Exclusive
20
min

Władczyni gór i wulkanów

Żeby wejść na Everest, sprzedała mieszkanie. Ukraińska wspinaczka Tatiana Jalowczak zdobyła swój szósty wulkan, najwyższy w Australii i Oceanii, ustanawiając kolejny rekord w historii wspinaczki.

Julia Ladnova

Tetiana na szczycie wulkanu Giluwe z ukraińską flagą podpisaną przez głównodowodzącego armii ukraińskiej generała Walerija Załużnego. Zdjęcie z prywatnego archiwum bohaterki

No items found.

Tetiana Jalowczak jest pierwszą i jedyną ukraińską rekordzistką, która wspięła się na siedem najwyższych szczytów świata, a następnie zaczęła zdobywać najwyższe wulkany jeden po drugim. Niedawno rozwinęła ukraińską flagę na górze Giluwe (4300 m n.p.m.) w Papui Nowej Gwinei.

Pochodząca z Selidove w obwodzie donieckim, straciła dom w 2014 roku. Kiedy wybuchła wojna na pełną skalę, Tetiana pozostała w Ukrainie, aby zgłosić się na ochotnika i została przeszkolona jako lekarz frontowy W sierpniu 2023 r. Jalowczak była w Czernihowskim Teatrze Dramatycznym na konferencji poświęconej dronom, kiedy Rosjanie wystrzelili w kierunku budynku rakietę. Napisała książkę "Conquer Your Everest" o tym, jak zamienić porażkę w zwycięstwo.

Tetiana Jałowczak na tle wulkanu Giluwe, listopad 2023 r. Zdjęcie z archiwum bohaterki

"Gdyby nie moja porażka w drodze na Everest, nie zdobyłabym innych szczytów i wulkanów".

- "Jako dziecko bałam się wody, więc w dorosłym życiu postanowiłam zmierzyć się z tym strachem i przepłynąć Bosfor" - mówi Tatiana Jalowczak. "Często odwiedzam strefę wojny, ale nawet tam się nie boję, ponieważ jestem przygotowana na wiele rzeczy i wiem, jak się zachować. Jednak kiedy rosyjska rakieta nadleciała i wylądowała w pobliżu mojego domu pod Kijowem, kiedy zobaczyłam z okien poświatę po eksplozji, bardzo się przestraszyłam. Stało się to około czwartej nad ranem, spałam spokojnie, ale w ciągu sekundy wyskoczyłam z łóżka, położyłam się na podłodze i przykryłam kocem, aby odłamki mnie nie przecięły. To właśnie w takich momentach, kiedy nie jesteś przygotowany na niebezpieczeństwo, czujesz niesamowity strach, bez względu na to, jak nieustraszony jesteś w życiu. Jestem kobietą o silnej woli, ale czuję się też bardzo niekomfortowo podczas alarmów, gdy w domu zimno i ciemno.

Jak spełniłaś swoje marzenie o zdobyciu najwyższego szczytu świata?.

- Pomysł zdobycia Everestu narodził się w Kijowie, gdzie niespodziewanie znalazłam się w 2014 roku, kiedy rozpoczęła się rosyjska inwazja na mój rodzinny region - Donieck. Prowadziłem wtedy w Doniecku dobrze prosperujący biznes turystyczny i wyjechałam na wakacje na Mauritius, ale nie mogłam wrócić do domu. Jedyne, co miałam przy sobie, to była walizka z pareo i stroje kąpielowe. Zacząłem z nimi nowe życie. Pamiętam, że w tamtym czasie ludziom z Doniecka i Ługańska niechętnie wynajmowano w Kijowie mieszkania. Długo szukałam. W końcu znalazłem swój kąt w malowniczym kompleksie mieszkalnym niedaleko Kijowa, z lasem w pobliżu i miejscem na spacery. I podczas jednego z tych spacerów nagle zdałem sobie sprawę, że muszę iść na Everest. I musiałam to zrobić z ręcznikiem wyhaftowanym przez moją babcię. To połączenie międzypokoleniowe!  

Wyprawa jest dość kosztowna - około 60 tysięcy dolarów. Teraz mam sponsorów, ale wtedy nie miałam takich pieniędzy. Sponsorzy nie wierzyli w dziewczynę, która nagle zamierza wspiąć się na taki szczyt. Sprzedałam więc swoje mieszkanie w Doniecku (do dziś zastanawiam się, jak to zrobiłam), by opłacić wyprawę. Wspięłam się, zawiązałam pół ręcznika na szczycie, a drugie pół zabrałam ze sobą. Ta druga połowa była już w wielu miejscach, a teraz jest moją najcenniejszą relikwią. Jest też ze mną w Giluwe.

Na szczycie Mount Everest z ręcznikiem babci. 2016. Zdjęcie z prywatnego archiwum

- Planowałaś być pierwszą Ukrainką, która wejdzie na Everest, ale Iryna Galaj pokonała Cię o jeden dzień. Jak to przyjęłaś?

- Kiedy zamierzałam zdobyć Eurest, zorganizowałam konferencję prasową i ogłosiłam całemu krajowi, że wyruszam. Moim celem było być pierwszą, a nie tylko się wspinać. Kiedy więc okazało się, że Iryna wyruszyła dzień wcześniej i dotarła na miejsce jako pierwsza, ciężko było mi się pozbierać, płakałam i byłam wściekła. Ale teraz mogę powiedzieć: gdyby nie ta porażka, nie zdobyłabym siedmiu najwyższych szczytów na siedmiu kontynentach i nie pojechałabym na wulkany. Jestem wdzięczny, że wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło. Czasami porażka jest najlepszą motywacją.

W sumie wyprawa trwała 50 dni i było to niesamowite doświadczenie. Na Evereście po raz pierwszy użyłam butli z tlenem. Zebraliśmy się we wspólnym namiocie, założyliśmy maski i ćwiczyliśmy oddychanie. Pełna butla waży cztery kilogramy, a pusta trzy, ale na szczycie, gdzie liczy się każdy gram, to jak dźwiganie słonia na barkach. Zaskakujące jest to, że miejscowi Szerpowie, którzy pomagali nam we wspinaczce, weszli na sam szczyt bez butli. To niesamowici ludzie, potrafią nieść na swoich barkach ciężar równy ich własnemu. Pamiętam wiele ciekawych historii związanych ze wspinaczką. Między innymi to, jak odwiedziłam łaźnię na wysokości 5000 metrów. Na wysokości 7000 metrów naszyłam na rękawice emblemat klubu piłkarskiego Szachtar, aby świętować z nim 80. rocznicy powstania. Tragiczne wypadki zdarzają się już podczas schodzenia z Everestu. Tak, widziałem zamarznięte ludzkie ciała w drodze na dół, ale potraktowałam to jako ostrzeżenie, że uważność w górach jest najważniejsza.

Widok z Mount Everest. Zdjęcie z archiwum bohaterki

- Jesteś teraz na najlepszej drodze do zdobycia siedmiu najwyższych wulkanów na wszystkich kontynentach.

- Sześć zostało już zdobytych. Tylko pięciu osobom na świecie udało się zdobyć siedem najwyższych szczytów i siedem wulkanów. Na Ukrainie nie ma takich rekordzistów. Nie mniej trudne od wspinaczki są negocjacje z Papuasami. To jak Igrzyska Olimpijskie pod względem trudności. Pokonałem wysokość 4300 metrów bez ubezpieczenia, rozwinąłam niebiesko-żółtą flagę i, oczywiście, ręcznik mojej babci na szczycie góry Giluwe. Dzięki moim wspinaczkom opowiadam światu o Ukrainie, jej sile ducha i kulturze.

Kiedy wojna się skończy, marzę o zebraniu wielu gości w moim domu i rozłożeniu białego obrusa. Będzie dużo łez, uścisków i przeprosin dla tych, których nie udało się uratować. Nawiasem mówiąc, obrus już kupiłam.

Negocjacje z Papuasami są trudne, ale możliwe. Nowa Gwinea w 2017 r. Zdjęcie z archiwum bohaterki

"Czuję się komfortowo tam, gdzie jest ryzyko"

- W sierpniu 2023 roku, kiedy Rosjanie wystrzelili Iskandera w centrum Czernihowa, byłaś jedną z gościn na wystawie dronów w Teatrze. Jak pamiętasz ten dzień?

- Wszystko było dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Była rejestracja, hymn, minuta szacunku dla poległych żołnierzy i nagle nalot. Zostajemy poproszeni o udanie się do schronu. Ludzie wychodzą powoli i niechętnie, bo już się przyzwyczaili do alarmów i każdy w tym momencie myśli, że nic się nie stanie. Pamiętam, że w holu wisiał niesamowicie piękny kryształowy żyrandol, a ja lubię robić im zdjęcia. I pomyślałam: "Dobra, wrócę po zakończeniu alarmu i wtedy zrobię zdjęcie". Ale nie było dokąd wracać... Pamiętam, że początkowo planowałam usiąść w kawiarni niedaleko teatru, ale był to Dzień Zbawiciela i wielu ludzi z koszyczkami szło do kościoła, aby pobłogosławić miód i jabłka. Więc ja też poszłam do kościoła. Jakieś dwieście metrów od teatru usłyszałam potężną eksplozję. Poczułam silne uderzenie, ludzie wokół mnie zaczęli padać na ziemię, krzycząc i modląc się, a ja zamarłam jak w zwolnionym tempie i patrzyłam na liście spadające z drzew od fali uderzeniowej....

Rzuciłam się na pomoc ofiarom i wtedy przydał się kurs pierwszej pomocy, który przeszłam na początku wojny. Potem okazało się, że mój samochód został rozbity, a szyby wybite. Patrzyłam na skutki uderzenia rakiety i poczułam, że nie mogę sobie pozwolić na odkładanie czegokolwiek na jutro. Chcę żyć tu i teraz.

- Jak zaczęła się dla ciebie wojna na pełną skalę?

- W społeczeństwie mówiło się o tym tak dużo, że szok minął bardzo szybko. Byłam w domu w regionie Kijowa. Jak większość ludzi spałam, a kiedy usłyszałam dźwięk myśliwca nad moim domem, wstałam i poszłam zatankować samochód. Załadowałam do bagażnika kurtki, koce, śpiwory, poduszki i termosy. Dzięki swojemu doświadczeniu i kontaktom w turystyce wysłała matkę i dzieci do Bułgarii. Skontaktowała się z kolegami z zagranicy, którzy pomogli jej znaleźć obozy i kolonie letnie, w których Ukraińcy mogliby zamieszkać za darmo.

Tatiana Jałowczak z pomocą humanitarną dla regionu Chersonia. 2023. Zdjęcie z archiwum bohaterki

Ludzie wyjeżdżali do Bułgarii z psami, kotami, papugami, rybkami akwariowymi. Rozumiem i wspieram kobiety, które chcą chronić swoje dzieci, ale osobiście zdecydowałam, że nie opuszczę swojego kraju. Kiedy jeszcze pracowałam w turystyce, przez długi czas mieszkałam za granicą. Nie było to łatwe. To trudne uczucie uświadomić sobie, że na przykład nie jest się jeszcze Polakiem, ale nie jest się też Ukraińcem. Dziś dużo rozmawiam ze studentami, przemawiam na uczelniach i uniwersytetach jako mówca motywacyjny. I zawsze mówię młodym ludziom: "Chcę, aby nasz ukraiński niebieski paszport był najpotężniejszym paszportem na świecie. Teraz jest to paszport prawdziwych bohaterów i chcę, aby Szwajcarzy chcieli mieszkać u nas, a nie my w Szwajcarii. Wierzę w to i dlatego tu jestem.

В зону бойових дій ви їздили як волонтерка?

- Zdecydowałam się pojechać na front, kiedy zdałam sobie sprawę, że tutaj w Kijowie czujemy się zbyt bezpiecznie. Pojechałam zobaczyć, jak wygląda wojenna rzeczywistość. Pomimo ciągłego ostrzału artyleryjskiego dobrze spałam i miałem bardzo dobry apetyt. Mój mózg jest w dobrej formie, ponieważ muszę podejmować ważne decyzje dla siebie i innych. Kiedy ostrzał ma miejsce w stosunkowo bezpiecznych miastach na Ukrainie, dzieje się to z zaskoczenia i przeraża. Ale w strefie walk wszystko jest jasne i zrozumiałe - wojna to wojna. Mów, co chcesz, ale czuję się komfortowo tam, gdzie istnieje ryzyko. Moje życie było nim wypełnione przez długi czas.

No items found.

Dziennikarka, specjalistka ds. PR. Jest mamą małego geniusza z autyzmem i założycielką klubu dla mam PAC-Piękne Spotkania w Warszawie. Prowadzi bloga i grupę TG, gdzie wspólnie ze specjalistami pomaga mamom dzieci specjalnych. Pochodzi z Białorusi. Jako studentka przyjechała na staż do Kijowa i została na Ukrainie. Pracowała dla dzienników Gazeta po-kievske, Vechirni Visti i Segodnya. Uwielbia reportaż i komunikację na żywo.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Rościsław Osipenko

Rostysław  urodził się w Kijowie. Studiował informatykę, ale rzucił uniwersytet na drugim roku i najął się za kelnera. Od najmłodszych lat pracował w branży restauracyjnej.

- Przed wojną miałem własną kawiarnię, ale później musiałem ją zamknąć - przyznaje.

Na front wzięli go, bo się uparł. Był jedynym z oddziału, który przeżył atak w najtrudniejszym sektorze walki o Bachmut. Prztrwał, chociaż jego towarzysze w myślach już go pochowali.

Spotykam go w przytulnej kawiarni na kijowskim Chreszczatyku. Uśmiecha się ciepło, ma mocny uścisk dłoni. Godziny rozmowy mijają niepostrzeżenie. Widzę kątem oka, jak goście przy sąsiednim stoliku zerkają na nas ukradkiem, podsłuchując z zapartym tchem jego opowieści.

Nigdy nie byłem tchórzem

Kiedy zaczęła się wojna, nie miałem pracy przez dwa miesiące. Było mi ciężko, jak wielu Ukraińcom. Potem się trochę poprawiło, znów zacząłem pracować jako kelner. W tym czasie mój przyjaciel, barman, był już na wojnie. Często powtarzał: "Nikt nie chce cię tu zabić, chodź". Nigdy nie byłem tchórzem. Postanowiłem iść i bronić Ukrainy. Miesiąc błagałem, aby mnie wzięli. Ciągle mi odmawiali, bo brakowało mi wyszkolenia bojowego. Ale w końcu mnie przyjęli i 2 grudnia zostałem wysłany wraz z innymi chłopakami do wioski Desna w obwodzie czernihowskim. Tam przeszliśmy szkolenie ogólne, a potem miesięczne szkolenie na sanitariusza. Powiedzieli mi, że mogę zostać tylko sanitariuszem.

Rostysław (z lewej) z kolegami na szkoleniu, grudzień 2022

Chciałem walczyć z bronią w ręku, ale co zrobić. Często słyszałem: „Na wszystko przyjdzie czas...”. Przydzielili mnie do 92. brygady w rejonie Charkowa i tam wiele się nauczyłem. Na początku koledzy nie lubili mnie, bo byłem z Kijowa. Chcieli przypisać mi znak wywoławczy „Stolica”, a jeden nazwał mnie nawet „doktorkiem”. Ale ja reagowałem tylko na „Rostik”. Po jakimś czasie mówili do mnie: "Jesteś normalnym facetem. Nie możesz być z Kijowa”.

Umrzeć można, ale nie tak

Była Wielkanoc, 16 kwietnia 2023 roku. Kierunek Chrowowe, blisko Bachmutu.

Wracałem z pozycji, Rosjanie tego dnia mocno nas szturmowali. Generalnie Moskale bardzo lubią atakować w święta. Niestety nasza grupa była słaba. Kiedy mieliśmy iść na pozycje, dowódca odmówił pójścia z nami. Przysłano innego dowódcę, też bez większego doświadczenia. Wyobraź tylko sobie: trzęsły mu się ręce, bał się wszystkiego. Jak tylko zeszliśmy do okopów, zaczęli do nas strzelać. Dwóch naszych od razu uciekło. Nie przeżyli, nadziali się na miny.

Reszta szła dalej, nieustraszona. Stąpaliśmy po zakrwawionych ciałach. Wtedy nasze mózgi nas chroniły, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że depczemy ciała naszych.

Mieliśmy zabić wroga i nie było w nas strachu. Tylko nienawiść i chęć obrony naszego kraju. Żadnych innych emocji. To wszystko odbywało się jakoś automatycznie

Niektórzy pili. Oczywiście to pomagało im się zrelaksować, ale szkodziło całej grupie. Alkohol wywoływał dużo agresji. Na wojnie w ogóle nie piłem... Jestem medykiem bojowym i szedłem jako drugi, tuż za dowódcą. Chciałem go wyprzedzić, bo widziałem jego strach. Ale nie zrobiłem tego, ponieważ był starszy wiekiem i do tego jeszcze oficer, taki poważny i odpowiedzialny. Nagle usłyszałem strzał i zobaczyłem, jak mój towarzysz ginie - od miny, która trafiła go w pachę. Ułożyłem go na ziemi i zamknąłem mu oczy. W grupie zostało pięć osób, trzy zginęły.

Bitwa o Bachmut, 2023. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

Ostrzał wroga był tak silny, że musieliśmy ukryć się w ziemiance. Nie dało się atakować. Zobaczyłem na ziemi chłopaka z pianą na ustach. Uklęknąłem i zacząłem udzielać mu pierwszej pomocy. Cała moja uwaga była skupiona na nim. Przybiegli do nas inni chłopcy i nagle nastąpiło bardzo silne uderzenie. Nie zdążyłem się połapać, co się stało, wjednej sekundzie byłem pod ziemią. Mój karabin szturmowy leżał w taki sposób, że utworzyła się maleńka poduszka powietrzna. Mogłem oddychać. Byłem całkowicie unieruchomiony, hełm uciskał mi głowę, nie mogłem się ruszyć. Słyszałem okrzyki z góry. Zacząłem się denerwować i też krzyczeć.

Jestem tu pogrzebany

Ktoś powiedział mi, że mnie słyszy i po mnie wróci. To znaczy, że ktoś przeżył, pomyślałem. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem pod stertą trupów. Czułem się, jakbym leżał pod kocem, i robiło się coraz goręcej. Niby było powietrze, ale jednocześnie go brakowało. Próbowałem się uspokoić.

Najgorsze było to, że nie wiedziałem, jak długo potrwa moja śmierć. Co innego umrzeć od razu od rany, a co innego tak. Kiedy usłyszałem kroki w pobliżu, zacząłem krzyczeć z całych sił. Nie obchodziło mnie, kto do mnie biegnie - nasi czy Moskale. Byle tylko tak nie umierać. Krzyczałem: „Hej!” I nagle usłyszałem czyjś głos (po akcencie poznałem, że to Gruzin):

- Kto tam?

- To ja - odpowiedziałem, nie chcąc się od razu identyfikować.

- Gdzie jesteś?

- Tutaj, pod ziemią...

- Co ty tam robisz? - przesłuchiwał mnie Gruzin.

- Jestem tu pogrzebany!

- Czekaj, ktoś po ciebie wróci.

Nie wykopał mnie, nie miał czasu - biegł na pomoc innym. Obiecał, że przekaże informacje o mnie. I jak się później okazało, dotrzymał słowa. Chłopaki, którzy przeżyli ostrzał, mogli przekazać informacje o mnie przez radio, tyle że tego nie zrobili. Później okazało się, że zginęli. Ale nawet kiedy informacja o mnie została przekazana, nikt nie mógł mnie od razu zacząć szukać, bo wszystko było pod ostrzałem. Po jakichś 5-6 godzinach zacząłem zdawać sobie sprawę, że nikt nie może mnie teraz uratować.

Chyba że stanie się cud.

Moje ciało walczyło

Na początku byłem zły na Boga, a potem modliłem się i prosiłem o ratunek. Pamiętam, że byłem spragniony do szaleństwa i było strasznie gorąco, dusiło mnie.

Wydawało się, że umieram minuta po minucie, że to ostatnie chwile

Ale moje ciało walczyło. Przez jakiś czas oddychałem szarpnięciami, nie straciłem jednak przytomności. Próbowałem nawet przegryźć sobie żyły, żeby się wykrwawić i uwolnić od tego wszystkiego. Ale w ciemności to nie działało - nie udało mi się.

W pewnym momencie postanowiłem spróbować wydostać się na własną rękę, podnosząc wszystkie ciała, które były nade mną, ciężkie jak drewniane kłody. W rezultacie złamałem sześć żeber i przebiłem sobie nimi płuca. Nie wiem, ile czasu minęło. Myślałem, że osiem godzin - w rzeczywistości to było piętnaście. Potem znowu modliłem się i krzyczałem. Na początku byłem zły na Boga, że pozwolił mi umrzeć w ten sposób. Potem modliłem się i prosiłem Go, by mnie ocalił. I wtedy znów usłyszałem kroki. Zacząłem jeszcze głośniej krzyczeć.

Bachmut 2023. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

To byli nasi. Przypadkowo wracali tą drogą, bo wszystkie inne były zaminowane. W ogóle nie mieli tamtędy iść. Długo mnie odkopywali, na szczęście mieli saperki (nazywamy je „bobrami”). Najpierw odkopali moje pośladki, potem zaczęli szukać głowy. Kiedy poczułem uderzenie w hełm, byłem przeszczęśliwy. Kilka minut później mogłem już normalnie oddychać. Radość nieziemska, gdy zobaczyłem ich wyczerpane twarze. Nigdy więcej nie widziałem tych czterech odważnych ludzi. Bardzo chciałbym ich spotkać i podziękować; wtedy nie miałem sił, nie mogłem nawet chodzić. Wsadzili mnie do samochodu. Bardzo chciałem spać, ale mi nie pozwalali, rozmawiali ze mną. Zawieźli mnie do pierwszego punktu ewakuacyjnego. Tam spotkałem się z głównym oficerem medycznym, który powiedział:

- Pochowaliśmy cię 15 godzin temu, a ty przeżyłeś! Masz pojęcie, jaki to cud?!

To rzeczywiście musiał być cud. Ostrożnie pocięli wszystkie moje ubrania. Żal mi było tych ubrań, bo kupiłem je dzień wcześniej. Chciałem im powiedzieć: „Może po prostu zdejmijcie to ostrożnie, nie tnijcie moich ubrań, to takie drogie", ale nie miałem siły . Potem zaczęli różne procedury medyczne. W końcu karetka zabrała mnie do szpitala w Dnieprze, na oddział intensywnej terapii. Dostałem morfinę i zasnąłem.

Ocalony

W szpitalu spędziłem tydzień. Traktowano mnie bardzo dobrze, opieka na najwyższym poziomie. Potem wysłali mnie do Kijowa. Przez jakiś czas prawie nie spałem, ciągle bolała mnie noga, jakby coś w niej strzelało. W nocy ciągle krzyczałem, rzeczywistość mieszała się ze snem. Po dwóch tygodniach mój stan się ustabilizował. Wiem, że to Bóg mnie uratował. Zawsze w Niego wierzyłem.

Jak mój ukochany może zabijać?

Podczas pobytu na froncie nie miałem zbyt wiele wsparcia. Niestety nie mam kontaktu z rodziną - matką, bratem i siostrą. Ojciec zmarł, gdy miałem trzy lata. W wieku 15 lat wyprowadziłem się z domu - najpierw do wujostwa, potem sam zacząłem wynajmować mieszkanie. Moja rodzina i ja bardzo się różnimy; nie mogłem żyć z nimi pod jednym dachem. Nie byliśmy na tej samej ścieżce. Uważam, że winę za to ponosi matka, która podzieliła nas wszystkich.

Będąc na froncie, komunikowałem się tylko z moją dziewczyną. Wysoka, brunetka, duże zielone oczy, miła, sympatyczna - nie sposób było jej nie kochać. Mieszkaliśmy razem przez siedem lat. Switłana była osobą kreatywną - pisała książki i ilustrował je. Wojna była dla niej koszmarem, więc wysłałem ją za granicę. Tak było lepiej dla nas obojga. Dzwoniliśmy do siebie, kiedy tylko się dało. Oczywiście, nie mówiłem ukochanej zbyt wiele, po co ją martwić. Opowiedziałem wszystko dopiero wtedy, gdy leżałem w szpitalu.

Chciała przyjechać, ale się nie zgodziłem. Po wypisaniu ze szpitala dostałem 30 dni urlopu. Przyjechała. Kiedy dowiedziała się, że zabijałem, nie mogła się z tym pogodzić. Ale przecież nigdy nie zachowywałem się niemoralnie - zachowywałem się, jak zwykły żołnierz. Ale moja ukochana nie mogła zaakceptować, że zabijałem wrogów - dla niej każdy był człowiekiem. Sam fakt zabijania był dla niej nie do przyjęcia.

Nie kłóciliśmy się. Usiedliśmy, spokojnie porozmawialiśmy i postanowiliśmy się rozstać. Switłana od samego początku była przeciwna mojemu wyjazdowi na front. Najbardziej bała się, że zostanę kaleką. I tak się stało.

Bachmut w 2022 roku. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

Wojenna kreskówka z bliznami

Wojna mnie zmieniła. Chyba stałem się zamknięty w sobie i zacząłem doceniać życie. Jako żołnierz jestem całkowicie spisany na straty, nie nadaję się do wojny, chociaż nadal chciałbym walczyć. Ale lewa stopa jest poważnie uszkodzona, prawie nie mogę nią poruszać. Tam, pod ziemią, nerw kulszowy został całkowicie zmiażdżony. Orzeczenia o niepełnosprawności jeszcze mi nie wydano.

Zamiast tego ścigają mnie różne instytucje. Miałem pecha do lekarki. Dała mi listę dokumentów, które mam przynieść do rejestracji niepełnosprawności. Zebrałem wszystko, oprócz zaświadczenia o służbie. Przecież nikt nie mógł mi go dać, chociaż okresy, w których walczyłem, były wskazane w innych dokumentach. Jednak lekarka - służbistka uparła się. A kiedy miałem już dostać orzeczenie o niepełnosprawności, powiedziała:

- Skoro jesteś z Obołonu, to dlaczego jesteś tutaj, w Hołosijewie?

Odpowiedziałem, że teraz tu mieszkam. I znowu zaczęła mnie ścigać o zaświadczenia. Prawdopodobnie nie dostanę tego orzeczenia. Przeszedłem długą rehabilitację. Nie chodziłem do psychoterapeutów, jakoś sam sobie radziłem. Po rehabilitacji wróciłem do branży restauracyjnej. Przyglądali mi się, czy wszystko w porządku (doskonale ich rozumiem). A potem zostałem mianowany administratorem. Pracuję w restauracjach od 18. roku życia.

Robię to, na czym się znam i co kocham.

Dziś wojna jest dla mnie czymś w rodzaju kreskówki o bohaterach wojennych, bohaterach z bliznami. Pamiętam, że wśród chłopaków panowały różne nastroje. Potworne zmęczenie psychiczne. Mówili:

- To będzie długa wojna. Nie przeżyjemy tutaj.

Dowództwo nie pozwalało nikomu wrócić do domu, mimo wielokrotnych obietnic. Był też gniew wobec tych, którzy nie walczyli. Tak wielu ginęło, nie da się obliczyć. Bachmut to najgorsza rzecz, jaką widziałem. Całe pola zasłane ciałami, nawet ich nie zebrano. Marzę o zwycięstwie Ukrainy.

Marzę też, że kupię motocykl. I bardzo chcę założyć rodzinę

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohatera

20
хв

Moskale lubią uderzać w święta

Oksana Szczyrba

Przed rosyjską inwazją Agnieszka Zach pracowała jako przewodniczka w Biebrzańskim Parku Narodowym, wychowywała czwórkę dzieci i budowała dom. Po 24 lutego 2022 r. jej życie zmieniło się diametralnie. Najpierw udzielała w swoim domu schronienia kobietom i dzieciom uciekającym przed wojną. Później zaczęła jeździć na front jako wolontariuszka.

Natalia Żukowska: Jako wolontariuszka jeździsz na front od początku inwazji. Jak zmieniły się potrzeby wojska w ciągu ostatnich dwóch lat?

Agnieszka Zach: Przez ten czas nie zmieniło się tylko jedno: ukraińskie wojsko nieustannie potrzebuje broni, pojazdów i dronów. Oczywiście, my nie możemy dostarczyć broni, ale dostarczamy samochody i drony, kiedy tylko to możliwe. Jest też ciągłe zapotrzebowanie na taktyczne zestawy medyczne. Ostatnio przywozimy też jednak maski przeciwgazowe, bo Rosjanie zaczęli używać broni chemicznej. Kiedy wracam do domu, zauważam, że mam trudności z oddychaniem, kaszlę przez tydzień. To mija, lecz gdy znowu trafiam w gorące rejony frontu, na powrót zaczynam kaszleć.

Trudno teraz zdobyć samochody i drony? Gdzie je zdobywasz?

Bardzo trudno o samochody. Czasami Polacy sami wysyłają własne pojazdy na front. Oczywiście nienowe, ale na front się nadają. Na początku wojny na pełną skalę były samochody, jakie chciałaś: SUV-y, pick-upy – lecz teraz jest ich coraz mniej. My, ochotnicy, musimy ich ciągle szukać, i to nie tylko w Polsce. Są też problemy z dronami. One są jak amunicja: potrzebujesz ich w każdej ilości. Tę wojnę można wygrać tylko przy pomocy dronów, więc musimy pomóc je wojsku zdobyć.

Kto wam pomaga finansowo?

Nasze dwie główne potrzeby to paliwo i naprawa pojazdów. Z paliwem pomaga nam Fundacja Jana Zamoyskiego. Czasami ludzie sami przynoszą pełne kanistry lub po prostu dają pieniądze. A czasami musimy „wykrzyczeć” gdzieś w Internecie, że nasz samochód się zepsuł i potrzebujemy pieniędzy na naprawę. I ludzie – zarówno w Ukrainie, jak w Polsce – zawsze pomagają, choć z każdym miesiącem jest z tym coraz trudniej, bo ceny rosną, ale dochody ludzi nie.

Czasami widzę, jak niektórzy ludzie w Ukrainie zarabiają na wojsku. Na przykład kupują rękawice taktyczne za 300 hrywien i sprzedają je żołnierzom na froncie za 800 – 1200. To bardzo smutne.

W tym miejscu chciałabym przypomnieć dobrze znane powiedzenie: „Komu wojna, a komu matka rodzona”. Gdy jedni giną na wojnie, inni na nich zarabiają
Agnieszka Zach: Wojsko nieustannie potrzebuje broni, samochodów i dronów. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak wyglądało Twoje życie przed wojną?

Żyłam spokojnie, organizując wydarzenia kulturalne i etnograficzne. To był piękny czas, absolutna sielanka we wszystkim. Pieniędzy mi nie brakowało, bo byłam dość popularną przewodniczką. Ale potem przyszła wojna i musiałam zacząć pomagać ludziom. Wszystkie swoje zasoby i całą energię skierowałam na front w Ukrainie. Moja córka szepcze mi teraz: „Mamy teraz tylko 30 złotych”. Mam w domu siedem osób. Czworo z nich to moje dzieci i wszystkie muszą być nakarmione. Tak właśnie żyjemy. Nawiasem mówiąc, moje dzieci nieustannie starają się mi pomagać. W szczególności moja najstarsza córka, która sortuje pomoc humanitarną.

A skąd u Ciebie ten wolontariat?

Kiedy rozpoczęła się inwazja, od razu ogłosiłam, że mam dom, w którym mogłabym udzielać schronienia ludziom. Pierwsze dziewczyny przyjechały z Mariupola i Charkowa, przywiózł je mój przyjaciel Paweł. Wysiadając z samochodu, filmowały wszystko i pytały: „Gdzie jesteśmy?”. Oczywiście przedstawiłam się, pokazałam dokumenty i zaproponowałam, że wyślę wiadomość do ich rodzin, by wiedziały, gdzie się znajdują. Dziewczyny były przerażone, bo przyjechały z miejsca, w którym szalała wojna. Po jakiejś godzinie nerwy zaczęły im odpuszczać – i po prostu zalały się łzami. Wśród nich było dziecko, które chowało się pod stołem i krzyczało: „Okupant!”. Były kobiety ze schizofrenią, z demencją starczą.

Pewnego dnia zauważyłam, że Paweł jest bardzo zmęczony, bo jeździł non stop do Ukrainy i z powrotem. Zaproponowałam mu pomoc – wspólny wyjazd do Ukrainy. Do dziś razem tam jeździmy. Jesteśmy wdzięczni wojskowym, którzy nam zaufali. Staramy się przekazywać pomoc z rąk do rąk, ponieważ wiele razy słyszeliśmy o ludziach bez skrupułów kradnących pomoc humanitarną. Na początku miałam pomagać Ukrainie, potem wojsku. A dziś po prostu jadę odwiedzić znajomych.

Ukraińscy żołnierze nazywają Cię „bosą” i „wiedźmą”. Dlaczego?

Bosą, bo chodzę boso. A wiedźmą – bo zaglądam im do serc. Lubię chodzić boso, to takie wygodne. Poza tym w ten sposób pokazuję innym: „Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”.

„Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak Twoja rodzina zareagowała na decyzję o wyjeździe w tak niebezpieczne miejsce?

Było odrzucenie, strach, niepokój. Aż pewnego dnia moja córka spojrzała na mnie i powiedziała: „Dobrze, mamo, zakończmy tę wojnę”. I zaczęła mi pomagać.

Z kim są Twoje dzieci, gdy jesteś poza domem?

Moja najstarsza córka ma 26 lat, najmłodsze dziecko, syn, 5 lat. Gdy mnie nie ma, dzieci radzą sobie same. Oczywiście wszyscy za sobą tęsknimy. Kiedy więc mam chwilę wytchnienia, staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Gdy jestem w domu, to są nasze wakacje.

Co motywuje Cię do wolontariatu i wyjazdów front?

Motywacja jest prosta: ludzie potrzebują pomocy. Co dziwne, motywuje mnie też poczucie spokoju. Jestem matką.

Dopóki wasi chłopcy będą walczyć i trzymać ten front, dopóty my, w Polsce, będziemy mieli spokój. Naprawdę w to wierzę

Dlatego moim obowiązkiem jest pomagać Ukraińcom. Chcę, żeby moje dzieci jak najdłużej żyły tym beztroskim dziecięcym życiem, w pokoju, bez rakiet, nalotów, bez tego, co działo się w Irpieniu i Buczy. Pomagając ukraińskiemu wojsku, chronię moje dzieci.

Jeśli chodzi o strach, to czułam go, ale na początku. Wiele nauczyłam się od wojska. Co ma się stać, to się stanie. Jeśli mam umrzeć, to widać tak musiało być; cegła może spaść mi na głowę w dowolnym miejscu i czasie. Dlatego dopóki żyję, będę jeździła i pomagała. Nie chcę, żeby Rosjanie przyszli do mojego domu.

Prawie zawsze jesteś w drodze, w ciągłym ruchu. Jak radzisz sobie z tak szalonym tempem życia?

Pomagają mi uśmiechy żołnierzy i moich dzieci. I życzliwość ludzi, których spotykam na swej drodze.

Byłaś w Ukrainie przed inwazją?

Tak, raz, z grupą turystyczną, dla której byłam przewodniczką. Jedyne, co pamiętam z tamtego czasu, to wyboje na drogach i mnóstwo samochodów. W ogóle nie znałam Ukrainy. Przed inwazją nie znałam też nawet pół słowa po ukraińsku. A teraz chłopaki na froncie myślą, że jestem ze Lwowa. Żartują, że dobrze znam przekleństwa. Ale w rzeczywistości, by się zrozumieć, czasami muszę komunikować się we wszystkich możliwych językach, w tym po angielsku. Czasem pomaga mi też język migowy. Na wojnie bardzo szybko się zaprzyjaźniasz, bo nie ma czasu na rozmowy o niczym.

Po prostu patrzysz komuś w oczy i wiesz, że jest twoim bratem lub siostrą

Czujesz się zmęczona wojną?

Czasami czuję się zmęczona ludzką głupotą albo nienawiścią. Oczywiście bywa, że jestem wykończona fizycznie; ostatnio były trasy, na których jeździłam przez prawie dwa dni bez przerwy. Staram się też pracować, żeby mieć jakiś grosz dla dzieci czy na paliwo. Czasem dopada mnie coś w rodzaju wyczerpania drogowego. Kiedy przyjeżdżam do moich chłopaków na froncie, oni już o tym wiedzą, mogą dać mi śpiwór do spania na co najmniej 4 godziny, a na stole zawsze jest kawa lub obiad. Wiedzą, że prawie nigdy nie jem w drodze i rzadko zatrzymuję się w hotelach, bo się spieszę. Bez względu na to, jak jest ciężko, nie mamy prawa być zmęczeni.

Co zrobiło na Tobie największe podczas tych wyjazdów?

Byłam pod wrażeniem, gdy widziałam ludzi kłaniających się do ziemi, gdy otrzymywali pomoc humanitarną. Nie da się zapomnieć oczu przerażonych dzieci, które nie wychodziły z piwnicy przez osiem miesięcy.

To straszne, gdy ktoś chce popełnić samobójstwo z powodu zmęczenia – wiele razy musiałam odbierać chłopakom broń

Nie potrafię zapomnieć tych chwil, gdy ranni żołnierze są przywożeni do ośrodka stabilizacji. To nie krew tobą wstrząsa, ale ich twarze, ich cierpienie, ich dezorientacja. To nie okrucieństwo samej wojny ani eksplozje, ani wrogie myśliwce. To ludzkie losy na linii frontu, kiedy rozgrywają się dramaty. Czasami faceci dowiadują się o niewierności swoich kobiet i rozstają się z nimi. Bo kiedy on był długo na wojnie, jego dziewczyna lub żona znalazła sobie kogoś innego. To smutne.

Czego nauczyła Cię wojna?

Być szczęśliwą. To dziwne, ale pokazała mi, jak wiele mamy, w jakim szczęśliwym kraju żyję. Kiedy dziecko się do ciebie uśmiecha – to największe szczęście. Tak samo jak to, że ma ręce, nogi, że żyje, że jest lato, że masz czas je zobaczyć, że żyjesz w spokojnym kraju, że, przepraszam, włosy na moich nogach są fajne – bo mam te nogi. Tego właśnie nauczyła mnie wojna. Zmieniła moje priorytety. Kiedy przyjeżdżam do Polski, śmieję się trochę z różnych kłótni, które mamy w kraju. Nauczyłam się też dawać dużo ciepła ludziom, których spotykam na swojej drodze. Ta wojna zabrała mi wielu przyjaciół żołnierzy, fantastycznych ludzi, których poznałam na froncie. Wojna nauczyła mnie też żyć szybko. Świat i życie są piękne.

I nauczyła mnie tego, że musisz szanować każdego, niezależnie od tego, jak wygląda i co o nim myślisz – bo jutro może go już nie być

Co jest najtrudniejsze dla Ciebie jako wolontariuszki?

Najtrudniej jest przyjechać z ładunkiem do kogoś, a potem więcej go już nie spotkać. To trudne. Trudno jest też walczyć z różnymi zasadami, czasem bardzo głupimi, których musisz przestrzegać. Czasami muszę robić zdjęcia wojska z pomocą humanitarną lub inną, którą przywiozłam, ale bywa, że połowa żołnierzy nie wraca z misji, a pozostałe chłopaki są w okropnym stanie psychicznym. Wtedy nie mam serca robić im zdjęć. Poza tym niektórzy ludzie, którzy przekazują darowizny, narzekają na mnie, bo robię zdjęcia żołnierzy bez ich twarzy. Po prostu nie rozumieją, że ci żołnierze mogą mieć rodziny pod okupacją lub po prostu nie mogą pokazywać swoich twarzy w mediach społecznościowych. Trzeba zrozumieć, że czasami pokazanie domu, w którym mieszkają, lub samochodu oznacza narażenie ich na niebezpieczeństwo. Zawsze powinieneś brać to pod uwagę. Wolontariusze postępują zgodnie z zasadą lekarzy: nie szkodzić.

Agnieszka pomaga ukraińskiemu wojsku od początku wojny. Zdjęcie: prywatne archiwum

Żałowałaś kiedykolwiek swojego wyboru?

Trzy razy myślałam, że wrócę do domu i koniec, już nigdy nie pojadę na front. To były momenty, kiedy widziałam ludzi próbujących zarobić na wojsku – albo kiedy spotykałam prorosyjskich Ukraińców. Ale potem wojskowi dzwonili do mnie i mówili: „Wiedźmo, siostro, pomóż nam, potrzebujemy cię”. I znowu jechałam.

Myślę, że III wojna światowa już się rozpoczęła. I to już nie jest wojna, ale ludobójstwo

Powiem jedno: jeśli Ukraina nie przetrwa, tutaj będzie ciężko. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że w XXI wieku może dojść do tak krwawej wojny. Musimy się więc teraz zjednoczyć, by pomóc Ukrainie ją wygrać.

Jaka jest pierwsza rzecz, którą zrobisz po zwycięstwie?

Nie piję, ale obiecałam sobie, że pierwszym, co zrobię, będzie wypicie za zwycięstwo. Choć pewnie będę płakać, a potem pójdę na spacer z dziećmi. Wiesz, to będzie trudne, bolesne zwycięstwo. Ludzie, którzy kochają Ukrainę, umierają na froncie. Moim marzeniem jest zobaczyć Ukrainę turystyczną, te niesamowicie piękne miasta i wsie. Znam Ukrainę pobitą i zranioną, bo teraz nie jeżdżę tam, gdzie jest pięknie. Jadę tam, gdzie Ukraina cierpi. Moim marzeniem jest zobaczyć to, co najlepsze w tym niesamowitym kraju.

20
хв

Wiedźmo, siostro, pomóż, potrzebujemy cię

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Malta Festival 2024: kobiety, Ukraina, wojna. For love!

Ексклюзив
20
хв

Polscy pisarze i pisarki dla Żadana i Ukrainy

Ексклюзив
20
хв

Jewhen Małoletka: „20 dni w Mariupolu” to ból, który pozostanie we mnie na zawsze

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress