma". Przekazuję to Ołeksie: "Mnie tu nie będzie, podstawowe rzeczy musisz umieć zrobić sam". Nauczyliśmy się więc chodzić do sklepu, by mógł podejść do nieznajomego i kupić coś dla siebie. Uczyliśmy się tego przez chyba 2 miesiące. Czasami chowałam się za rogiem domu albo w sklepie za półkami i po prostu obserwowałam. To było straszne! Ale potem było zwycięstwo, kiedy kupił sobie coś po raz pierwszy. Nie pamiętam, co to było, guma do żucia czy lody. Później poszedł do sklepu z kotem - ale wrócił. Zapytałam go: "Dlaczego wróciłeś?". A Ołeksa, który postępuje zgodnie z instrukcjami i wskazówkami (to też jeden z wyróżników osób z zespołem Aspergera), odpowiada: "Bo na drzwiach była tabliczka z napisem: 'Zakaz wprowadzania zwierząt'". A ja na to: "Ale twój kot był w specjalnym plecaku". Odpowiedział stanowczo: "Mamo, to było wyraźnie napisane czerwonymi literami!". Zostawił więc kota i ponownie poszedł do sklepu.
Rosyjskie kołysanki w obliczu ciągłego zagrożenia
LW: "Kołysanki dla Ołeksy": jak ich szukałaś? To dawne czy współczesne kołysanki?
SCz: Na początku przychodziłam do mojej 92-letniej babci Stefy i mówiłam: "Babciu, usiądźmy!". A potem włączałam magnetofon i nagrywałam jej śpiew. A ona śpiewała, na przykład, "Oj, sen spaceruje przy oknach" z wersem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam:
"Żeby spało -
Nie płakało.
Żeby żyło -
Nie chorowało."
Zapytałam babcię, skąd wzięła ten werset. Odpowiedziała: "Moja prababcia mi to śpiewała". Co ciekawe, moja babcia śpiewała tę kołysankę na nieco inną melodię niż ta, którą znamy.
Kiedy już ciężko pracowałam nad albumem, Hordij Staruch (ukraiński muzyk - aut.) przyniósł mi 500 kołysanek na twardym dysku, które zebrał podczas wypraw etnograficznych do ukraińskich wiosek. To, co mnie wtedy uderzyło (pracowałem wtedy z psychoterapeutą), to fakt, że wiele kołysanek zawierało słowa: "Zostawię cię, zostawię cię", "Liść cię przykryje, deszczyk napoi". Wydaje się, że to wszystko jest czułe, ale to zawsze jest strach przed utratą matki, która gdzieś wyjeżdża: do pracy na roli albo jest zmuszona gdzieś indziej to dziecko zostawić. "Zostawię cię obcym, obcy mają więcej". Śpiewano, że ci obcy będą zbierać posag do skrzyń i kupować naszyjniki, a my, twój, dziecko, ojciec i ja, mówimy, nie możemy ci nic dać, może kiedyś nam wybaczysz. Te kołysanki śpiewały stare kobiety. Istniały nagrania z obwodów chersońskiego, donieckiego, połtawskiego i czernihowskiego. Było też wiele kołysanek z czasów Hołodomoru:
"Znajdę ci trzy ziarenka:
Jedno dla mnie, jedno dla ciebie,
Jedno damy ptaszkowi...".
Ta kołysanka była taka żałobna... I język tych kołysanek jest piękny, taki bogaty! "Mój łabędziu", "gołąbeczku", "loczki", "dam ci tyle czułości..."... Uderzyło mnie to, że ojcowie w kołysankach są pomijani. A najczulsze kołysanki zawarte na dwóch albumach "Kołysanki dla Oleksy" (20 piosenek) zostały napisane przez mężczyzn. Na przykład tekst Wingranowskiego: "Tata i mama kołysali mnie do snu..." czy Platona Woronko - "Śpij, moje serce, póki pracy mało...". Iwan Malkowycz napisał piosenkę o swoim synu "Dniepr jest dla rybek - ojczysty kraj, to ich Ukraina...". W moich albumach są kołysanki z XVIII, XIX, XX i XXI wieku.
