Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Wlać ducha otuchy w opornych. Na tym ich oporze musimy budować przyszłość – mówi jedna z najsłynniejszych reżyserek na świecie, autorka m.in. „Zielonej granicy” – filmu o kryzysie migracyjnym na granicy polsko-białoruskiej, działaczka społeczna zaangażowana m.in. w pomoc Ukrainie.
Agnieszka Holland, Paryż, 10 stycznia, 2024 r. Zdjęcie: Joel Saget/AFP/East News
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć?
Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.
Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.
Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację.
Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji.
Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej.
To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.
A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna
Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.
Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p
Mam wrażenie,że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec.
Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy. Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać.
My jesteśmy zdecydowanie w defensywie.
Jak to się skończy?
Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy dojakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze.
To jak dawać nadzieję? Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.
Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?
Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.
No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi
W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z ….
No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.
„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.
I wszystko inne przestaje się liczyć.
Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.
Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa
To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka.
Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.
Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl
Wreszcie chociaż trochę otuchy.
A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność.
Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie.
Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.
Dziennikarka, ekspertka mediowa. Była dyrektorka zarządzająca Gazety Wyborczej i dyrektorka wydawnicza Wysokich Obcasów. Twórczyni wielu autorskich projektów mediowych budujących zaangażowanie społeczne i wspierających kobiety
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Kręcony w Ukrainie i w Stanach Zjednoczonych film dzieli się chronologicznie i tematycznie: najpierw pokazuje szkolenie żołnierzy Legionu Międzynarodowego w środku lata 2024 roku, a następnie ich udział w operacjach bojowych na froncie późnym latem i wczesną jesienią. A każda z części jest wypełniona innymi wątkami, tworząc obraz atrakcyjny głównie dla zagranicznego widza. I nie ma wątpliwości, że film został stworzony przede wszystkim dla niego.
Ukraińcy w Ukrainie wiedzą to wszystko. Niektórzy tkwią w tym od prawie 3 lat, od początku inwazji na pełną skalę, a niektórzy od prawie 11 lat, od początku zajęcia Krymu i wydarzeń w Donbasie.
Widz spoza Ukrainy otrzymuje krótką retrospektywę istnienia Ukrainy od XVII wieku - próby państwowości Bohdana Chmielnickiego i zniszczenia Siczy Zaporoskiej - do XX wieku z Ukraińską Republiką Ludową i walką wyzwoleńczą Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Jednak "Pewnego lata w Ukrainie" z kilku stron w podręczniku historii jakiegoś młodego i mało znanego kraju zmienia się w opowieść o największym kraju w Europie, który od czterech wieków opiera się agresji jednego z największych państw na naszej planecie
Kalkulacja jest prosta i poprawna - określić układ współrzędnych, wskazać dane początkowe i rozszerzyć kontekst z lokalnego na globalny. I rozszerzyć go nie tylko wszerz, ale i w głąb, czyli objąć zarówno przestrzeń świata, jak i czas. Filmowcom udaje się przedstawić obraz grubą kreską, która nie pokazuje całej komplikacji, ale tylko wskazuje kierunek. Dla obserwatora z Ukrainy, który w jakiś sposób jest z tym zaznajomiony, jest to w porządku. Ale dla zewnętrznego może nie wystarczyć, by zrozumieć historię i jej znaczenie.
Dlatego na scenę wkraczają główni bohaterowie.
Większość Amerykanów (są też Brytyjczycy, Latynosi i inni obcokrajowcy) mówi o sobie, opowiadając, dlaczego przyjechali walczyć o Ukrainę, o czym myślą, jak widzą siebie wśród nas i nas. Te ludzkie losy stopniowo tworzą kolejny obraz, obraz w obrazie, rodzaj sceny w środku spektaklu. To budzi empatię.
Innymi słowy, "Pewnego lata w Ukrainie" przechodzi od kontekstu geopolitycznego do osobistego, pracując dla widza jako zwykłego człowieka, a nie jako obserwatora dokumentu w poszukiwaniu informacji
Historie brodatego wujka, faceta o szklistych oczach, wytatuowanego młodzieńca z napisem na szyi po angielsku "good luck not to die" i innych to historie zwykłych ludzi, ale też prawdziwych rzezimieszków, wojowników. Zaczynasz ich podziwiać i po ludzku im współczuć. I choć w pierwszej połowie filmu przechodzą szkolenie, to ogląda się ich oczami sąsiada, przyjaciela. Jeden z nich wciąż jest singlem, nie robi nic poza pracą jako żołnierz, drugi ma ukraińską dziewczynę, a trzeci służył w Afganistanie. Niezależnie od tego, czy urodzili się w Wielkiej Brytanii, Waszyngtonie czy Arizonie, wszyscy mają swoje własne historie, ale przede wszystkim są przepełnieni poczuciem sprawiedliwości i chęcią obrony Ukrainy przed rosyjską inwazją.
Reżyser filmu udał się do Pearl Harbor, którego atak rozpoczął II wojnę światową dla Amerykanów. Przeprowadzając wywiady z odwiedzającymi to miejsce znalazł nie tylko oczekiwany patriotyzm Amerykanów, ale także ich nieoczekiwany infantylizm i całkowite szybowanie w przestworzach, wraz z brakiem zrozumienia wydarzeń na ziemi: ktoś "wyznał", że nie lubi wojny, a ktoś, wymieniając "wersję" ataku na Pearl Harbor, wskazał biznesmenów.
To sprawia, że w bohaterach filmu, Amerykanach z Legionu Międzynarodowego, widzimy bohaterów przez duże H.
Jest w tym filmie sporo czarnego humoru. Gdzieś w regionie Kurska, wskakując do okopu wytatuowany Brytyjczyk przeklina, gdy słyszy, że chłopaki siedzą tu od kilku dni, czekając na ogień wroga. Ale przeklinanie to tylko pierwsza reakcja. Następną jest radość, że ludzie mają czas na porządny odpoczynek. I nasz bohater również dołącza do tego "odpoczynku". Ponieważ lubi wszystko w swojej pracy, z jej okopami i ostrzałem, ponieważ czyni go to wszystko lepszym, bardziej wytrwałym i profesjonalnym. I ma z tego zabawę.
Film opowiada o tych obcokrajowcach w służbie Ukrainy bez nadmiaru, bez patosu, a nawet heroizacji, spokojnie. Głośno się robi dopiero, gdy gruchnie wieść, że zniszczono wroga. I, że udział w tym zniszczeniu mieli chłopcy z Międzynarodowego Legionu.
Aldona Hartwińska: Instytut Polski w Kijowie pracuje praktycznie nieprzerwanie od momentu wybuchu pełnoskalowej inwazji. W trudnych warunkach, w niepewności, czasem nawet pod ostrzałami. Jak pracuje się w takiej instytucji podczas wojny i dlaczego to jest tak ważne, żeby nie przerywać tej pracy na czas wojny?
Jarosław Godun, Dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie: To prawda, Instytut działa w miarę normalnie organizując wydarzenia, oczywiście biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, które się tutaj mogą wydarzyć. Po wybuchu pełnoskalowej wojny Instytut zawiesił pracę na trzy miesiące, bo wtedy nikt nie wiedział, co będzie. Było jedynie wiadomo, że Kijów jest otaczany i wszystko może potoczyć się tragicznie. Dziś już wszyscy znają te straszne obrazki z Buczy i Irpienia. Ale też pamiętają moment, kiedy Kijów się obronił, kiedy powoli do stolicy zaczęło wracać, można powiedzieć, względne bezpieczeństwo. Zaczęli wracać dyplomaci, instytucje, instytuty, wracali pracownicy. Ich działalność powoli była kontynuowana i rozszerzana, choć warto podkreślić, że oprócz mnie i dyrektora Instytutu Czeskiego chyba jesteśmy jedynymi dyrektorami, którzy cały czas pozostają w Ukrainie razem ze swoimi pracownikami.
Skąd ta decyzja, że zdecydował się Pan być tu na miejscu mimo zagrożenia?
Byłem już dyrektorem tego instytutu między 2010 a 2014 rokiem. Więc mam pewne doświadczenie, tym bardziej, że wiele przedsięwzięć w tym okresie się działo. Był to czas polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej - dla mnie to bardzo znaczące, że jestem znowu w Kijowie, kiedy rozpoczynamy przewodniczyć Radzie drugi raz. To był też czas Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej w 2012 roku. Pamiętam, że w listopadzie 2013 roku byłem na obchodach Święta Niepodległości, organizowanego przez Konsulat Generalny w Sewastopolu, a w kwietniu 2014 roku byłem na otwarciu siedziby naszego Konsulatu Generalnego w Doniecku. Był to też oczywiście czas, kiedy kilka miesięcy wcześniej rozpoczęła się Rewolucja Godności.
Oczywiście, mam świadomość, dokąd przyjechałem i kiedy. Moja rodzina została w Polsce. Natomiast ja nie mam wątpliwości, że jest to czas, w którym dyplomaci muszą się mierzyć ze swoimi wyborami. Ja tego wyboru dokonałem świadomie, choć z pewnością mógłbym pojechać w inne miejsce i pracować w bezpieczniejszym miejscu .
Ale ten świadomy wybór podjąłem z uwagi na kilka kwestii.
Po pierwsze to jest czas, w którym w Ukrainie dzieją się rzeczy, które będą miały bardzo duży wpływ na bezpieczeństwo Europy Środkowej i Wschodniej
Z drugiej strony to też jest wyrażenie solidarności z ludźmi, którzy tutaj pozostali, czy którzy dopiero wracają, i którzy chcą w miarę normalnie żyć.
Логотип Польського інституту в Києві
A jak praca Instytutu na to wpływa?
My nie stoimy z bronią w ręku, ale jesteśmy dla nich, w pewnym sensie, oparciem w tym bardzo trudnym czasie. I nie wiemy jak ta sytuacja się zakończy. Jesteśmy tu, działamy ramię w ramię.
Tylko w zeszłym roku udało nam się, razem z naszymi ukraińskimi partnerami, zrobić ponad 90 projektów. Te wydarzenia oczywiście w naturalny sposób koncentrowały się wokół Kijowa czy zachodniej Ukrainy, ale też działaliśmy w Odessie czy Charkowie. Ja bardzo często słyszę od ludzi kultury, sztuki, czy też z ust ukraińskich urzędników państwowych, że są wdzięczni i dziękują za moją i naszą obecność tutaj.
Podstawą działalności takich instytucji jest promocja polskiej kultury, organizacja wystaw, spotkań czy wystąpień polskich artystów, budowanie współpracy na tych intelektualnych płaszczyznach. Ale wojna na pewno to zmieniła?
Oczywiście, że tak. To wszystko się w naturalny sposób oczywiście zmienia, ale to nie jest tak, że ta działalność została całkowicie zawężona do przestrzeni wirtualnej. Staramy się, zwracając uwagę na aspekt bezpieczeństwa, spotykać się z ludźmi. W październiku 2024 roku w ramach projektu Dni Filmu Polskiego w Charkowie zorganizowaliśmy pokaz filmu “Chłopi”.
Ludzie, którzy tam przyszli tłumnie, mówili, że cieszą się, że mają możliwość zapoznania się z cząstką polskiej kultury.
Ogromnym zainteresowaniem cieszą się też spotkania z polskimi pisarzami. Na przykład na spotkanie z Wojciechem Tochmanem, który również działa tu jako wolontariusz pomagając wywozić zwierzęta z przyfrontowych terenów, które odbyło się we Lwowie czy Kijowie, przyszło ponad 200 osób. Przy czym średnia wieku uczestników to 20-25 lat. Ludzie, którzy są świadomi jego pracy reporterskiej, ale też społecznej i dziennikarskiej. A po spotkaniu autorskim ustawiła się godzinna kolejka po autografy - to robi ogromne wrażenie i bardzo pozytywnie nastraja. Podobnie było z Pawłem Resztą i jego “Stolikiem z widokiem na Kreml”. Książka na początku wywoływała różne reakcje i emocje, ale kiedy ludzie się w nią zagłębili, zrozumieli jak jest ona aktualna i krytyczna wobec Rosji. Zobaczyli w niej zupełnie inną i ciekawą perspektywę: polskiego reportera.
Kolejnym takim wydarzeniem był XI Międzynarodowy Festiwal Brunona Schulza w Drohobyczu. To niesamowite, jak ludzie z różnych stron świata, którzy są świadomi, że w kraju toczą się działania wojenne, a jednak podejmują ryzyko i przyjeżdżają do Ukrainy, żeby tu być i wziąć udział w tym festiwalu. Byli to i artyści, ale też pisarze, tłumacze, naukowcy i z Polski i z zagranicy. SchulzFest to wydarzenie, które organizowane jest już od ponad 20 lat, ale cieszy się ogromną estymą w tym świecie naukowym i ma ogromną rozpoznawalność. Już nikt nie ma wątpliwości, że Schulz urodził się w Drohobyczu. W 2012 roku Jurko Andruchowicz zrobił nowe tłumaczenie Schulza na język ukraiński i teraz Ukraińcy mogą się też nim cieszyć i szczycić.
Narodowe Czytanie 2024 w Kijowskim Akademickim Teatrze na Podolu. Zdjęcie: Alex Zakletsky IP
Myślę, że to jest doskonały przykład tego, jakie ogromne przeobrażenia nastąpiły w świadomości Ukraińców, że ich kultura nie tylko jest ukraińska, ale też przeplata z polską, żydowską, niemiecką, rumuńską, czy też węgierską. I jest ona częścią pielęgnowanego w Ukrainie Europejskiego Wielkiego Dziedzictwa Narodowego.
Ale Instytut ma też kilka takich projektów, które są naszymi projektami sztandarowymi. Po trzyletniej przerwie powróciła Nagroda literacka im. Józefa Conrada-Korzeniowskiego dla młodych ukraińskich pisarzy i pisarek. Ta nagroda została powołana do życia przez Instytut Polski w Kijowie w 2007 roku. Wśród laureatów są takie wybitne postacie ukraińskiej literatury, jak Serhij Żadan, Taras Prochaśko, Tetiana Malarczuk, Sofija Andruchowycz, Artem Czech czy Wiktoria Amelina, która zginęła w wyniku ran odniesionych po bestialskim ataku rakietowym na pizzerię Ria w Kramatorsku. W 2024 roku laureatem tej nagrody został Andrij Lubka, poeta, prozaik, eseista, wielki przyjaciel Polski, ale też i wolontariusz, który działa od początku pełnoskalowej wojny. Dostarczył na front już ponad 300 samochodów.
Z kolei po pięcioletniej przerwie powrócił konkurs im. Jerzego Giedroycia na najlepsze prace naukowe dotyczące relacji polsko-ukraińskich i ukraińsko-polskich. To niezwykle ważny projekt. Pokazuje jak duże jest zainteresowanie relacjami naszych krajów, i jak one odzwierciedlają się w nauce. W zeszłym roku tych prac napłynęło ponad 17, ale wiemy, że o takiej tematyce było ich znacznie więcej.
Może i działalność Instytutu nie jest czymś, co by w istotny sposób mogło wywrócić całą sytuację i zmienić losy wojny, ale z drugiej strony podkreśla to, że jesteśmy razem ze społeczeństwem ukraińskim dajemy otuchę, czy też wizję pewnej normalności.
To wszystko brzmi bardzo budująco, szczególnie w kontekście naszych trudnych relacji politycznych, oraz społecznych nastrojów, które się zmieniają zarówno w Ukrainie, jak i w Polsce. W Polsce wzrastają antyukraińskie nastroje, tak samo niechęć do Polaków w Ukrainie. Mamy z tym szczególnie dużą styczność w mediach społecznościowych, a tutaj okazuje się, że możemy patrzeć na współpracę polsko-ukraińską przez pryzmat działalności Instytutu, co daje dużo świeżości i nadziei.
Nie byłbym taki krytyczny, jak Pani. Albo inaczej, nie byłbym tak pesymistyczny. Oczywiście, że te nastroje ulegają wahaniom i to jest naturalne. Wojna znacząco wpływa na postrzeganie, nawet na zmęczenie tym tematem.
Natomiast ważne jest to, by rozumieć, że do chwili obecnej Polacy i Ukraińcy widzą siebie jako partnerów strategicznych, widzą, że te relacje dwustronne ciągle się rozwijają, mimo oczywiście pewnych rozbieżności i różnicy zdań
Jeżeli weźmiemy pod uwagę jak wielu Ukraińców studiuje w Polsce, jak wielu Ukraińców uczy się tutaj języka polskiego, to oznacza, że zainteresowanie Polską jest ogromne. My to widzimy chociażby przez pryzmat Szkoły Języka Polskiego, która jest przy Instytucie Polskim, w której uczy się ponad 120 osób. Wśród tych osób są też osoby z Kancelarii Prezydenta, z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Nasze relacje mają ciągle tendencję do wzrostu i rozwoju, co pokazuje właśnie codzienność naszej pracy.
Czyli wojna, która jest straszna, paradoksalnie pomoże naszym narodom się zbliżyć?
Ona już pomogła. Musimy pamiętać o tym, co wydarzyło się w 2022 roku, jak Polacy otworzyli swoje domy dla uciekających przed wojną ludzi. Ale ta pomoc trwa, Polacy wciąż pomagają Ukrainie, nawet jeżdżąc ze wsparciem żołnierzy na samą linię frontu.
To doskonały przykład tego, że to nie był tylko i wyłącznie spontaniczny zryw, ale świadoma i konsekwentna decyzja, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę początkowa narrację - że ta specjalna operacja będzie trwała trzy dni, albo, że wojna skończy się po kilku tygodniach. Nikt nie brał pod uwagę, że za chwilę miną dokładnie trzy lata. I choć zaraz będzie ta smutna rocznica, to Ukraińcy będą walczyć i będą dalej utrzymywać swoją niezależność. Ukraina obroniła swoją niezależność i jednoznacznie wybrałaswoją drogę cywilizacyjną na przyszłość.
Wystawa 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości w kijowskim metrze. Zdjęcie: Instytut Polski w Kijowie
Myślę, że to jest doskonały przykład tego, jakie ogromne przeobrażenia nastąpiły w świadomości Ukraińców, że ich kultura nie tylko jest ukraińska, ale też przeplata z polską, żydowską, niemiecką, rumuńską, czy też węgierską. I jest ona częścią pielęgnowanego w Ukrainie Europejskiego Wielkiego Dziedzictwa Narodowego.
Ale Instytut ma też kilka takich projektów, które są naszymi projektami sztandarowymi. Po trzyletniej przerwie powróciła Nagroda literacka im. Józefa Conrada-Korzeniowskiego dla młodych ukraińskich pisarzy i pisarek. Ta nagroda została powołana do życia przez Instytut Polski w Kijowie w 2007 roku. Wśród laureatów są takie wybitne postacie ukraińskiej literatury, jak Serhij Żadan, Taras Prochaśko, Tetiana Malarczuk, Sofija Andruchowycz, Artem Czech czy Wiktoria Amelina, która zginęła w wyniku ran odniesionych po bestialskim ataku rakietowym na pizzerię Ria w Kramatorsku. W 2024 roku laureatem tej nagrody został Andrij Lubka, poeta, prozaik, eseista, wielki przyjaciel Polski, ale też i wolontariusz, który działa od początku pełnoskalowej wojny. Dostarczył na front już ponad 300 samochodów.
Z kolei po pięcioletniej przerwie powrócił konkurs im. Jerzego Giedroycia na najlepsze prace naukowe dotyczące relacji polsko-ukraińskich i ukraińsko-polskich. To niezwykle ważny projekt. Pokazuje jak duże jest zainteresowanie relacjami naszych krajów, i jak oneodzwierciedlają się w nauce. W zeszłym roku tych prac napłynęło ponad 17, ale wiemy, że o takiej tematyce było ich znacznie więcej.
Może i działalność Instytutu nie jest czymś, co by w istotny sposób mogło wywrócić całą sytuację i zmienić losy wojny, ale z drugiej strony podkreśla to, że jesteśmy razem ze społeczeństwem ukraińskim dajemy otuchę, czy też wizję pewnej normalności.
To wszystko brzmi bardzo budująco, szczególnie w kontekście naszych trudnych relacji politycznych, oraz społecznych nastrojów, które się zmieniają zarówno w Ukrainie, jak i w Polsce. W Polsce wzrastają antyukraińskie nastroje, tak samo niechęć do Polaków w Ukrainie. Mamy z tym szczególnie dużą styczność w mediach społecznościowych, a tutaj okazuje się, że możemy patrzeć na współpracę polsko-ukraińską przez pryzmat działalności Instytutu, co daje dużo świeżości i nadziei.
Nie byłbym taki krytyczny, jak Pani. Albo inaczej, nie byłbym tak pesymistyczny. Oczywiście, że te nastroje ulegają wahaniom i to jest naturalne. Wojna znacząco wpływa na postrzeganie, nawet na zmęczenie tym tematem.
Natomiast ważne jest to, by rozumieć, że do chwili obecnej Polacy i Ukraińcy widzą siebie jako partnerów strategicznych, widzą, że te relacje dwustronne ciągle się rozwijają, mimo oczywiście pewnych rozbieżności i różnicy zdań
Jeżeli weźmiemy pod uwagę jak wielu Ukraińców studiuje w Polsce, jak wielu Ukraińców uczy się tutaj języka polskiego, to oznacza, że zainteresowanie Polską jest ogromne. My to widzimy chociażby przez pryzmat Szkoły Języka Polskiego, która jest przy Instytucie Polskim, w której uczy się ponad 120 osób. Wśród tych osób są też osoby z Kancelarii Prezydenta, z Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
Nasze relacje mają ciągle tendencję do wzrostu i rozwoju, co pokazuje właśnie codzienność naszej pracy.
Czyli wojna, która jest straszna, paradoksalnie pomoże naszym narodom się zbliżyć?
Ona już pomogła. Musimy pamiętać o tym, co wydarzyło się w 2022 roku, jak Polacy otworzyli swoje domy dla uciekających przed wojną ludzi. Ale ta pomoc trwa, Polacy wciąż pomagają Ukrainie, nawet jeżdżąc ze wsparciem żołnierzy na samą linię frontu.
To doskonały przykład tego, że to nie był tylko i wyłącznie spontaniczny zryw, ale świadoma i konsekwentna decyzja, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę początkowa narrację - że ta specjalna operacja będzie trwała trzy dni, albo, że wojna skończy się po kilku tygodniach. Nikt nie brał pod uwagę, że za chwilę miną dokładnie trzy lata. I choć zaraz będzie ta smutna rocznica, to Ukraińcy będą walczyć i będą dalej utrzymywać swoją niezależność. Ukraina obroniła swoją niezależność i jednoznacznie wybrałaswoją drogę cywilizacyjną na przyszłość.
Kręcony w Ukrainie i w Stanach Zjednoczonych film dzieli się chronologicznie i tematycznie: najpierw pokazuje szkolenie żołnierzy Legionu Międzynarodowego w środku lata 2024 roku, a następnie ich udział w operacjach bojowych na froncie późnym latem i wczesną jesienią. A każda z części jest wypełniona innymi wątkami, tworząc obraz atrakcyjny głównie dla zagranicznego widza. I nie ma wątpliwości, że film został stworzony przede wszystkim dla niego.
Ukraińcy w Ukrainie wiedzą to wszystko. Niektórzy tkwią w tym od prawie 3 lat, od początku inwazji na pełną skalę, a niektórzy od prawie 11 lat, od początku zajęcia Krymu i wydarzeń w Donbasie.
Widz spoza Ukrainy otrzymuje krótką retrospektywę istnienia Ukrainy od XVII wieku - próby państwowości Bohdana Chmielnickiego i zniszczenia Siczy Zaporoskiej - do XX wieku z Ukraińską Republiką Ludową i walką wyzwoleńczą Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Jednak "Pewnego lata w Ukrainie" z kilku stron w podręczniku historii jakiegoś młodego i mało znanego kraju zmienia się w opowieść o największym kraju w Europie, który od czterech wieków opiera się agresji jednego z największych państw na naszej planecie
Kalkulacja jest prosta i poprawna - określić układ współrzędnych, wskazać dane początkowe i rozszerzyć kontekst z lokalnego na globalny. I rozszerzyć go nie tylko wszerz, ale i w głąb, czyli objąć zarówno przestrzeń świata, jak i czas. Filmowcom udaje się przedstawić obraz grubą kreską, która nie pokazuje całej komplikacji, ale tylko wskazuje kierunek. Dla obserwatora z Ukrainy, który w jakiś sposób jest z tym zaznajomiony, jest to w porządku. Ale dla zewnętrznego może nie wystarczyć, by zrozumieć historię i jej znaczenie.
Dlatego na scenę wkraczają główni bohaterowie.
Większość Amerykanów (są też Brytyjczycy, Latynosi i inni obcokrajowcy) mówi o sobie, opowiadając, dlaczego przyjechali walczyć o Ukrainę, o czym myślą, jak widzą siebie wśród nas i nas. Te ludzkie losy stopniowo tworzą kolejny obraz, obraz w obrazie, rodzaj sceny w środku spektaklu. To budzi empatię.
Innymi słowy, "Pewnego lata w Ukrainie" przechodzi od kontekstu geopolitycznego do osobistego, pracując dla widza jako zwykłego człowieka, a nie jako obserwatora dokumentu w poszukiwaniu informacji
Historie brodatego wujka, faceta o szklistych oczach, wytatuowanego młodzieńca z napisem na szyi po angielsku "good luck not to die" i innych to historie zwykłych ludzi, ale też prawdziwych rzezimieszków, wojowników. Zaczynasz ich podziwiać i po ludzku im współczuć. I choć w pierwszej połowie filmu przechodzą szkolenie, to ogląda się ich oczami sąsiada, przyjaciela. Jeden z nich wciąż jest singlem, nie robi nic poza pracą jako żołnierz, drugi ma ukraińską dziewczynę, a trzeci służył w Afganistanie. Niezależnie od tego, czy urodzili się w Wielkiej Brytanii, Waszyngtonie czy Arizonie, wszyscy mają swoje własne historie, ale przede wszystkim są przepełnieni poczuciem sprawiedliwości i chęcią obrony Ukrainy przed rosyjską inwazją.
Reżyser filmu udał się do Pearl Harbor, którego atak rozpoczął II wojnę światową dla Amerykanów. Przeprowadzając wywiady z odwiedzającymi to miejsce znalazł nie tylko oczekiwany patriotyzm Amerykanów, ale także ich nieoczekiwany infantylizm i całkowite szybowanie w przestworzach, wraz z brakiem zrozumienia wydarzeń na ziemi: ktoś "wyznał", że nie lubi wojny, a ktoś, wymieniając "wersję" ataku na Pearl Harbor, wskazał biznesmenów.
To sprawia, że w bohaterach filmu, Amerykanach z Legionu Międzynarodowego, widzimy bohaterów przez duże H.
Jest w tym filmie sporo czarnego humoru. Gdzieś w regionie Kurska, wskakując do okopu wytatuowany Brytyjczyk przeklina, gdy słyszy, że chłopaki siedzą tu od kilku dni, czekając na ogień wroga. Ale przeklinanie to tylko pierwsza reakcja. Następną jest radość, że ludzie mają czas na porządny odpoczynek. I nasz bohater również dołącza do tego "odpoczynku". Ponieważ lubi wszystko w swojej pracy, z jej okopami i ostrzałem, ponieważ czyni go to wszystko lepszym, bardziej wytrwałym i profesjonalnym. I ma z tego zabawę.
Film opowiada o tych obcokrajowcach w służbie Ukrainy bez nadmiaru, bez patosu, a nawet heroizacji, spokojnie. Głośno się robi dopiero, gdy gruchnie wieść, że zniszczono wroga. I, że udział w tym zniszczeniu mieli chłopcy z Międzynarodowego Legionu.
Ta rozmowa odbyła się na kilka dni przed tym, jak Natalia Panczenko padła ofiarą wielu wymierzonych w nią ataków medialnych i kampanii dezinformacyjnej zorganizowanej prawdopodobnie - jak podkreśla sama Panczenko - w jakiejś mierze przez rosyjskiej służby. Media podchwyciły fragment wywiadu, którego Panczenko udzieliła jednej z ukraińskich stacji. "Wzrastanie wrogości między Ukraińcami a Polakami jest już bardzo niebezpieczne, zwłaszcza dla Polski. Ponieważ na terytorium Polski zaczną się walki, bo na terytorium Polski rozpoczną się podpalenia sklepów, domów i tak dalej" - miała powiedzieć, co natychmiast podchwyciły prawicowe ugrupowania i media, choć nie tylko, bo w sprawie wypowiedział się także były premier Leszek Miller. "Jestem zdumiony, że tego rodzaju sformułowania ze strony ukraińskich aktywistów padają. Pani Panczenko powinna dziś już być w ABW i być przesłuchana, czy ma informacje, które mogą wskazywać na przygotowywanie jakichś zamachów, czy jest powiązana ze środowiskami, które chciałyby zakłócić w Polsce proces wyborczy. Powinna być deportowana" — powiedział na antenie Radia Zet.
Kiedy, po kilku dniach medialnej burzy i bezprecedensowej nagonki, głos zabrała sama zainteresowana, zaprzeczyła, jakoby miała wypowiedzieć te słowa. Dodała, że cała wypowiedź była dłuższa i została wyjęta z kontekstu, przy okazji zachęcając do zapoznania się z oryginalnym materiałem. W związku z nagonką na aktywistkę - która w Polsce mieszka od wielu lat i ma polskie obywatelstwo - powstał list poparcia.
"Z niepokojem obserwujemy, jak w czasie kampanii wyborczej niektórzy politycy próbują podsycać napięcia i wykorzystywać antyukraińską retorykę dla doraźnych celów politycznych. Bezpośrednim efektem tych działań jest nagonka na Natalię Panczenko, która stała się celem kłamliwej kampanii dezinformacyjnej. Jest to atak wymierzony przede wszystkim w społeczność ukraińską w Polsce, a co najstraszniejsze – w uchodźców i uchodźczynie wojenne z Ukrainy, którzy i które znaleźli w naszym kraju schronienie przed rosyjską agresją" - piszą sygnatariusze i sygnatariuszki listu.
W tym kontekście słowa o populizmie, które Natalia Panczenko wypowiedziała w czasie wywiadu, który właśnie publikujemy, brzmią szczególnie donośnie.
Anna J.Dudek: Rząd wprowadza ograniczenia w zakresie przyznawania świadczenia 800 plus dla obywateli i obywatelek Ukrainy. Do sprawy odniósł się prezydent Warszawy i kandydat na prezydenta Rafał Trzaskowski a także drugi z kandydatów, Karol Nawrocki. Jak pani ocenia ten krok?
Natalia Panczenko: To jest bardzo niebezpieczny trop i kierunek, w którym politycy zdecydowali się iść. I tutaj podkreślam, że nie tylko Trzaskowski i Nawrocki, ale także przedstawiciele innych partii. To szerszy problem, który pokazuje niebezpieczną tendencję. To sprawa, która bezpośrednio dotknie nie tylko tę grupę, która nie dostanie 800 plus, ale także polskiego społeczeństwa. Sięgając po populistyczną narrację, politycy otwierają puszkę Pandory, której skutków mogą już nie zatrzymać.
Dlaczego?
Ponieważ granie na emocjach w taki sposób nigdy nie kończy się dobrze, zwłaszcza, kiedy pomija się fakty. A fakty są takie: mieszkający w Polsce Ukraińcy przynoszą co roku do budżetu Polski ok. 15 miliardów złotych, zaś wypłata 800 plus dla tej grupy to ok. 2 mld zł
Więc Polska zyskuje na Ukraińcach co najmniej 13 miliardów, co oznacza, że tego problemu, nie ma. Został on sztucznie wykreowany pod kampanię wyborczą. Co zresztą potwierdziła Ministra Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk podkreślając, że z danych wynika jednoznacznie, że ten problem - na który takie proponowane rozwiązanie miałoby odpowiadać - to jest problem nieistniejący, w związku z czym w jej resorcie nie toczą się żadne prace mające wprowadzić zmiany w zasadach wypłaty 800 plus. Podążanie tą drogą Natomiast jeżeli zaczną w to iść i nie zatrzymają się na czas, to może się nagle okazać, że jest za późno. Że już znaleziono kozła ofiarnego - Ukrainki i Ukrainców oraz ich dzieci - i rozbudzono do nich nienawiść w społeczeństwie.
W tym społeczeństwie mamy ogromną grupę obywatelek i obywateli Ukrainy, w tym uchodźczyń, które przyjechały tu w lutym 2022 roku i później.
Szacuje się, że co dziesiąty mieszkaniec Polski to Ukrainiec. W każdej szkole i przedszkolu są ukraińskie dzieci, w każdej firmie pracują Ukraińcy. Jeżeli nastawić jednych przeciwko drugim, może naprawdę dojść do sytuacji, które będą nieprzyjemnie i wręcz niebezpiecznie dla obu stron.
Z badań i sondaży wynika, że grunt na takie nastroje stał się podatny. Pomysł ograniczenia w dostępie do 800 plus dla Ukraińców popiera 80 proc. Polaków, a blisko 60 proc. ankietowanych nie wyobraża sobie członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej i NATO bez rozwiązania kwestii zbrodni wołyńskiej. I to właśnie temat Wołynia stał się jedną z części trwającej kampanii prezydenckiej Karola Nawrockiego. Ten rodzaj populizmu działa, a solidarność Polaków wobec Ukraińców, ogromna na początku wojny, teraz wyraźnie się zmniejszyła.
Zmniejszyła się i to jest normalne. To samo dokładnie obserwowaliśmy w 2014 roku, kiedy poparcie dla Ukrainy i solidarność były ogromne, a później w latach 2015-2016 roku to spadło. To jest normalne. Widać to też na innych przykładach (nie tylko ukraińsko-polskich relacjach). Przytoczę przykład z powodzianami. Nasza fundacja też robiła zbiórkę i jesteśmy nadal aktywnie zaangażowani we wsparcie ludzi, którzy ucierpieli wskutek powodzi. Kiedy przejechaliśmy w pierwsze dni powodzi, nasi wolontariusze nie mieli co tam robić, bo tak dużo było chętnych do pomocy. Kiedy podczas ostatnich wyjazdów nasza ekipa wolontariuszy tam była, to już oprócz nas i harcerzy nikt tym ludziom nie pomagał. I to nie dlatego, że już nie ma problemów, czy ci ludzie się uporali, czy ich mieszkania już są suche i odnowione. Absolutnie nie. Tylko dlatego, że ten temat już nie jest medialny, ludzie już zaczęli żyć swoje życie dalej i powodzianie tak naprawdę zostali sami ze swoimi problemami, podobnie jak ukraińscy uchodźcy. Wojna wciąż trwa. Na jej początku uchodźców, którzy przybywali w pierwszych tygodniach, witano z otwartymi ramionami – każdy chciał pomóc. Dziś, gdy taka sama kobieta z dzieckiem uciekająca od rosyjskich bomb do Polski spotyka się z zupełnie innym przyjęciem. Warto podkreślić, że obecnie Polska nie oferuje uchodźcom z Ukrainy żadnych specjalnych świadczeń socjalnych. „Zasiłki dla uchodźców”, o których tak głośno trąbi rosyjska propaganda i w które tak wielu ludzi bezrefleksyjnie wierzy, w rzeczywistości nie istnieją.
Dla wielu ukraińskich uchodźczyń jedyną realną formą wsparcia było 800+, którego teraz chce się ich pozbawić. Co więcej, to świadczenie przysługuje wszystkim uprawnionym cudzoziemcom, więc Ukraińskie uchodźczynie nie stanowią tutaj żadnego wyjątku
Jaki to będzie miało wpływ na ukraińską diasporę w Polsce?
Na diasporę nie będzie miało wpływu, z kolei na losy uchodźczyń wojennych i ich dzieci duży. Wyobraźmy sobie taką kobietę z dwójką lub trójką dzieci, mąż której jest na froncie albo nie daj Boże zginął, a ona nie może pracować, lub kobietę, która dopiero przyjechała do Polski nie zna jeszcze języka i ma ogromną traumę wojenną. I musi sobie poradzić. Takie osoby po prostu nie będą w stanie sobie w takich warunkach poradzić, więc pojadą albo dalej (jeśli będzie miała siłę), albo wróci tam, skąd wygnały ją bomby.
Ale tak sobie myślę, że duża część z tych osób tutaj zostanie. I teraz pytam o to, czy my się już nauczyliśmy razem żyć, szanować się wzajemnie, uczyć się od siebie, czy jeszcze musimy się dużo nauczyć?
Ogromnie dużo musimy się nauczyć. Przede wszystkim chciałabym, żebyśmy w dyskusji operowali faktami, a nie lękiem i stereotypami. Weźmy to 800 plus. W Polsce pracuje 93 proc. Ukraińców, a tych, którzy przyjechali po wojnie - 78 proc. To jest bardzo wysoki wskaźnik aktywizacji zawodowej. Dla porównania, jeżeli bierzemy Polaków, to wśród Polaków pracuje tylko 56 proc.
24.08.2022, Spotkanie na Placu Zamkowym w Warszawie z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy. N/z: Rafał Trzaskowski. Zdjęcia: Piotr Molecki/East News Warszawa
Kto nie pracuje z tych ludzi?
Nie pracują uchodźczynie, które mają kilkoro dzieci, opiekują się dziećmi ze schorzeniami lub same borykają się z problemami zdrowotnymi. W związku z tym nie są w stanie podjąć pracy na pełny etat, więc szukają zajęcia dorywczego. Niestety, w Polsce często oznacza to brak stabilności – jeśli dziecko zachoruje, taka kobieta może zniknąć na kilka dni, a jeśli sama gorzej się poczuje, nie przyjdzie do pracy.
Pracodawca nie jest zainteresowany – podobnie jak w przypadku wielu Polek – i nie chce dać jej umowy, zatrudniając na czarno. Czy to jej wina? Nie. To wina systemu, w którym wszyscy funkcjonujemy. Sytuacja ta dotyczy nie tylko Ukrainek czy innych migrantów, ale także wielu Polek, które napotykają te same bariery na rynku pracy.
Tyle że o tym się nie mówi. W tej kampanii wyborczej uchodźcy – a wraz z nimi cała społeczność ukraińska – stali się wygodnym celem ataków i kozłem ofiarnym politycznych rozgrywek. Mam jednak nadzieję, że polskie organizacje broniące praw człowieka oraz prawdziwi liderzy polityczni nie pozostaną obojętni i nie pozwolą, by bezbronne ofiary putinowskich zbrodniarzy były cynicznie wykorzystywane do celów wyborczych.
Politycy lekcji nie wyciągnęli. A my, społeczeństwo?
Jesteśmy w trakcie nauki, cały czas się uczymy, ale nie mogę powiedzieć, że wiele się już nauczyliśmy. Mówię i o Polakach, i Ukraińcach. Bo z migracją i generalnie z migrantami jest tak, że z jednej strony muszą być na to przygotowani migranci, ale z drugiej strony musi być też przygotowana strona przyjmująca. Kiedy przyjechałam do Polski w 2009, to w Polsce było mało migrantów i w ogóle obcokrajowców. Teraz jest coraz więcej. Myślę, że my jako polskie społeczeństwo cały czas jesteśmy w trakcie tego, żeby się uczyć ze sobą funkcjonować po prostu i widzieć w tym, że tu jesteśmy, plusy. I właśnie tutaj mi bardzo brakuje w Polsce takiego przywództwa.
Mądrego przywództwa, przykładu?
Brakuje polityków, którzy potrafiliby – i chcieliby – prowadzić merytoryczny dialog oparty na faktach i danych. A prawda jest taka, że Polska na migrantach zyskuje
Niestety, zamiast rzetelnie przedstawiać rzeczywistość, politycy wolą grać na emocjach, sięgać po populistyczne narracje i kierować się wyłącznie słupkami poparcia. Zamiast edukować i budować świadomą debatę, wybierają straszenie społeczeństwa i kreowanie sztucznych problemów, bo to po prostu łatwiejsze.
Koncentrujemy się na kobietach z oczywistych względów - jest ich tu najwięcej. Jeśli mówi się o mężczyznach z Ukrainy, to często krytycznie - jako o tych, którzy schowali się, uciekli przed poborem. Często - "stchórzyli". Co z facetami?
Odpowiedź jest bardzo prosta. I tutaj też są fakty. Ja ukończyłam kierunek nauk ekonomicznych, więc dla mnie wszystko jest bardzo proste i na wszystko mamy fakty i liczby. A fakty i liczby są takie, że do momentu, dopóki rozpoczęła się wojna na pełną skalę, w Polsce już mieszkało około 1,5 miliona Ukraińców. Niemała część to byli mężczyźni, którzy przyjechali tu do pracy, byli to więc migranci zarobkowi, którzy po prostu chcieli utrzymać rodziny. Mieszkają w Polsce 10, 15, 20, 30 lat. Nikt ich wcześniej nie zauważał, ale teraz mężczyzna, który mówi z ukraińskich akcentem, jest podejrzany. Wrócę do liczb.
Proszę.
Od momentu, kiedy się zaczęła wojna na pełną skalę, z Ukrainy wyjechało około 7 milionów osób jako uchodźców. Szacuje się, że ok. 20 proc. z tej grupy to mężczyźni, reszta - kobiety i dzieci. Z kolej ukraińska strona podaje dane, które mówią że wyjechało z Ukrainy i nie wróciło ok.300 tysięcy mężczyzn. Czyli to są te osoby, co złamały prawo. 300 tysięcy w skali 7 mln uchodźców - mniej niż 1%. To świadczy o tym, że szansa, że Ukrainiec, którego widzimy na ulicy, nielegalnie wyjechał z Ukrainy, jest znikoma, tym bardziej, że istnieją konkretne regulacje, kategorie, które determinują, kto może wyjechać z Ukrainy.
Jacy mężczyźni mogą legalnie opuszczać Ukrainę?
Ojcowie trojga lub więcej dzieci. Wyjechać może mężczyzna, który sam jest chory lub choruje ktoś w jego rodzinie - ma wysoki stopień niepełnosprawności czy raka. Lub kiedy w rodzinie jest niepełnosprawność, lub kiedy jest jedynym opiekunem np. dziecka. Jest i kategoria mężczyzn, która ma dokumenty, z których wynika, że nie mogą iść na front. To są duże grupy mężczyzn. Mówienie o nich jako o tych, którzy oszukali, uchylają się od poboru to wpisywanie się w szeroko zakrojoną rosyjską dezinformację. Z drugiej strony nie mówi się o tych, którzy mieszkali w Polsce czy innym kraju przez całe lata, mieli tu pracę, życie, rodzinę, a kiedy wybuchła wojna, rzucili to wszystko i pojechali na front. Jak tylko się zaczęła wojna na pełną skalę, to rzucili wszystko i pojechali do Ukrainy, żeby bronić ojczyzny. Takich mężczyzn mamy setki tysięcy z całego świata. Ale nagonka trwa, byłam świadkiem kilku absurdalnych sytuacji.
Jakich?
Podczas jednego z wydarzeń organizowanych przez naszą fundację obecny był młody mężczyzna, Ukrainiec. Ktoś go agresywnie zapytał: Co ty tu w ogóle robisz? A to był ojciec dziewczynki, który przyjechał do Polski, żeby leczyć córkę, która chorowała na raka. Ze szpitala wyrywał się na demonstracje, żeby pokazać wsparcie ojczyźnie. Inny mężczyzna: przeszedł rosyjską niewolę, później został wymieniony, wrócił do Ukrainy, przeszedł wszystkie komisje i kontrole, został uznany za osobę, która więcej nie może iść na front. Przyjechał do swojej rodziny, która mieszkała w Polsce. I w jednym i w drugim przypadku ani jeden, ani drugi mężczyzna nie chcieli tłumaczyć, dlaczego oni są w Polsce.
My to widzieliśmy, bo my znamy ich historię. Ale te przykłady pokazują, jak niektóre osoby są pochopne w ocenach.
Jak doświadczenie tej agresji, tej wojny - nie pierwsze przecież trudne w historii Ukrainy - zmieniło ten naród, zmieniło was?
Myślę, że przede wszystkim wyzwoliło siłę i determinację do walki, bo kiedy chcą ci zabrać to, co najważniejsze - to, kim jesteś, twoją tożsamość, udowadniając ci, że jesteś nagle Rosjaninem, kiedy od zawsze wiedziałeś, że ty i twoi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie są Ukraińcami - to wyzwala w tobie siłę do walki i nawet, co zresztą Ukraińcy udowodnili swoim przykładem, jesteś gotów za to umierać. Ja nie wiedziałam, że mam tyle siły, nie widziałam, że mając dwójkę malutkich dzieci będę w stanie robić tyle wszystkiego, jak robię dla zwycięstwa Ukrainy. Myślę, że wielu Ukraińców ma podobnie. Przecież w Ukrainie teraz na froncie walczą wszyscy: kobiety, osoby w różnym wieku, różnych zawodów i ci, którzy jeszcze 10 lat temu czy nawet 5 lat temu, czy nawet 3 lata temu absolutnie nie pomyśleliby nawet, że pójdą na front. A dzisiaj to robią, bo rozumieją, dlaczego to robią. Wiemy, że walczymy o swój kraj, wiemy, że walczymy o siebie, przetrwanie i jesteśmy gotowi do tego, żeby płacić za to najwyższą cenę. Na pewno nas to wzmocniło jako naród, na pewno nas to zjednoczyło jako naród i na pewno już komukolwiek na świecie będzie bardzo ciężko podważyć ukraińską tożsamość i to, że Ukraina jest państwem niepodległym. Naszym dzieciom i wnukom będzie już dużo łatwiej zrozumieć, kim są i nie błądzić tak, jak błądziło moje pokolenie i pokolenie moich rodziców.
24.08.2022, Spotkanie na Placu Zamkowym w Warszawie z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy. Zdjęcie: Karina Krystosiak/REPORTER
W Ukrainie wzrosła liczba osób, które popierają "kompromis". Chcą, by wojna się skończyła i otwarcie mówią, że trzeba w tyle celu oddać Rosji wschód.
Oczywiście, że są ludzie, którzy tak myślą i wyrażają podobne opinie. Myślę, że to wynika z poczucia rozpaczy i bezsilności. Widzą, jak świat – zwłaszcza kraje partnerskie, które na początku deklarowały wsparcie „aż do zwycięstwa” – stopniowo się wycofuje. Pomoc uchodźcom maleje, dostawy broni słabną, a obietnice wsparcia coraz częściej pozostają tylko słowami. W takiej sytuacji niektórzy czują się porzuceni i dochodzą do punktu, w którym są gotowi zgodzić się na wszystko, byle tylko ta wojna się skończyła.
Partnerzy mogą mówić, mogą udawać zaangażowanie, mogą nawet częściowo pomagać – ale to nie oni płacą najwyższą cenę. To Ukraińcy codziennie chowają swoich bliskich, to Ukraińcom giną córki i synowie, to Ukraińcy od trzech lat żyją pod nieustannym ostrzałem rakiet i bomb. Oni mają prawo czuć się porzuceni przez świat i pytać: A może powinniśmy się poddać?
Są jednak i tacy, którzy wciąż mają determinację do walki i są gotowi walczyć dalej. Pytanie tylko – jak długo Ukraina będzie musiała zmagać się z obecną sytuacją w osamotnieniu? Czy Europa i jej partnerzy, którzy na początku jednoznacznie deklarowali wsparcie do zwycięstwa, rzeczywiście dotrzymają swojego słowa?
Bo jeśli zostawią Ukrainę samą, to nie ma realnych szans, by mogła wygrać z Rosją w pojedynkę. Tak samo jak żadne inne europejskie państwo nie wygrałoby tej wojny w samotności
Jakie są nastroje w Ukrainie po wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich?
Różne. Ludzie zawsze dzielą się na optymistów i pesymistów. Prawdą jest, że za czasów Bidena USA trzymały Ukrainę na takiej kroplówce, która pozwalała się nie poddawać, że nie była na tyle silna, żeby zrobić ofensywę i wygrać. To oczywiście podtrzymywało Ukrainę, ale też nie było w 100 proc. takim rodzajem wsparcia, jakiego Ukraina potrzebowała. Co do Trumpa: to jest jedna wielka niewiadoma.
Bardzo ciężko jest przewidzieć, jak to dalej się potoczy. Najpierw wszyscy napierali na Ukrainę, żeby Ukraina usiadła do rozmów, tylko zapomnieli, że do rozmów potrzeba dwóch stron co najmniej. Mam nadzieję, że już do wszystkim dotarło, ze Putin nie ma zamiaru z nikim rozmawiać. On nie chce żadnego pokoju; pytanie, co świat z tym zrobi. Rosja rozumie tylko język siły. Jeśli nie będziemy silni, to czekamy na Putina w kolejnych krajach europejskich, bo na Ukrainie na pewno się nie zatrzyma. To chyba już każdy rozumie. Tak samo jak mówiliśmy w 2014 roku, że Putin się nie zatrzyma na Krymie, tak samo dzisiaj mówimy, że się nie zatrzyma na Ukrainie.
Nadiya Yarish jest pielęgniarką z obwodu charkowskiego, która podpisała kontrakt z siłami zbrojnymi w 2017 roku i została przydzielona do szpitala w Mariupolu. Tam spotkała się z ofensywą wroga na pełną skalę. Opuściła oblężone miasto trzeciego dnia, ewakuując rannego strażnika granicznego. Dopiero miesiąc później udało jej się wrócić do rodziny, do Azovstalu. Nadiya Yarish opowiada nam o ucieczce do okupowanego Mariupola, życiu w Azovstal, niewoli i uwolnieniu.
Nadieżda Jarisz
„Czułam się jak dezerter”
- Dwa dni przed rosyjskim atakiem pracowałam jako asystentka dyżurna w szpitalu”, mówi Nadiya Yarish, „a potem około drugiej nad ranem otrzymałam telefon i kazano mi natychmiast zebrać cały personel. Obdzwonienie wszystkich zajęło mi pół godziny. Nie wolno było opuszczać szpitala. Nie zostaliśmy ostrzeżeni o możliwym rosyjskim ataku.
24 lutego o wpół do piątej rano obudziły nas straszne eksplozje w pobliżu. A o dziesiątej rano zaczęli przybywać pierwsi ranni. Większość z nich pochodziła z Wołnowachy, z obrażeniami od wybuchu miny.
26 lutego otrzymaliśmy ranną strażniczkę graniczną w ciężkim stanie. Miała amputowaną kończyny dolnej. Kobieta wymagała pilnej ewakuacji z miasta. Nasz zespół był w większości młody. W tamtym czasie uważałam, że bezpieczniej jest zostać w szpitalu niż wyjeżdżać. Zgłosiłam się więc na ochotnika do eskorty, aby nie narażać moich kolegów na niebezpieczeństwo.
Po drodze widzieliśmy spalone samochody. Jechaliśmy i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Nawiasem mówiąc, kierowca, który nas wiózł, uciekł później do tak zwanej „DRL”. Na szczęście dotarliśmy do Dniepru bez incydentów. Czekałam na rozkaz dowódcy, żeby wracać, ale takiego rozkazu nie było. Powiedział, że najwyżej pojadę do punktu przerzutu rannych, a potem wrócę do Dniepru. Ale wtedy zdecydowałam, że muszę wrócić do Mariupola. Przez cały pobyt w Dnieprze czułam się jak dezerter. Chociaż w tym czasie około 80% personelu szpitala w Mariupolu wyjechało do Dniepru.
Pewnego dnia kierownictwo zebrało nas i zapytało: „Kto chce wrócić do Mariupola, aby pomóc kolegom?” Spośród 60 osób tylko ja podniosłam rękę
O piątej wieczorem zostaliśmy wezwani do dowódcy, gdzie na korytarzu spotkałam dwóch kolejnych chirurgów i dwóch anestezjologów gotowych do udania się do Azovstalu.
Tajny lot do zablokowanego Mariupola
Operacja została przeprowadzona przez wywiad obronny Ukrainy. O drugiej nad ranem przyleciały po nas cztery helikoptery. Załadowaliśmy amunicję, żywność i lekarstwa. Załadowaliśmy też ludzi z Azowa i strażników. Lecieli bardzo nisko, żeby nie rzucać się w oczy. Ja jednak w ogóle nie zwracałam na nic uwagi, bo cały czas bałam się, że zwymiotuję na chłopaków. Nigdy wcześniej nie latałam. Przed lotem wziąłam różne leki przeciw nudnościom, ale niewiele pomogły.
Śmigłowce na „Azovstal”
Desant odbył się w porcie Mariupol. Cała operacja rozładunku amunicji i załadunku rannych żołnierzy trwała 7 minut. Śmigłowce odleciały, a nas odebrał pułk Azow.
Gdy tylko wsiedliśmy do samochodów, rozpoczął się ciężki ostrzał. Zabrano nas do punktu stabilizacyjnego w porcie. Znajdował się on na drugim piętrze. Pomagałam tam zorganizować salę operacyjną. Pojawili się pierwsi ranni. Pamiętam dwóch mężczyzn, których do nas przywieziono. Musieli być ulubieńcami Boga. Jeden z nich miał ranę na szyi - milimetr od tętnicy szyjnej, a drugi miał ranę pod pachą, ale tętnica nie była uszkodzona.
Powiedziano nam, że nie ma sposobu, aby dostać się do Azovstalu. Droga jest odcięta. Ale nadal chciałam być z moimi ludźmi. Później otrzymaliśmy rozkaz przygotowania się. Zaprowadzono nas do motorówki na zniszczonej drodze, bez włączonych reflektorów.
Okazało się, że jedynym sposobem na dotarcie do Azovstal była woda.Nawiasem mówiąc, w ogóle nie umiem pływać.I w pewnym momencie silnik się zatrzymał.Zatrzymał się trzy razy, a ja tyle samo razy żegnałam się z życiem
Chłopaki przed nami zginęli na tej samej przeprawie, zostali „utopieni” - spalili się na śmierć. My na szczęście mieliśmy więcej szczęścia. Zostaliśmy przewiezieni na drugą stronę, wysadzeni i kazano nam czekać. W sumie dotarcie do Azovstal zajęło mi ponad 26 godzin. Przywieziono nas do bunkra o nazwie Zhelezyaka. Znajdował się tam szpital.
Bunkier „Żelezyak”
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam w bunkrze, było mnóstwo rannych. Około 350 osób o zrozpaczonych oczach. Powiedzieli mi: „Zapomnieli o nas. Nikt nas nie potrzebuje”. Na co odpowiedziałam: „Jest rozkaz od prezydenta, sztabu generalnego i dowódcy sił medycznych, że przybywamy wam pomóc. Więc myślicie, że o was zapomniano czy nie?”. Moje słowa dały im trochę więcej wiary.
Tak zaczęła się moja praca w Azovstalu. Była tam jedna sala operacyjna z dwoma stołami. Operowało czterech chirurgów. Wykonywali takie operacje, że w cywilu mało prawdopodobne, aby którykolwiek z lekarzy podjął się takiego zadania.
Jeden z operacyjnych „Azovstal”. Zdjęcie z archiwum Aleksandra Demczenki
Były też dwie pielęgniarki operacyjne, młode dziewczyny w wieku 20-25 lat. Ze zmęczenia zasypiały na nogach. Pracy było bardzo dużo. Czasami pracowałyśmy tak ciężko, że była już trzecia nad ranem. Do dezynfekcji narzędzi chirurgicznych używano tylko środków antyseptycznych.
Nie było wody. Żeby się umyć, wychodziłam z bunkra na górę. Był tam hangar z dużymi pojemnikami z wodą przemysłową, po którą musiałam chodzić i szukać. Było to dość ryzykowne, bo miejsce było otwarte. Wychodziłam raz na dwa dni. Było nas sześć dziewczyn. Kąpałyśmy się i myłyśmy włosy w tym samym wiadrze. Robiłyśmy to na zmianę. Prałyśmy tam też swoje ubrania.
To właśnie na Zhelezyaka spadły cztery bomby lotnicze. Pierwsza trafiła tam, gdzie były generatory. Druga trafiła w kuchnię. Tam zawsze jest tłoczno, ale tym razem cudem nikogo tam nie było. W czasie ataków byłam w pokoju z 15 osobami. Mieliśmy półki, na których spaliśmy. Byliśmy ułożeni jak bułeczki w piekarni. Jedzenia prawie nie było, kuchnia została zbombardowana.
Chłopaki ze stanowisk przynosili nam jedzenie w termosach. Pół plastikowego kubka owsianki i mały kawałek bekonu, który dawałam mężczyznom
Inne dziewczyny robiły to samo. Leki również stopniowo się kończyły. 8 maja, kiedy Redis zgodził się, by medycy (jako niebojowi) opuścili Azovstal, zostałam z chłopakami i jednym z chirurgów. Odmówiliśmy wyjazdu.
Niewola, Olenovka i „Dushohubka”
Chłopaki z Azowa i ja zrozumieliśmy, że mamy dwie opcje: schwytanie lub śmierć. Nie chcieliśmy się poddać. Jednak 18 maja otrzymaliśmy rozkaz poddania się i musieliśmy to zrobić. Powiedziano nam, że zostaniemy wymienieni za miesiąc lub dwa. Powiedzieli też, że nie będą nas w ogóle dotykać. Kiedy wyszłam z bunkra, zostały tam trzy osoby, które musiały zniszczyć wszystko - lekarstwa, broń, radia, rzeczy osobiste, telefony. Zostało nawet 200 litrów alkoholu.
Na początku byłam w Ołeniwce. Codziennie słyszeliśmy, jak chłopcy są torturowani. Nawet teraz, kiedy słyszę dźwięk taśmy klejącej, wszystko we mnie się przewraca. W ten sposób zrozumieliśmy, że zbliża się przesłuchanie.
Rosjanie zażądali, żebym mówiła po rosyjsku, a ja odmówiłam. Za nieposłuszeństwo wrzucili mnie do celi „zabójców dusz” na 41 dni. Było to pomieszczenie o powierzchni sześciu metrów kwadratowych z dziurą w podłodze zajmującą większość przestrzeni. Było stale zapchane i śmierdziało. W celi przeznaczonej dla dwóch osób przebywało 10 kobiet. W szczególności Valeriya Subotina „Nava” i Kateryna Polishchuk „Ptashka”. Jeśli chodzi o jedzenie, rano miały owsiankę, kawałek chleba i herbatę. W porze obiadowej jadły coś podobnego do barszczu. Jeśli chodzi o tortury, dziewczęta nie były dotykane w Ołeniwce.
Pewnego dnia „Ptaszka” przyszła z podrapanymi paznokciami i bardzo płakała. Podrapała ją rosyjska dziennikarka, ponieważ nie chciała udzielić jej wywiadu
„14 października, w Dniu Sił Zbrojnych, zostaliśmy przeniesieni z Ołeniwki do Taganrogu. Panowały tam najgorsze warunki przetrzymywania i traktowania. Próbowano nas złamać moralnie i psychicznie - krzykiem i poniżaniem.
Kiedy skończyłam jeść, musiałam powiedzieć: „Dziękuję Federacji Rosyjskiej”.Mówisz to, ale myślisz:„Mam nadzieję, że umrzecie, dranie”.
Kazali mi nauczyć się rosyjskiego hymnu narodowego. Nieustannie powtarzali nam też, że Ukraina już nie istnieje. Moja wiara pomagała mi się trzymać. Wiedziałam, że nas wymienią, że wrócimy. Spędziłam 5 miesięcy w niewoli.
„Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”
W Taganrogu spędziłam tylko trzy dni. Okazało się, że byłyśmy już przygotowywane do wymiany. Tego dnia miałam dziwne przeczucie, że coś się wydarzy. 17 października wywołano nazwiska trzech dziewczyn a reszcie kazano iśc spać. Jednak w ciągu 10 minut usłyszałyśmy również nasze nazwiska. Umieszczono nas w małym pomieszczeniu - jak śledzie. Nie można było się nawet obrócić. Wywoływano nas pojedynczo. Wyszliśmy i dostaliśmy nasze rzeczy. Poszliśmy do innego pokoju i przebraliśmy się. Fotografowano nas nago z profilu i całą twarzą. Niektóre dziewczyny mówiły, że były nawet poddawane badaniu „palcem”, zmuszane do kucania. Nie rozumiem dlaczego. To wszystko działo się na oczach mężczyzn.
Potem przyszedł strażnik i wywołał moje imię. Zapytał: „Czy masz okulary i zegarek?”. Odpowiedziałam: „Tak”. Przyniósł mi je. A potem gdzieś nas zabrali.
Okulary Nadieżdy Yarish, które zostały jej zwrócone. Zdjęcie: Oleksandra Yefymenko/Hromadske Radio
Wcześniej, kiedy wymieniali 'Ptaszkę", mówili, że zabranie jej na Białoruś zajęło im ponad dwie godziny, a potem został wymieniona. A dla tych, którzy zostali zabrani do kolejnego miejsca uwięzienia, lot trwał tylko dwie godziny. Więc zdecydowałam, że jeśli lot będzie trwał dwie godziny, to znaczy, że zostałyśmy wysłani do kolejnego więzienia. A jeśli dłużej, to będziemy wymienione. Wsadzono nas do samolotu. Na podłodze, która była zimna jak lód siedziałyśmy w jodełkę, jedna między drugą, w trzech rzędach, pochylone do przodu. Ręce miałyśmy związane krawatami lub taśmą. Czapki naciągnięte na oczy. Liczyłam czas. Leciałyśmy dokładnie dwie godziny, więc uznałam, że to tylko kolejne miejsce uwięzienia.
Z samolotu przeniesiono nas do trzech ciężarówek. Strażników już z nami nie było. Podczas podróży jedna z dziewczyn zobaczyła przez rozdarty worek znak drogowy z nazwą miejscowości. Powiedziała: „Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”. W ten sposób zaczęłyśmy się domyślać, że zabrano nas na wymianę. Po drodze nie dano nam wody ani jedzenia. Podczas postojów nie mogłyśmy też skorzystać z toalety. Dziewczyny wzięły więc kilka rzeczy osobistych i torbę i poszły w najdalszy kąt ciężarówki, aby się załatwić. Nie było innego wyjścia. W ten sposób przywieziono nas do Wasylówki.
Wysiadając z autobusu, dziewczyny automatycznie schyliły się z najniższego stopnia na ziemię.Mimo że widziały już żołnierzy w ukraińskich mundurach i naszą flagę.Ponieważ w niewoli, jeśli podniosłeś głowę, natychmiast cię bili.Patrzyłam na to wszystko i płakałam.
Widzieliśmy, za co nas wymieniają. To były dobrze odżywione świnie ważące po sto kilogramów, z walizkami na kółkach - jak z kurortu. Byli ubrani, umyci, ogoleni. A my byliśmy jak bezdomni, ubrani w to, co mieliśmy, wychudzeni i wyczerpani. Ale mimo wszystko czuliśmy radość i dumę.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po powrocie, było przefarbowanie włosów, ponieważ cała moja głowa była siwa.
Wojskowe kobiety zwolnione z rosyjskiej niewoli 17 października 2022 r. Zdjęcie: OP
„Dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu”
Po rehabilitacji kontynuowałam służbę. Byłam starszą pielęgniarką na oddziale chirurgicznym szpitala w Zaporożu. Mój młodszy syn Vladyslav zgłosił się do służby razem ze mną. Ma 24 lata. Z zawodu jest inżynierem wiertniczym. Ukończył Połtawski Uniwersytet Nafty i Gazu. Ma jednak tylko tytuł licencjata. Zawiesił studia. Teraz jest kierowcą karetki pogotowia, ewakuującym rannych.
„Cały czas chciałam dołączyć do moich ludzi w Azowie. Dopiero niedawno mój syn i ja zostaliśmy tam przeniesieni. Znalazłam się wśród ludzi, których dobrze znam i którym ufam.
Jeśli chodzi o mojego syna, to oczywiście martwię się o niego. Zawsze trudno jest martwić się o swoje dzieci. Mój najstarszy syn, na przykład, mieszka w Charkowie w dzielnicy Saltovka, która jest stale ostrzeliwana przez Rosjan. Jego rodzina nigdy nie opuściła miasta. Przeszłam długą drogę, ale jestem szczęśliwym człowiekiem, ponieważ mam dzieci, dwoje wnuków. Jestem dumna, że wychowałam takiego wojownika jak mój najmłodszy syn Vlad.
Nadieżda Yarish: „Dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu”
Oczywiście nie mogłam iść na front. Jednak dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu. Pewnego razu, podczas przesłuchania, Rosjanie zapytali: „Gdy będziesz wymieniona - wrócisz na front, czy zostaniesz w domu?” Powiedziałam: „Będę tam, gdzie potrzebne są moje ręce i głowa”.
„Marzę o szacunku dla wojska i lekarzy”
Dla mnie osobiście zwycięstwo zostanie osiągnięte, gdy będzie szacunek dla wojska i zapewniona zostanie pomoc, której potrzebują. Przede wszystkim pomoc medyczna. Zwycięstwo nadejdzie, gdy będziemy szanować wojskowych nie tylko wtedy, gdy ich potrzebujemy, ale przez cały czas. To samo dotyczy stosunku do lekarzy.
A nasze wspólne zwycięstwo nadejdzie, gdy stopy agresora nie będą już na terytorium Ukrainy. Naprawdę chcę widzieć ją wolną, niezależną, bez okradających ją ludzi. Chcę, żeby ludzie pomagali sobie nawzajem bezinteresownie.
Wiesz, bez względu na to, co stało się później w życiu, nigdy nie żałowałem swojej decyzji o powrocie do Mariupola. Zrobiłabym to ponownie bez wahania. Ponieważ uratowałam co najmniej kilka istnień ludzkich, udając się do zablokowanego miasta...