Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Legion Ukraiński w Polsce rozpoczyna rekrutację ochotników
Około 200 ochotników zgłosiło się do Ukraińskiego Legionu w pierwszych dniach rekrutacji. Centrum rekrutacyjne zostało otwarte w Konsulacie Ukrainy w Lublinie. Ołeh Kuc, konsul generalny Ukrainy w Lublinie, opowiedział nam, jak działa
Ołeh Kuc: Zapraszamy wszystkich obywateli Ukrainy w wieku od 18 do 60 lat, którzy są zdolni do służby wojskowej i przebywają za granicą. Czekamy nie tylko na mężczyzn. Można przyjechać do Lublina, porozmawiać z nami, zobaczyć pracę centrum rekrutacyjnego, dowiedzieć się o warunkach i wymaganiach, a następnie zdecydować, czy podpisać kontrakt, czy nie.
Ołeh Kuc, konsul generalny Ukrainy w Lublinie. Zdjęcie: prywatne archiwum
W ten sposób walczymy z kłamstwami wroga w przestrzeni informacyjnej Ukrainy i za granicą. Nikt nie jest wysyłany na front bez przeszkolenia i odpowiedniego umundurowania. Wszystko jest przejrzyste, dobrowolne i zgodne z podpisaną umową.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.
Na początku będą ćwiczenia, szkolenia na poligonie, które zapewniają nasi polscy partnerzy, tak jak broń i pozostały sprzęt. Strona ukraińska zapewnia mundury i wsparcie logistyczne.
Jak działa centrum rekrutacyjne?
Centrum Rekrutacji przy Konsulacie w Lublinie zapewnia wsparcie organizacyjne. Ten projekt to pierwsza jaskółka, jesteśmy wdzięczni stronie polskiej za możliwość jego realizacji. Mamy nadzieję, że także nasi zagraniczni partnerzy w innych krajach przyłączą się do tej inicjatywy. Więcej informacji na ten temat przekaże Ministerstwo Obrony Narodowej Ukrainy.
Od 1 października centrum rekrutacyjne działa pełną parą: rozmowy kwalifikacyjne, badania lekarskie, sprawdzanie dokumentów, aby była pewność, że wszystko jest zgodne z obowiązującymi przepisami. Następnie ustalana jest data przybycia ochotników w celu podpisania kontraktu i rozpoczęcia szkolenia.
Czy można wybrać oddział, w którym chce się służyć, lub konkretną brygadę?
W Polsce Ukraiński Legion jest formowany jako jedna spójna jednostka, więc nie. Tym właśnie różni się ta rekrutacja od tego, co dzieje się w Ukrainie. Ochotnicy rozpoczynają szkolenie razem, jako jedna jednostka: razem ćwiczą, razem jadą na front i razem wracają potem do Polski, do swoich rodzin, w ramach rotacji. Jest o wiele łatwiej i spokojniej, gdy się znacie i ufacie sobie nawzajem.
Czy jeśli mężczyzna otrzymał powołanie za granicą i nie wrócił na czas, a teraz chce podpisać kontrakt – to czy może to zrobić bez obawy, że nie będzie potem mógł dołączyć do swojej rodziny poza Ukrainą?
Kiedy ktoś podpisuje kontrakt, staje się żołnierzem. Potem wszyscy ochotnicy wracają razem do Polski na szkolenie i odpoczynek.
Czy obcokrajowiec może dołączyć do Legionu Ukraińskiego?
Ten projekt jest przeznaczony wyłącznie dla obywateli Ukrainy. Takie było porozumienie o bezpieczeństwie, podpisane między Wołodymyrem Zełenskim a Donaldem Tuskiem podczas wizyty prezydenta Ukrainy w Rzeczypospolitej Polskiej.
Co oprócz patriotyzmu może motywować kogoś do podpisania umowy?
Na przykład to, że ktoś nie może znaleźć dobrej pracy za granicą, aby opłacić mieszkanie, zapewnić wykształcenie swoim dzieciom lub po prostu zadbać o swoją przyszłość. Kiedy mężczyzna lub kobieta wstępuje do Legii i jedzie służyć, otrzymuje przyzwoitą pensję, a rodzina mają gwarancję, że wróci do Polski na urlop lub na rotację.
Są też obywatele, którzy się po prostu boją, bo nie wiedzą, jak wrócić, ponieważ powołanie, które kiedyś otrzymali, już się przedawniło. Dla nich to też jest dobra opcja.
Jakie wynagrodzenie finansowe mogą otrzymać ci, którzy chcą dołączyć do Legii?
Warunki finansowe dla obrońców Ukrainy są takie same. Istnieje ten sam dla wszystkich, standardowy kontrakt. Kwoty dla tych, którzy podpisali kontrakt w kraju, i dla tych, którzy podpisali go za granicą, są podobne. Na tyłach to mniej, na froncie, gdzie toczą się działania wojenne, więcej. Dla szeregowych, w zależności od złożoności misji bojowej, to do 190 000 hrywien miesięcznie. Nie mogliśmy pozwolić na to, by finansowanie było różne dla tych naszych obrońców, którzy zaciągnęli się w Ukrainie, i tych, którzy są tutaj.
Jest to jednak wystarczająca kwota, by zapewnić byt rodzinie nawet za granicą. Bonusem jest to, że urlop można spędzić w dowolnym kraju wybranym przez żołnierza
Aby dołączyć do Legionu Ukraińskiego, nie jest wymagane doświadczenie wojskowe. Gwarantujemy szkolenie w bazach NATO zgodnie z pozycją danej osoby w jednostce. Każdy ochotnik jest zobowiązany do ukończenia 35-dniowego podstawowego szkolenia wojskowego, a także budowania zespołu w jednostce. Ochotnicy mogą również zostać wysłani do jednej z europejskich baz, by poprawić swoje umiejętności. Wymaga to kilku kolejnych miesięcy szkolenia.
Jak można dołączyć do Legionu Ukraińskiego?
Można złożyć wniosek online lub odwiedzić centrum rekrutacji osobiście. Znajduje się w Lublinie na ul. Spokojnej 2.
Można zadzwonić i zapytać o wszystko, co danę osobę interesuje, lub przyjść na rozmowę kwalifikacyjną. Wszystko odbywa się zgodnie ze standardami NATO. To okazja, by stać się częścią czegoś większego, czegoś, co inspiruje cały świat. W końcu razem walczymy o przyszłość naszych dzieci.
KorespondentKA oddziału Nikolaev Narodowej Publicznej Telewizji i Radia. Przez 7 lat pracy w mediach była prezenterką, redaktorką, autorką programów artystycznych. Teraz woli pracować po drugiej stronie kamery: „Tworzenie i edycja wideo to moja pasja”
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.
31 marca przypada rocznica wyzwolenia Buczy spod rosyjskiej okupacji. Przez 33 dni Rosjanie znęcali się nad ludnością cywilną przedmieść Kijowa: torturowali, zabijali, gwałcili i rabowali. W samej tylko Buczy zginęło 582 Ukraińców. Anhelina Bartosz miała szczęście, że przeżyła. Członkowie jej rodziny stali się zakładnikami rosyjskiego wojska we własnym domu. Podczas okupacji Anhelina prowadziła pamiętnik, którego fragmenty publikujemy za jej zgodą.
27 lutego 2022
„Ten dzień okazał się dla mnie straszniejszy niż 24 lutego. Wtedy spędziliśmy noc w naszym domu, mimo że w pobliżu, w Hostomlu, toczyły się walki i wszystko wokół wybuchało.
O poranku 27 lutego ojciec kazał nam zbiec do piwnicy, bo strzelanina była coraz bliżej. Wzięliśmy zabawki córki, trochę jedzenia, psy i poszliśmy się ukryć”.
Angelina otrzymała wiadomość od swoich przyjaciół w Hostomlu, że kolumna wojsk rosyjskich ruszyła w kierunku Buczy ulicą Wokzalną. Rosjanie szli w kierunku domu Anheliny. Rodzina ukrywała się w piwnicy i usłyszała, jak kolumna Rosjan zatrzymuje się w pobliżu ich domu. Wywiązała się bitwa między siłami ukraińskimi a armią rosyjską:
„Były straszne eksplozje: puszki z konserwami w piwnicy dzwoniły, wszystko się trzęsło. Słyszeliśmy, jak pękają okna. Bitwa toczyła się tuż nad nami.
Rosjanie na ulicach Buczy. Zdjęcie zrobione przez jednego z mieszkańców
Wpadłam w panikę. Złapałam ojca za rękę i krzyczałam. Nie pamiętam, jak długo trwała bitwa, prawdopodobnie pięć godzin. Kiedy wszystko się uspokoiło, przez jakiś czas słyszeliśmy jeszcze ostrzał z karabinów maszynowych. Odczekaliśmy jeszcze trochę i postanowiliśmy wyjść z piwnicy. Nie było sąsiedniego domu, nie było też domu po drugiej stronie drogi, brama była rozwalona, odłamek pocisku wybił szybę.
Wyszłam na podwórko. Mąż powiedział, żebym nie wypuszczała dziecka na zewnątrz, bo na podwórku leży ciało. To był Rosjanin: tylko górna połowa ciała do pasa, bez części głowy. Okno w naszym garażu zostało rozbite przez dużą ludzką kość z resztkami mięsa - być może jego udo.
Nie było ulicy... Żadnej drogi, żadnych drzew, żadnych domów. Był za to ogromny stos, świeży i wciąż płonący. Zobaczyliśmy sąsiada, który sprzątał gruz na swoim podwórku i był zaskakująco radosny. Zapytałam tatę: „Dlaczego on się śmieje?”. Odpowiedział: „Bo żyje”.
5 marca 2022
„Tego dnia mieliśmy wizytę. W poprzednich mieszkaliśmy na pierwszym piętrze domu: do piwnicy schodziliśmy tylko wtedy, gdy było silne bombardowanie. Wiedzieliśmy, że Rosjanie są już w Buczy i wchodzą do naszej dzielnicy z drugiej strony, bo pędzą do Irpienia”.
Dzień przed okupacją Anhelina i jej trzyletnia córka próbowały opuścić miasto, ale mosty były już zniszczone. Ojciec Anheliny poszedł sprawdzić, co się dzieje, i zobaczył rosyjskie oddziały strzelające do samochodów z cywilami próbującymi uciec przed czołgami. Rodzina wróciła do swojego domu. Czekali na najgorsze...
„Wciąż mieliśmy prąd: gotowaliśmy w podwójnym bojlerze, ogrzewaliśmy się grzejnikiem w piwnicy i wychodziliśmy na zewnątrz, żeby zaczerpnąć powietrza.
5 marca wieczorem było zaskakująco cicho.
Wieczorem usłyszeliśmy dziwny hałas, strzelaninę i krzyki bardzo blisko nas. To było dziwne, biorąc pod uwagę, że w tych dniach prawie nikt nie chodził po ulicach. Światła zgasły.
Straszna świadomość nie przyszła od razu.
Zobaczyliśmy, że rosyjscy żołnierze byli już w domu naszych sąsiadów. Cudem ominęli nasz dom. To byli ludzie Kadyrowa (jak powiedział później dowódca rosyjskiej grupy wywiadowczej). Szukali tych, którzy zaatakowali ich konwój 27 lutego.
Okupacja Buczy przez wojska rosyjskie. Zdjęcie potajemnie zrobione przez jednego z mieszkańców, opublikowane na stronie internetowej Buczy
Mój ojciec spokojnie powiedział: „Przyjdą do nas, musimy być gotowi. Spokojni, nie kłócić się, nie krzyczeć”. Byłam tak przerażona, że nawet nie słyszałam i nie widziałam dobrze.
Rozległ się głośny hałas. Słyszeliśmy ludzi chodzących po podwórku: dom był otoczony. Słyszeliśmy rosyjską mowę z silnym akcentem. Chwyciłam córkę na kolana i zakryłam jej usta dłonią - nawet się nie poruszyła. Siedzieliśmy w kompletnej ciemności.
Okupanci zaczęli wybijać okna i krzyczeć: „Otwierać!”.
Byli już w domu. To była elitarna jednostka rosyjskiego wywiadu. Krzyczeli na mojego ojca: „Ręce do góry! Na ziemię! Czy jest tu dziecko? Gdzie jest dziecko?”
To sąsiedzi powiedzieli im, że mamy dziecko. Byłam zdesperowana. Słyszałam, że Rosjanie stosowani praktykę wykorzystywania dzieci i kobiet jako żywych tarcz. Okupanci pytali, ile osób jest w piwnicy, i kazali oddać telefony. Pamiętam zdanie: „Zełenski już uciekł. Uratujemy cię. Jesteś teraz pod ochroną”.
Zaraz po tym jak powiedzieli nam, że przyszli nas chronić, zastrzelili kobietę idącą ulicą
Оkupacja
W domu Anheliny urządzili sobie posterunek: rodzinie zabroniono wychodzić na zewnątrz, używać latarek i rozpalać ognia. Żyli bez prądu, gazu, jedzenia i wody:
„W nocy prawie nikt nie spał. Niepewność nas przerażała, ciężko było oddychać, było bardzo zimno - na zewnątrz panował mróz. Przede wszystkim baliśmy się o informacje w naszych telefonach - czaty na Telegramie, bo wcześniej zadzwoniliśmy do obrony terytorialnej i zapytaliśmy, czy możemy wyjść.
Następnego dnia rano znowu do nas przyszli. Zresztą od tej chwili przychodzili, kiedy chcieli, tyle że pukali. Najpierw zabrali mojego ojca: zajrzał do naszej piwnicy i krzyknął: „Córeczko, wychodzę!”. I wyszedł. Siedzieliśmy z mężem i córką w piwnicy. Po chwili przyszli i zaczęli wołać „drugiego”, chodziło im o mojego Dimę. Szybko wstał, powiedział: „Kocham cię” i wyszedł.
Zostałam sama z córką Ołeksandrą. Cała się trzęsłam, więc wzięłam ją na ręce i kołysałam. Zapytała, gdzie poszedł jej tata, a ja tylko spojrzałam na ścianę i powtarzałam: „Boże, pomóż nam”.
Na zewnątrz cały czas była strzelanina: słyszałam krzyki ludzi, ostatnie krzyki... Nie można ich pomylić ze zwykłym krzykiem. Myślałam, że to moi chłopcy zostali zabici. Zaczęłam się przygotowywać na to samo i chyba w tym momencie trochę oszalałam.
Usłyszałam, jak ktoś schodzi do piwnicy. Uzbrojeni żołnierze, trzech. Odważyłam się zapytać, gdzie mój ojciec i mąż. „Robią złe rzeczy, zajmą się nimi” - odpowiedzieli
Gdy wychodzili błagałam, żeby mi ich oddali”.
Potem okupanci zaczęli przyprowadzać do domu Anheliny innych zakładników.
„Dom był bardzo zatłoczony: rodzina z małą córeczką, Nastią, w piwnicy. Dziewczynki zaczęły się bawić. Przyprowadzili do nas małego chłopca i kazali go pilnować, żeby nie uciekł. Zagrozili, że gdyby uciekł, zabiją wszystkich.
Późnym popołudniem usłyszałam słowa: „Mamo, poznaj swojego syna” - do mojej teściowej. Do piwnicy wszedł mój mąż. Próbowałam się uśmiechnąć i trochę pożartować, ale nie potrafiłam. Zaczęłam płakać. Wrócił też mój ojciec. Bałam się marzyć o takim szczęściu.
Tej nocy mój Dima usiadł obok nas w piwnicy i po prostu patrzył w jeden punkt. Powiedział: „Zabiją nas wszystkich”. Zapytałam go, dlaczego tak mówi. „Bo widziałem, do czego są zdolni” - odpowiedział. W tamtym czasie nie miałam odwagi zapytać, co im robili w ciągu tych godzin przetrzymywania. Przytuliłam śpiące dziecko i płakałam cicho w ciemności... z bezsilności”.
Ciała Ukraińców zabitych przez Rosjan na ulicach Buczy. 4.04.2022. Fot: RONALDO SCHEMIDT/AFP/East News
To był trzeci dzień okupacji.
W domu było jakieś 15 osób; siedzieliśmy z dzieckiem w piwnicy. Sasza miał kaszel i bolały go nogi. Ale choć w piwnicy był mróz, to i tak było cieplej niż w domu.
Nie mieliśmy kontaktu ze światem zewnętrznym. Za każdym razem gdy pukali do drzwi, serce mi pękało. Nigdy nie było wiadomo, po co przyszli: może po to, by znów zabrać nas na przesłuchanie, może po to, by przypomnieć nam o zasadach, a może nie byliśmy wystarczająco cicho, bo mamy dwójkę trzyletnich dzieci.
Mimo wszystko, tego dnia byłam w dobrym nastroju: tata i mąż byli ze mną. Wrócili z miejsca, z którego się nie wraca.
Zostali oskarżeni o podłożenie ognia, zabrani do „piwnicy”, gdzie byli przesłuchiwani. Wrócili inni. Byli poddawani pozorowanym egzekucjom, musieli patrzeć na ludzkie zwłoki...".
Ewakuacja
Któregoś ranka Anhelina i jej mąż znaleźli w piwnicy radio. Włożyli do niego baterie z dziecięcych zabawek i po raz pierwszy usłyszeli, że okupanci zgodzili się na zielony korytarz i ewakuację. Rosjanie zabronili rodzinie wyjazdu samochodem. Pozwolili im iść pieszo do Irpienia. „Droga życia” była usłana ciałami zabitych Ukraińców.
„Zebraliśmy się, owinęliśmy w białe szmaty i do wózka dziecięcego przymocowaliśmy kij z dużym kawałkiem prześcieradła. Wzięłam psa na smycz w nadziei, że podbiegnie obok wózka. Ale przestraszył się i nie mógł iść. Położyłam go więc na dnie wózka i wiozłam razem z dzieckiem.
Cała się trzęsłam. Dawno nie byliśmy na zewnątrz, a ja nie poznawałam swojego domu. Najpierw dotarliśmy do szkoły. Byli tam ludzie. Nikt nigdzie nie szedł, byli zaskoczeni, że gdzieś idziemy. A my szliśmy dalej.
Mieszkańcy Irpienia i Buczy uciekają przed rosyjskimi wojskami 10 marca 2022 r. Fot: Heidi Levine/SIPA/SIPA/East News
Na ulicy przed nami leżało trzech martwych młodych mężczyzn ze związanymi rękami. Skręciliśmy w ulicę Jabłońską. W tym momencie włączył mi się tryb „życie w obrazie”. Patrzyłam na świat, jakbym w nim nie była. Psycholog mi wyjaśnił, że to moja psychika przełączyła się na taki tryb, żebym przerwała.
Na ulicy leżeli martwi ludzie, było ich wielu. Cali we krwi, zginęli niedawno. To byli nasi sąsiedzi. Mąż powiedział, żebym zamknęła dziecku oczy. Ale nie mogłam tego zrobić, bo właśnie podbiegli do nas rosyjscy żołnierze, krzycząc: "Stać, kto wam pozwolił wyjść!?"
Byli inni od tych, którzy przychodzili do naszego domu. Byli agresywni, nie dało się z nimi rozmawiać. Mówimy, że się ewakuujemy, oni się kłócą, ale nas przepuszczają. Za chwilę to samo. Podnosimy ręce i czekamy, aż nas przepuszczą.
Moja córka pyta, dlaczego wujkowie leżą i leci im krew z głowy. Nic nie mówię. Jak mam to wytłumaczyć trzylatce, która cichutko siedzi w wózku i podnosi ręce do góry, kiedy my je podnosimy?
Dojechaliśmy do skrzyżowania Jabłońskiej i Wokzalnej. Kolejny okrzyk: „Stój!”. Staliśmy wśród martwych ludzi: wydawało mi się, że to wszystko jest nierealne i że teraz nas na pewno zastrzelą. Agresywny żołnierz krzyczy: „Nie możecie! Korytarz jest zamknięty od 15:00! Wracajcie!”.
Każe nam się cofnąć, a mojemu ojcu podejść do siebie z rękami w górze. Czuję ukłucie, zatrzymuję się i uświadamiam sobie, że nie mogę iść bez ojca.
Okazało się, że okupanci szukali papierosów, które na szczęście ojciec miał. Wypuścili go”.
Ukraińcy pod zniszczonym mostem próbują uciec przed Rosjanami. Na początku marca 2022 r. most na rzece Irpień w Romaniwce uratował 40 000 mieszkańców Hostomla, Buczy i Irpienia. Zdjęcie: Emilio Morenatti/Associated Press/East News
Rodzina Anheliny wraz z innymi zakładnikami czekała na ewakuację, która miała rozpocząć się o trzeciej po południu w miejscowej szkole.
"Skręciliśmy do Irpienia. Most życia był przed nami. Nie mogliśmy się rozglądać, bo od razu by nas zastrzelili. Zza małego skrzyżowania wyjechal samochód i prawie natychmiast zamienił się w słup ognia, a sekundę później nastąpiła straszna eksplozja. Most jest zaminowany. Nic nie słyszę, więc schylam się do dziecka w wózku, żeby sprawdzić, czy nic mu nie jest.
Tata idzie przede mną. Mijamy wysadzony w powietrze samochód: po prostu płonie, oczywiście nikt w nim nie żyje
Zatrzymuje nas ukraińskie wojsko. To znaczy, że przez cały ten czas nie żyliśmy tylko pod okupacją. Żyliśmy na linii frontu.
Byłam pewna, że nasze wojsko wycofało się znacznie dalej, i nie wierzyłam, że powstrzymanie tej inwazji jest możliwe.
Tymczasem tuż za wzgórzem, które pokonujemy w błocie, przejmują nas ludzie z Państwowej Służby Ratowniczej, wsiadamy do autobusów i jedziemy... do rosyjskiego punktu kontrolnego.
Irpień jest częściowo zajęty, a jedynym wyjściem jest dobrze znany zniszczony most, tyle że pieszo.
Przed punktem kontrolnym ogromna kolejka, wiele samochodów i nasz konwój autobusów. Stoimy już od czterech godzin. Dzisiaj też nas nie przepuszczą. Wkrótce będzie nalot i bombardowanie. Kierowca przychodzi i mówi, że spędzimy noc w autobusie tuż przy drodze. Na zewnątrz jest dziesięć stopni poniżej zera.
Jeśli na ziemi są jakieś anioły, to na pewno są nimi ratownicy. Znaleźli opuszczony dom i przenieśli tam wszystkich. Tymczasem na zewnątrz działo się coś strasznego: niebo płonęło, Irpień był bombardowany”.
11 marca.Ewakuacja miasta.Koniec.
„W piwnicy w Irpieniu było około 45 osób. Niektórzy mieli wysoką gorączkę, to była straszna noc. Nie mieliśmy wody ani jedzenia.
O 5:00 przyszli nasi ludzie z Państwowej Służby Ratowniczej i kazali wszystkim wsiadać do autobusów, bo Rosja zgodziła się na przedłużenie korytarza. Było nam tak zimno, że nie czuliśmy palców u nóg. Bardzo martwiłam się o dzieci. Za oknem autobusu widzieliśmy apokalipsę: rozbite, poszatkowane pociskami samochody, a prawie na każdym widniał napis: „Dzieci”. Ta część Irpienia wygląda jak martwa, tylko mnóstwo porzuconych zwierząt biega dookoła.
Dojeżdżamy do rosyjskiego punktu kontrolnego. Każdy samochód jest bardzo dokładnie sprawdzany, posiadanie telefonów jest zabronione, konfiskują je. Rosyjski żołnierz wchodzi do autobusu, a ja i moja córka siedzimy na pierwszych siedzeniach, więc jest tuż przed nami.
Wszyscy mężczyźni są wyprowadzani z autobusu. Nie możemy wyglądać przez okna. Minutę później w pobliżu autobusu zaczyna się strzelanina: dzieci zaczynają panikować i płakać. My, kobiety, też. Wszyscy myśleli, że nasi mężowie zostali zastrzeleni. Ale znaleźli telefony, położyli je na ziemi i strzelali do nich. Mężczyźni wrócili. Przyszedł Rosjanin i powiedział, że jeśli przejedziemy przez las, będziemy mieli szczęście. Las był pełen Rosjan.
Ewakuacja ludności cywilnej z Buczy, 13 marca 2022 r. Fot: AA/ABACA/Abaca/East News
Więc jedziemy. W autobusie panuje kompletna cisza. Wszyscy się modlą. Nie widzimy, dokąd jedziemy. Po półgodzinie zatrzymujemy się. Do autobusu wchodzi żołnierz i mówi: „Chwała Ukrainie!”.
Płaczę nawet teraz, gdy przypominam sobie ten moment. Przytulałam wtedy Saszę i nie wierzyłam, że mimo wszystko jesteśmy bezpieczni. Przeżyliśmy, choć nie powinniśmy.
Moja ukochana Bucza została w tyle, sama ze swoim smutkiem. Pomyślałam o tych ludziach na Jabłońskiej. Świat nie wie, świat żyje dalej... a oni tam leżą. Wydawało mi się, że uciekliśmy z piekła
Przyjechaliśmy do Kijowa prawie bez niczego: czarni, brudni, śmierdzieliśmy. W Kijowie można swobodnie chodzić, nie trzeba cały czas patrzeć w podłogę, sklepy i apteki są otwarte, nikt nie strzela. A przecież Bucza nie jest daleko od Kijowa.
Nie wiedziałam, gdzie jest moja mama. Jechałam autobusem i płakałam, że ją zostawiłam. Mieszkamy przy tej samej ulicy, ale nie mogłam się z nią skontaktować. Kilka razy chciałam do niej pojechać, ale mi nie pozwolili.
Rodzice mojego męża również zostali w Buczy. Nie mogli odbyć podróży po raz drugi i postanowili zostać w szkole. Kilka dni później przyszli tam Rosjanie, przenieśli ich do przedszkola, obrzucając budynek granatami, a potem trzymali ich tam przez miesiąc! Nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu, doprowadzało mnie to do szału. Modliłam się godzinami każdej nocy, aby Bóg ich ocalił...
W pobliżu masowego grobu w Buczy, 3 kwietnia 2022 r. Po zajęciu miasta znaleziono 403 ciała ukraińskich cywilów. Fot: SERGEI SUPINSKY/AFP/East News
I ocalił. Później dowiedziałam się, że moja mama i babcia ewakuowały się prawie w tym samym czasie co my, ale inną drogą. Pierwszy raz usłyszałam głos mamy, gdy byłam już w obwodzie lwowskim. Ten telefon zapamiętam do końca życia.
Trzy tygodnie po naszej ucieczce Bucza zostanie wyzwolone. Znajdą zamordowanych ludzi, dzieci... Mogliśmy być wśród nich. Ta myśl będzie mnie prześladować przez długi czas. Nie wiedziałam, co rosyjskie wojsko robiło z kobietami i dziećmi, kiedy siedziałam w piwnicy i bezczelnie domagałam się powrotu męża z przesłuchania. Mogłam zapłacić straszną cenę za taką śmiałość.
Ale mieliśmy szczęście. Udało nam się uciec.Zniszczonym od środka i przemienionym na zawsze
Wciąż boję się, gdy ktoś obok mnie mówi porosyjsku. A moje dziecko boi się ludzi w wojskowych mundurach”.
Anhelina Bartosz. Fot: archiwum prywatne
Rozstanie z rodziną byłoby dla mnie najgorszą decyzją po tym, co przeszłam
Słynne zdjęcie setek Ukraińców uciekających przed okupacją przez zniszczony most w Irpieniu stało się symbolem. Rodzina Anheliny Bartosz również była w tym tłumie. Po wyzwoleniu Buczy, Irpienia, Worzela, Hostomla, Borodianki i Moszczun Angelina i jej rodzina wrócili do swojego domu w Buczy. Mieszkają tam do dziś.
- Moja córka i ja wróciłyśmy do Buczy w czerwcu 2022 r. Było ciężko, ale to jest nasz dom - mówi nam Anhelina Bartosz. - Mój mąż wrócił natychmiast po wysiedleniu, by przygotować dom na nasz przyjazd. Zdecydowaliśmy się wrócić, a nie wyjeżdżać za granicę, bo rozłąka z rodziną byłaby dla mnie najgorszą decyzją po tym, co przeszłam.
Zdaliśmy sobie sprawę, jak krótkie i nieprzewidywalne jest życie. I że nie chcemy żyć z dala od siebie. Poza tym nasze miasto i kraj potrzebują nas w tak trudnym czasie. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to mamy dobry schron w naszym domu. W czasie nalotów możemy się w nim ukryć”.
Anhelina Bartosz jest piosenkarką. Napisała piosenkę o swoich doświadczeniach i wzięła udział w projekcie "Ukraina niesamowitych ludzi".Jej piosenka „Irpień” jest hołdem dla mieszkańców Buczy, Hostomla i Irpienia, którzy zostali zabici przez rosyjskich najeźdźców na początku inwazji.
W małej sali w podziemiach charkowskiego centrum teatralno-koncertowego gromadzi się kolejka widzów. Wszystkie bilety na występ Serhija Żadana zostały wyprzedane. Mimo wojny ludzie chcą obcować z kulturą i sztuką – a Żadan znalazł sposób, by pogodzić wojenną rzeczywistość z życiem cywilnym.
Aldona Hartwińska: – Wkrótce minie rok, odkąd dołączył Pan do Gwardii Narodowej Ukrainy. W tym czasie zorganizował Pan wiele różnych wydarzeń, by pomóc swojej 13 brygadzie. Jednym z nich było spotkanie poświęcone Pana książce „Arabeski”. Proszę nam o tym opowiedzieć.
Serhij Żadan: – Choć „Arabeski” zostały opublikowane w zeszłym roku, zdecydowaliśmy się zaprezentować je ponownie. Ta książka składa się z dwunastu opowiadań, które powstały po 2022 roku. Dotyczą Charkowa i wschodniej Ukrainy w czasie inwazji, obecnie są tłumaczone na inne języki. Jestem ciekaw, jak zareagują na nie czytelnicy za granicą.
Obecnie odbywamy „Chartia Tour” [od „Chartii”, nazwy brygady, w której służy Żadan – red.]. To edukacyjna i informacyjna inicjatywa naszej brygady. Podróżujemy od miasta do miasta, spotykamy się z ich społecznościami, liderami, władzami lokalnymi, studentami i młodzieżą. Zbieramy datki. Opowiadamy o brygadzie, o jej historii, wartościach i filozofii. Wcześniej mieliśmy kilka spotkań muzycznych, a teraz postanowiliśmy zorganizować kilka czysto literackich.
Bardzo ważne jest dla nas utrzymywanie kontaktu ze wszystkimi, którzy wspierają siły zbrojne, ze wszystkimi, którzy przekazują darowizny na rzecz ukraińskiej armii, którzy wierzą w naszą „Chartię”
Jesteśmy bardzo szczęśliwi, gdy widzimy pełną salę. Wszystko, co zbieramy, przekazujemy na potrzeby naszej brygady. To małe, ale znaczące wsparcie – ważne jest, by poczuć je też emocjonalnie. To wsparcie ludzi, których bronią nasi żołnierze.
Spotkanie z Żadanem, Charków 10.03.2025. Zdjęcie: Maciek Zygmunt
„Arabeski” to książka o ludziach, którzy z czasem się zmieniają. Jak Pan się zmienił jako artysta przez te trzy lata?
Od początku inwazji opublikowałem dwie książki, wcześniej wydałem zbiór wierszy „Skrypnykiwka”. Oczywiście stałem się mniej produktywny, bo jestem teraz w służbie, zmobilizowany. I chociaż nie jestem na pozycji bojowej, pracy jest dużo. Ale to jest służba, która przynosi korzyści naszej brygadzie, a dla mnie to jest teraz najważniejsze.
100 procent dochodu ze wszystkich wydarzeń, które Pan organizuje, idzie na potrzeby brygady. Na co konkretnie?
Zawsze przychodzi wielu ludzi, policzymy ich kiedyś... Myślę, że podczas tej trasy zebraliśmy już około dwóch milionów hrywien. Te pieniądze przekazujemy głównie do służby patronackiej brygady, która wspiera naszych rannych żołnierzy i ich rodziny. Pomagamy też jednak batalionowi wsparcia. Myślę, że „Chartia” jest jedną z najlepiej zaopatrzonych i zorganizowanych brygad, chociaż są pewne rzeczy, które trzeba jeszcze domknąć – coś trzeba kupić, coś przywieźć, coś naprawić. Dobrze jest więc mieć tę poduszkę finansową, na którą zbieramy.
Każdy robi jakąś zbiórkę pieniędzy, każdy zbiera datki. Bo ta wojna dotyczy teraz wszystkich. To jasne, że wszyscy jesteśmy teraz po tej samej stronie
Jak to wyglądało trzy lata temu? Jak zmienił się Pana oddział?
„Chartija” powstała jako jednostka ochotnicza, DFTG [ochotnicza formacja wspólnoty terytorialnej – red.]. Kilkudziesięciu ochotników, zarówno zawodowych wojskowych, jak cywilów, którzy wstąpili do armii, chwyciło za broń. Oczywiście ta nowo utworzona jednostka nie miała na początku nic. Zapewniliśmy jej więc wszystko: kupiliśmy buty, sprzęt, kamizelki kuloodporne, hełmy, pierwsze samochody, pierwszego drona... Od tego czasu minęły trzy lata, oddział rozrósł się do rozmiarów batalionu, a potem przekształcił się w pełnoprawną brygadę. I choć sama nazwa [„Chartia”] została wymyślona tak, by kojarzyła się z Charkowem jako miastem, w którym powstała ta jednostka, to teraz jest to już kilka tysięcy bojowników, chłopców i dziewcząt, z różnych miast. Nie tylko z Charkowa, ale także z Dniepru, Krzywego Rogu, Zaporoża, Połtawy, Sum, miast zachodniej Ukrainy, obwodów ługańskiego i donieckiego. Ale te charkowskie korzenie są dla nas bardzo ważne, a fakt, że dziś „Chartija” jest w okopach pod Charkowem i broni miasta, jest wielką motywacją do jeszcze większego jej wspierania.
Oczywiste jest, że to już zupełnie inna skala, zupełnie inne zadania, inny poziom komunikacji wewnątrz brygady – i z brygadą z zewnątrz.
Dlatego ciekawe jest to, że dowództwo, założyciele oddziału, którzy stworzyli „Chartię” jako nowy rodzaj jednostki, model nowej armii ukraińskiej, nie odchodzą od tej idei. Nadal opieramy się na standardach NATO, które polegają na ochronie żołnierza
Profesjonalnie i precyzyjnie planujemy każdą operację, dbamy o żołnierza, jego szkolenie i motywację.
Jednak czasami stajemy w obliczu wyczerpania psychicznego. Żołnierze często mówią o istnieniu dwóch równoległych rzeczywistości: tej cywilnej i tej w okopach. Często przyznają, że czują się bardziej komfortowo w okopach niż w hałaśliwych miastach Ukrainy. Czy da się to pogodzić? Czy możemy jakoś sprawić, by żołnierze poczuli się u nas komfortowo?
Rzeczywistość okopów i rzeczywistość hali targowej to naprawdę różne rzeczywistości. Nie zamierzam potępiać cywilnych kobiet, dzieci i osób starszych, które pozostają za liniami frontu, nie dołączają do sił obronnych i żyją w spokojnych miastach. Wręcz przeciwnie: uważam za bardzo ważne, by nie popadli w strach, rozpacz i niepokój, ale żyli normalnie – pamiętając, że trwa wojna, a ich krewni i przyjaciele są teraz w siłach obronnych, pamiętając o nich i ich wspierając. To zrozumiałe z psychologicznego punktu widzenia, że żołnierze, którzy opuszczają swoje pozycje, na tyłach czują się dość nieswojo.
Sierhij Żadan i dziennikarka serwisu Sestry Aldona Hartwińska. Archiwum prywatne
Ale kraj musi żyć, żyć uczciwie, zgodnie ze swym sumieniem. Sklepy, biura i usługi muszą działać, by było z czego płacić podatki i utrzymywać gospodarkę. Wojsko organizuje obozy szkoleniowe i myślę, że większość Ukraińców wie, jak mu pomóc.
Jasne jest też jednak, że to trudny moment dla żołnierzy powracających z frontu. To również trudne dla tych, którzy są na tyłach i nigdy nie byli w polu. To jest wojna – przerażająca, dramatyczna, krwawa, bardzo zła, nie ma w niej nic dobrego. I jasne jest, że już zmierzyliśmy się z tym problemem, że on będzie przed nami i będziemy musieli go rozwiązać.
Bardzo ważne jest, by nie dzielić naszego świata na świat wojny i świat na tyłach, ale zrozumieć, że kluczem do naszego możliwego zwycięstwa, możliwego sukcesu, jest tylko połączenie tych dwóch rzeczywistości – krwawej rzeczywistości wojny i rzeczywistości tyłów, gdzie ludzie są zmotywowani, świadomi, gotowi do dalszej pracy i pomagania naszej armii
Mam przyjaciela, który w cywilu pracował jako reżyser filmowy. Powiedział mi, że gdyby nie wstąpił do sił zbrojnych, straciłby głos jako artysta. Zgadza się Pan z nim?
Być może. Ja i moi przyjaciele, którzy są artystami ze świata muzyki, kiedy dowiedzieliśmy się, że ma zostać przyjęta ustawa o mobilizacji, od razu zaczęliśmy myśleć o tym, co możemy zrobić, by być jak najbardziej skuteczni i przydatni dla naszego kraju. Jesteśmy w „Chartii” od prawie roku i nigdy nie żałowałem, że do niej dołączyłem. Z drugiej strony – jak można było nie dołączyć? Jeśli jesteś mężczyzną w wieku poborowym, musisz się zmobilizować. Jeśli jesteś świadomym, uczciwym obywatelem, to jedyna słuszna droga.
W październiku 2014 roku świat obiegły zdjęcia tajemniczego obiektu, który wynurzył się z wody w Archipelagu Sztokholmskim. Szwedzkie Siły Zbrojne natychmiast skomentowały to zajście jako „świadczące o obcej aktywności podwodnej”. Autorzy artykułu pt. „Stało się: polowanie na okręt podwodny w Archipelagu Sztokholmskim”, który ukazał się 20 października 2014 r. na łamach dziennika „Dagens Nyheter”, powołując się na źródła opisali, jak szwedzkie służby wychwyciły rozmowęw języku rosyjskim na częstotliwości wykorzystywanej przez Rosję w sytuacjach alarmowych. Kolejne zaszyfrowane informacje miały być wymieniane między obiektem a rosyjską bazą w obwodzie królewieckim.
Rozpoczęło się polowanie na nadawcę sygnału. Według źródeł miał nim być rosyjski tankowiec NS „Concord”, który od kilku dni znajdował się na bałtyckich wodach otwartych, niedaleko Archipelagu Sztokholmskiego. „Dagens Nyheter” można było przeczytać, że Ministerstwo Obrony Rosji natychmiast zaprzeczyło, by jakikolwiek rosyjski okręt podwodny znajdował się choćby w pobliżumorskich granic Szwecji. Ale zdjęciom nie można było zaprzeczać.
Ten incydent spowodował, że szwedzkie wojsko zaczęło się zmieniać. Po tym październikowym poranku, unikając siania niepotrzebnej paniki, rząd zaczął wprowadzać zmiany na wypadek wojny. Jedną z nich było wznowienie programu podwodnego, na czele którego stanął szwedzki koncern Saab.
Szwedzi dostrzegli, z jaką łatwością obce mocarstwo może przekroczyć granice terytorium ich państwa – i praktycznie wpłynąć do stolicy
Od tamtej pory Saab miał przeciwdziałać łamaniu prawa morskiego, a podmorski potencjał obronny Szwecji miał zostać maksymalnie wzmocniony. Technicy i inżynierowie rozpoczęli pracę nad stworzeniem niewidocznych dla radarów okrętówpodwodnych, które byłyby najlepsze na świecie, a także systemu wykrywania okrętów podwodnych.
Niedługo później przy Skeppsbron na sztokholmskim Starym Mieście wynurzył się z wody „Gotland” – okręt podwodny szwedzkiej marynarki wojennej, element najtajniejszego systemu obrony. To wąska i długa jednostka, której 25-osobowa załoga doskonali się obserwacji, zatapianiu wrogich okrętów i unikaniu trafienia przez okręty i samoloty.
Jeszcze dziesięć lat temu plany rozwoju programu okrętów podwodnych były kwestionowane, a nawet zagrożone zamknięciem. Dziś już nie ma wątpliwości: takie okręty będą odgrywały kluczową rolę w szwedzkiej obronie. Widok niebiesko-żółtej bandery powiewającej nad czarnym okrętem podwodnym był dla spacerujących po nabrzeżu dużym zaskoczeniem. Wielu nawet nie wiedziało, że szwedzkie wojsko w ogóle maj jakieś okręty podwodne, a zwykły obywatel nie miał pojęcia, że Szwecja jest w tej dziedzinie światową potęgą.
broszura pt. „Om krisen eller kriget kommer – viktig information till Sveriges invånare”. Zdjęcie: Zdjęcie: oficjalna strona rządu Szwecji
W razie kryzysu lub wojny
Dwa lata po wydarzeniach w Archipelagu Sztokholmskim do skrzynek pocztowych wszystkich mieszkańców Szwecji trafiła broszura pt. „Om krisen eller kriget kommer – viktig information till Sveriges invånare” [W przypadku kryzysu lub wojny – ważne informacje dla mieszkańców Szwecji]. Na niespełna 20 stronach wyczerpująco wyjaśniono, czym jest gotowość na wypadek kryzysu: co zrobić, gdy znika zasięg telefoniczny, internet, prąd i dostęp do informacji – a także komu ufać i skąd czerpać informacje. W broszurze podkreślono, jak ważne jest, by obywatel umiał samodzielnie, zanim nadejdzie wsparcie państwa, poradzić sobie w razie kryzysu lub wojny. Bo to sprawa kluczowa.
Na jednej ze stron zamieszczono check-listę ze wskazówkami dotyczącymi przygotowań w domu. Znalazł się na niej spis przykładowej żywności długoterminowej i takiej, której przygotowanie nie wymaga dużej ilości wody (bo przecież i z nią może być problem), obowiązkowe rzeczy z zakresu łączności, higieny, medycyny i potrzebne dokumenty. O tym wszystkim mówił podczas wywiadu dla PAP wiceszef MSWiA.
– Bądźmy przygotowani w ramach swoich możliwości, by przetrwać przynajmniej trzy doby bez pomocy struktur państwa – powiedział Wiesław Leśniakiewicz. – Miejmy zapas wody, niezbędne leki, środki higieniczno-sanitarne, zapas żywności, oświetlenie, które zadziała bez sieci elektrycznej, naładowane powerbanki. Miejmy też radio tranzystorowe, bo już zapomnieliśmy, że to może być jedyne medium do odbioru komunikatów.
Najnowsza wersja szwedzkiej broszury ukazała się w listopadzie 2024 roku i, jak poprzednia, nie wywołała szoku ani paniki wśród obywateli. Rozszerzona o kilka stron, ewidentnie wykorzystuje doświadczenia z ukraińskiego frontu – wiedzę, którą szwedzki rząd próbuje wykorzystać dla wzmocnienia bezpieczeństwa swoich obywateli. Przejawia się to również we wzmożonych kampaniach reklamowych dotyczących wstąpienia do armii, a także uświadamianiu, skąd może przyjść zagrożenie – przypadku Szwecji to Morze Bałtyckie i północ kraju. Dlatego w 2025 r. rozpoczęło się szkolenie szwedzkich arktycznych brygad specjalnych, by w razie wojny zarówno obywatele, jak wojsko, byli gotowi do obrony.
Zdjęcie wykonane 4 lutego 2025 r. przedstawia statek towarowy na horyzoncie, gdy członek załogi obserwuje go przez lornetkę z mostka USS Karlskrona (P04) na pełnym morzu u wybrzeży Karlskrony w Szwecji, w ramach natowskiej misji patrolowania Morza Bałtyckiego Baltic Watch, której celem jest ochrona krytycznej infrastruktury podwodnej. Zdjęcie: Johan NILSSON / TT NEWS AGENCY / AFP
Wojna w Ukrainie kupuje nam czas
Na początku marca, podczas posiedzenia Sejmu, premier Donald Tusk ogłosił, że trwają prace przygotowawcze nad projektem stworzenia w Polsce półmilionowej armii. Elementem projektu będą szkolenia wojskowe, które obejmą każdego dorosłego mężczyznę. Według premiera szkolenia te mają sprawić, by ci, którzy nie pójdą do regularnej armii, w sytuacji konfliktu mogli stać się pełnoprawnymi i pełnowartościowymi żołnierzami. Według niezależnego eksperta do spraw wojskowości, a także popularnego publicysty, aktywnego pod pseudonimem Kapitan Lisowski, w razie wybuchu wojny Polsce może nie wystarczyć obrońców. Przyczyną tego jest m.in. zawieszenie dawno temu poboru do zasadniczej służby wojskowej.
– Wojna w Ukrainie pokazała, że niezbędne są zasoby ludzkie liczone w setkach tysięcy – mówi Lisowski. – Zasoby rezerwistów, tych przeszkolonych, albo takich, których trzeba jedynie doszkolić. W Polsce mamy poważne braki w zasobach ludzkich. Mamy tych rezerw osobowych mniej niż Białoruś, a ta ma ich około 300 tysięcy. Dla naszego bezpieczeństwa musimy te rezerwy odbudować. Musimy też odbudować rezerwę sprzętową. To będzie wielkie wyzwanie.
Według kpt. Lisowskiego nie bez przyczyny premier właśnie teraz ogłosił koncepcję przeszkolenia Polaków, by skokowo, w krótkim czasie zwiększyć ilość zasobów rezerwowych i mobilizacyjnych naszej armii. To słuszny krok. Wątpliwości można mieć jedynie do zaproponowanych metod.
– Miesięczne szkolenie uważam za niewystarczające– mówi ekspert. – We wszystkich analizach, które wraz z kolegami robiliśmy, trzeba bazować na trzech miesiącach. Pamiętajmy, że zmieniła się broń, zmieniły się technologie, zmienili się też ludzie i trzeba to wszystko w tym uwzględnić. Trzymiesięczny okres szkolenia jest takim, jaki uznajemy za właściwy, by uzyskać podstawowego strzelca, którego następnie w zależności od predyspozycji można dalej kształtować na potrzeby armii.
Dodaje też, że rozbudowa naszej armii daje szansę na to, byśmy w racjonalnym czasie uzyskali jeszcze większy potencjał odstraszania i potencjał obronny, który powinien spowodować co najmniej potrzebę głębokiego zastanowienia się przez Rosję, czy warto z nami zadzierać. Bo czy warto ruszyć z atakiem na kraj dobrze przygotowany, kiedy może spowodować jeszcze większą hekatombę strat niż wojna w Ukrainie, choć front będzie o wiele krótszy?
– Mówię to mając nadzieję, że Ukraina nie ulegnie i granica polsko-ukraińska będzie bezpiecznym dla nas odcinkiem granicy wschodniej – dodaje kpt. Lisowski. – I że naszym jedynym zmartwieniem pozostanie ten północno-wschodni odcinek granicy naszej ojczyzny, u zbiegu z obwodem królewieckim i przy granicy z Białorusią. To pozwoli nam w potężnym stopniu zaoszczędzić siły w operacji obronnej i mieć ich wystarczająco dużo, by nie tylko się bronić, ale również móc odpłacić agresorowi za jego działania.
Bartłomiej Wypartowicz, dziennikarz oraz autor książki „Między Bugiem a prawdą”, idzie w swych rozważaniach o krok dalej. Jego zdaniem Polska już od jakiegoś czasu jest uczestnikiem wojny. A to, co dzieje się na ukraińskim froncie, kupuje nam czas
– Na wojnie cybernetycznej Polska jest już od dłuższego czasu – mówi Wypartowicz. – Nasze wojska obrony cyberprzestrzeni prowadzą działania obronne i jesteśmy podatni na ataki czy to graczy państwowych, czy niepaństwowych. Jesteśmy też na wojnie hybrydowej, czy też, jak można to nazwać, w działaniach pod progiem wojny. Chodzi tu m.in. o parcie migracyjne na granicy polsko-białoruskiej. Jesteśmy poddawani atakom sabotażowym – chodzi o próby podpaleń czy mocniejsze działania służb wywiadowczych Rosji. Czy możemy się obawiać wojny pełnowymiarowej? Obecnie Rosja jest mocno uwikłana w wojnę w Ukrainie i to ta wojna jest w pewnym sensie decydująca, jeśli chodzi o przyszłe formy jej agresji. Ale kiedy dojdzie do rozmów pokojowych czy do zawieszenia broni, to zegar zacznie tykać, zaczniemy mierzyć czas. Bo Rosja, nie prowadząc żadnych działań zbrojnych, zacznie odbudowywać swoje zdolności. Więc paradoksalnie dla wielu krajów europejskich, w tym Polski i Bałtów, uwikłanie Rosji w wojnę w Ukrainie jest pewnego rodzaju gwarancją bezpieczeństwa.
Zaufanie społeczne i odporność na dezinformację
Szwedzki model budowania odporności społecznej w sytuacji kryzysu to przede wszystkim próba stworzenia rozwiązania systemowego, w którym obywatel wie, co robić w obliczu kryzysu, jak się do niego przygotować, na co może liczyć i skąd powinien czerpać informacje, by nie poddać się dezinformacji. Według najnowszych statystyk Szwedzkiej Agencji Zarządzania Publicznego (Statskontoret) 65% obywateli Szwecji ufa swoim siłom zbrojnym, 74% policji, a 88% Säkerhetspolisen, czyli policji bezpieczeństwa.
Broszura „Kiedy przyjdzie kryzys lub wojna” jedynie przypomina informacje, które Szwedzi już znają: jak brzmią alarmy ostrzegające o zagrożeniu, gdzie znajdują się schrony i do których lokalnych władz zwrócić się po pomoc. Od czasu pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę szwedzkie władze opublikowały setki raportów na temat dezinformacji oraz sposobów walki z nią, a w sieci szerzą się kampanie, jak nie poddać się fake newsom. Zdaniem Bartłomieja Wypartowicza najważniejszym czynnikiem grającym tu rolę jest edukacja. Im człowiek lepiej wyedukowany, tym mniej podatny na różne działania kognitywne czy dezinformacyjne. Bo potrafi lepiej sprawdzać i weryfikować informacje.
– Niestety social media i big-techy sprzyjają zamykaniu się ludzi w swoich bańkach informacyjnych – mówi dziennikarz. – A wyrwać się z bańki dezinformacyjnej jest naprawdę trudno. To nie jest tak, że przyjdą do ciebie obce służby i powiedzą: „Cześć, od teraz jesteś naszym agentem i będziesz robił, co ci każemy”. Dużo łatwiej wprowadzić toksyczny tryb myślenia, stworzyć grupy, które będą kolportowały szkodliwe informacje, tworząc u danej osoby złudzenie, że jest kimś wyjątkowym, posiada tajemną wiedzę – a przez to misję, którą może szerzyć. Tu pojawia się pytanie, które mogłoby być rozwinięte na kilkudniowej konferencji naukowej: „Czy walka z dezinformacją jest skuteczna?” Moim zdaniem nie. Musimy się wzajemnie edukować i uodparniać.
Jak sprawdzić, czy tkwimy w bańce informacyjnej? Warto zmienić swoje przyzwyczajenia w sieci i zacząć szukać informacji w inny sposób. Przede wszystkim trzeba zacząć od wyrwania się spod wpływu algorytmów personalizujących, czyli tych, które śledzą naszą aktywność w sieci: czas spędzony na konkretnej stronie, przeczytane artykuły, napisane komentarze czy pozostawione lajki. Najprostszym rozwiązaniem jest usuwanie plików cookies, korzystanie z wyszukiwarki w trybie incognito lub zmiana wyszukiwarki na DuckDuckGo czy Startpage.
11.02.2025, Olsztyn. Wizyta i briefing ministra Wiesława Leśniakiewicza w Centrum Powiadamiania Ratunkowego z okazji Europejskiego Dnia Numeru Alarmowego 112. Zdjęcie: Artur Szczepanski/REPORTER
Mój dom jest moją twierdzą
W poradniku przygotowywanym przez MSWiA we współpracy z Rządowym Centrum Bezpieczeństwa podkreślane będzie to, że obywatel ma być przygotowany na samodzielne przetrwanie 72-godzin we własnym domu. Zgadzają się z tym eksperci, między innymi twórcy projektu Academy Defence24. Według generała Jarosława Gromadzińskiego odporność społeczeństwa zaczyna się od świadomości jednego obywatela. Bo jeżeli każda rodzina będzie w stanie przetrwać 72 godziny bez pomocy zewnętrznej samorządu czy państwa, będąc przygotowaną i zabezpieczoną, to nie obciąży państwa czy samorządu, które w tych kluczowych godzinach od pojawienia się kryzysu będą mogły sprawnie rozwinąć cały system pomocy i ratownictwa, a następnie udzielić wsparcia społeczeństwu.
– To jest właśnie ta odporność – mówi generał. – Niezwykle ważnym elementem jest zbudowanie zaufania i komunikacji pomiędzy rodziną a najniższym szczeblem samorządu: sołectwem, wójtem, starostą. Istotne jest, by przed zdarzeniem kryzysowym ta władza nawiązała kontakt z obywatelem, aby obywatel ufał swojej lokalnej władzy. Żeby wiedział, że w sytuacji kryzysowej to właśnie tam należy szukać prawdziwych informacji. A władza wie, że tę informację musi obywatelowi przekazać, na przykład co cztery godziny wydając komunikat. Bo najgorszy w całym kryzysie jest brak wiedzy obywatela.
Według gen. Gromadzińskiego doświadczenia z Ukrainy pokazują, że kluczowa dla obywateli jest komunikacja. Ukraińskie władze doprowadziły do sytuacji, w której rządowe komunikaty docierają do obywateli poprzez wszystkie możliwe komunikatory, poczynając od Telegrama, a na serwisie X kończąc. Lokalne gminy, a nawet osiedla w dużych miastach, mają swoje kanały na Telegramie, w których otrzymują informacje z pierwszej ręki.
– Odporność społeczeństwa to też odporność na dezinformację – kontynuuje generał. – Odporność na fake newsy, odporność na sianie paniki wśród społeczeństwa. To pokazała nam wojna hybrydowa:że można silne oddziaływać na społeczeństwo, by ludzie przestali wierzyć samorządom, przestali wierzyć władzy. A stąd do destabilizacji struktur państwowych już tylko jeden krok.
Gromadziński jest propagatorem pomysłu tworzenia skrzynek przetrwania, a nie plecaków. Nie chodzi o negowanie wartości plecaka ewakuacyjnego, bo jego zawartość: woda, żywność długoterminowa, jakieś baterie, akumulatory, powerbanki, czyli wszystko, co pomoże ludziom przetrwać krytyczny czas – jest bardzo potrzebna. Chodzi o samo nazewnictwo, ponieważ nazwa „plecak” od razu przywodzi na myśl ucieczkę.
– A tu nie chodzi o uciekanie. Ucieczka jest czymś działającym na korzyść przeciwnika, wzbudza panikę w naszych szeregach. Chodzi o to, przetrwać w swoim miejscu zamieszkania 72 godziny, nie obciążając systemu państwa. Czekać, ale być poinformowanym i nie wpadać w panikę. Dać szansę państwu, żeby uruchomiło system kryzysowy i pomogło właśnie tobie.
Przygotuj się na najgorsze, miej nadzieję na najlepsze
Warto być przygotowanym do sytuacji kryzysowej, zanim do niej dojdzie, bo przygotowanie da nam poczucie spokoju. Nim państwo uruchomi pomoc obywatelom w sytuacji kryzysu, czy też w sytuacji wojny, będzie już za późno na szkolenia i trening. Myśląc o własnym bezpieczeństwie czy bezpieczeństwie swojej rodziny, powinniśmy sami posiadać pewne umiejętności. Damian Duda, prezes fundacji „W międzyczasie”, która od początku pełnowymiarowej wojny ratuje życia ukraińskich żołnierzy na pierwszej linii frontu, podkreśla, że najważniejsze to być przygotowanym do udzielenia pierwszej pomocy – nie tylko komuś innemu, ale też sobie. Wojna w Ukrainie pokazała, że nie trzeba być uczestnikiem działań zbrojnych, by być narażonym na ogień wroga, jak na polu walki. Rosja ostrzeliwuje przecież rakietami także ukraińskie miasta, zadając cywilom obrażenia, z którymi żołnierze mają do czynienia na co dzień w okopach.
– Świat Zachodu żyje w złudnym poczuciu bezpieczeństwa – mówi Damian Duda. – Jesteśmy pod kloszem, który tworzą pozory międzynarodowego prawa humanitarnego i który buduje pozorne poczucie siły sojuszu.
Przeorientowanie polityki Stanów Zjednoczonych pokazuje, że każdy kraj, każde społeczeństwo powinno przede wszystkim myśleć o własnym bezpieczeństwie – a dopiero potem stawiać na sojusze i prawo
Zdaniem Dudy koniecznie trzeba zrobić kopię dokumentów i trzymać je w plecaku na wypadek ewakuacji. A także zadbać o paliwo, gdyby trzeba było się przemieszczać. Warto też zrobić kurs pierwszej pomocy lub nawet iść o krok dalej i przejść szkolenie z medycyny pola walki (tzw. TC3, od angielskiego Tactical Combat Casualty Care). Wiedza tam nabyta pomoże odnaleźć się w przypadku zagrożenia i da jakiś pogląd na to, z jakimi ranami możemy mieć do czynienia.
19.10.2024, Wroclaw. Uroczysta ceremonia zlozenia wojskowej przysiegi w Akademii Wojsk Landowych. Szescdziesieciu nowych zolnierzy zlozylo przysiege wiernosci sztandarowi Akademii i teraz dolacza do szeregow Sil Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. Zdjęcie: Krzysztof Zatycki / Agencja Wyborcza.pl
– Polska od czasów Afganistanu i Iraku, które zresztą były konfliktami ekspedycyjnymi, a nie pełnowymiarowymi, nie zbierała doświadczenia z pola walki. W związku z tym nasze służby mundurowe nie zawsze mają odpowiednią wiedzę czy adekwatne przygotowanie w postaci systemu szkoleń – wyjaśnia Duda. – Zadaniem naszej fundacji, poza ratowaniem ludzi na polu walki i zdobywaniem tam doświadczenia, jest także przekazywanie tego doświadczenia naszym siłom zbrojnym. To jeden z ważnych aspektów naszej roboty: uczymy się tam, by uczyć tu, u nas, i wzmacniać potencjał obronny naszej ojczyzny.
Tej sprawie przyglądał się również kpt. Maciej Lisowski. Jego zdaniem polska armia na szczeblu centralnym nie czerpie jeszcze wiedzy z ciężkich doświadczeń ukraińskich sąsiadów. Jednak w poszczególnych jednostkach wojskowych, szczególnie w wojskach specjalnych, te zmiany i chęć nauki już widać. To ważne, bo każdy, choćby najprostszy, kurs czy szkolenie buduje większą świadomość w zakresie tzw. czerwonej taktyki, czyli wszystkich procedur i technik udzielania pierwszej pomocy medycznej i ewakuacji z pola walki.
– Żyjemy w czasach, w których człowiek jest jednym z najważniejszych aktywów i zasobów – mówi Lisowski. – Przy naszej demografii nie możemy sobie pozwolić na szafowanie życiem naszych żołnierzy w taki sposób, jak robią to Rosjanie w swoich „mięsnych szturmach”. Najważniejszym wyzwaniem jest dla nas to, by uczynić ludzi bardziej odpornymi na to, co się dzieje na polu walki poprzez właściwe umiejętności, m.in. samopomocy medycznej czy pomocy swoim kolegom. Wyraźnie widać różnicę w podejściu Ukraińców do swoich żołnierzy. Wypracowali system ewakuacji rannych na takim poziomie, że ich straty są nieporównanie mniejsze od strat strony rosyjskiej.
Rozmowy w Rijadzie, porozumienie w sprawie żeglugi na Morzu Czarnym, a obecne próby Białego Domu osiągnięcia rozejmu do 20 kwietnia – wszystkie te kroki tworzą iluzję postępu dyplomatycznego. Czy to rzeczywiście krok w kierunku pokoju, czy tylko kolejny manewr polityczny?
Mimo swoich deklaracji Rosja nadal atakuje ukraińską infrastrukturę energetyczną. Z drugiej strony Zachód rozważa złagodzenie sankcji wobec rosyjskiego sektora rolnego, choć Moskwa nie wykazała żadnych ustępstw. Wszystko to dzieje się na tle prób wykorzystania przez administrację Donalda Trumpa wojny do własnej gry geopolitycznej.
Czy Biały Dom ma jasną strategię, czy to tylko próba odnotowania „sukcesu” przed Wielkanocą? Czy dyplomacja staje się narzędziem łagodzenia sankcji, co byłoby na rękę Kremlowi? Rozmawiamy z Johnem Boltonem, amerykańskim politykiem, dyplomatą i doradcą Donalda Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego w latach 2018-2019.
Negocjacje: kto zyskuje więcej
Maryna Stepanenko: W zeszłym tygodniu w Rijadzie odbyła się kolejna runda negocjacji. Jak je Pan ocenia?
John Bolton: Udało się nam osiągnąć pewne porozumienia w sprawie zawieszenia broni na Morzu Czarnym w zakresie warunków, na jakich statki handlowe mogą swobodnie przepływać przez Morze Czarne bez narażania się na ataki. Statki handlowe nie mogą być wykorzystywane jako jednostki wojskowe. Myślę, że generalnie wróciliśmy do tego, o czym rozmawialiśmy z Turcją w 2022 roku.
To może być postęp, ale myślę, że Rosja jest tym zainteresowana tak samo jak Ukraina: by móc transportować część swoich produktów rolnych. Nie sądzę, by gwarantowało to postęp w doprowadzeniu do zawieszenia broni na lądzie lub bardziej kompleksowego zawieszenia broni, nie mówiąc już o finalnym rozwiązaniu.
Wysłannik prezydenta USA na Bliskim Wschodzie Steve Witkoff, sekretarz stanu USA Marco Rubio i doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA Mike Walz podczas rozmów w Arabii Saudyjskiej. Zdjęcie: Evelyn Hockstein/Associated Press/East News
Jesteśmy świadkami złamania przez Rosję obietnicy zaprzestania ataków na ukraińską infrastrukturę energetyczną. Co więcej, ataki nie tylko nie ustały, ale wręcz się nasiliły. Teraz mamy umowy zapewniające bezpieczną żeglugę na Morzu Czarnym i zapobiegające wykorzystywaniu statków handlowych do celów wojskowych. W jaki sposób USA mogą zagwarantować przestrzeganie przez Rosję umów, skoro wcześniej naruszała już ona umowy międzynarodowe?
Nie sądzę, by istniały jakiekolwiek gwarancje. Dlatego prezydent Zełenski tak mocno naciska na gwarancje bezpieczeństwa. On bardzo dobrze rozumie poczynania Rosji
Można uzgodnić niemal wszystko, ale rosyjski podpis nie powstrzyma trzeciej inwazji, jeśli Moskwa zdecyduje się ją rozpocząć.
Wiele z tych błędów zostało popełnionych w 2014 roku, co ostatecznie doprowadziło do drugiej inwazji Rosji. Ale szkody zostały już wyrządzone, a myślenie, że samo podpisanie dokumentu zapewni trwały pokój i stabilność, jest błędne – zwłaszcza jeśli porozumienie pozostawia pewne terytoria w rękach rosyjskich, co czyni je zasadniczo nieadekwatnym.
Stany Zjednoczone ogłosiły zamiar ułatwienia Rosji wznowienia eksportu produktów rolnych i nawozów, w szczególności poprzez obniżenie kosztów ubezpieczenia morskiego i rozszerzenie dostępu do portów i systemów płatności. Czy to nie jest sprzeczne z obecną polityką sankcji, zwłaszcza biorąc pod uwagę brak ustępstw ze strony Rosji w celu osiągnięcia prawdziwego pokoju?
Tak, myślę, że to oznaka złagodzenia sankcji, które dają Rosji więcej możliwości gospodarczych, niż miała wcześniej – bez wyraźnego uzasadnienia. Ukraina odniosła względny sukces w kwestii eksportu swoich produktów rolnych z Odessy przez Dardanele i Bosfor.
Nie jestem pewien, czy naprawdę skorzysta ona na tym porozumieniu. Daje ono pewne gwarancje, że statki nie będą celem ataków, ale w ostatecznym rozrachunku prawdziwym beneficjentem porozumienia czarnomorskiego może być Rosja.
Czy ta inicjatywa nie stanowi precedensu, w którym Moskwa mogłaby wykorzystać negocjacje dyplomatyczne jako narzędzie do złagodzenia sankcji bez zmiany swojej agresywnej polityki?
Krótkoterminowa strategia dyplomatyczna Rosji jest dość jasna: usunąć jak najwięcej ograniczeń i nacisków, kontynuując walkę. Zwłaszcza że Rosjanie uważają, że dynamika sytuacji na polu bitwy jest dla ich korzystna.
Ich głównym celem jest złagodzenie presji gospodarczej. Chociaż presja ta nie jest tak silna, jak mogłaby być, nadal jest na tyle znacząca, że dążą do jej złagodzenia
Prawdziwe pytanie brzmi: „Dlaczego Stany Zjednoczone miałyby zapewnić Rosji tę ulgę, skoro nie zmienia ona swojego zachowania?”. Jeśli nie poczyni znaczących ustępstw w sprawie zawieszenia broni lub nie wykaże prawdziwego zamiaru zakończenia wojny, nie ma powodu, by łagodzić presję. Jak dotąd nie pokazała ani jednego, ani drugiego.
Co stanie się z żeglugą na Morzu Czarnym? Zdjęcie: Ukrinform/East News
W co gra Rosja
Biały Dom dąży do zawarcia porozumienia o zawieszeniu broni do 20 kwietnia. W tym roku przypada wtedy Wielkanoc – zarówno dla katolików, jak prawosławnych. Czy Pana zdaniem administracja Trumpa ma konkretną strategię w tym zakresie?
Nie sądzę, by istniała konkretna strategia. W najlepszym razie Trump od stwierdzenia, że może zakończyć wojnę w jeden dzień, przeszedł do przeniesienia terminu na kwiecień. Prawdopodobnie do Wielkanocy pojawi się jakaś deklaracja postępu, aby mógł ogłosić sukces. Byłbym jednak bardzo zaskoczony, gdyby do tego czasu udało się uzgodnić pełne zawieszenie broni.
Moim zdaniem Kreml nie wierzy, że zawieszenie broni leży w jego interesie. Są gotowi grać z Trumpem, ponieważ już uzyskali od niego znaczące ustępstwa w kwestiach długoterminowych – bez pełnego przywrócenia suwerenności i integralności terytorialnej Ukrainy, bez jej członkostwa w NATO i bez gwarancji bezpieczeństwa NATO. Rosjanie nie chcą ryzykować utraty tych korzyści. Dlatego choć mogą negocjować, nie ma realnych oznak, by zamierzali zmienić swoje długoterminowe cele.
Specjalny przedstawiciel USA Steve Witkoff za największą przeszkodę w zakończeniu wojny Rosji w Ukrainie uznał „status Krymu i czterech okupowanych przez Rosję regionów Ukrainy kontynentalnej”, nazywając to „słoniem w pokoju” w rozmowach pokojowych. Czy istnieją realistyczne scenariusze zwrotu tych terytoriów? Jakie instrumenty dyplomatyczne, wojskowe lub gospodarcze mogłyby się do tego przyczynić?
Myślę, że istnieją alternatywy, ale najprawdopodobniej oznaczałyby one przedłużanie się wojny. Kluczowym pytaniem jest to, czy Ukraina będzie w stanie kontynuować walkę, jeśli Stany Zjednoczone ponownie zawieszą wsparcie wojskowe. To dźwignia, którą dysponuje Trump.
Jeśli chodzi o Witkoffa, uważam, że jest on permanentnie narażony na rosyjską propagandę. To, o czym właśnie pani wspomniała, jest tego najlepszym przykładem
Te cztery regiony i Krym nie były jakimś wewnętrznym problemem. Były celem niesprowokowanej rosyjskiej agresji zarówno w 2014, jak w 2022 roku. Jeśli już, to są one problemem Rosji, a nie Ukrainy.
Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego USA Mike Waltz przedstawił pomysł rozpoczęcia negocjacji w sprawie zamrożenia linii frontu „tam, gdzie ona się obecnie znajduje”. Jakie mogą być tego konsekwencje?
Cóż, jestem tym bardzo zaniepokojony. Jedną z głównych obaw, jakie mam w związku z zawieszeniem broni, jest to, że jeśli zostanie ono ogłoszone wzdłuż obecnych linii kontaktu, a negocjacje rozpoczną się w Genewie, Wiedniu lub nawet w Rijadzie, zawieszenie broni może szybko przekształcić się w faktyczną granicę.
Im dłużej negocjacje będą się przeciągać, tym bardziej Rosja będzie dążyć do umocnienia swojej obecności, tworząc struktury administracyjne na okupowanych terytoriach, integrując je ze swoim systemem zarządzania i traktując je tak, jakby były częścią Rosji.
W końcu Rosjanie zaczną twierdzić, że zwrot tych terytoriów jest niemożliwy. Dlatego uważam, że zawieszenie broni w tym kontekście stanowi poważne ryzyko dla Ukrainy
Kolejna inwazja: kto na celowniku?
Rosja dużo mówi o zresetowaniu stosunków ze Stanami Zjednoczonymi. Czy to realistyczne? Jakie są długoterminowe konsekwencje rosnącego zaufania Trumpa do Putina dla bezpieczeństwa USA i NATO?
Putin manipuluje Trumpem z niezwykłą łatwością, polegając na swoim wyszkoleniu w KGB i jasnym rozumieniu strategicznych interesów Rosji. W przeciwieństwie do niego Trump zdaje się nie dostrzegać żadnych istotnych amerykańskich interesów w tej sytuacji.
Jest gotów poświęcić interesy Ukrainy, ponieważ po prostu nie ma to dla niego znaczenia
Trump postrzega swoje relacje z Putinem jako osobiste, wierząc, że jeśli dogaduje się z rosyjskim przywódcą, to relacje amerykańsko-rosyjskie muszą być silne. Ale Putin nie postrzega tego w ten sposób. To zbyt uproszczone i naiwne podejście do polityki zagranicznej, w którym wszystko sprowadza się do dynamiki osobistej, jest dokładnie tym, co Putin wykorzystuje do osiągnięcia własnych celów kosztem Ukrainy.
Niedawno „Bild” opublikował artykuł, w którym stwierdził, że Rosja może zaatakować Litwę już tej jesieni. To możliwy scenariusz?
Z wojskowego punktu widzenia Rosja może próbować przeprowadzić taką operację, być może w celu zabezpieczenia korytarza do eksklawy kaliningradzkiej. Nie sądzę jednak, by to było prawdopodobne. Putin przygląda się kilku innym częściom byłego Związku Radzieckiego – Azji Środkowej, Kaukazowi i Mołdawii – gdzie może dostrzec możliwości przywrócenia rosyjskiej kontroli.
Jeśli doszłoby do zawieszenia broni w Ukrainie, sądzę, że wolałby zwrócić się przeciw tym regionom niż podejmować znacznie bardziej ryzykowny krok, jakim byłaby bezpośrednia inwazja na terytorium NATO
Ale jeśli Trump będzie nadal osłabiał NATO, Putin może w końcu uznać, że warto podjąć ryzyko.
Jak wycofanie się USA ze wsparcia dla Europy pod rządami Trumpa wpłynęłoby na równowagę sił w regionie? Czy UE będzie w stanie wypełnić tę próżnię bezpieczeństwa?
Uważam, że wycofanie się USA z NATO byłoby katastrofalnym błędem zarówno dla Stanów Zjednoczonych, jak Europy.
Nawet znaczne osłabienie Sojuszu miałoby poważne konsekwencje. Putin doskonale zdaje sobie z tego sprawę
Zachęcanie Trumpa do podjęcia kroków osłabiających, a nawet likwidujących NATO mogłoby przynieść Rosji długoterminowe korzyści. Ale Putin zdaje sobie również sprawę, że to okno nie będzie otwarte wiecznie – nie może liczyć na więcej niż kolejne cztery lata [rządów Trumpa]. Dlatego próbuje manipulować Trumpem, starając się wykorzystać dyplomację i wpływy polityczne, by osiągnąć to, czego rosyjskie wojsko nie zdołało w Ukrainie do tej pory osiągnąć.
Czy biorąc pod uwagę obecne napięcia między USA a Kanadą uważa Pan, że Kanada mogłaby zacieśnić współpracę z Europą w celu utworzenia sojuszu podobnego do NATO, ale już bez USA, w celu wzmocnienia bezpieczeństwa europejskiego?
Mogłaby spróbować to zrobić, ale byłby to poważny błąd – dla Kanady, dla Europy i dla wszystkich zainteresowanych. Jeśli Stany Zjednoczone wycofają się z NATO lub jeśli Europa faktycznie wypchnie z niego Stany Zjednoczone, będzie to wielki błąd. Pomimo szkód, jakie Trump już wyrządził i jakie może jeszcze wyrządzić, musimy przyjąć długoterminową perspektywę. Pozostało mu 46 miesięcy urzędowania, lecz stosunki bezpieczeństwa między Europą a Stanami Zjednoczonymi będą trwać przez dziesięciolecia. Podczas zimnej wojny jednym z kluczowych celów Rosji było podzielenie Zachodu, ale nigdy jej się to nie udało.
Teraz ryzykujemy, że to stanie się z nami. Ważne jest, byśmy do tego nie dopuścili
Z Trumpem nie będzie to łatwe, ale musimy pozostać skupieni na długoterminowym celu.
„Kulawa kaczka”, skandal i przyszłość Vance'a
Chociaż wskaźnik poparcia dla Trumpa jest najwyższy w historii, wynosi poniżej 50 procent, a niewielka większość wyborców (51%) nie pochwala jego pracy. W jakim stopniu społeczeństwo amerykańskie jest obecnie skupione na polityce Białego Domu wobec Ukrainy? Czy możliwe jest wywarcie presji społecznej na Trumpa, aby kontynuował pomoc wojskową dla Kijowa?
Uważam, że to wciąż możliwe. Notowania Trumpa spadają, ale od lat ludzie zauważają, że ma on coś, co często nazywa się „wysoką podłogą i niskim sufitem”. To oznacza, że jego notowania mają tendencję do utrzymywania się w wąskim przedziale.
Jednocześnie choć Trump jest nowo wybranym prezydentem, jest także „kulawą kaczką”, ponieważ nie może ubiegać się o trzecią kadencję. Oznacza to, że w drugiej kadencji jego notowania mogą spaść jeszcze bardziej niż w pierwszej. Zobaczymy, jak potoczą się wydarzenia, ale jego notowania obecnie stopniowo spadają. Jeśli niepewność związana z taryfami celnymi będzie nadal ciążyć na gospodarce, trend ten może się utrzymać.
Podczas pierwszej kadencji Donalda Trumpa był Pan jego doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego. Jaka była Pana pierwsza reakcja, gdy dowiedział się Pan o skandalu związanym z włączeniem Jeffreya Goldberga, redaktora naczelnego „The Atlantic”, do prywatnego czatu omawiającego amerykański atak wojskowy na Jemen? Co oznacza ten precedens?
To było naprawdę zdumiewające. Nie pojąć, dlaczego ktokolwiek miałby nawet pomyśleć o korzystaniu z niezabezpieczonego, pozarządowego kanału komunikacji. Signal z trudem może zastąpić wysoce bezpieczną sieć, którą rząd USA budował ogromnym kosztem przez wiele lat. Nikt nie zaproponował rozsądnego wyjaśnienia tej sytuacji – ponieważ, szczerze mówiąc, nie sądzę, by takie istniało. To poważne pytanie dla administracji Trumpa. Będziemy musieli poczekać i zobaczyć, czy to się skończy, czy nie.
Ale jedno jest pewne: kiedy wysocy rangą amerykańscy urzędnicy zachowują się tak beztrosko, zachęca to tylko przeciwników Ameryki do zintensyfikowania wysiłków szpiegowskich
Donald Trump i John Bolton. Zdjęcie: Atlantic Council
Czy J.D. Vance mógłby być kandydatem na następcę Trumpa w przyszłości? Co taka postać w Białym Domu oznaczałaby dla Ameryki, świata i globalnego bezpieczeństwa?
Nie jest pewne, czy on w ogóle otrzyma nominację Republikanów. Jego szanse będą w dużej mierze zależeć od tego, jak popularna będzie administracja Trumpa za dwa do dwóch i pół roku. Jeśli gospodarka pogrąży się w recesji z powodu ceł, zaszkodzi to wszystkim ludziom związanym z prezydenturą Trumpa.
Tymczasem choć w ciągu czterech miesięcy od wyborów Partia Demokratyczna nie wykazała dużego rozmachu, może wystawić silnego kandydata w 2028 roku. Nie ma gwarancji, że Vance zdobędzie nominację lub zostanie prezydentem.
Tylko dwóch wiceprezydentów USA zostało wybranych na prezydenta bezpośrednio po ich kadencji wiceprezydenckiej: George Bush w 1988 roku, a przed nim, na początku XIX wieku, Martin Van Buren.
Niektórzy wiceprezydenci wygrali wybory prezydenckie w późniejszym okresie swojej kariery, ale bardzo rzadko zdarza się, by zastąpili prezydenta, z którym pracowali.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Wybuchła burza komentarzy po ogłoszeniu tegorocznych zwycięskich fotografii w konkursie World Press Photo. W jednej kategorii bowiem znalazł się oprawca i ofiara. Na pierwszym zdjęciu, autorstwa Floriana Bachmeiera, jest sześcioletnia Anhelina, uchodźczyni z jednej z przyfrontowych wiosek niedaleko Kupiańska. Dziewczynka ma traumę spowodowaną wojną i cierpi na ataki paniki. Autor zdjęcia uwiecznił ją kilka chwil właśnie po takim ataku, który mógł być wywołały kolejnym rosyjskim bombardowaniem.
Ranny rosyjski żołnierz, który odniósł obrażenia w pobliżu miasta Bachmut, leży w szpitalu polowym urządzonym w podziemnej winnicy. Później amputowano mu lewą nogę i rękę. Donbas, Ukraina, 22 stycznia 2024 r. Zdjęcie: Nanna Heitmann/Magnum Photos, dla The New York Times / World Press Photo
Drugie zdjęcie przedstawia rosyjski punkt stabilizacyjny, znajdujący się w podziemnej winiarni niedaleko okupowanego przez Rosję Bachmutu. Żołnierz ze zdjęcia został wcielony do armii wspieranej przez Rosję separatystycznej “Donieckiej Republiki Ludowej” dwa dni przed początkiem pełnowymiarowej inwazji. Gdzieś na polu boju, na terenach okupowanych przez Rosję, mężczyzna stracił rękę i nogę.
Agresor i zaatakowany to nie są takie same ofiary wojny
Z jakiegoś powodu uznano, że oba te zdjęcia można połączyć w jednym konkursie, w jednej, europejskiej kategorii. Że można postawić znak równości pomiędzy ofiarą, a oprawcą. Pokazać małe dziecko ze zniszczoną psychiką i tego, kto tę psychikę niszczy. Poprzez stylizację i symbolikę (nawiązanie do piety, zdjęcia Chrystusa z krzyża) stworzyć wrażenie, że obie osoby są ofiarami tej wojny, i obu stronom należy współczuć. Tymczasem to kolejny przykład normalizacji rosyjskich zbrodni, które, na rozkaz Putina, popełniane są w Ukrainie codziennie - zarówno na żołnierzach, jak i na ludności cywilnej.
Świat powoli daje przyzwolenie na udział rosyjskich artystów w życiu kulturalnym świata. Występy muzyków, rozgrywki sportowe, oscarowe filmy, udział w światowych konferencjach i debatach. A teraz, w prestiżowym konkursie fotografii prasowej, znalazł się rosyjski żołnierz. Leży w winiarni, prawdopodobniej tej, w jakiej produkowano słynne ukraińskie wino, lubiane na całym świecie, a która została zrównana z ziemią przez rosyjską artylerię. Jego cierpienie wzbudza współczucie. I zapominamy, kto jest tu agresorem.
Wiele osób, po wyzwoleniu z okupacji Buczy, mówiło: tego świat przecież Rosji nie wybaczy.
A później były odkryte masowe groby w lesie w Iziumie, żółta kuchnia w przepołowionym rosyjską rakietą bloku mieszkalnym w Dnipro, czy zasypywanie ukraińskich żołnierzy zakazaną przez Konwencję Genewską bronią fosforową. Dziś potężne bomby lotnicze, spadające na centrum Zaporoża, na nikim nie robią już wrażenia. Nocne ataki Szahedów na ukraińskie miasta traktowane są w kategorii kolejnego już “newsa z wojny”, która jest gdzieś daleko i nas przecież nie dotyczy. Tej nocy znowu zginęli niewinni ludzie.
A jurorzy konkursu World Press Photo stawiają znak równości między ofiarami i agresorami, idąc w sukurs rosyjskiej propagandzie.
Zmienia dyskurs społeczny, uczłowiecza działania nieludzi, którzy bezwstydnie i systematycznie, każdego dnia i nocy, mordują takie sześciolatki jak Anhelina, ich matki i ojców.