LW: Badałaś różnice między ukraińskimi i rosyjskimi kołysankami?
SCz: Nie, nie specjalnie. Chociaż jestem osobą, która urodziła się za czasów Związku Radzieckiego. Ale może miałam więcej szczęścia, ponieważ w mojej rodzinie był całkowity szlaban na wszystko, co rosyjskie, ponieważ moi dziadkowie byli bardzo uparci. Ale to wciąż przenikało. Kołysankę "Przyjdzie szary wilczek i ugryzie boczek" zna chyba każde dziecko, którego dzieciństwo przypadło na czasy Związku Radzieckiego. A rosyjskie kołysanki są groźne. Nawet w naszych, w których śpiewają: "Zostawię cię, zostawię cię", można poczuć ból rozdzierający matkę lub ojca od środka, że są zmuszeni zostawić swoje dziecko, bo nie mogą go nakarmić. W tych smutnych kołysankach rodzice zwracają się do dziecka z wielką miłością: "jesteś moją niebieską gołębicą", "jesteś moją jaskółką", "jesteś moim słońcem".
A w rosyjskich kołysankach jest ciągła groźba. I tak właśnie działają Rosjanie - poprzez zastraszanie: jeśli nie będziesz grzeczny, wyślę na ciebie stado wilków albo cię zakopię
Od kołyski uczy się, że zastraszanie innych, strach, manipulacja to coś normalnego.
Śpij, me dziecko miłe,
Jesienią będzie inaczej,
Na trzecie imieniny,
Sedin Waniuszka umrze,
Jutro jest pogrzeb,
Pochowamy Wanię,
Wielki dzwon dzwoni [przykład rosyjskiej kołysanki - aut.]
LW: Dlaczego twoja rodzina, jak mówisz, "dała szlaban na wszystko, co rosyjskie"?
SCz: Po pierwsze, moja babcia, która mieszkała we wsi Hłuszyn w powiecie brodzkim [wieś w obwodzie lwowskim - aut.], miała w domu Rosjan [w 1941 roku pod Brodami odbyła się jedna z największych bitew pancernych - przyp. aut.]. Moja babcia często mówiła: "Nie ma nic gorszego niż Moskal", bo widziała, jak Rosjanie gwałcili dziewczyny we wsi, opowiadała mi o tym. Więc kiedy odkryto Buczę i cały ten horror, nie byłam zaskoczona. Babcia opowiadała mi o rosyjskim żołnierzu, który był brudny, głodny, obdarty, zabierał jedzenie, wypędzał ludzi z domów i maltretował dziewczynki. W czasie II wojny światowej była już na tyle dorosła (urodziła się w 1923 roku), że rozumiała, co się dzieje, i pamiętała, czego doświadczyła.
Moja babcia nazywała "wyzwolicielami" tych członków partii i żołnierzy, którzy masowo osiedlali się we Lwowie podczas II wojny światowej po jego rzekomym "wyzwoleniu". Moja babcia widziała, jak żony żołnierzy radzieckich chodziły do opery w halkach, myśląc, że to suknie wieczorowe. Widziała też, jak w 1956 roku nasi sąsiedzi (dom znajduje się tuż obok) zostali wyprowadzeni na zewnątrz przez Sowietów i rozstrzelani.
LW: W 1956 roku? Dlaczego? Jaki był powód?
SCz: Chcieli wziąć ten dom dla siebie. Jego właścicielem był architekt, reprezentant inteligencji. Mojemu dziadkowi, który zbudował dom, w którym teraz siedzimy [Sołomja mieszka w rodzinnym domu, który znajduje się w malowniczym parku Pohulanka we Lwowie - aut.], zabrano go dwa razy. I dwa razy udało mu się go odzyskać. Jak do tego doszło? Sowieci czekali, aż człowiek wykończy dom, nawet go umebluje, a potem przychodzili około 4-5 rano i mówili: "Wysiedlamy was, tu będzie przedszkole". Wszystko to jest udokumentowane w aktach mojego dziadka. To było gdzieś w latach sześćdziesiątych. W 1969 roku przyjechał tu mój ojciec. A w latach 70. zaczęły się tu rewizje i aresztowania.
Miałam 2,5 roku , gdy zmarł mój ojciec. Dobrze pamiętam jego pogrzeb
LW: Tato i rewizje. Jak wyjaśnisz osobie, która nigdy nie słyszała o Hryćko Czubaju, dlaczego KGB przychodziło do jego domu z rewizjami? Co strasznego zrobił twój ojciec?
SCz:Był prześladowany od 15. roku życia. Wtedy po raz pierwszy był przesłuchiwany. W swojej wsi Berezyny (obwód rówieński) ojciec czytał utwory poetów zakazanych przez władze sowieckie, które widziały w ich wierszach niebezpieczeństwo mogące podnieść na duchu Ukraińców. Został wydany przez swoją dziewczynę... Potem był ponownie przesłuchiwany, ponieważ czytał poezję Szewczenki w pobliżu pomnika Szewczenki.
Mój ojciec był po prostu ukraińskim poetą, który chciał pisać po ukraińsku o tym, co go bolało. I czytać ukraińskich poetów, którzy zostali zakazani
Wydawało się, że w Związku Radzieckim panuje pokój, wszystko wydaje się być w porządku. Ale jednocześnie były przesłuchania, aresztowania i wszystko było zakazane - z wyjątkiem sowieckiej propagandy.
Mojemu ojcu nie pozwolono pójść na żaden uniwersytet. Intelektualista, który był bardzo dobry w szkole, nie otrzymał wyższego wykształcenia, nie został przyjęty do instytutów, by nie rozprzestrzeniał "nacjonalistycznej zarazy". Człowiek, który znał kilka języków obcych, który potrafił cytować na pamięć Rilkego, Szekspira, Hessego, który doskonale malował, nie mógł dostać pracy. Nigdzie go nie zatrudniano - po prostu zabijano go moralnie. W warzywniaku ojciec rozładowywał wagony ze zgniłymi jarzynami, ale i stamtąd został wyrzucony, bo kierownik warzywniaka dostał telefon z "góry" i zagrożono mu, że jeśli tata dalej będzie tam pracował, warzywniak zostanie zamknięty. Wtedy babcia z trudem załatwiła ojcu pracę w fabryce mebli, w której pracowała. Błagała go: Masz małego syna, więc zarób trochę grosza". I ojciec został zatrudniony, ale pod jednym warunkiem: w fabryce nikt nie miał do widzieć; w nocy rysował plakaty gdzieś na swoim podwórku. Babcia mi opowiadała, że ojciec rozklejał na naszym podwórku szablony z napisem: "Chwała KPZR" i portretami Lenina, które świetnie rysował (później się z tego śmiał, ale musiał jakoś wyżywić rodzinę). Dziadek specjalnie postawił mu latarnię. I choć to były spokojne lata 70., 80., ojciec nadal był zabierany na przesłuchania. Pobrali mu nerki, bo wiedzieli, że ma gruźlicę nerek. W końcu go to zabiło.
LW: Jaki był cel przesłuchań?
SCz: Chcieli, by wydał swoich towarzyszy, którzy również byli zaangażowani w działalność antyradziecką.
LW: Bili go podczas tych przesłuchań?
SCz: Bili i wstrzykiwali psychotropy.
LW: Byłaś bardzo młoda, kiedy zmarł. Tak naprawdę go nie znałaś...
SCz: Miałam 2,5 roku, ale dobrze pamiętam jego pogrzeb: jak byłam ubrana, zapachy, wieńce, niektóre rozmowy. Pamiętam, jak całowałam go ostatni raz, babcia podniosła mnie i powiedziała: "Pocałuj tatę po raz ostatni". Myślałam, że to sen. Jako dorosła zaczęłam analizować to z psychoterapeutą, a potem opowiedziałam babci moje wspomnienia. I wtedy zdałam sobie sprawę, że te wrażenia zostały po prostu odciśnięte w mojej dziecięcej głowie.
LW: Czy kiedykolwiek wyjaśniono Ci, dlaczego Twój ojciec odszedł?
SCz: Mama powiedziała tylko, że był bardzo chory. W rzeczywistości była to dla mnie wielka trauma, ponieważ nikt z dorosłych w tamtym czasie nie wyjaśnił mi, co się stało. A teraz, w czasach wojny, ta kwestia jest bardzo istotna: wyjaśnianie dzieciom śmierci ich rodziców na froncie.
LW: Jakiej rady udzieliłabyś kobietom, których mężowie zginęli na froncie. Jak powinny wyjaśniać tę stratę swoim dzieciom, by nie przeszły przez tę samą ścieżkę poszukiwania ojca, przez którą przeszłaś Ty?
SF: Być szczerym, przede wszystkim przed samym sobą. Jeśli ten człowiek był ideałem, to dziękuj Bogu, że mieliście te chwile razem. Spróbuj pokazać dziecku całe piękno jego ojca.
W żadnym wypadku nie powinnaś manipulować dzieckiem, mówiąc: "Przez to, co robisz, twój tata przewraca się w grobie", "O ty taki siaki, za co umarł twój tata?!". To tylko pogłębia traumę
Musisz też zrozumieć, że dziecko bardzo głęboko odczuwa tę stratę. Więc nie odwracaj się od niego. Ile razy będzie pytać: "Gdzie jest mój tata? Dlaczego nie żyje?" - tyle razy mu wyjaśniaj i mów do niego, tylko nieagresywnie! Powiedz: "Mnie też jest ciężko, bo ja też go straciłam", żeby dziecko też poczuło, że nie jesteś kamieniem, nie jesteś wszechmocna, że też się martwisz, że je rozumiesz. Ale bądź też ofiarą, choć to bardzo trudne.
Wydaje mi się, że potrzeba teraz wiele pracy, aby pomóc każdej rodzinie we właściwy sposób. Bo każda rodzina doświadcza straty w szczególny sposób.
LW: Kiedy już byłaś dorosła, zaczęłaś przywracać imię Hryća Czubaja ukraińskiej kulturze, publikując zbiory jego wierszy, oprawiając je muzyką i inicjując filmy dokumentalne o nim. To był Twój sposób na poznanie ojca. Czy powiedziano ci, jaki był jako dziecko?
SCz: Praktycznie nic mi nie powiedziano. Był wielkim poetą - i to wszystko. Jaki był? Co lubił jeść? Co lubił nosić? Jak się śmiał? Czy w ogóle mnie kochał? O tym, że ojciec mnie kochał, dowiedziałam się na początku tego roku, kiedy Taras i ja rozmawialiśmy o naszej stracie ojca po raz pierwszy od dziesięcioleci. Brat powiedział mi, że kiedy się urodziłam, ojciec się rtozpromienił - po raz pierwszy od więzienia, po przesłuchaniach w latach 1972-73. Taras przyznał, że te lata były czarne w naszej rodzinie: "Jak tylko się urodziłaś, ojciec się odrodził. To było tak, jakby się zapalił". Urodziłam się w 1979 roku.

LW: Jak się czułaś, gdy usłyszałaś te wspomnienia brata?
SCz: Zrobiło mi się bardzo ciepło na sercu... W końcu porozmawialiśmy z bratem o traumie związanej ze stratą. Zrozumiałam ojca lepiej: co, dlaczego i jak. A co najważniejsze, zrozumiałam, że ktoś mnie kochał tylko dlatego, że się urodziłam, że byłam chciana!

Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację