Exclusive
20
min

Musisz pracować z dzieckiem, ale przede wszystkim ze sobą - mówi Sołomja Czubaj, matka dziecka z autyzmem, autorka książki "Kołysanki dla Ołeksy", piosenkarka.

"Rodzice w klasie zbierali podpisy, by wyrzucić mojego syna ze szkoły. Słyszeli, że ma autyzm i myśleli, że to zaraźliwe. Wtedy pomyślałam: jak mogę temu zaradzić?".

Lesia Wakuliuk

Sołomija z synem Ołeksą. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Pochodzi ze znanej lwowskiej rodziny. Jej ojciec, Hryćko Czubaj, był poetą-dysydentem. 23 stycznia skończyłby 75 lat - ale na zawsze pozostał 33-latkiem. Władze sowieckie prześladowały go od czasów szkolnych, aż w końcu go zniszczyły. Pozostawił po sobie wiersze, które są aktualne do dziś, oraz dwójkę dzieci: Sołomję i Tarasa. Taras Czubaj jest liderem zespołu "Płacz Jeremii". Jego piosenka "Ona" stała się hitem śpiewanym przez młodych ludzi zarówno z ukraińskojęzycznych, jak ze zrusyfikowanych ukraińskich miast.

Sołomja jest piosenkarką, menedżerką kultury, działaczką społeczną. I wychowuje syna z autyzmem. Podczas jednego z najtrudniejszych okresów, kiedy Ołeksa nie został przyjęty do szkoły, wymyśliła projekt "Kołysanki dla Ołeksy" - by za pomocą ukraińskich kołysanek wyjaśnić ludziom, czym jest ASD (zaburzenie ze spektrum autyzmu) i że nie jest zaraźliwe.

Z Sołomią spotykamy się w jej rodzinnym domu we Lwowie, który za życia Hryćki agenci KGB kilkakrotnie przeszukiwali. Rozmawiamy o jej ojcu, bracie, synu - i oczywiście o niej i jej projektach. A także o tym, jak wojna wpłynęła na całą jej rodzinę.

‍Czy powinnam powiedzieć, że byłam matką chłopca z autyzmem? ‍Nie, byłam raczej ciocią dzieci Tarasa...

Lesia Wakuliuk: Jesteś córką Hryćki, siostrą Tarasa, matką Ołeksy. A kim Ty jesteś?

Sołomja Czubaj: Prawdopodobnie to wszystko, kim jestem. Po prostu staram się nie zatracić w tym wszystkim (śmiech).

LW: Jakto jest być matką dziecka z autyzmem podczas wojny... Czy poprawnie mówię: z autyzmem?

SCz: Tak. Albo z ASD [zaburzenie ze spektrum autyzmu - przyp. aut.].

LW: Jak Ołeksa odebrał wybuch wojny? Jak mu wytłumaczyłaś, co się dzieje? Jak na to zareagował?

SCz: Z Ołeksą było łatwiej, bo uczy się w szkole sztuk walki "Budokan", gdzie mentalnie przygotowywano go na to, że będzie wielka wojna. W zasadzie mój syn stale śledził wiadomości. A kiedy rozpoczęła się inwazja - to było około 5 czy 6 rano - pobiegłam do jego pokoju, spojrzałam na niego i zdałem sobie sprawę, że muszę działać. Moja matka wpadła w histerię. Nie skupialiśmy się na Lwowie, ale na Hostomlu, bo tam mieszkał mój brat Taras z rodziną. Wszystkie wiadomości w telewizji były o Buczy i Hostomlu. W tym czasie dużo mówili o samolocie Mrija [An225 Mrija, największy transportowy samolot świata - red.], który został zniszczony na lotnisku. To było dwa kilometry od domu Tarasa, ostrzał rozpoczął się praktycznie na ich podwórku. Próbowałam dodzwonić się do brata, ale nie odbierał. Okazało się, że w tym momencie on i jego żona Olia byli w pociągu gdzieś w obwodzie frankiwskim. Ktoś ich uspokoił, że wojny nie będzie, więc wysłali dzieci na obóz plastyczny, a sami poszli w góry.

Jakoś nie miałam więc czasu myśleć o tym, jak Ołeksa przez to przechodzi. Powiedzieć, że byłam wtedy matką chłopca z autyzmem... Nie, byłam raczej ciocią dzieci Tarasa, które bardzo kocham, a także ciocią mojego brata. Z drugiej strony Ołeksa bardzo dobrze rozumiał, co się dzieje: zaczął szukać w Google, jak zrobić koktajle Mołotowa, jak wykopać bunkier i powiedział, że musi natychmiast kupić łopatę. Powiedziałem do niego: "Ołeksijku, jaką łopatę?!". Tak u nas wyglądał pierwszy dzień inwazji.

Pod koniec dnia Taras w końcu się odezwał i powiedział, że dotarli do Lwowa. Pamiętam, że na dworcu był ogromny tłum naszych młodych kadetów, którzy jechali bronić Kijowa, a także wiele kobiet z dziećmi, krzyczących i płaczących. Spotkałam Tarasa z Olią i zdałam sobie sprawę, że to może być ostatni raz, kiedy ich widzę, bo kiedy wszyscy z Hostomla uciekali, oni jechali tam ratować dzieci. Taras poprosił mnie o pieniądze, ale miałam mało. Zapytałam: "Po co ci drobne?". "Będę musiał opłacić kacapów na punktach kontrolnych. Ty ich nie znasz, ale ja tak" - odpowiedział. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że Taras pamiętał z dzieciństwa ciągłe przeszukania naszego domu przez KGB. Przekopali nasz ogród, przewrócili strych do góry nogami. To właśnie miał na myśli, mówiąc, że ja nie znam Rosjan, ale on tak.

Odpowiedziałem mu wtedy: "Taras, bardzo cię proszę: jak dojedziesz do Hostomla, to bądź cały czas w kontakcie". Dotarł tam i zadzwonił do mnie: "Wyobrażasz sobie, moja córka wybiegła w nocy z domu, chciała dać psu jeść, a oni zaczęli do niej strzelać...". Ledwo udało mu się zabrać dzieci i rodziców żony. Wychodzili z podwórka, gdy w ich kierunku jechały już rosyjskie czołgi. Uratował ich to, że mieszkali tam od 15 lat, często jeździli po okolicy na rowerach i znali wiele objazdów.

W końcu wszyscy dotarli do Lwowa. Zdecydowałam, że nasz dom powinien stać się takim centrum przyjęć, dlatego ludzie cały czas przychodzili i wychodzili, w każdym pokoju nocowało po kilka osób. Powiedziałam Ołeksie, że od tej pory będzie spał w moim pokoju. I spał tam prawie przez cały ten czas. Oczywiście było mu ciężko - zapachy innych ludzi, hałas... Ale kiedy wszyscy już wyszli, powiedział: "Mogli zostać, przyzwyczaiłem się do nich". To przyzwyczajenie się zajęło mu dwa i pół miesiąca. Kiedy jednak w końcu wszedł do swojego pokoju, powiedział: "Tu nie pachnie mną" - i przez bardzo długi czas go wietrzył. A potem po prostu przestał się myć: wyjaśnił, że jego zapach musi całkowicie "zamieszkać" w tym pokoju, aby i on mógł tu ponownie zamieszkać. Nasz autyzm znów dał o sobie znać.

Na autyzm nie ma lekarstwa. To choroba na całe życie

LW: Ludzie w Ukrainie tak naprawdę nie rozumieją jeszcze, czym jest autyzm. I prawdopodobnie jeśli powiesz, że ktoś nie lubi jakiegoś zapachu, odpowiedź będzie brzmiała: "Nieważne, ja też nie lubię pewnych zapachów". Jak wyjaśnić, czym jest autyzm?

SCz: Najlepiej wytłumaczyć to tak, jak opisał mi to kiedyś sam Ołeksa. Babcia coś dla niego ugotowała i powiedziała: "Jedz!". Odpowiedział: "Wyobraź sobie, że jesteś przesłuchiwana. Odcinają ci rękę, nogę, biją młotkiem. A ty to wszystko znosisz. Tak właśnie fizycznie znoszę zapachy, krzyki, hałas i ogólnie ten świat". Myślę, że to było idealne wyjaśnienie. A potem dodał, że świat w jego głowie brzmi jak kakofonia: rock, jazz, muzyka klasyczna - wszystko naraz.

My, osoby neurotypowe, również mamy chwile, kiedy wszystko nas irytuje. Wyobraź sobie, że osoby z autyzmem są w takim stanie prawie cały czas. W związku z tym u większości z nich występuje agresja i autoagresja. Mogą się bić, wykonywać powtarzalne ruchy. Ołeksa też to wszystko miał, tylko że teraz potrafi o tym mówić. To znaczy, nauczyliśmy go wyjaśniać, dlaczego coś robi. Nauczyliśmy go, że może reagować inaczej, przełączać się. Bo to jest cała nauka. Neurotypowe dziecko po prostu dorasta i uczy się samo - chodzi do przedszkola, obserwuje, coś tam podłapuje, chłonie w szkole jak gąbka. Z dziećmi z autyzmem jest inaczej: jeśli się nimi nie zajmujesz, to one po prostu się degradują. Chłopiec z autyzmem przychodził do mnie na konsultacje. Miał zielony nocnik, na którym siadał do 14. roku życia, bo go uwielbiał. Jego rodzice ignorowali to, chodzili z nim do psychologów, aż w końcu w końcu zdali sobie sprawę, że to duży problem.

Osoby z zaburzeniami ze spektrum autyzmu mają uzależnienia.

Kiedy Ołeksa był dzieckiem, czasami musiałam przekonywać go setki razy, że na przykład wyrósł z niektórych ubrań. I czasami wycinałam dziury w jego butach, by nadal mógł w nich chodzić

LW: Powiedziałaś: "miałam chłopca". Czy pracujesz teraz z dziećmi z autyzmem?

SCz: Współpracuję z nimi nieprzerwanie od 2016 roku, kiedy stworzyłam projekt "Kołysanki dla Ołeksy". Właściwie to zaczęłam go, ponieważ rodzice w klasie zbierali podpisy, by wyrzucić mojego syna ze szkoły. Słyszeli, że ma autyzm, i myśleli, że to zaraźliwe. Wtedy pomyślałam: jak mogę temu zapobiec? Postanowiłam opowiedzieć o problemach rodzin z dziećmi z ASD za pośrednictwem ukraińskiej kołysanki, poprzez korzenie mojej babci.

LW: Dlaczego kołysanki?

SCz: Bo kołysanka mi kiedyś pomogła. Kiedy Ołeksa miał trzy lata, którejś nocy bardzo krzyczał przez sen, 3 godziny bez przerwy. Nie dało się go uspokoić. W końcu zaczęłam śpiewać: "Ach, sen chodzi po oknach...". A on ucichł i powiedział: "Mama, pajce" (śpiewaj więcej). I tak zdałam sobie sprawę, że kiedy czuł się nieswojo i niekomfortowo, reagował na mój śpiew. Przeważnie były to kołysanki. Mówiłam mu, że to kołysanki jego prababci, mojej babci Stefy. Wtedy nie myślałam o żadnym projekcie, po prostu zrozumiałam, że to działa. To była taka intuicyjna, "mamowa" historia.

Sołomja Czubaj stworzyła projekt "Kołysanki dla Ołeksy", gdy jej syn miał zostać wyrzucony ze szkoły z powodu autyzmu. Zdjęcie: archiwum prywatne

A potem, w 2016 roku, zebrałam moich muzyków i powiedziałam, że chcę nagrać album i nazwać go "Kołysanki dla Ołeksy". Zebraliśmy fundusze na pierwszą kolekcję audio, dużo też pisałam o Ołeksie na mojej stronie na Facebooku. Zaczęły się ze mną kontaktować inne matki, mówiąc, że podejrzewają u swoich dzieci autyzm. Ta historia o chłopcu z nocnikiem pochodzi od jednej z nich. Ich opowieści jeszcze bardziej zachęciły mnie do pracy z Ołeksą. Widziałam starszych "aspergerów" - wysoce funkcjonalnych, inteligentnych, ale zdegradowanych, ponieważ ich rodzice z nimi nie pracowali.

Najważniejszą rzeczą, jakiej się wtedy nauczyłam, jest to, że trzeba pracować z dzieckiem, ale przede wszystkim z samym sobą

LW: Co to znaczy pracować z samym sobą?

SCz: Pracujesz ze wszystkimi swoimi traumami, wyzwalaczami.

LW: Ilu rodziców powiedziało Ci o podejrzeniach, że ich dzieci mogą mieć autyzm?

SCz: 600 rodzin.

LW: Skąd czerpiesz siły?

