Opinie
Ważne zjawiska i wydarzenia oczami tych, którym ufamy i których słuchamy

Europa małych Trumpów
Jest coś symbolicznego w fakcie, że przywódcy UE zbierają się w Budapeszcie na nadzwyczajnym szczycie Unii Europejskiej poświęconym, obok sytuacji w Ukrainie, także zwycięstwu Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA.
Jeszcze wczoraj Viktor Orban mógł być uważany za postać marginalną, której przewodniczenie węgierskiej prezydencji w UE należało po prostu przeczekać, jak przeziębienie. Dziś jednak niemal każdy europejski przywódca marzy o tym, by zostać „zarażonym” przez Orbana. W końcu węgierski premier jest chyba jedynym spośród nich, który regularnie prywatnie spotyka się z Trumpem. I zdecydowanie jest jedynym, z którym Trump entuzjastycznie spotyka się na wiecach wyborczych. Bo trumpowa wizja Europy ma twarz Orbana.
Można oczywiście zignorować ten obraz, ale prezydentury Trumpa nie da się przeczekać, jak przeziębienia
Na powrót byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych do Białego Domu również trzeba będzie zareagować, ponieważ powrót ten oznacza prawdziwy triumf trumpizmu jako nowej ideologii amerykańskiej prawicy (lub, jeśli użyjemy europejskich standardów, skrajnej prawicy).

W tej ideologii nie ma zbyt wiele miejsca na euroatlantycką solidarność i wspólne wartości demokratyczne. 5 listopada konfrontacja między demokracjami i dyktaturami, która definiuje naszą przyszłość, nabrała nowego wymiaru. Są demokracje. Są dyktatury. I jest jeszcze Donald Trump, który został wybrany na prezydenta przez wyborców najsilniejszej demokracji świata i który najwyraźniej nie wierzy, że obrona demokracji jest ważną misją Ameryki zarówno w polityce wewnętrznej, jak zagranicznej.
Europejczycy mają w tej sytuacji dwie opcje.
Pierwszą jest uświadomienie sobie malejącej roli Stanów Zjednoczonych jako głównego mocarstwa w demokratycznym świecie i gwaranta bezpieczeństwa powojennej Europy oraz zastanowienie się nad własną rolą. Wielu polityków na kontynencie już o tym mówi. Polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wezwał Europejczyków do wzięcia większej odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo. Podobnie zrobił francuski minister ds. europejskich Benjamin Haddad, który wezwał Europejczyków do uznania, że nie mogą już dłużej polegać na kaprysach amerykańskiej polityki, nawołując do poważniejszej europejskiej współpracy obronnej. „Koniec historii” dobiegł końca, powiedział sarkastycznie francuski minister.
Jest jednak inny sposób na przetrwanie: stać się „trumpistami”, by utrzymać uwagę i szacunek Trumpa. Dlatego w środowisku skrajnie prawicowych partii w Europie można zaobserwować entuzjazm wobec zwycięstwa byłego i przyszłego prezydenta USA
Oczywiście nie chodzi tu tylko o Orbana. Wystarczy spojrzeć na posty liderów skrajnie prawicowych partii politycznych w mediach społecznościowych, by zrozumieć, jak wielkie jest wśród nich poczucie zwycięstwa. Skrajna prawica wzmocniła już swoją pozycję zarówno w Parlamencie Europejskim, jak w parlamentach krajowych. Prawicowe partie w Holandii, Austrii czy we Włoszech wygrywają wybory, tworzą rządy i przewodzą swoim parlamentom... Jeszcze przed zwycięstwem Trumpa można było mówić o ich rosnącej roli. Teraz, gdy jedna z nich triumfalnie – bo to jest triumfalne zwycięstwo – wygrała wybory w Stanach Zjednoczonych, prawicowcy mają nadzieję, że europejscy wyborcy, przestraszeni wizją rozwodu z Ameryką, sami wprowadzą ich na salony władzy.
Ponadto skrajnie prawicowi politycy mogą nie tylko zadowolić Trumpa, ale także robić rzeczy, których „tradycyjni” liberałowie czy konserwatyści nie chcą już robić. Mogą zawrzeć układ z Władimirem Putinem.


Trump wziął rewanż. Lekcje dla Polski i Ukrainy
Sądząc po szybkości, z jaką światowi przywódcy pospieszyli pogratulować zwycięzcy wyborów w USA, napięcie już jest. Najpewniej doszli do wniosku, że lepiej mieć dobre stosunki z nieprzewidywalnym Trumpem niż żadne.

Warto zauważyć, że prezydenci Ukrainy i Polski byli jednymi z pierwszych, którzy pogratulowali zwycięzcy, i zrobili to w bardzo przyjaznym tonie. Dlaczego tak się stało? Na długo przed wyborczą kulminacją Trump dał jasno do zrozumienia, że Europa musi aktywniej inwestować we własne bezpieczeństwo własne pieniądze, bo nie będzie już darmowego lunchu z Waszyngtonu. Logiczne jest więc, że wschodnia flanka NATO i Ukraina będą musiały przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości geopolitycznej. To potencjalnie terytoria frontowe między Zachodem a całą „osią zła” – i dobrze, że przywódcy tych krajów otwarcie o tym mówią.
Trump zdecydowanie nie jest prorosyjskim politykiem, jak sądzą „eksperci” z mediów społecznościowych. Jest skandalistą, egoistą, jest nieprzewidywalny. Takich polityków na kontynencie europejskim już nie ma – po zakończeniu zimnej wojny wyginęli jak mamuty

Kampania wyborcza do Kongresu przeciwko Kamali Harris i Demokratom wyraźnie pokazała, że Trump jest zdeterminowany i nie cofnie się przed niczym. Smażył frytki, jeździł śmieciarką, odpalił nawet historię z wiewiórką Peanut, którą odebrano właścicielowi i poddano eutanazji z powodu przepisów uchwalonych przez Demokratów. Putin i Xi Jinping, którzy pozycjonują się jako samce alfa, mają prawdziwego konkurenta.
Pierwszą rzeczą, która przychodzi na myśl po ogłoszeniu wyników wyborów, jest to, że nowy-stary prezydent USA z pewnością nie będzie grał na przedłużającą się eskalację, jak robił to jego poprzednik Joe Biden
Powinniśmy spodziewać się drastycznych decyzji i przygotować się na nie. To, czego Trump nie zrobi, to celowe przyczynianie się do przedłużania wojny. Jest zdeterminowany, by poradzić sobie z problemami wewnętrznymi, a nie tworzyć drugiego Afganistanu, który stał się wizerunkową porażką USA. Co, nawiasem mówiąc, zainspirowało Putina do przygotowania inwazji na Ukrainę, a Xi – do zgody na nią.
Czy warto więc posypywać głowy popiołem i krzyczeć: „jestem w żałobie!” i „wszystko stracone!”? Absolutnie nie. Bo nie wiadomo, czy byłoby lepiej, gdyby wygrała Harris. Kilka tygodni temu sztab kandydatki Demokratów opublikował listę osób, które miałyby być w jej gabinecie odpowiedzialne za sektor bezpieczeństwa i obrony. Lwia część z nich pochodzi z ery Baracka Obamy, którego geopolityczne działania zainspirowały Putina do podzielenia świata na dwie części.
Ponadto, jeśli spojrzymy na panią Harris trzeźwo, musimy przyznać, że ma ona niewielkie doświadczenie we współpracy z Europą Wschodnią. Nie była poważnie zainteresowana ukraińską wojną, która trwa już od jedenastu lat. O naszej walce i perspektywach zaczęła mówić sensowne rzeczy dopiero podczas debaty z Trumpem – i trudno powiedzieć, czy to było szczere, czy tylko przygotowane przez zręcznych technologów politycznych.
Jeszcze na etapie partyjnych prawyborów w lutym 2024 r. Trump mówił o tym, jak w przeszłości ostrzegał kraje NATO, że zostaną zaatakowane przez Rosję, jeśli nie zwiększą swoich wkładów do Sojuszu. W tym czasie Polska była bodaj jedynym krajem, który odpowiedział, że słyszał to już wcześniej – i od ośmiu lat wydaje 4% PKB na własną armię.
Zwycięstwo Trumpa w Stanach Zjednoczonych jest sygnałem, że era gratisów i zrzucania odpowiedzialności na innych dobiegła końca
Teraz politycy w każdym kraju leżącym w pobliżu Rosji powinni zastanowić się, czy wydawać pieniądze na transpłciowe toalety, czy na broń. Kiedy więc Polska ma przejąć przewodnictwo w Radzie UE na kolejne sześć miesięcy, ma pełne prawo zapytać swoich zachodnich sąsiadów: a co z wami? Czy nadal polegają na parasolu nuklearnym Waszyngtonu, czy też wciąż liczą to, co pozostało w ich własnych arsenałach?

Ironią losu jest, że po oficjalnym ogłoszeniu wyników wyborów Wołodymyr Zełenski może zapytać Trumpa, gdzie jest ten koniec wojny w ciągu 24 godzin. Wybór Trumpa może przyspieszyć zamrożenie obecnej wojny w Ukrainie do lepszych czasów – kiedy pójdziemy do urn i wybierzemy najlepszą silną drużynę. Ten nowy rząd powinien zdecydowanie wziąć pod uwagę to, że los Ukrainy jest w naszych, ukraińskich rękach. I że żadna ilość nowoczesnej broni nie pomoże, jeśli na zapleczu będziemy mieli kryzys rządzenia.
Te oceny pokrywają się z poglądami Donalda Tuska. W 2025 roku Polska wybierze swojego nowego prezydenta, który musi mieć odpowiedź na trudne pytanie o to, co zrobić, gdy zapuka Rosja – a nie tylko promiennie uśmiechać się z billboardów. Tusk bardzo trafnie wypowiedział się na portalu społecznościowym X na temat politycznego tsunami w Stanach Zjednoczonych:
„Harris czy Trump? Niektórzy twierdzą, że przyszłość Europy zależy od amerykańskich wyborów, podczas gdy zależy ona przede wszystkim od nas. Pod warunkiem, że Europa w końcu dorośnie i uwierzy we własne siły. Niezależnie od wyniku, era geopolitycznego outsourcingu dobiegła końca”.
Z Trumpem na pewno nie będzie nudno
I jak na ironię, ci, którzy nie chcą płacić za własne bezpieczeństwo i dostosować się do nowych realiów, swoimi poczynaniami będą przypominać małego Kevina z drugiej części filmu „Kevin sam w domu” – kiedy możesz odbyć prowadzić przyjacielską pogawędkę (z Trumpem) w lobby, a nawet chować się w luksusowych pokojach, ale w końcu i tak się okaże, że twoja karta bankomatowa nie działa, a rachunek za to wszystko zapłacą rodzice.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji.





Wybór, który zmieni przyszłość
Kiedy byłam małą dziewczynką, mój dziadek i ja bawiliśmy się w taką grę. Mówiłam do niego: „Dziadku, jadę do Ameryki”. A on odpowiadał: „Jedź! A potem zabierzesz mnie do siebie”. Albo: „Nie jedź! Jak mam tu żyć bez ciebie?”.
Mój dziadek zmarł w listopadzie w 2011 roku. Teraz jest listopad 2024 roku, a ja jestem w Ameryce. To czas, kiedy Amerykanie dokonują historycznego wyboru: dla siebie i dla całego świata.
Nigdy byś nie uwierzył, dziadku, że oni, przedstawiciele najbardziej wpływowego kraju, którzy do niedawna nie wiedzieli, gdzie na mapie jest Ukraina i kim są Ukraińcy, pewnego dnia będą nas podziwiać i wspierać
„Welcome to United States. Wow! Jesteś z Ukrainy?!” – tak zaczyna się moja niezbyt długa rozmowa z czarnoskórym urzędnikiem kontroli paszportowej na lotnisku w Miami. Jestem pewna, że jeszcze kilka lat temu podejrzliwie obracałby mój paszport z trójzębem na wszystkie strony, nie wierząc, że przyjechałam do Ameryki w podróż służbową, by relacjonować wybory, a nie osiedlić się tutaj na stałe. Ale teraz, dziadku, mówi: „Jesteście dzielnym narodem! Przeciwstawiacie się tak wielkiemu złu jak Rosja! Jesteśmy z wami! Trzymajcie się!”. A potem wzdycha ze smutkiem: „Ale kto wie, co będzie po tych wyborach...”. Nie ukrywa, po czyjej jest stronie. Nie lubi Trumpa. „To zły człowiek – mówi – i przyjaźni się ze złymi ludźmi”. Ale jest mało prawdopodobne, aby wszyscy na Florydzie, która od połowy ubiegłego wieku w większości głosuje na Republikanów, myśleli tak jak on.

„Harris jest do niczego! Ona nie zakończy wojny w Ukrainie! Ale Trump to inna sprawa” – twierdzi ukraińska imigrantka, która osiedliła się na Florydzie w latach 90. Ma amerykańskie obywatelstwo i dokonała już wyboru w przedterminowym głosowaniu.
Ukraińcy w USA, podobnie jak Amerykanie, są podzieleni na dwa obozy

Ci, którzy przybyli tu jako uchodźcy lub wyemigrowali do USA w ostatnich latach, popierają Harris. Ci, którzy przeprowadzili się do Ameryki wcześniej, w większości konsekwentnie głosują na Republikanów. Obu łączy fakt, że zależy im na Ukrainie i obawiają się, czy nadal będzie miała wsparcie Ameryki.

„Przywieź nam z Ameryki dobre wieści” – czytam w SMS-ie od przyjaciół z Ukrainy. My naprawdę potrzebujemy dobrych wieści, bo na linii frontu jest piekło. Rosjanie codziennie ostrzeliwują nasze miasta. I czasami myślę: jakie to szczęście, że ty, dziadku, dziecko wojny, nie doczekałeś tej chwili.
A czasem żałuję, że nie dożyłeś chwili, gdy monitor w samolocie niemieckich linii lotniczych w końcu pokazuje „Kyiv” zamiast „Kiev”, a ich pracownik, choć z akcentem, w końcu mówi „дякую!” zamiast „спасібо”

To może się wydawać drobnostką, ale jest tak cenne! Lecz najważniejsze jest, by nie zapomnieć, jaką cenę za to płacimy! Wciąż płacimy... I jak ważne jest, by nie stracić tego, co już zyskaliśmy.

Lesia Wakuliuk z USA specjalnie dla Sestry.eu


Jak Kreml sprzedaje iluzję lepszej Rosji za pośrednictwem Carrie Bradshaw
Pod koniec października niemal wszystkie magazyny modowe i inne mainstreamowe media pokazywały zdjęcie słynnej aktorki Sarah Jessiki Parker. Była ubrana jak kultowa postać Carrie Bradshaw z serialu „Seks w wielkim mieście” i miała przy sobie nową książkę „Patriota” – pośmiertnie wydane pamiętniki Aleksieja Nawalnego. Każdy, kto oglądał ten hitowy serial telewizyjny z końca lat 90., pamięta Carrie jako gorącą dziewczynę bez kompleksów, która nauczyła kobiety dwóch rzeczy: nie wstydzić się kochać dobre buty i nosić ultracienkie prezerwatywy w torebce. Tyle że podczas emisji sześciu sezonów serialu i dwóch filmów fabularnych na jego motywach nowojorska felietonistka nie przejawiała większego zainteresowania polityką – jeśli nie liczyć jej krótkiego romansu z lokalnym politykiem.

Dlatego fakt, że nowy propagandowy hit rosyjskich liberałów natychmiast otrzymał reklamę natywną w popularnym serialu telewizyjnym, jest nieco niepokojący. Czytamy oficjalną notkę promocyjną książki, a tam czarno na białym stoi: „’Patriota’ Nawalnego zawiera manifest transformacji Rosji, który obejmuje wolne wybory, zgromadzenie konstytucyjne, decentralizację i orientację europejską”. To rzekomo ostatni wpis w dzienniku lidera rosyjskiej opozycji, powstały na kilka tygodni przed jego śmiercią.
Przynęta dla amerykańskich elit jest więc więcej niż oczywista: wzbudzić litość i sprzedać iluzję pięknej Rosji, która po śmierci Putina na pewno się nawróci i zwesternizuje
Od opublikowania zdjęcia Parker minęło kilka tygodni, a postawa zachodnich intelektualistów: „na cholerę nam to było” – rozkwita w najlepsze. Prasa doniosła ostatnio o bardzo interesującej sprawie: tak zwana rosyjska opozycja kupiła dom… w pobliżu Białego Domu. Za dwa miliony dolarów pochodzących z kieszeni tajemniczych sponsorów. Oto „przedstawiciele oporu wobec reżimu Putina”.
Ta ostoja rosyjskiego liberalizmu będzie stacjonować ledwie dwie przecznice od Kapitolu. Na trawniku przed jej siedzibą powiewać będą trzy flagi: flaga biało-niebiesko-biała (używana przez niektórych rosyjskich opozycjonistów od czasu wybuchu wojny na pełną skalę na Ukrainie), flaga UE i flaga NATO. Według pomysłodawców są to „przyszli partnerzy Rosji po obaleniu reżimu Putina”. Niezłe widowisko dla pracowników Białego Domu, którzy codziennie na rowerach będą dojeżdżać do pracy.
Plan zakłada organizowanie regularnych wydarzeń rosyjskiej opozycji: seminariów, dyskusji, zbiórek pieniędzy, spotkań z amerykańskimi politykami. A pierwszym publicznym wydarzeniem będzie „debata Demokratów i Republikanów na temat polityki nowej administracji wobec wojny w Ukrainie”. Ani słowa o wycofywaniu wojsk z terytorium napadniętego państwa, płaceniu reparacji czy grożeniu Polsce i Litwie, że staną się kolejnymi trofeami.

Możemy jasno stwierdzić, że Rosja stara się narzucić Stanom Zjednoczonym swoją agendę w kwestii wojny w Ukrainie. A potem spróbuje zrobić to, co robiła od upadku ZSRR – zaprezentować się jako główny arbiter pokoju, bezpieczeństwa i handlu w Europie Wschodniej.
Kiedyś to Amerykanie ratowali Rosjan przed śmiercią głodową, w trudnych latach dziewięćdziesiątych wysyłając im np. kontenery z kurczakami, popularnie zwane „udkami Busha”.
Dzisiejsza Rosja doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że każdy dzień wojny w Ukrainie kosztuje ją coraz więcej straconych uścisków dłoni – nawet jeśli ukłony sekretarza generalnego ONZ Antonio Guterresa nad bochenkiem chleba na szczycie BRICS nie są zmyłką. Dlatego użyje wszystkich metod, wciskając światu swój żal, odrobinę nostalgii i więcej złudzeń, że to się już nigdy nie powtórzy. Po prostu zapomnijmy o wszystkim, znieśmy sankcje i maszerujmy prosto do NATO i UE.
Rosja nigdy nie szczędziła pieniędzy na oszustwa i manipulacje, na pompę i celebrę, na nagrody dla rosyjskich opozycjonistów za granicą – którzy nie mają pojęcia, jak wygląda życie typowego Rosjanina w głębi kraju
Problem jest oczywisty: Rosjanie kupują sobie PR w popularnych programach telewizyjnych i domy na przyszłe rezydencje pod nosem Białego Domu. W tym kontekście warto pomyśleć, co kraje Europy Wschodniej, które zawsze były rozdzierane przez Moskwę, mogą zaoferować jako antidotum. Być może powinniśmy mieć własną ruderę o przecznicę od Kapitolu, gdzie moglibyśmy prowadzić dyskusje z polskimi i ukraińskimi intelektualistami, którzy mieszkają u siebie, bo nie są politycznymi emigrantami na stypendiach.
Oczywiście jest to nowe wyzwanie dla Polski i Ukrainy, przeciwko którym będzie sprzedawana idea ulepszonej Rosji po zastąpieniu obecnego dyktatora kimś przystojnym i brodatym. Cel tej akcji jest prosty: sprawić, by zachodni przywódcy zapomnieli o swoim przeorientowaniu się na Polskę i Ukrainę jako główne filary Europy Wschodniej – i ponownie spróbowali zrobić z maniaka różowowłosego anioła.
Zdjęcia z dzieciństwa Hitlera, Stalina i Putina pokazują, że oni wszyscy byli słodkimi dziećmi. Tyle że to nie powstrzymało ich przed zabiciem milionów ludzi i zniszczeniem granic.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji





Przygody Amerykanki we Wrocławiu
W Ameryce oczekuje się, że dla studenta college'u semestr za granicą będzie jednym z najważniejszych doświadczeń życiowych. Twoje babcie, ciotki, przyjaciele, a nawet dziwny sąsiad na ulicy – wszyscy powiedzą ci, jak ważny dla nich był semestr za granicą. A jeśli nigdy nie wyjeżdżali z USA, powiedzą, jak bardzo zazdroszczą ci przygód, które z pewnością nadejdą. Bo ogólnie rzecz biorąc, istnieje wiele oczekiwań co do tych zagranicznych wojaży.
Wyruszając do Polski zadaję więc sobie pytanie: czy po czterech miesiącach w Polsce będę już inną osobą?
Na lotnisku z oddali przesyłam buziaki moim rodzicom. Porozmawiamy, gdy będę już w moim pokoju – w polskim akademiku.
Budzę się po całym dniu podróży. Otwieram oczy i wyglądam przez okno samolotu – lądujemy we Wrocławiu, moim domu na następne cztery miesiące. Z lotniska biorę taksówkę, po drodze chłonąc pierwsze wrażenia z nowego miasta i kraju. Dorastałam w małym miasteczku w Kolorado, w domu pośród gór, które otaczały całą naszą malowniczą dolinę. Patrzę przez okno taksówki i zdaję sobie sprawę, że to nowe miasto mnie zmieni.

Po dotarciu do akademika kładę się do łóżka, licząc na głęboki sen po długiej podróży. Ale to nie takie łatwe. Przez okna, otwarte z powodu upału, do moich uszu docierają dźwięki miasta. Samochody trąbią na siebie, jakby się kłóciły, psy szczekają na całe gardło, moje łóżko porusza się wraz z tramwajami jeżdżącymi tam i z powrotem po Wrocławiu. W domu słyszałam świerszcze i od czasu do czasu samochód. Tutaj, w centrum Wrocławia, moje uszy są zanurzone w kakofonii dźwięków.
Budzę się w innym świecie. Wszystko wydaje się być do góry nogami
Na moim łóżku są dwa koce zamiast jednego. Gniazdka w ścianach są inne niż w Stanach Zjednoczonych. Nie rozumiem, dlaczego nie możemy sprawić, by tego rodzaju rzeczy były takie same na całym świecie. Dlaczego nie potrafimy ustandaryzować gniazdek? Gdy wychodzę z akademika, widzę jasnozielony neon. Co to jest „Żabka”? I dlaczego jest ich tu tak wiele? Po prostu opanowały miasto. Co sto metrów napotykam kolejny jaskrawo oświetlony sklep.
Po otrzymaniu karty miejskiej wsiadam do tramwaju. Niespodzianka: nikt jej nie sprawdza. Byłam bardzo zaskoczona, gdy się dowiedziałem, że moja karta będzie sprawdzana tylko okresowo. Wygląda na to, że wszyscy tutaj sobie ufają.

Jeszcze nigdy nie mieszkałam w miejscu o tak długiej historii. W pierwszym tygodniu studiów dowiedziałam się o dawnych królestwach, które podzieliły ziemie Polski w XVIII wieku, i o tym, że 80% miasta, w którym teraz mieszkam, zostało zniszczone pod koniec II wojny światowej. Każdy mój krok to dotykanie historii, wszystko tutaj jest nią owiane.
Nie czuję, by to miasto było zaczarowane. Ale czuję, jak jego ceglane mury wyciągają do mnie ręce, próbując nie dać o sobie zapomnieć
Niektóre rzeczy pozostają jednak takie same. Transport i przepływ ludzi – taki sam jak na przykład w Nowym Jorku. Głowy spuszczone, oczy spuszczone – nikt się nie zatrzymuje, by się przywitać. Każdy jest zbyt zajęty swoim życiem. Małe rzeczy, takie jak koce i gniazdka, wydają mi się zupełnie inne, ale ludzkie doświadczenie pozostaje takie samo.
Przyzwyczajenie się do nowego miasta zawsze jest wyzwaniem, ale kiedy leżę w łóżku, tym razem czuję, że kojący hałas Wrocławia zaczyna mnie usypiać.

Z niecierpliwością czekam na przygody w całej Polsce. Czuję się otwarty na to, by nowy kraj zmienił moje życie.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum autorki


Uchodźcy bez wykształcenia: gdzie są ukraińskie szkoły za granicą?
Kiedy mówimy, że musimy sprowadzić Ukraińców z Europy, w pierwszej kolejności myślimy o kobietach.
Oto nasza obecna sytuacja demograficzna: dwie trzecie przymusowych ukraińskich migrantów za granicą to kobiety w wieku produkcyjnym i w wieku rozrodczym. Są one złotym zasobem zarówno dla starzejących się narodów Europy, jak dla Ukrainy.
Ale teraz, w trzecim roku wielkiej wojny, która potrwa nie wiadomo, jak długo, nadszedł czas, by pomyśleć o dzieciach i nastolatkach, którzy wciąż opuszczają Ukrainę. Jak mogą zachować swoją tożsamość, aby, kiedy nadejdzie czas, wybrali Chersoń, Połtawę i Czernihów zamiast Wrocławia, Ostrawy czy Marienburga?
Na początku inwazji najbardziej emocjonalnie reagowały dzieci, które rodziny wywiozły za granicę. Często żądały od rodziców: chcemy wrócić.
Co się zmieniło? Ile mamy czasu, by powstrzymać ich asymilację? I dlaczego nasz rząd po raz kolejny zrzucił odpowiedzialność na barki tych, którym na tym zależy? Gdzie jest ukraińska edukacja za granicą?

Trzydziestoletnia Nadia Mirosznyczenko chętnie wróciłaby do Ukrainy, ale nie może jeszcze nawet odwiedzić swoich rodziców, bo boi się ataków rakietowych. Na razie zamieszkała na przedmieściach Wrocławia – ze swoją siedmioletnią córką, którą wysłała do polskiej szkoły.
Przestraszyła się, kiedy jej dziecko zaczęło zapominać język ukraiński. Dzieci znacznie łatwiej niż dorośli przystosowują się do obcych środowisk. Nadia postanowiła więc posłać córkę do ukraińskiej szkoły sobotniej. Chociaż jest to szkoła weekendowa i uczęszczanie do niej wymaga dalekich dojazdów, Nadia uważa, że warto. Jej dziecko przebywa w rodzimym, ukraińskojęzycznym, środowisku, więc nie grozi mu asymilacja. Nadia wierzy, że nadejdzie dzień, w którym będzie mogła bezpiecznie odwiedzić nie tylko swoich rodziców w Chmielnickim, ale także rodzinny Charków, który każdego dnia jest niszczony przez Rosjan.
Dlaczego charkowianka, podobnie jak miliony innych Ukraińców za granicą, ma pretensje do ukraińskiego rządu? Przyjrzyjmy się jednej sprawie: edukacji dzieci przymusowych migrantów.
Szkoła wieczorowa, do której Nadia wysłała swoją córkę, jest inicjatywą publiczną. Należy do Centrum Ukraińskiej Kultury i Rozwoju. Jego projekty są mocno wspierane przez władze Wrocławia. Już przed inwazją Ukraińcy stanowili 10% ludności tego miasta. Gdzie są wysiłki naszych władz w tej kwestii?
I kolejny ciekawy projekt: „Pierwsza ukraińska szkoła w Polsce”, która w 2022 r. rozpoczęła działalność w Krakowie [pod egidą fundacji „Niezłomna Ukraina” – red.]. Od tego czasu takie dzienne szkoły dla ukraińskich dzieci zostały otwarte w dwóch kolejnych dużych miastach Polski: Warszawie i Wrocławiu. Istnieje również 9 centrów edukacyjnych.
Liczba Ukraińców poza granicami Ukrainy jest obecnie tylko nieco niższa niż w Ukrainie. Według najbardziej ostrożnych szacunków jest ich ponad 25 milionów. W kraju pozostało 31 milionów. Ukraińska diaspora nigdy nie była tak liczna
Aby zachować naszą tożsamość, musimy trzymać się razem, nawet jeśli niektórzy z tych ludzi nie wrócą.
Kiedy Ukraińcy przybywali do nowych krajów, pierwszą rzeczą, którą budowali, były świątynia i szkoła. Cerkiew to nasz duch, a szkoła to nasz umysł. Razem tworzą kod kulturowy, który chroni nas przed asymilacją.
Nic więc dziwnego, że pierwszą rzeczą, jaką Ukraińcy zrobili w Polsce, było stworzenie sieci szkół, które obecnie prowadzą nie tylko zajęcia dzienne, ale także wieczorowe. Przydałoby im się trochę więcej wsparcia ze strony państwa, a następnie – skalowanie tego doświadczenia na inne kraje
I nie chodzi nawet o pieniądze, których tradycyjnie brakuje, ale o pomoc w komunikacji z urzędnikami z innych krajów.
Na przykład dyrektor „Pierwszej ukraińskiej szkoły w Polsce” spędził dziewięć miesięcy, pukając do drzwi polskiego Ministerstwa Edukacji, by uzyskać pozwolenie na nauczanie ukrainistyki. Myślicie, że ukraińskie Ministerstwo Edukacji w jakikolwiek sposób pomogło? A może nic nie wiedziało o istnieniu takiej inicjatywy? Nie, ta wymówka nie działa. Wiedziało, a nawet chwaliło tę inicjatywę.
I mamy niesamowity rezultat: właśnie w tych dniach wspomniana szkoła zdobyła nagrodę Worlds Best School Prizes, najbardziej prestiżową globalną nagrodę w dziedzinie edukacji szkolnej.
Jednak tylko założyciele tej szkoły wiedzą, przez co musieli przejść, pozbawieni wsparcia ukraińskich władz. Poważnie rozważali nawet zamknięcie projektu
Wydaje się, że ukraińskie Ministerstwo Edukacji nie musi nawet myśleć: wystarczy wziąć ten algorytm, który już działa, i otworzyć podobne szkoły w Pradze, Berlinie i Londynie. Wszędzie tam, gdzie jest nowa diaspora, która chce, by jej dzieci pozostały Ukraińcami.
Tymczasem co mamy w zamian? W trzecim roku inwazji na pełną skalę ukraińskie Ministerstwo Edukacji w końcu zdecydowało się opracować kursy ukrainoznawstwa dla szkół zagranicznych. I to wszystko. Na dodatek zrobiono to dopiero po fali krytyki dotyczącej ograniczenia edukacji na odległość dla Ukraińców za granicą. Przygotowałem na ten temat szczegółowy materiał.
Dobrze, że przynajmniej program, z którego korzystają setki naszych dzieci w „Pierwszej ukraińskiej szkole w Polsce”, został uznany przez nasze Ministerstwo Edukacji – nawiasem mówiąc, podobnie jak przez polskie. Uczniowie otrzymają więc certyfikaty dwóch krajów jednocześnie.
Latem zgłosiłem projekt ustawy o podstawach polityki demograficznej państwa. Wśród różnych narzędzi zaradzenia kryzysowej sytuacji jest w nim propozycja utworzenia odrębnej agencji.
W końcu sytuacja jest taka, jak przysłowiu: gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść
Władze odrzuciły jednak mój pomysł. Ogłosiły, że stworzą Ministerstwo ds. Powrotu Ukraińców. W mojej wersji powinno to być Ministerstwo Demografii i Diaspory.
Musimy zrozumieć, że nie wszyscy nasi rodacy wrócą do kraju. Ale ci ludzie, ci młodzi Ukraińcy, którzy teraz chodzą do polskich, czeskich czy niemieckich szkół, będą naszymi sojusznikami we wspólnym domu Unii Europejskiej. Albo nie będą – jeśli nie zachowamy ich tożsamości.
Pięć tysięcy książek dla naszych dzieci, które zostały zebrane w „Pierwszej ukraińskiej szkole w Polsce”, powinno być sfinansowane przez państwo. To drobnostka w porównaniu z przyszłym efektem. Jednak by tak się stało, ukraiński rząd musi w końcu zrozumieć, że demografia będzie naszym głównym powojennym wyzwaniem.
Niestety, takiego zrozumienia dziś nie ma.


Gra na cudzych planszach
Zaabsorbowani atakiem Rosji na Ukrainę zapomnieliśmy już, że Kreml jest w stanie wywierać wpływ polityczny na byłe republiki radzieckie – i chętnie korzysta z tego narzędzia. W rzeczywistości Putin potrzebował wojny przeciwko Ukrainie właśnie dlatego, że nie mógł przekształcić sąsiedniego państwa w moskiewską prowincję za pomocą środków politycznych. Uznał, że siła może być skuteczniejszym narzędziem niż propaganda i przekupywanie wyborców.
Spójrzmy na Mołdawię i Gruzję. W pierwszym z tych krajów za tydzień odbędzie się II tura wyborów prezydenckich, a w drugim wybory parlamentarne będą w najbliższą sobotę. Zobaczymy, jak wiele wysiłku Moskwa wkłada w przekształcenie tych krajów w swoich satelitów. Warto zauważyć, że Mołdawia i Gruzja są jednymi z niewielu byłych republik radzieckich, w których dochodziło do demokratycznych zmian rządu i wolnych wyborów – poza nimi na tej liście są jeszcze tylko przedwojenna Ukraina, Armenia i częściowo Kirgistan.
Teraz to, co powinno być oznaką siły i szczepionką przeciwko wpływom autokracji, staje się narzędziem manipulacji
W Mołdawii Kreml przeznaczał znaczne środki na wspieranie otwarcie prorosyjskich sił, które organizowały nawet swoje kongresy w Moskwie. Co prawda zwolennicy zbiegłego biznesmena Ilana Shora nie mieli szans na wygranie wyborów w Mołdawii, ale odegrali rolę czyścicieli przedpola, podważając wiarygodność prezydent Mai Sandu, torując drogę prorosyjskiemu kandydatowi socjalistów Alexandrowi Stoianoglo i niemal wykolejając proeuropejskie referendum. W Gruzji Moskwa celowo gra wspólnie z Bidziną Iwaniszwilim i rządem Gruzińskiego Marzenia, licząc nie tyle na ich triumf, ile na destabilizację i marginalizację Gruzji po wyborach. Podważy to bowiem europejskie i euroatlantyckie perspektywy tego kraju na wiele lat.
Rosja nie jest już taka, jak kiedyś. Chiny również nauczyły się wykorzystywać mechanizmy demokratyczne, by pomagać politykom, którzy chcą współpracować z Pekinem. Gdy Mohamed Muizzu wygrał wybory prezydenckie na Malediwach, natychmiast ogłosił zakończenie współpracy wojskowej z Indiami. Był to znaczący sukces Chin. Teraz Pekin stał się beneficjentem kryzysu gospodarczego na Sri Lance, w wyniku którego nowym prezydentem tego tradycyjnie zorientowanego na Indie kraju został lewicowiec Anura Kumara Dissanayake. Dodajmy do tego rewolucję studencką w Bangladeszu, która doprowadziła do upadku autorytarnego, ale proindyjskiego rządu Sheikh Hasiny. Można powiedzieć: szach mat!
Podczas gdy my obserwujemy rosyjskie wojska posuwające się naprzód przez ukraińską ziemię i próbujemy zrozumieć, czy Chiny zaatakują Tajwan, Władimir Putin i Xi Jinping wzmacniają wpływy swoich krajów w pobliżu ich granic bez żadnych wojen i skutecznie blokują możliwości swoich konkurentów – Zachodu i Indii. Demokracjom bardzo trudno bronić się przed atakami autokracji w obliczu nowych technologii informacyjnych, przygnębienia, strachu i nierozumienia nowych wyzwań przez „zbiorowy Zachód”. To dlatego Rosja i Chiny tak umiejętnie grają czarnymi figurami na cudzych planszach.


„Tarcza” w Redzikowie: jak sprawić, by zestrzeliwała rosyjskie rakiety nad Ukrainą
Minister spraw zagranicznych RP Radosław Sikorski ogłosił, że w ciągu najbliższych kilku tygodni powinna zacząć działać baza obrony przeciwrakietowej w pobliżu Redzikowa, 900 kilometrów od granicy z Ukrainą. Według niego baza ta będzie częścią „tarczy antyrakietowej” Sojuszu Północnoatlantyckiego i będzie zestrzeliwała nie tylko irańskie rakiety balistyczne lecące w kierunku Stanów Zjednoczonych, ale także rosyjskie rakiety lecące w kierunku Polski.

Po tym wystąpieniu władze Ukrainy zaczęły się zastanawiać, dlaczego z tej bazy nie będą zestrzeliwane również rosyjskie rakiety lecące nad ukraińskim terytorium. Jeśli jednak przyjrzymy się szczegółom, odkryjemy, że sprawa ma drugie dno.
Młot na rosyjskie pogróżki
Przede wszystkim należy szczegółowo wyjaśnić, jaką rolę ma pełnić baza pod Redzikowem i dlaczego jest ona tak ważna dla Polski. Bo jeśli powiemy, że to baza obrony przeciwrakietowej z systemem Aegis Ashore i że podobna jest w Rumunii, to tak, jakbyśmy nic nie powiedzieli.
Po pierwsze, bazę tę można nazwać „lądowym niszczycielem służącym do obrony przeciwrakietowej”, ponieważ do budowy Aegis Ashore wykorzystano te same elementy wyrzutni, systemów kierowania ogniem i stanowiska dowodzenia, które działają na amerykańskich niszczycielach typu Arleigh Burke
Okazuje się też, że o ile amerykańskie wojsko musiało specjalnie rozmieszczać swoje okręty z pociskami przechwytującymi na Morzu Śródziemnym, aby bronić Izraela przed irańskimi atakami, to w przypadku zagrożenia Polski nie byłoby potrzeby rozmieszczania okrętów US Navy na Bałtyku. Albowiem wszystko, co potrzebne, znajduje się już w bazie pod Redzikowem.

Cud techniki w aptekarskich dawkach
W tym miejscu pytanie, dlaczego system Aegis Ashore w pobliżu Redzikowa nie będzie również zestrzeliwać rosyjskich pocisków nad Ukrainą, może wydawać się bardzo uzasadnione. Tyle że odpowiedź na nie jest prosta.
Zacznijmy od tego, że NATO to nie tylko organizacja wojskowa, ale także biurokratyczna. Właśnie względy biurokratyczne mogą tłumaczyć to, dlaczego baza w Redzikowie, choć faktycznie została uruchomiona w grudniu 2023 roku, oficjalnie zacznie pracować na rzecz obrony Polski dopiero w ciągu najbliższych kilku tygodni. Ale to nie wszystko.
Po drugie, pocisk przechwytujący SM-3 jest nie tylko najpotężniejszy, ale także najrzadszy w swojej klasie. Bo amerykański przemysł wojskowy produkuje ich obecnie tylko 12 rocznie, a każdy może kosztować aż 25 milionów dolarów.
Z tego wynika, że w ciągu roku amerykański przemysł obronny może wyprodukować pociski wystarczające do zapełnienia zaledwie połowy silosów Redzikowa
A to z kolei oznacza, że „tarcza” ta będzie strzelać do rosyjskich rakiet zagrażających Polsce tylko w wyjątkowych przypadkach.
I tu pojawia się kwestia irytujących „czerwonych linii”.
Więzi z Polską równie ważne jak więzi z USA
Baza w Redzikowie ma więc raczej ograniczone możliwości, zwłaszcza jeśli chodzi o odpieranie zmasowanych rosyjskich ataków rakietowych na Ukrainę. Niemniej technicznie możliwe byłoby wykorzystanie jej przynajmniej do zestrzeliwania „Kindżałów”, najgroźniejszych rosyjskich pocisków – choćby nad Lwowem.

Ale by tak się stało, musimy uelastycznić format strategicznego dialogu między Ukrainą a Polską, biorąc pod uwagę obecne trendy w zakresie bezpieczeństwa. W dzisiejszym świecie, zamiast polegać wyłącznie na ponadnarodowych stowarzyszeniach, kraje wolą współpracować ze sobą bezpośrednio. Dobrym tego przykładem są dwustronne stosunki między Polską a Stanami Zjednoczonymi.
Dobre stosunki z Polską są równie ważne dla naszego kraju, jak dobre stosunki ze Stanami Zjednoczonymi. Można by to połączyć w swego rodzaju trójkąt strategiczny, w którym bylibyśmy w stanie zaoferować Polsce, jako krajowi siostrzanemu, rozwijanie wspólnych projektów obronnych i bezpośrednią współpracę ze Stanami Zjednoczonymi w kwestiach bezpieczeństwa. A jest o czym rozmawiać.
Na przykład Ukraina może zaoferować Waszyngtonowi i Warszawie pokrycie część kosztów funkcjonowania bazy w Redzikowie, by chroniła ona również naszą przestrzeń powietrzną
Jako „bonus” – ponieważ Polska posiada część niezbędnej technologii dla systemu Patriot – możliwe byłoby zaangażowanie za pośrednictwem Stanów Zjednoczonych polskiego przemysłu obronnego jako starszego partnera do wzmocnienia ochrony ukraińskiego nieba.
Nowoczesne technologie stwarzają bezprecedensowe możliwości w zakresie bezpieczeństwa. Ale można to osiągnąć tylko poprzez konsekwentny dialog.


Wołyń: rana pamięci
O zrozumieniu i pojednaniu
Zacznę od osobistego doświadczenia. Przyczyny, dla których tragedia wołyńska jest tak ważna dla polskiego społeczeństwa, uświadomiłem sobie kilka lat temu, 1 listopada, w dniu Wszystkich Świętych. Pierwszego dnia listopada prawie wszyscy Polacy oddają cześć swoim zmarłym, a fakt, że wielu z nich wciąż nie zostało pochowanych zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim, jest dla polskiego społeczeństwa bardzo bolesny. Do niedawna było to wykorzystywane głównie przez prawicowych polityków i Kresowian – potomków ludności ze wschodnich regionów II Rzeczypospolitej.
Tego lata wszystko się jednak zmieniło – Donald Tusk zaczął grać kartą wołyńską. Ten krok polskiego premiera pokazuje, że w polskim społeczeństwie istnieje konsensus co do potrzeby uhonorowania ofiar tragedii wołyńskiej zgodnie z polskimi zasadami. A polscy politycy – i nie tylko oni – są gotowi przekonywać Ukrainę na różne sposoby.

Dlaczego ten temat nie dotyka Ukraińców tak bardzo jak Polaków? Po pierwsze, bo przez długi czas [my, Ukraińcy – red.] żyliśmy w kraju, w którym zbiorowa pamięć historyczna była podporządkowana interesom innych – najpierw Imperium Rosyjskiego, potem Związku Radzieckiego.
Po drugie, Ukraina ma obiektywne trudności ze spersonalizowanym pomiarem strat osobowych podczas największych tragedii XX wieku, Hołodomoru i II wojny światowej. Brak dokumentów i fakt, że duża część archiwów znajduje się w Rosji, uniemożliwiają ustalenie dokładnej liczby ofiar. W rzeczywistości wymienienie wszystkich ofiar z imienia i nazwiska jest niemożliwe.
Po trzecie, wojna rosyjsko-ukraińska, największa na świecie wojna od 1945 roku, wciąż trwa, codziennie pochłaniając życie Ukraińców. Na tym tle spory historyczne wydają się mieć co najmniej drugorzędne znaczenie.
Ekshumacja ofiar tragedii wołyńskiej jest jednak konieczna z wielu powodów.
Tylko w ten sposób – w oparciu o obiektywne dane – możemy poznać przybliżoną liczbę ofiar, precyzując, czy mówimy o tysiącach, czy o dziesiątkach tysięcy zabitych
Proces ekshumacji nie może być szybki. Jednocześnie procedura ta może napotkać obiektywne trudności, ponieważ polski Instytut Pamięci Narodowej faktycznie pełni funkcje organu ścigania, a jego praca na terytorium państwa będącego partnerem strategicznym powinna być określona przez specjalny dokument. Najlepiej – decyzją obu rządów, którą na poziomie politycznym mogłyby poprzeć polski Sejm i Senat oraz Rada Najwyższa Ukrainy. Ze względu na delikatny charakter sprawy lepiej byłoby, gdyby zespoły poszukiwawcze były międzynarodowe, z przedstawicielami nie tylko Polski i Ukrainy. Tyle że do czasu zakończenia działań wojennych to także wiąże się z obiektywnymi trudnościami. Nie każdy zagraniczny specjalista będzie chciał udać się do kraju, w którym trwają regularne naloty.
Promykiem nadziei na porozumienie wydaje się natomiast gotowość ukraińskiego IPN do wznowienia prac poszukiwawczych po zakończeniu stanu wojennego i – w drodze wyjątku – prowadzenie prac poszukiwawczych na prośbę obywatelki RP Karoliny Romanowskiej-Adamiec. Przydatne będzie określenie obszaru poszukiwań, to jest ustalenie, czy będą one prowadzone na terenie byłego województwa wołyńskiego (obecne obwody wołyński, rówieński i tarnopolski).
Wojna z pomnikami
Ukraińska opinia publiczna przypomina również o sprawie pomnika żołnierzy UPA na górze Monastyr w Polsce. To miejsce pamięci miało trudną historię, było wielokrotnie niszczone przez nieznanych wandali. Wspólna decyzja prezydentów Polski i Ukrainy, aby odpowiednio odrestaurować pomnik, z opatrzeniem go tablicą z nazwiskami ponad 60 poległych żołnierzy UPA (w bitwie z oddziałami NKWD), nie została zrealizowana. Takie wybiórcze działania polskich władz wywołują sprzeciw i opór ich ukraińskich odpowiedników. Oba kraje wpadają w spiralę konfrontacji, w której Polska czuje się pewniej, ponieważ jej narracja historyczna jest ukształtowana i ugruntowana w świadomości społecznej.
Z drugiej strony mamy przykład Huty Pieniackiej, zamieszkiwanej przez Polaków wsi w obwodzie lwowskim, która była bazą partyzantki sowieckiej i Armii Krajowej. Jej mieszkańcy zostali wymordowani przez niemieckich oprawców w lutym 1944 roku. Pomnik mieszkańców Huty Pieniackiej był wielokrotnie atakowany przez nieznanych wandali, ale strona ukraińska odrestaurowywała go tak szybko, jak to było możliwe.

Warto również zwrócić uwagę na wpływy Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej oraz partyzantki sowieckiej, których działania były koordynowane z Moskwy.
Nie należy też zapominać, że tragedia wołyńska wydarzyła się podczas niemieckiej okupacji tych terenów i to władze okupacyjne były odpowiedzialne za to, co się stało. Czystki etniczne (mało kto zaprzeczy, że miały miejsce) dokonywane były zarówno przez Polaków, jak Ukraińców, ale Ukraińcy nie mieli wówczas własnego, niepodległego państwa.
Pamięć z posmakiem politycznym
Jeszcze w lipcu 2024 roku polski wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz mówił, że bez rozwiązania problemu wołyńskiego Ukraina nie będzie mogła stać się członkiem UE. W październiku stanowczo podtrzymał swoje stanowisko, publicznie nie zgadzając się z opinią Andrzeja Dudy tej kwestii. Wydaje się, że to [wyrażanie podobnych opinii – red.] nie do końca leży w zakresie kompetencji ministra obrony. W polskiej polityce istnieją też jednak inne opinie i stanowiska. W otoczeniu Kosiniaka-Kamysza znajduje się poseł PSL Tadeusz Samborski, znany z organizowania akcji „Wołyń” na Dolnym Śląsku.
Główny powód jest jednak inny.
Wiosną przyszłego roku w Polsce odbędą się wybory prezydenckie, które można opisać tytułem starego polskiego serialu: „Stawka większa niż życie”. Jak dotąd tylko Konfederacja zdecydowała się na ogłoszenie swego kandydata na prezydenta – Sławomira Mentzena, który wygłosił szereg ostrych wypowiedzi zgodnych z linią jego partii. Konfederacja od dłuższego czasu bazuje na antyukraińskich oświadczeniach, okresowo wzmacniając je ksenofobicznymi manifestacjami. Inne siły polityczne reprezentowane w parlamencie kontynuują poszukiwania swoich kandydatów. Jeśli wygra Koalicja Obywatelska, premier Donald Tusk będzie mógł skupić w swoich rękach maksymalną władzę. Oczywiście nie wszystkim polskim politykom taka perspektywa się podoba.
Wykorzystanie kwestii Wołynia podczas castingu kandydatów jest logiczne
Dlatego Karol Nawrocki, dyrektor Instytutu Pamięci Narodowej, nazwał Galicję „wschodnią Małopolską”. Tego określenia nie można nazwać konstruktywnym, ale w walce o głosy musimy przygotować się też na takie wypowiedzi.
Przecież wiceminister spraw zagranicznych Władysław Teofil Bartoszewski zapowiedział, że Polska podniesie kwestię tragedii wołyńskiej podczas negocjacji w ramach pierwszego rozdziału negocjacyjnego między Ukrainą a UE. Radosław Sikorski, jego bezpośredni przełożony, którego wrześniowa wizyta w Kijowie wywołała poruszenie w mediach, nazywa proces integracji europejskiej złożonym i także mówi o potrzebie należytego uhonorowania ofiar tragedii wołyńskiej.
Paradoks sytuacji polega na tym, że wykorzystanie tragedii wołyńskiej w wyścigu prezydenckim jest mało prawdopodobne właśnie ze względu na istnienie konsensusu w tej sprawie w polskim społeczeństwie. Podczas wyborów technolodzy polityczni opierają się na tematach, które dzielą społeczeństwo, a upamiętnienie ofiar Wołynia nie może pretendować do takiego wpływu.
Jednak koalicja rządząca pod przywództwem Donalda Tuska może wykorzystać ten temat do odwrócenia uwagi opinii publicznej od niespełnienia własnej obietnicy złagodzenia przepisów aborcyjnych
Błędem byłoby również zakładanie, że w Polsce nie ma innych głosów w sprawie tragedii wołyńskiej. I nie chodzi tu nawet o stanowisko byłego ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza, który porównał obecną politykę polskich władz do działań hieny, co zresztą nie wszyscy w Ukrainie zrozumieli (przypomnę, że Winston Churchill mówił o „polityce hieny” Polski w przededniu II wojny światowej). W 80. rocznicę Powstania Warszawskiego prezydent Andrzej Duda porównał to wydarzenie do obrony Mariupola, choć zostało to zignorowane przez oficjalny Kijów. Polski prezydent zauważył również, że nadmierne nagłaśnianie tragedii wołyńskiej leży w interesie Putina, tyle że ten wątek jego wypowiedzi nie był przejawem współczucia dla Ukrainy, a raczej elementem wewnętrznej walki politycznej. Marszałek Sejmu Szymon Hołownia, który również ma ambicje prezydenckie, wyraził natomiast gotowość odłożenia dyskusji o tragedii wołyńskiej na późniejszy termin.

W ariergardzie zrozumienia
Czy ludzie w Kijowie rozumieją złożoność sytuacji? Jestem pewien, że tak, lecz niemożliwe jest wprowadzenie znaczących zmian tu i teraz. Dmytro Kułeba popełnił błąd w ostatnich tygodniach swojego urzędowania na stanowisku ministra spraw zagranicznych [wypowiadając się na temat Wołynia i Akcji „Wisła” – red.] podczas Campus Polska w Olsztynie. Jego dymisja nie była jednak rytualną ofiarą dla Warszawy, raczej innego rodzaju rezonansem.
Andrij Sybiha, następca Kułeby, wykonał pierwszy telefon jako minister spraw zagranicznych do Radosława Sikorskiego. Na początku października Sybiha odwiedził Warszawę i spotkał się z Andrzejem Dudą, przewodniczącymi obu izb parlamentu, Sikorskim i polskimi ekspertami. Wśród jego rozmówców nie było jednak Donalda Tuska, który jest dziś właścicielem największego kawałka tortu władzy w Polsce.
Co robić?
W obecnej sytuacji nie ma sensu działać w zwykłym formacie, ponieważ stanowisk Polski i Ukrainy nie da się szybko zmienić. Jedynym sposobem na uleczenie „rany pamięci” jest działanie asymetryczne. Ukraina bardzo by skorzystała, gdyby Wołodymyr Zełenski znalazł okazję, powiedzmy, w drodze do Ramstein, pokazać Andrzejowi Dudzie i Donaldowi Tuskowi swój plan zwycięstwa. Tak, tak, obu, bo w marcu politycy ci polecieli razem do Joe Bidena, by uzgodnić wzmocnienie zdolności obronnych Polski.
Przydałoby się też publiczne podpisanie umowy na zakup polskiej broni czy zintensyfikowanie działań polsko-litewsko-ukraińskiej brygady imienia Konstantego Ostrogskiego.
Nie potrzebujemy imitacji energicznych działań, ale kroków potwierdzających realną treścią tezę o strategicznym partnerstwie obu krajów


Historia na nowo. Jak zachodni naukowcy mogą uciszyć „historyka” Putina?
Projekt badawczy „Historia Ukrainy: inicjatywa globalna”, który został zaprezentowana w Kijowie pod koniec września, jest już od dawna spóźniony. Zachodni intelektualiści i elity polityczne powinny wreszcie zrozumieć różnice między Ukrainą a Rosją – że to nie ci sami ludzie, nie ten sam język, a na pewno nie ten sam poziom determinacji do wszczynania wojen.
W ciągu zaplanowanego na trzy lata programu historycy przeprowadzą dziesiątki niezależnych badań, obejmujących okres od pierwszych śladów cywilizacji do dnia dzisiejszego.

„Tematy badań będą obejmować początki osadnictwa, rozprzestrzenianie się języków indoeuropejskich, stosunki między klasyczną Grecją a regionem Morza Czarnego, Europę wikingów, stosunki między Bizancjum a Kijowem oraz współczesne kwestie budowania narodów i imperiów” – czytamy w opisie ambitnego projektu.
Z wielu względów – politycznych, finansowych, ideologicznych – elity rządzące w Ukrainie nigdy nie przemyślały własnego dziedzictwa historycznego
Nigdy nie zgromadziliśmy utalentowanych ukraińskich historyków, by postawić przed nimi ważne zadanie wyjaśnienia tysiącletniego dziedzictwa lokalnych terytoriów i uświadomienia zachodnim kolegom po fachu, że istnieje odrębny ukraiński naród, z niezwykłą historią budowania własnej państwowości i chroniącej ją siły militarnej.
Podczas gdy Ukraińcy nie mieli czasu na zagłębianie się w siebie, rosyjska propaganda promowała własne narracje. Nic dziwnego, że przemówienia Joe Bidena czasami odnosiły się do „bliskich więzi rodzinnych między Rosjanami i Ukraińcami”. „The Economist”, skądinąd cenione medium, w jednym z artykułów ubolewał nad wzrostem nacjonalizmu w Ukrainie. Pisał również, że rosyjskojęzyczni obywatele Ukrainy mogą stać się bojownikami Putina.
To oznacza, że na Zachodzie nie ma zrozumienia, skąd pochodzą ci rosyjskojęzyczni obywatele. I dlaczego jest to temat do poważnych studiów nad imperialną polityką carskiej Rosji i stalinowskimi represjami
Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: „Czym jest Ukraina?” nasiliło się po tym jak rosyjski dyktator Władimir Putin udzielił w lutym 2024 roku wywiadu Tuckerowi Carlsonowi, trumpiście i wielbicielowi teorii spiskowych. Kremlowski agresor chciał się w nim zaprezentować się jako zbawca chrześcijaństwa i nowy przywódca wschodnich Słowian.
Ale od samego początku coś poszło nie tak, a sam gospodarz rozmowy, z natury cyniczny, był wyraźnie zażenowany. Putin przyniósł bowiem ze sobą jakieś kwity, które rzekomo „potwierdzają prośbę Bohdana Chmielnickiego o wzięcie pod silną opiekę moskiewskiego cara południowych terytoriów ziem rosyjskich ”.
Nie były to jednak skany jakichś nieznanych dokumentów, lecz zwykłe wydruki tekstów napisanych w programie Microsoft World, co pachnie bezczelnym fałszerstwem
Projekt uruchomienia zespołu badawczego jest więc bardzo na czasie. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, jak rosyjska propaganda działa na młodych ludzi, którym od dzieciństwa wbija się do głów, że przed przybyciem Rosji na okupowanych obecnie terytoriach Ukrainy nie było cywilizacji ani kultury.
Jak trafnie zauważa Anton Pawluszko, znany ukraiński analityk OSINT [biały wywiad – red.] w InformNapalm, „obecne pokolenie orków zostanie zastąpione przez jeszcze bardziej zdeprawowane pokolenie”.
Timothy Snyder, amerykański historyk, specjalista w dziedzinie dziejów Europy Środkowej i Wschodniej, Związku Radzieckiego i Holokaustu, przedstawił kilka uwag na temat tego, czym przede wszystkim interesują się jego koledzy.

Snyder uważa, że trwająca od ponad dwóch i pół roku wojna na pełną skalę uświadomiła wielu ludziom fakt, że Ukraina w ogóle istnieje. Teraz grupa naukowców proponuje tę kwestię rozwinąć, wyjaśniając, dlaczego jest ważna. Co robili tu starożytni Grecy? Jaki ślad pozostawili po sobie Scytowie? Jak ostatecznie wpłynęło to na oblicze dzisiejszej Europy – tradycje handlu, dyplomacji i sojuszy międzypaństwowych?
„Cała metoda nauczania historii Europy Wschodniej opiera się na rosyjskiej konstrukcji imperialnej. W rezultacie od Kalifornii po Niemcy nauczamy historii zgodnie z koncepcją, że to, co zaistniało w Kijowie i na Rusi 1000 lat temu, jest w jakiś sposób dzisiejszą Rosją” – opisuje główny problem zachodnich uniwersytetów w wywiadzie dla Liga.net Timothy Snyder. „Musimy z tym skończyć” – dodaje.
Celem projektu „Ukraińska historia: inicjatywa globalna” jest więc pokazanie, że ukraińska historia jest w rzeczywistości znacznie szersza niż Ukraina, znacznie szersza niż Rosja. I że jest powiązana z prawie wszystkim, co ważne w historii Europy i świata
Trzeba go zrealizować, by stworzyć lepszą alternatywę dla historii Putina i Miedwiediewa, którzy zdążyli już powiedzieć każdemu politykowi na świecie, że wszystko, co rosyjskie, w Ukrainie było i będzie.
Zachodni historycy obiecują dzieło liczące 3 miliony słów, czyli prawie 8500 stron wielkoformatowej książki. Jest jednak mały problem: to będzie historia Ukrainy pochodząca od zachodnich ekspertów i uwzględniająca to, jak widzą nas w swoim kontekście historycznym.
Aby ta praca była obiektywna, Ukraińcy też powinni przemyśleć swoje dziedzictwo. Jako niepodległy naród, jako ludzie, którzy wraz z Polakami i Litwinami zbudowali dwa silne państwa: Wielkie Księstwo Litewskie i Rzeczpospolitą Obojga Narodów.
Ważne jest, by zrozumieć swoje miejsce na mapie – aby nie stać się populacją funkcjonującą poza polityką, której nie obchodzi, pod jaką flagą żyje
Przez tak długi czas Ukraińcom wmawiano, że są narodem biernym, który przed II wojną światową nigdy nie walczył, że wielu zapomniało o tradycji armii, o doświadczeniu kampanii pod Azowem i Moskwą, o długiej wojnie z bolszewikami i o podziemnym ruchu oporu w XX wieku. Wszystko to sprawiło, że nasi politycy byli infantylni w budowaniu państwa, a nasza ludność (nie naród) bała się dać dodatkową hrywnę na rozwój własnej armii.
Wielotomowa historia Ukrainy pióra zachodnich uczonych może być w przyszłości krytykowana. Głównie dlatego, że nie skupia się na narodzie ukraińskim, a raczej na terytorium Ukrainy jako arenie wydarzeń europejskich.
Powinniśmy jednak potraktować to jak impuls do trzeźwej debaty i inspirację dla innych autorów do napisania własnej historii Ukrainy. Coś zapewne trafi do kosza, ale na pewno coś zostanie opublikowane i przetłumaczone na angielski.
I w końcu zmieni to smutny stan rzeczy, w którym encyklopedie dla dzieci w Wielkiej Brytanii wciąż używają rosyjskich transkrypcji nazw „Kijów” i „Charków”, a Ruś Kijowską nazywają „Rosją Kijowską”
Kiedy ukraińskie matki po raz pierwszy zauważyły te przeinaczenia, skontaktowały się z wydawnictwem, które wspomniane encyklopedie produkuje. Jednak tamtejsi biznesmeni przez długi czas ignorowali ich skargi. Zareagowali dopiero w 2024 roku, gdy skontaktowała się z nimi ambasada Ukrainy.
Teraz wydawnictwo obiecuje wypuścić poprawioną wersję.
Historia napisana przez Timothy'ego Snydera, Serhija Płochija, Anne Applebaum i innych uczonych z Zachodu nie rozwiąże wszystkich problemów związanych z dziedzictwem historycznym, o które Rosja prowadzi ludobójczą wojnę przeciwko jego twórcom, Ukraińcom. Istnieją jednak szanse na to, że ukraińskie dzieci za granicą nie będą już karmione fałszywkami o „Annie, rosyjskiej królowej Francji” i o tym, że „tylko Rosjanie zwyciężyli w II wojnie światowej”.
A analitycy szanowanych zachodnich mediów nie będą szermować stwierdzeniami o „ukraińskim nacjonalizmie”
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji





Edukacja dla uchodźców: Czy Ukraina na tym straci?
Odnieśliśmy małe zwycięstwa w usprawnianiu systemu edukacji ukraińskich dzieci w Polsce i w obronie ich praw.
Zgodnie z nowym rozporządzeniem polskiego Ministerstwa Edukacji Narodowej z 26 sierpnia ukraińscy licealiści, którzy mieszkają w Polsce i uczą się online w ukraińskich szkołach, mogą nadal to robić. Ich rodzice nadal będą otrzymywać pomoc finansową. Głównym warunkiem jest rejestracja w polskich agencjach rządowych i zdanie zewnętrznych, niezależnych testów w przyszłym roku.
To ważny punkt, ponieważ po przyjęciu i podpisaniu latem polskiej ustawy kwestia ta pozostawała przez pewien czas nierozwiązana. Niestety, nie wszystkie punkty rozporządzenia polskiego ministerstwa są jasne, a pytania pojawiają się zarówno ze strony polskich urzędników, jak ukraińskich uchodźców.
Ukraińscy rodzice w Polsce są zdezorientowani. Media podają różne informacje o tym, kiedy wspomniane prawo do otrzymywania przez Ukraińców pomocy finansowej wygaśnie
Niektórzy uważają, że nastąpi to dopiero jesienią 2025 roku, podczas gdy inni są przekonani, że 800 złotych przestanie być wypłacane już teraz, jesienią 2024 roku. Uważnie śledzę ten temat, pozostając w kontakcie z polskimi urzędnikami i ukraińskim Ministerstwem Edukacji. Gdy tylko otrzymam dokładne i zweryfikowane informacje, na pewno poinformuję o tym na moim kanale na YouTube.
W tej historii chciałbym zwrócić uwagę na odpowiedzialne i przyjazne podejście polskiego ministerstwa, a także osobiście – wiceminister edukacji Joanny Muchy.
W każdym razie postęp, jaki już poczyniliśmy w tej trudnej sprawie, pokazuje, że obrona interesów i przedstawianie uzasadnionego stanowiska w obronie ukraińskich uchodźców ma sens.
Zaskakujące jest to, że wspomniane problemy wciąż pozostają nierozwiązane przez nasz rząd, który po prostu zrzucił odpowiedzialność na polskich urzędników i ukraińskich rodziców
Przed inwazją Polska była głównym celem ukraińskiej migracji zarobkowej. Migracja ta miała jednak głównie charakter sezonowy. Niewiele osób przyjeżdżało do Polski jako rodziny, więc polskie władze nie regulowały kwestii edukacji naszych dzieci.
Dziś w Polsce mieszka prawie 900 000 Ukraińców, a prawie 200 000 z nich to uczniowie i studenci. Przez długi czas polskie władze przymykały oko na to, że nie uczęszczają oni do miejscowych szkół, co szkodziło nie tylko ich edukacji, ale także socjalizacji. To nie mogło trwać wiecznie.

Polacy czują się odpowiedzialni nawet za cudze dzieci. Oto co na ten temat mówi wiceminister edukacji Joanna Mucha: „1 września zaprosiliśmy te dzieci do polskich szkół. Chcemy, żeby miały równe szanse edukacyjne, żeby były bezpieczne i pod właściwą opieką”.
Dlaczego Polacy tak długo zwlekali z tą decyzją? Być może nie chcieli stosować środków represyjnych, takich jak anulowanie płatności dla tych, którzy odmówią uczęszczania do polskiej szkoły. Ale musiała istnieć alternatywa ze strony ukraińskiego Ministerstwa Edukacji.
Niestety, ukraińskie władze po prostu zgodziły się z decyzją Polaków i zaczęły ich do tego aktywnie zachęcać. Bo chciały wreszcie pozbyć się problemu edukacji ukraińskich dzieci, który całkowicie zrzuciły na barki Polaków i rodziców. Jeśli przypomnimy sobie również o ograniczeniu edukacji online przez nasze ministerstwo w kontekście kryzysu demograficznego, w rzeczywistości mamy sabotaż przeciwko naszej przyszłości.
Już teraz mamy przypadki, że nasze dzieci po pójściu do polskiej szkoły odmawiają powrotu do Ukrainy w przyszłości. Rodzice obawiają się, że ich dzieci zasymilują się w polskiej szkole i zapomną o swojej ojczyźnie
Polskie Ministerstwo Edukacji Narodowej jest świadome tych obaw, dlatego polska wiceminister uspokoiła ukraińskich rodziców: „Dzieci z Ukrainy, które uczęszczają do polskich szkół, zachowają swoją tożsamość. Integracja, a nie polonizacja. W przyszłości te dzieci będą mogły zarówno budować nasz kraj, Polskę, jak wrócić do Ukrainy, by ją odbudować”.
To ważna deklaracja polityczna i dobrze, że polskie władze rozumieją, jak ważne jest zachowanie tożsamości ukraińskich dzieci.
Chciałbym jednak w końcu usłyszeć o planach ukraińskich władz, jak zamierzają się zaangażować. Czy będą jakieś programy, kursy, szkoły online? Kto będzie za to odpowiedzialny?
Nasz rząd na pokaz ogłosił utworzenie Ministerstwa Powrotu Ukraińców – a następnie natychmiast o tym pomyśle zapomniał; projekt budżetu na przyszły rok nie przewiduje dla nie żadnych środków. Sprawa musi zostać rozwiązana przez parlament. Jeszcze latem zarejestrowałem projekt ustawy o podstawach polityki demograficznej, który przewiduje strategię i narzędzia pozwalające uniknąć katastrofy demograficznej. Wzywam posłów do wykazania się odpowiedzialnością za przyszłość Ukrainy i ostateczne przyjęcie ustawy w parlamencie.


Czarny cień depresji
„A ty jak pomagasz swojej depresyjnej 'kukułce'?” – pisze jeden z moich znajomych na Facebooku i ilustruje swój post zabawnym memem z kieliszkiem likieru. Jeszcze niedawno przeszłabym obok tego bez reakcji. Jednak wiedza daje uważność i poczucie odpowiedzialności. „Nie chcę być nudna, ale alkohol na depresję nie pomaga. Wręcz przeciwnie, bo to depresant” – komentuję. Mój znajomy jest szczerze zaskoczony i przeprasza. Chociaż jest redaktorem naczelnym jednego z mediów zajmujących się zdrowiem, jakość nie pomyślał, że taki żart jest niestosowny. I doskonale to rozumiem: ja też kiedyś byłam w tej drugiej łodzi.
W ukraińskim społeczeństwie temat depresji nie jest omawiany w wystarczającym stopniu. Często określa się ją mianem depresyjnego nastroju, a wiele osób szczerze wierzy, że depresję najlepiej leczy praca i mocny kopniak – albo odwrotnie: podróże, szczere rozmowy z przyjaciółmi, butelka czerwonego wytrawnego wina i tym podobne.
„Weź się w garść, przestań!” No to biorę na siebie ten projekt, ten wyjazd służbowy, a do tego jeszcze trzy zlecenia, a potem w końcu porządnie odpocznę, a potem wydech...
Ale, hmm, w końcu mam ten odpoczynek i z jakiegoś powodu nie mogę zrobić tego wydechu. Ciekawe dlaczego!
Byłam szczerze zaskoczona, gdy podczas wizyty u psychiatrki, do której zmusili mnie przyjaciele, zdiagnozowano u mnie umiarkowaną depresję i dostałam receptę na leki przeciwdepresyjne i przeciwlękowe.
– Mam depresję? No dajcie spokój! Nie mam myśli samobójczych.
– Czy chciałaby pani, żeby do tego doszło? – pyta lekarka.
Zaburzenie psychiczne zwane depresją ma wiele twarzy. To podstępna choroba. Stopniowo zżera osobowość, powoli niszcząc twoje fundamenty – aż w końcu przyznajesz sama przed sobą, że jesteś na dnie i żadna zmiana aktywności, wakacje czy cokolwiek nie może powstrzymać procesów zachodzących w twoim mózgu. Etapy tej choroby są różne, a uświadomienie sobie, że coś jest nie tak z tobą lub kimś, na kim ci zależy, może być powolne. Czasami jest już za późno. Tym ważniejsze jest rozpoznanie problemu na czas.
Moje dotychczasowe wyobrażenia na temat depresji, pomnożone przez obserwacje niektórych osób ze zdiagnozowaną już chorobą, zbudowały mi w głowie pewien stereotypowy obraz. Być może znasz słynne zdjęcie smutnego mężczyzny w autobusie z podpisem: „Stefan ma depresję”. Następnie uwaga oglądającego skupia się na tle – a tam widzimy innego mężczyznę rozmawiającego ze swoim towarzyszem i śmiejącego się. Mały napis obok niego głosi: „To jest Stefan”.
A więc „Stefan” to ja.

Dużo się śmieję, chronię się maską ciągłego uśmiechu. Ale jednocześnie stopniowo popadam w taką niemoc – kiedy każda prosta czynność staje się nagle bardzo trudna. Umycie włosów, odpisanie na wiadomość, skupienie się na jakimkolwiek zadaniu, przypomnienie sobie czyjegoś imienia – wszystko staje się niezwykle trudne. Otwierasz dokument, który musisz skończyć, by nie zawalić terminu. Ale masz ochotę krzyczeć, bo nie możesz napisać nawet kilku linijek – i go zamykasz.
Do pewnego momentu moje dni wydawały się przeplatać: jednego dnia biegam z wywieszonym językiem, próbując zrealizować wszystkie moje obietnice, wyjeżdżając w niekończące się podróże służbowe, wygłaszając publiczne przemówienia itp. A potem leżę, oglądam najbardziej prymitywne filmy, jem śmieciowe jedzenie, piję wino. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że zostały mi tylko takie dwa dni. Beznadzieja, lepkie przygnębienie, astenia, nieskoncentrowana świadomość, poszarpana pamięć.
– Wydaje mi się, że gdyby w końcu nie straciła pani funkcji poznawczych, nie przyszłaby pani do mnie. Tylko strach przed utratą reputacji skłonił panią do wizyty u specjalisty – mówi lekarka.
To prawda. Z jakiegoś powodu przez długi czas wydawało mi się, że moje problemy są nieistotne i wydumane, zwłaszcza w porównaniu z problemami innych
W moim otoczeniu jest wiele osób, które mają ciężką depresję, PTSD i inne konsekwencje trudnych doświadczeń z wojną. Ważne jest, by nie porównywać własnych objawów z objawami innych – ta rada lekarki wydawała się bardzo przydatna.
Jednak nawet kiedy usłyszałam diagnozę i otrzymałam plan leczenia, okazało się, że nie da się tak w ogóle nie porównywać. Bo gdy skupiłam się na ludziach wokół mnie w nowy sposób, stało się jasne, że wielu zna doświadczenie depresji.
– Ostatnio prawie się zabiłem, ale uratowała mnie chciwość, haha! Przypomniałem sobie o depozycie, o którym nie powiedziałem mojemu synowi – śmieje się znajomy, krzepki, wiecznie uśmiechnięty weteran, który nie może już być w wojsku z powodu problemów zdrowotnych.
– Och, miałam depresję poporodową, ledwo się z nią uporałam – mówi znajoma redaktorka. – Co dokładnie ci przepisano? Jaki był składnik aktywny? – pyta mój przyjaciel, a następnie mówi mi, czego mogę się spodziewać po moim ciele w pierwszych miesiącach leczenia.
Czasami mam wrażenie, że wszyscy wokół mnie już mieli lub mają to doświadczenie: ktoś był na lekach przeciwdepresyjnych przez lata, ktoś przyznaje się do remisji, a ktoś po prostu decyduje się w końcu pójść do lekarza.
Hmm, dziwne. A co jeśli teraz co druga osoba ma etykietkę depresji, przez co płacimy spore pieniądze za leki i psychoterapię? Może problem jest wyolbrzymiony?
Nie, wręcz przeciwnie: on jest bagatelizowany.
Oficjalne dane pokazują, że w 2024 roku Ukraina znalazła się na szczycie listy krajów o największej zachorowalności na depresję
Nic więc dziwnego, że kiedy się rozglądam, spotykam tak wiele osób z tą diagnozą. I wiesz, co jest szczególnie przerażające? To wszystko dotyczy mojej bańki. Bo jest wielu Ukraińców, którzy z różnych powodów nie chodzą do lekarzy, zwłaszcza do psychiatrów – i nie leczą się z tego rodzaju chorób. Mogę sobie tylko wyobrazić, ilu niezdiagnozowanych chorych, w tym mających problemy z psychiką, jest w Ukrainie. Podczas wojny nie stajemy się zdrowsi. Dlatego logiczne jest, aby pomóc swojej „kukułce”, przede wszystkim w porę zwracając się o pomoc do specjalistów.

Niedawno podzieliłam się na Facebooku informacją, że leczę się na depresję. Byłam zaskoczona, że wielu obserwujących mnie odebrało ten post jako odważny coming out. Dziękowali mi za to, że „nie boję się dzielić takimi informacjami”. A ja nie widzę powodu, by trzymać to w tajemnicy. Nadszedł czas, by przestać stygmatyzować depresję i inne zaburzenia. Żyjemy w nowoczesnym świecie z jego nowoczesnymi wyzwaniami i bardzo ważne jest, aby pracować z własnymi stereotypowymi wyobrażeniami na temat pewnych rzeczy.
Dobrzy ludzie umierają wokół nas, i to nie tylko na polu bitwy. Często ci ludzie przegrywają bitwy z czarnym cieniem w czterech ścianach własnych mieszkań.
A my potem jesteśmy zaskoczeni i zasmuceni, bo nie zauważyliśmy albo nie zareagowaliśmy na czas
Zmieńmy naszą optykę: pomóżmy najpierw sobie, potem innym – jak w samolocie. Jeśli chodzi o mnie, to idę w stronę światła. Uczę się mierzyć swoje siły w nowy sposób, znów pracuję, nie zawalam terminów. A czasem nawet całkiem szczerze się śmieję.
Zdjęcia z prywatnego archiwum autorki
.avif)
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Wpłać dotację