Marta Majewska jest burmistrzynią Hrubieszowa, miasta położonego zaledwie 5 kilometrów od Ukrainy. To ona zainicjowała otwarcie ośrodka dla uchodźców w pobliżu granicy polsko-ukraińskiej w lutym 2022 roku. Zebrała setki wolontariuszy, którzy zapewnili Ukraińcom żywność, schronienie i wsparcie psychologiczne, zorganizowała też system rejestracji i koordynacji transportu uchodźców, który umożliwił tysiącom osób dotarcie do innych miast w Polsce. Za swój ogromny wkład w pomoc ukraińskim uchodźcom Marta Majewska została nominowana do pierwszej nagrody Portrety Siostrzeństwa, ustanowionej przez redakcję międzynarodowego magazynu Sestry. Pani burmistrz opowiedziała nam o trudnościach w organizacji pomocy, wsparciu Polaków, własnych obawach i marzeniach.
Oksana Szczyrba: W lutym 2022 roku udało się Pani wykonać wiele pracy, organizując różne frmy pomocy dla ukraińskich uchodźców. Jak zaczął się dla Pani 24 lutego?
Marta Majewska: Pamiętam ten poranek, jakby to było dzisiaj. Przyszłam do pracy wcześniej niż zwykle, zadzwoniłam do mojego zastępcy, sekretarki i kilku innych osób. Zdecydowaliśmy, że musimy się zorganizować. Tej samej nocy, kiedy wybuchła wojna, otrzymaliśmy pierwszą informację od naszych kolegów, którzy prowadzili ośrodek sportowo-rekreacyjny, że pojawili się tam pierwsi Ukraińcy. W zasadzie było to jedyne pomieszczenie, jedyny budynek, który mógł pomieścić dużą liczbę osób. Bardzo szybko zorganizowaliśmy tam miejsca do spania: położyliśmy dywany i wstawiliśmy łóżka. Przynieśliśmy wodę i jedzenie - zapewniliśmy minimum, które było potrzebne na początku. Liczba osób rosła każdego dnia. Oczywiście sama nigdy bym wszystkiego nie zorganizowała. Pracował nad tym cały zespół troskliwych ludzi.
Hrubieszów to małe miasto. Nawiązaliśmy kontakt z policją, strażą pożarną, strażą graniczną, różnymi organizacjami. Dobrze pamiętam wieczór 25 lutego, kiedy byłam w domu i przyjmowałam gości. Powiedziałam mężowi, że wyjdę na chwilę, na jakąś godzinę, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja w ośrodku dla uchodźców. To było około 7 wieczorem. Wróciłam dopiero rano. Z godziny na godzinę przybywało coraz więcej obywateli Ukrainy. Otrzymaliśmy również informację, że w mieście są ludzie, którzy nie wiedzą, dokąd się udać. Pojechaliśmy więc po nich samochodem.
Wtedy po raz pierwszy publicznie poprosiłam o pomoc, publikując w Internecie zdjęcie z łóżkami przygotowanymi dla uchodźców wojennych. To wywołało prawdziwą falę pomocy. Ludzie przynosili nam jedzenie i niezbędne artykuły gospodarstwa domowego. Później, gdy mieliśmy więcej dzieci, prosiliśmy też o zabawki i pieluchy. Szybko stworzyliśmy grupy, w których ludzie brali na siebie różne obowiązki. Ktoś zajmował się dziećmi, ktoś organizował posiłki, ktoś układał wszystkie rzeczy. I wszystko działo się zupełnie naturalnie. Wiele Ukrainek wyszło za mąż za Polaków, jeszcze zanim rozpoczęła się inwazja na pełną skalę. Przychodziły więc do naszego ośrodka i oferowały pomoc. Najpierw przyjeżdżali ludzie z miasta, potem z sąsiednich miejscowości, a później z całej Polski i z zagranicy.
Ośrodek został oficjalnie otwarty zarządzeniem wojewody lubelskiego. Przez pierwsze tygodnie nie mieliśmy żadnego finansowania. Nie mogłam wziąć ani grosza od państwa, nawet od miasta. Później otworzyliśmy subkonto, na które ludzie przelewali darowizny.
OSz: Jaka jest główna misja centrum pomocy?
MM: Pomysł był taki, żeby ośrodek recepcyjny był miejscem, d którego obywatele Ukrainy trafiają w pierwszej kolejności. Otrzymują od nas pierwszą pomoc, jedzenie, mogą się umyć, przespać, poczekać na kogoś, a potem z reguły muszą jechać dalej - do miejsc wyznaczonych na pobyt stały w Polsce. My jako miasto tego nie mieliśmy. Na początku był duży problem z organizacją transportu. Dopiero później zaangażowała się Państwowa Straż Pożarna, która zapewniła autobusy z całego kraju do przewozu ludzi.
Tych pojazdów było jednak za mało, przez co ludzie dłużej przebywali w ośrodku. To właśnie w Hrubieszowie odbywała się pierwsza kontrola graniczna, więc każdy pociąg jadący z Ukrainy przez Polskę zatrzymywał się w naszym mieście. Niektórzy jechali dalej, inni wysiadali tutaj.
Zdarzało się, że w tym samym czasie w jednym miejscu gromadziło się nawet 2000 osób. Proszę sobie wyobrazić: trzy takie strumienie to 6000 osób - i wszyscy oni przyszli do nas. W sumie od początku wojny nasz ośrodek przyjął około 100 000 osób
Kolejnym ważnym punktem była rejestracja pobytu Ukraińców w Polsce. To również musieliśmy zorganizować sami, nikt nam nie pomógł ani nie pokazał, jak to powinno wyglądać. Najtrudniejsze było to, że wszystko musieliśmy robić ręcznie. Nie było wtedy systemu, który pozwalałby nam wprowadzać dane np. do komputera czy konkretnego programu. Wszystko było pisane ręcznie. Ważną rolę odgrywali tu wolontariusze. Jednak potrzebowaliśmy też ludzi na stałe, którzy byliby odpowiedzialni za swoje zadania. Na początku były to 54 osoby. Zarządzały punktem tłumaczy, psychologów i wolontariuszy, którzy zajmowali się żywnością, magazynami, transportem itp. Teraz jest to jż tylko 9 osób, ponieważ przepływ ludzi znacznie się zmniejszył. Na początku było to czasem 3000 osób dziennie, więc infrastruktura budynku, w którym znajduje się centrum pomocy, nie była na to przygotowana. Była to tylko sala gimnastyczna z podstawowymi warunkami. Musieliśmy zrobić wiele, aby upewnić się, że infrastruktura wytrzyma wszystko, co działo się w tym czasie. Wyzwaniem były nawet tak zwyczajne rzeczy, jak zaopatrzenie w wodę, kanalizacja i wywóz śmieci. Ściśle współpracowaliśmy z naszymi przedsiębiorcami i lokalnymi mieszkańcami.
Ilość żywności, która do nas dotarła, była ogromna, więc mieliśmy problemy z magazynowaniem. I wtedy z pomocą przyszli nam przedsiębiorcy, którzy otworzyli dla nas swoje magazyny. Dodatkowo zajęliśmy się kwestią transportu pomocniczego do Ukrainy. Oczywiście mamy udokumentowane, gdzie ta pomoc trafiała. Stworzyliśmy kilka obszarów działalności: pomoc na miejscu, pomoc z pociągami i pomoc humanitarna.
Dziś wszystko wygląda już inaczej. W tym roku, w styczniu, był taki dzień, kiedy nikt do nas nie przyszedł. Ale to był tylko jeden dzień
OSz: Jakie są główne wyzwania, przed którymi stanęli i wciąż stoją ukraińscy uchodźcy?
MM: Na początku był problem, bo ludzie przychodzili do nas z jedną torbą albo w ogóle bez niczego, a my organizowaliśmy wszystko na kolejny wyjazd. Kwestia komunikacji telefonicznej była bardzo ważna. Ludzie nie mieli kart, nie mogli dzwonić w Polsce. Nasi lokalni przedsiębiorcy dostarczali je za darmo.
Zorganizowaliśmy również pomoc psychologiczną, ponieważ wszyscy ludzie byli po traumatycznych przeżyciach i potrzebowali specjalistycznego wsparcia. Większość osób, które przyjechały, to matki z dziećmi. Miały więc zapewnioną pomoc, nawet tak podstawową jak opieka nad dziećmi. Pomagali w tym wolontariusze. Była zima, więc potrzebowaliśmy różnych źródeł ogrzewania i koców. Organizowaliśmy żywność, którą wysyłaliśmy na granicę, gdzie były ogromne kolejki Ukraińców. Każdy starał się pomóc, jak mógł.
OSz: Jakie historie najbardziej zapadły Pani w pamięć?
MM: Jest wiele historii i wszystkie są wyjątkowe. Ale jedna poruszyła mnie do głębi. Pamiętam mamę i jej synka, którzy przyszli do szpitala; on był bardzo przestraszony, cały czas płakał i krzyczał. Później okazało się, że ma spektrum autyzmu. Ani jego matka, ani babcia nie mogły go uspokoić. Zwróciłam się do nich, chcąc ich wesprzeć, mimo że nie wiedziałam wtedy, że chłopiec jest chory. A ten dzieciak wyciągnął ręce i podszedł do mnie, d zupełnie obcej osoby. W ciągu kilku minut się uspokoił. Zabrałam tę rodzinę do mojego domu; mieli u nas poczekać na kuzyna z Czech. Chłopczyk był w tym samym wieku co mój syn - 4 lata. Jednak był problem - nie potrafili się skontaktować z krewnymi w Czechach. Poszłam więc ogromny parking wypełniony setkami samochodów - a tu mężczyzna mówiący po czesku wychodzi mi na spotkanie. Zapytałam go, czy jest z Czech i czy przyjechał odebrać kobietę, dziecko i babcię. Odpowiedział twierdząco. To była ręka Boga, że wśród setek samochodów i ludzi spotkałam akurat tego człowieka. Tę historię zapamiętałem najbardziej, ale było ich znacznie więcej. Ludzie w naszym ośrodku często o sobie mówili. To było dla nich ważne.
Ale byli też tacy, którzy milczeli. Byli tak zszokowani, że nie mogli powiedzieć ani słowa. Dopiero później, kilka dni później, mogli powiedzieć cokolwiek
OSz: Część Ukraińców wróciła do Ukrainy, inni wyjechali do innych krajów europejskich. Ilu zostało w Hrubieszowie?
MM: Niewielu. Hrubieszów nie jest atrakcyjnym miejscem do zamieszkania na stałe. Większość osób, które przekraczały granicę, myślała już o tym, do którego dużego miasta wyjadą - do Wrocławia, Warszawy, Gdańska, Poznania, Katowic czy za granicę. Ci, którzy zostali w Hrubieszowie, wierzyli, że wkrótce wrócą do domu, lub mieli tu krewnych czy znajomych.
OSz: Jak dziś pomaga Pani Ukraińcom?
MM: Robimy wszystko to, co na początku, ale dziś wygląda to trochę inaczej. Współpracujemy z różnymi miastami, organizujemy pomoc humanitarną, którą wysyłamy przez miasto Sokal w obwodzie lwowskim, które przekazuje ją dalej. To pomoc zarówno dla zwykłych obywateli, jak ukraińskich żołnierzy. Kupujemy również generatory i namioty pneumatyczne.
OSz: Kim są ludzie z Pani zespołu?
MM: To bardzo wiele osób - urzędników, członków organizacji pozarządowych, wolontariuszy, mieszkańców Hrubieszowa, którzy na co dzień wykonują różne zawody, prowadzą firmy, pracują w urzędach, w sektorze usług. Młodzi i starsi. Nie jestem w stanie wymienić wszystkich, bo boję się, że kogoś pominę. To przedstawiciele różnych warstw społecznych - od działaczy publicznych do przedsiębiorców. Na początku każdy dokładał swoją cegiełkę. Później musieli wrócić do swoich codziennych obowiązków i poprzednich miejsc pracy, więc ilość pomocy zmalała.
OSz: Za swoją działalność otrzymała Pani nagrodę specjalną "Solidarni z Ukrainą" w prestiżowym Rankingu Samorządów Rzeczpospolitej Polskiej. Co oznacza dla Pani to wyróżnienie?
MM: To nagroda dla wszystkich osób, które mi pomogły. Otrzymałem tę nagrodę, ponieważ jestem burmistrzem. Jednak w rzeczywistości to nagroda dla wszystkich mieszkańców Hrubieszowa, dla wszystkich, którzy pomagali od pierwszego dnia inwazji Rosji na Ukrainę. Jestem bardzo wdzięczna wszystkim za wsparcie, ponieważ na początku, jeśli mam być szczera, bardzo martwiłam się, jak to wszystko zorganizujemy. Nikt nie mógł przewidzieć, co stanie się jutro, ilu ludzi przyjdzie, jak to będzie wyglądało, z czym będziemy musieli się zmierzyć. Nikt tego nie przewidział, nikt nie był na to gotowy.
Wszystko, co zrobiliśmy, nie byłoby możliwe bez dużej liczby troskliwych ludzi, zwykłych mieszkańców Hrubieszowa. To była prawdziwa fala dobroci
OSz: Jak wojna w Ukrainie zmieniła Pani życie?
MM: Moje życie zmieniło się od j pierwszego dnia. Pokazała nam, że dobre, spokojne życie może się skończyć w każdej chwili. I t nie zależy od nas. Dzieją się rzeczy, na które nie mamy wpływu. Ukraina żyła spokojnie - i z powodu jednego szaleńca wszystko się zmieniło. I nie mogliśmy być na to przygotowani. Oczywiście my, Polacy, nie jesteśmy zaangażowani w to, co dzieje się na froncie i przez co przechodzą ludzie w Ukrainie. Ale zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby pomóc tutaj, w Polsce. Jeśli chodzi o zmiany we mnie jako osobie... Jestem szczęśliwa i wdzięczna, że mogę żyć w kraju pod spokojnym niebem, że ludzie mnie nie zawiedli. Mogło być inaczej. Pieniądze nie są tak ważne jak ludzie. Nie ma w tym stwierdzeniu nic odkrywczego, ale na co dzień po prostu o tym zapominamy.
Główny wniosek jest taki, że mogę liczyć na ludzi w trudnych chwilach. I za to wszystkim dziękuję
OSz: Gdzie Pani szuka energii do regeneracji?
MM: W domu, w rodzinie. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że pewnych rzeczy nie da się zrobić. Nie bylibyśmy w stanie nic zrobić, gdyby nie wsparcie naszych bliskich. Zarówno życie, jak praca wymagają dużo energii. Dla mnie rodzina jest więc swego rodzaju odskocznią. To ona najbardziej mnie stabilizuje i pozwala dalej normalnie funkcjonować. Na dodatek jestem osobą wierzącą, więc wiara daje mi ogromne wsparcie, ogromny impuls do dalszego działania. Sprawia, że jestem pozytywnie nastawiona do życia, z optymistycznym podejściem, mimo wielu problemów, z którymi borykamy się na co dzień.
OSz: Coraz częściej mówi się, że wszyscy są już zmęczeni wojną - zarówno Ukraińcy, jak Europejczycy. Zgadza się Pani z tym?
MM: Niestety tak. Zmęczenie pomocą również było w pewnym momencie zauważalne. Stało się to mniej więcej po roku. Ludzie zaczęli od nas odchodzić, tłumacząc, że są po prostu zmęczeni - fizycznie, psychicznie, mentalnie. Zmniejszył się też entuzjazm do pomagania. Uważam, że bez pomocy Zachodu, bez pomocy innych krajów europejskich Ukrainie będzie bardzo trudno. Ta pomoc musi być kontynuowana. Nie tylko Europa, ale także Stany Zjednoczone powinny nadal wspierać Ukrainę. Psychopata Putin musi zostać powstrzymany.
Silniejsi zawsze powinni pomagać. To są kraje Europy Zachodniej i Stany Zjednoczone - kraje, które mają większe możliwości. Uważam, że powinny one skierować swoją pomoc na odbudowę Ukrainy teraz i w przyszłości
OSz: O czym Pani dziś marzy?
MM: Moje marzenia są dość przyziemne, bo skupiają się na tym, by jak najdłużej pozostać przy życiu, by moi bliscy byli zdrowi. Chciałbym też odizolować się gdzieś na miesiąc i poświęcić ten czas tylko mojemu domowi i bliskim. Ale na razie to nierealne. Marzę też o tym, żeby Hrubieszów, który ma ogromny potencjał, rozwijał się jako miasto i żeby wszyscy jego mieszkańcy żyli szczęśliwie.
Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!