SCz: (śmiech) Maluję. Śpiewam. Chodzę do lasu, pływam. Czasami płaczę (śmiech), to też jest sposób. Nie wiem, ale nie potrafię im odmówić. 70 procent uważa, że posiadanie dziecka z autyzmem to przekleństwo. Mówię im: "Zmień nastawienie! Pomyśl o tym jak o cudzie, że tak trudne dla społeczeństwa dziecko trafiło do ciebie i to ty jesteś jego przewodnikiem. To ty musisz sprawić, żeby pokochało ten świat. By nauczył się go kochać, ty też musisz go pokochać". Kiedy Ołeksa chciał spalić ten świat i powiedział, że jest z innej planety, to ja tak naprawdę chciałam ten świat zniszczyć. Ludzie pytają mnie: Jak dokonałaś tego wszystkiego z Oleksą? Bo to było dziecko, które potrafiło siedzieć w kącie, nie przywitać się, ugryźć, krzyknąć, opluć.

LW: A teraz jest wspaniałym facetem, pełnym uroku i humoru!

SCz: Masz pojęcie, przez co trzeba nam było przejść? To nie był jeden specjalista. Ciągle szukałam, nawet jakichś ezoteryków... Pracowałam nad swoimi traumami: mój ojciec, KGB, Związek Radziecki, mój brat, moja matka, mój były mąż. Brałam moje traumy całymi warstwami i zastanawiałam się, gdzie mogę być toksyczna, gdzie czegoś nie akceptuję, gdzie nie pozwalam się dotykać - syn nie pozwalał mi się dotykać.

LW: A teraz?

SCz: Teraz jest nastolatkiem, więc znowu nie pozwala się przytulać, ale - jak to nastolatek. Miał też określony porządek: w co musi się ubrać, w jakiej kolejności. Nawet teraz bardzo dokładnie wylicza, kiedy musi iść do szkoły, jak długo świecą się światła na jednym skrzyżowaniu czy na drugim. Ma swoje rytuały. Na przykład wstaje punktualnie o siódmej trzynaście, myje zęby, bawi się ze swoim kotem i pilnuje czasu do momentu ugotowania kiełbasek. A potem idzie do szkoły. Ma też jasno określony czas na odpoczynek i odrabianie lekcji. Jeśli coś odbiega od harmonogramu, bardzo się denerwuje. Albo gdy gdzieś idziemy, a on jeszcze nie odrobił pracy domowej, musi odrobić ją do wieczora, by nazajutrz być przygotowanym do lekcji. Czułby się niekomfortowo, gdyby musiał powiedzieć nauczycielowi, że nie odrobił pracy domowej - nawet z ważnego powodu.

LW: Myślę, że słyszałaś od wielu ludzi, że może to kwestia wieku, może z tego wyrośnie. Czy autyzm jest uleczalny? A może jest na zawsze?

SCz: Bardzo dobrze to ujęłaś: "wyrosnąć". Tyle że to "wyrosnąć" nie działa w przypadku autyzmu. Nie da się go wyleczyć, pozostaje na całe życie. Dlatego zawsze powtarzam rodzicom, którzy do mnie przychodzą: "Wyobraźcie sobie, że was nie ma". Przekazuję to Ołeksie: "Mnie tu nie będzie, podstawowe rzeczy musisz umieć zrobić sam". Nauczyliśmy się więc chodzić do sklepu, by mógł podejść do nieznajomego i kupić coś dla siebie. Uczyliśmy się tego przez chyba 2 miesiące. Czasami chowałam się za rogiem domu albo w sklepie za półkami i po prostu obserwowałam. To było straszne! Ale potem było zwycięstwo, kiedy kupił sobie coś po raz pierwszy. Nie pamiętam, co to było, guma do żucia czy lody. Później poszedł do sklepu z kotem - ale wrócił. Zapytałam go: "Dlaczego wróciłeś?". A Ołeksa, który postępuje zgodnie z instrukcjami i wskazówkami (to też jeden z wyróżników osób z zespołem Aspergera), odpowiada: "Bo na drzwiach była tabliczka z napisem: 'Zakaz wprowadzania zwierząt'". A ja na to: "Ale twój kot był w specjalnym plecaku". Odpowiedział stanowczo: "Mamo, to było wyraźnie napisane czerwonymi literami!". Zostawił więc kota i ponownie poszedł do sklepu.

Rosyjskie kołysanki w obliczu ciągłego zagrożenia

LW: "Kołysanki dla Ołeksy": jak ich szukałaś? To dawne czy współczesne kołysanki?

SCz: Na początku przychodziłam do mojej 92-letniej babci Stefy i mówiłam: "Babciu, usiądźmy!". A potem włączałam magnetofon i nagrywałam jej śpiew. A ona śpiewała, na przykład, "Oj, sen spaceruje przy oknach" z wersem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam:

"Żeby spało -

Nie płakało.

Żeby żyło -

Nie chorowało."

Zapytałam babcię, skąd wzięła ten werset. Odpowiedziała: "Moja prababcia mi to śpiewała". Co ciekawe, moja babcia śpiewała tę kołysankę na nieco inną melodię niż ta, którą znamy.

Kiedy już ciężko pracowałam nad albumem, Hordij Staruch (ukraiński muzyk - aut.) przyniósł mi 500 kołysanek na twardym dysku, które zebrał podczas wypraw etnograficznych do ukraińskich wiosek. To, co mnie wtedy uderzyło (pracowałem wtedy z psychoterapeutą), to fakt, że wiele kołysanek zawierało słowa: "Zostawię cię, zostawię cię", "Liść cię przykryje, deszczyk napoi". Wydaje się, że to wszystko jest czułe, ale to zawsze jest strach przed utratą matki, która gdzieś wyjeżdża: do pracy na roli albo jest zmuszona gdzieś indziej to dziecko zostawić. "Zostawię cię obcym, obcy mają więcej". Śpiewano, że ci obcy będą zbierać posag do skrzyń i kupować naszyjniki, a my, twój, dziecko, ojciec i ja, mówimy, nie możemy ci nic dać, może kiedyś nam wybaczysz. Te kołysanki śpiewały stare kobiety. Istniały nagrania z obwodów chersońskiego, donieckiego, połtawskiego i czernihowskiego. Było też wiele kołysanek z czasów Hołodomoru:

"Znajdę ci trzy ziarenka:

Jedno dla mnie, jedno dla ciebie,

Jedno damy ptaszkowi...".

Ta kołysanka była taka żałobna... I język tych kołysanek jest piękny, taki bogaty! "Mój łabędziu", "gołąbeczku", "loczki", "dam ci tyle czułości..."... Uderzyło mnie to, że ojcowie w kołysankach są pomijani. A najczulsze kołysanki zawarte na dwóch albumach "Kołysanki dla Oleksy" (20 piosenek) zostały napisane przez mężczyzn. Na przykład tekst Wingranowskiego: "Tata i mama kołysali mnie do snu..." czy Platona Woronko - "Śpij, moje serce, póki pracy mało...". Iwan Malkowycz napisał piosenkę o swoim synu "Dniepr jest dla rybek - ojczysty kraj, to ich Ukraina...". W moich albumach są kołysanki z XVIII, XIX, XX i XXI wieku.

LW: Badałaś różnice między ukraińskimi i rosyjskimi kołysankami?

SCz: Nie, nie specjalnie. Chociaż jestem osobą, która urodziła się za czasów Związku Radzieckiego. Ale może miałam więcej szczęścia, ponieważ w mojej rodzinie był całkowity szlaban na wszystko, co rosyjskie, ponieważ moi dziadkowie byli bardzo uparci. Ale to wciąż przenikało. Kołysankę "Przyjdzie szary wilczek i ugryzie boczek" zna chyba każde dziecko, którego dzieciństwo przypadło na czasy Związku Radzieckiego. A rosyjskie kołysanki są groźne. Nawet w naszych, w których śpiewają: "Zostawię cię, zostawię cię", można poczuć ból rozdzierający matkę lub ojca od środka, że są zmuszeni zostawić swoje dziecko, bo nie mogą go nakarmić. W tych smutnych kołysankach rodzice zwracają się do dziecka z wielką miłością: "jesteś moją niebieską gołębicą", "jesteś moją jaskółką", "jesteś moim słońcem".

A w rosyjskich kołysankach jest ciągła groźba. I tak właśnie działają Rosjanie - poprzez zastraszanie: jeśli nie będziesz grzeczny, wyślę na ciebie stado wilków albo cię zakopię

Od kołyski uczy się, że zastraszanie innych, strach, manipulacja to coś normalnego.  

Śpij, me dziecko miłe,

Jesienią będzie inaczej,

Na trzecie imieniny,

Sedin Waniuszka umrze,

Jutro jest pogrzeb,

Pochowamy Wanię,

Wielki dzwon dzwoni [przykład rosyjskiej kołysanki - aut.]

LW: Dlaczego twoja rodzina, jak mówisz, "dała szlaban na wszystko, co rosyjskie"?

SCz: Po pierwsze, moja babcia, która mieszkała we wsi Hłuszyn w powiecie brodzkim [wieś w obwodzie lwowskim - aut.], miała w domu Rosjan [w 1941 roku pod Brodami odbyła się jedna z największych bitew pancernych - przyp. aut.]. Moja babcia często mówiła: "Nie ma nic gorszego niż Moskal", bo widziała, jak Rosjanie gwałcili dziewczyny we wsi, opowiadała mi o tym. Więc kiedy odkryto Buczę i cały ten horror, nie byłam zaskoczona. Babcia opowiadała mi o rosyjskim żołnierzu, który był brudny, głodny, obdarty, zabierał jedzenie, wypędzał ludzi z domów i maltretował dziewczynki. W czasie II wojny światowej była już na tyle dorosła (urodziła się w 1923 roku), że rozumiała, co się dzieje, i pamiętała, czego doświadczyła.

Moja babcia nazywała "wyzwolicielami" tych członków partii i żołnierzy, którzy masowo osiedlali się we Lwowie podczas II wojny światowej po jego rzekomym "wyzwoleniu". Moja babcia widziała, jak żony żołnierzy radzieckich chodziły do opery w halkach, myśląc, że to suknie wieczorowe. Widziała też, jak w 1956 roku nasi sąsiedzi (dom znajduje się tuż obok) zostali wyprowadzeni na zewnątrz przez Sowietów i rozstrzelani.

LW: W 1956 roku? Dlaczego? Jaki był powód?

SCz: Chcieli wziąć ten dom dla siebie. Jego właścicielem był architekt, reprezentant inteligencji. Mojemu dziadkowi, który zbudował dom, w którym teraz siedzimy [Sołomja mieszka w rodzinnym domu, który znajduje się w malowniczym parku Pohulanka we Lwowie - aut.], zabrano go dwa razy. I dwa razy udało mu się go odzyskać. Jak do tego doszło? Sowieci czekali, aż człowiek wykończy dom, nawet go umebluje, a potem przychodzili około 4-5 rano i mówili: "Wysiedlamy was, tu będzie przedszkole". Wszystko to jest udokumentowane w aktach mojego dziadka. To było gdzieś w latach sześćdziesiątych. W 1969 roku przyjechał tu mój ojciec. A w latach 70. zaczęły się tu rewizje i aresztowania.

Miałam 2,5 roku , gdy zmarł mój ojciec. Dobrze pamiętam jego pogrzeb

LW: Tato i rewizje. Jak wyjaśnisz osobie, która nigdy nie słyszała o Hryćko Czubaju, dlaczego KGB przychodziło do jego domu z rewizjami? Co strasznego zrobił twój ojciec?

SCz:Był prześladowany od 15. roku życia. Wtedy po raz pierwszy był przesłuchiwany. W swojej wsi Berezyny (obwód rówieński) ojciec czytał utwory poetów zakazanych przez władze sowieckie, które widziały w ich wierszach niebezpieczeństwo mogące podnieść na duchu Ukraińców. Został wydany przez swoją dziewczynę... Potem był ponownie przesłuchiwany, ponieważ czytał poezję Szewczenki w pobliżu pomnika Szewczenki.

Mój ojciec był po prostu ukraińskim poetą, który chciał pisać po ukraińsku o tym, co go bolało. I czytać ukraińskich poetów, którzy zostali zakazani

Wydawało się, że w Związku Radzieckim panuje pokój, wszystko wydaje się być w porządku. Ale jednocześnie były przesłuchania, aresztowania i wszystko było zakazane - z wyjątkiem sowieckiej propagandy.

Mojemu ojcu nie pozwolono pójść na żaden uniwersytet. Intelektualista, który był bardzo dobry w szkole, nie otrzymał wyższego wykształcenia, nie został przyjęty do instytutów, by nie rozprzestrzeniał "nacjonalistycznej zarazy". Człowiek, który znał kilka języków obcych, który potrafił cytować na pamięć Rilkego, Szekspira, Hessego, który doskonale malował, nie mógł dostać pracy. Nigdzie go nie zatrudniano - po prostu zabijano go moralnie. W warzywniaku ojciec rozładowywał wagony ze zgniłymi jarzynami, ale i stamtąd został wyrzucony, bo kierownik warzywniaka dostał telefon z "góry" i zagrożono mu, że jeśli tata dalej będzie tam pracował, warzywniak zostanie zamknięty. Wtedy babcia z trudem załatwiła ojcu pracę w fabryce mebli, w której pracowała. Błagała go: Masz małego syna, więc zarób trochę grosza". I ojciec został zatrudniony, ale pod jednym warunkiem: w fabryce nikt nie miał do widzieć; w nocy rysował plakaty gdzieś na swoim podwórku. Babcia mi opowiadała, że ojciec rozklejał na naszym podwórku szablony z napisem: "Chwała KPZR" i portretami Lenina, które świetnie rysował (później się z tego śmiał, ale musiał jakoś wyżywić rodzinę). Dziadek specjalnie postawił mu latarnię. I choć to były spokojne lata 70., 80., ojciec nadal był zabierany na przesłuchania. Pobrali mu nerki, bo wiedzieli, że ma gruźlicę nerek. W końcu go to zabiło.

LW: Jaki był cel przesłuchań?

SCz: Chcieli, by wydał swoich towarzyszy, którzy również byli zaangażowani w działalność antyradziecką.

LW: Bili go podczas tych przesłuchań?

SCz: Bili i wstrzykiwali psychotropy.

LW: Byłaś bardzo młoda, kiedy zmarł. Tak naprawdę go nie znałaś...

SCz: Miałam 2,5 roku, ale dobrze pamiętam jego pogrzeb: jak byłam ubrana, zapachy, wieńce, niektóre rozmowy. Pamiętam, jak całowałam go ostatni raz, babcia podniosła mnie i powiedziała: "Pocałuj tatę po raz ostatni". Myślałam, że to sen. Jako dorosła zaczęłam analizować to z psychoterapeutą, a potem opowiedziałam babci moje wspomnienia. I wtedy zdałam sobie sprawę, że te wrażenia zostały po prostu odciśnięte w mojej dziecięcej głowie.

LW: Czy kiedykolwiek wyjaśniono Ci, dlaczego Twój ojciec odszedł?

SCz: Mama powiedziała tylko, że był bardzo chory. W rzeczywistości była to dla mnie wielka trauma, ponieważ nikt z dorosłych w tamtym czasie nie wyjaśnił mi, co się stało. A teraz, w czasach wojny, ta kwestia jest bardzo istotna: wyjaśnianie dzieciom śmierci ich rodziców na froncie.

LW: Jakiej rady udzieliłabyś kobietom, których mężowie zginęli na froncie. Jak powinny wyjaśniać tę stratę swoim dzieciom, by nie przeszły przez tę samą ścieżkę poszukiwania ojca, przez którą przeszłaś Ty?

‍SF: Być szczerym, przede wszystkim przed samym sobą. Jeśli ten człowiek był ideałem, to dziękuj Bogu, że mieliście te chwile razem. Spróbuj pokazać dziecku całe piękno jego ojca.

W żadnym wypadku nie powinnaś manipulować dzieckiem, mówiąc: "Przez to, co robisz, twój tata przewraca się w grobie", "O ty taki siaki, za co umarł twój tata?!". To tylko pogłębia traumę

Musisz też zrozumieć, że dziecko bardzo głęboko odczuwa tę stratę. Więc nie odwracaj się od niego. Ile razy będzie pytać: "Gdzie jest mój tata? Dlaczego nie żyje?" - tyle razy mu wyjaśniaj i mów do niego, tylko nieagresywnie! Powiedz: "Mnie też jest ciężko, bo ja też go straciłam", żeby dziecko też poczuło, że nie jesteś kamieniem, nie jesteś wszechmocna, że też się martwisz, że je rozumiesz. Ale bądź też ofiarą, choć to bardzo trudne.

Wydaje mi się, że potrzeba teraz wiele pracy, aby pomóc każdej rodzinie we właściwy sposób. Bo każda rodzina doświadcza straty w szczególny sposób.

LW: Kiedy już byłaś dorosła, zaczęłaś przywracać imię Hryća Czubaja ukraińskiej kulturze, publikując zbiory jego wierszy, oprawiając je muzyką i inicjując filmy dokumentalne o nim. To był Twój sposób na poznanie ojca. Czy powiedziano ci, jaki był jako dziecko?

SCz: Praktycznie nic mi nie powiedziano. Był wielkim poetą - i to wszystko. Jaki był? Co lubił jeść? Co lubił nosić? Jak się śmiał? Czy w ogóle mnie kochał? O tym, że ojciec mnie kochał, dowiedziałam się na początku tego roku, kiedy Taras i ja rozmawialiśmy o naszej stracie ojca po raz pierwszy od dziesięcioleci. Brat powiedział mi, że kiedy się urodziłam, ojciec się rtozpromienił - po raz pierwszy od więzienia, po przesłuchaniach w latach 1972-73. Taras przyznał, że te lata były czarne w naszej rodzinie: "Jak tylko się urodziłaś, ojciec się odrodził. To było tak, jakby się zapalił". Urodziłam się w 1979 roku.

Przez całe życie Sołomja Czubaj starała się dowiedzieć czegoś więcej o swoim ojcu, jego życiu i losie. Zdjęcie: archiwum prywatne

LW: Jak się czułaś, gdy usłyszałaś te wspomnienia brata?

SCz: Zrobiło mi się bardzo ciepło na sercu... W końcu porozmawialiśmy z bratem o traumie związanej ze stratą. Zrozumiałam ojca lepiej: co, dlaczego i jak. A co najważniejsze, zrozumiałam, że ktoś mnie kochał tylko dlatego, że się urodziłam, że byłam chciana!

No items found.

Prezenterka telewizyjna, dziennikarka, scenarzystka, felietonistka. Studiowała dziennikarstwo na Lwowskim Uniwersytecie Narodowym im. Iwana Franki. Była specjalną korespondentką krajowych kanałów telewizyjnych, w tym korespondentką kanału Inter TV w Warszawie. Pracowała jako prezenterka w kanałach informacyjnych TV Channel 24, Pryamyi i Ukraine 24. Podczas inwazji na pełną skalę dołączyła do zespołu kanału Espresso TV, gdzie prowadziła maraton informacyjny poświęcony wojnie Rosji z Ukrainą. Również w czasie pełnej inwazji zaczęła komentować wydarzenia w Ukrainie w polskich stacjach telewizyjnych i radiowych. Jest współpracowniczką Gazety Wyborczej i Wysokich Obcasów. Jest współautorką scenariusza filmu dokumentalnego "Kvitka Tsysyk Kvitka. Głos w jednym egzemplarzu" (2013), który zdobył kilka nagród, a także scenariusza do projektu dokumentalnego "10 dni niepodległości" (2021). Była głosem programu Ukraine Speaks (ukraiński kanał telewizyjny), a jako wolontariuszka projektu Talking Books czyta książki z programu szkolnego dla dzieci niedowidzących. W ramach projektu żony prezydenta Ukrainy Oleny Zelenskiej, mającego na celu wprowadzenie ukraińskojęzycznych audioprzewodników, jej głos można usłyszeć w audioprzewodniku po zamku w Edynburgu.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
dron, operator, żołnierz

Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę? 

"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.

Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.

Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?

Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.

Okoliczni mieszkańcy przechodzą przez zniszczony most w Bachmucie, 7 października 2022 r. Zdjęcie: Yasuyoshi CHIBA/AFP

Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.

Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.

Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?

Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go). 

Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.

Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.

Rekruci 3. Brygady Powietrznodesantowej na szkoleniu w obwodzie kijowskim, wtorek, kwietnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Vadim Ghirda

Straciliście wszystkich?

Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.

Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy

Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona! 

W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku. 

Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe? 

Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.

A później?

Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.

Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.

Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas

A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.

Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?

Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też. 

Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.

Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
Ćwiczenia na jednym z poligonów pod Kijowem, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP

W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?

Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa. 

Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.

Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza

Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.

Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.

20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Снайперка Анастасія Савка: «Я ховалась у норі, де розкладались трупи росіян»

Ексклюзив
20
хв

Paweł Kowal: Żołnierze KRLD w wojnie z Ukrainą to dowód na plan większej wojny

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress