Exclusive
20
min

Moje trzy siostry i ja dobrze wiemy, czego się boimy i za czym tęsknimy

Nie chcieliśmy nigdy wyjeżdżać, choć zawsze mieliśmy spakowane walizki - w końcu tuż obok nas szalony sąsiad, Rosja. Teraz w Warszawie mój ojciec czasem chodzi na dworzec i szuka pociągu do Charkowa - pisze wybitna ukrai

Switłana Oleszko

Switłana, Natalia i Julia. Zdjęcie Tymofij Klubenko

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Mam trzy siostry. Ja jestem czwartą, to znaczy drugą, ale środkową. Jest tak, bo moje młodsze siostry są bliźniaczkami. - Nasz ojciec zawsze był i jest feministą. Patrzy z góry na ludzi, którzy próbują mu współczuć, że nie ma syna i mówi, że zawsze marzył tylko o córkach. Dobrze pamiętam dzień narodzin moich młodszych sióstr. W erze bez ultrasonografów i telefonów komórkowych tata przybiegł do domu, krzycząc radośnie: - Urodziłem! Zapytaliśmy go spokojnie: - Kogo dokładnie? - Tata wykrzyknął: - Sami zgadnijcie! Dziadek odpowiedział cicho, z nadzieją: - Chłopca? Nie! - krzyknął radośnie tata. - Dziewczynkę - spróbowałam zgadnąć ja, ośmioletnia. - Nie! - tata przerwał triumfalnie. - Dwie dziewczynki!

Bycie środkową siostrą to raczej niewdzięczna praca: musisz trzymać się z dala od starszej siostry i pomagać młodszym. Jesteś wieczną ofiarą pedagogicznego eksperymentu w wychowywaniu perfekcjonistów (no bo na kim innym można eksperymentować? O najstarszej jeszcze nie pomyśleli, a na młodszych nie chcieli próbować). I podczas gdy twoje siostry zwierzały ci się ze swoich zauroczeń (najstarsza), kradły twoje ubrania i kosmetyki (młodsze), ty zajmowałaś się zawodowo łyżwiarstwem figurowym, szachami i uczyłaś się lepiej niż ktokolwiek inny (bo obiecali kupić psa, ale nigdy tego nie zrobili). I nagle... wszyscy dorośli.

Nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa i podbijać stolicy. Byliśmy tu szczęśliwi. 38 uniwersytetów do wyboru. Duża rodzina. Dżentelmeńska umowa z rodzicami: studiujesz - my cię wspieramy

A dlaczego nie studiować w dużym, tętniącym życiem mieście z trzema liniami metra, ze studentami z całej Ukrainy i świata

Nie musiałem nawet mieszkać w akademiku. Beztroska studencka egzystencja płynnie przeszła w dorosłość. Wszyscy zdobyliśmy wyższe wykształcenie, wyszliśmy za mąż (ja nawet dwa razy) i mieliśmy dzieci. Moje trzy siostry są przede wszystkim matkami i żonami. Ja jestem reżyserką i dyrektorką Teatru Arabeska w Charkowie. Wszyscy wiedliśmy szczęśliwe, satysfakcjonujące życie. Dużo podróżowaliśmy, ale nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa.

Moje osobiste piekło rozpoczęło się 11 października 2021 roku, kiedy mój mąż, Mychajło Barbara, zmarł niespodziewanie, bez długiej choroby, w wieku 49 lat, w naszym domu. Właśnie przygotowywaliśmy jego rocznicową trasę koncertową. Daty jego występów w Kijowie, Lwowie i innych miastach zostały ustalone. Miśko nie dożył swoich 50. urodzin - zabrakło miesiąca i trzech dni. Stało się to tak nagle, że wciąż nie mogę w to uwierzyć. Moje siostry były ze mną. Ludzie we Lwowie uważają, że Miśko należał przede wszystkim do swojego rodzinnego miasta, ale on chciał być pochowany w Charkowie. Nawet nie wiem dlaczego, ale rozmawialiśmy o tym dawno temu. Dla mnie to kolejny powód, dla którego nie chcę opuszczać Charkowa: groby mojej rodziny są tutaj.

W nocy z 31 grudnia na 1 stycznia 2022 roku moje siostry przyniosły mi szampana ze słowami: "Najgorsze w Twoim życiu już się wydarzyło w minionym roku". 17 lutego udało nam się zorganizować w Kijowie koncert poświęcony pamięci Miśki Barbary. Najlepsi ukraińscy wykonawcy zebrali się w Domu Nagrań. Był to ostatni duży koncert w Kijowie przed 24 lutego. W powietrzu czuć było niepokój, niepewność, ale także poczucie wspólnoty, zrozumienie, że musimy być razem. Po koncercie podszedł do mnie przyjaciel i poseł, i powiedział, że po 20 lutego wszystko może się skończyć. Posłuchałam i wróciłam do Charkowa. Zebrałyśmy się z siostrami na rodzinną naradę. Od 2014 roku pełne niepokoju pakowałyśmy walizki na wszelki wypadek, w razie nagłej potrzeby wyjazdu - Charków leży zbyt blisko granicy z szalonym sąsiadem. Poprosiłam moje siostry, aby upewniły się, że zbiorniki w ich samochodach są zawsze pełne i że wszyscy są przygotowani na wszystko. W rzeczywistości nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa.

24 lutego obudziliśmy się, gdy wszystko się zaczęło. Każdy w swoim mieszkaniu w Charkowie. Nie wiem, co nas obudziło - pierwsi przybysze czy intuicja. Internet krzyczał: "Zaczęło się!". Poszłam pod prysznic zaspana. I słusznie, bo potem byłam zbyt przerażona, by wziąć kąpiel. Siostry bliźniaczki z dziećmi i psami przeniosły się do piwnicy, skąd nie wychodziły przez tydzień. A raczej dzieci nie wychodziły. Siostry wybiegały coś ugotować i wyprowadzić psy. Moi rodzice odmówili zejścia do schroniska. Ja też zostałam w domu. Spałam na korytarzu w ubraniu. Telefon dzwonił bez przerwy. Dzwonili zagraniczni przyjaciele i dziennikarze. Pytali: Gdzie jestem i co u mnie? Odpowiadałem: "W domu, w Charkowie. Nie chcę nigdzie jechać".

Po pierwszym tygodniu bombardowania aktor w moim teatrze, przyjaciel i wolontariusz, przyniósł mi jajka, chleb i mleko. Zatrzymał samochód przed moimi drzwiami i poprosił, abym szybko wszystko odebrała, aby mógł pojechać dalej i dostarczyć pomoc innym. Chciałam wyjść z domu, ale poczułam, że nie potrafię tego zrobić. Opanował mnie jakiś zwierzęcy strach, którego nie da się porównać z niczym innym. Nie dało się go przezwyciężyć.

Następnego dnia wprost na naszą ulicę spadły bomby

Wrzuciliśmy dzieci i psy moich sióstr bliźniaczek oraz naszych rodziców do samochodów, i odjechaliśmy. Wszyscy mieszkaliśmy na tej samej ulicy. I nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa.

Nasza najstarsza siostra, która wraz z mężem i synami wybudowała dom w pobliżu lotniska, kilka dni później wyjechała do centralnej Ukrainy, gdzie mieszka siostra jej męża. Pojechaliśmy na tydzień do Lwowa, do rodziny mojego męża. Korki, punkty kontrolne, godziny policyjne. Spędziliśmy noc z przyjaciółmi, przyjaciółmi przyjaciół i zupełnie obcymi ludźmi. Karmili nas, przytulali, obiecywali, że wszystko będzie dobrze. Do Lwowa pojechaliśmy trzema samochodami. Sześcioro dorosłych, troje dzieci, dwa psy. Podczas tej podróży byłam najstarszą siostrą.

Julia, Natalia i Switłana. Zdjęcie: Tymofij Klubenko

Przez cały ten czas odbierałem telefony od przyjaciół, kolegów i dziennikarzy z zagranicy. Zadzwonił Andrzej Seweryn, światowej sławy aktor i dyrektor Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie. Poznaliśmy się w 2014 roku w Charkowie. Seweryn przyjechał na kijowski Majdan, ale chciał też odwiedzić wschodnią Ukrainę. Ówczesna dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie, Ewa Figel, przyprowadziła go do nas. W Charkowie byli już uchodźcy z obwodów donieckiego i ługańskiego oraz z Krymu. Do Charkowa przywieziono pierwszych rannych z linii frontu. Były też pierwsze ataki terrorystyczne, ale obyło się bez ofiar. Andrzej Seweryn przyjechał do takiego miasta i zapytał, co może zrobić. Mój mąż, Miśko Barbara, odpowiedział:"Pokaż swój monodram "Shakespeare Forever" na naszych "Arabeskach" dla uchodźców i żołnierzy". W odpowiedzi usłyszeliśmy: = W jakim języku mam zagrać? Po polsku? Po angielsku? Po francusku? Nalegaliśmy na polski, ale wyjaśniliśmy, że jest dla nas bardzo ważne, aby od czasu do czasu wystawiać Szekspira po ukraińsku, ponieważ było to zabronione w Imperium Rosyjskim. Kilka tygodni później Andrzej Seweryn wrócił do Charkowa z zespołem Teatru Polskiego. Mieliśmy tylko jedną próbę, ale stał się cud. To już nie był spektakl jednoosobowy. Seweryn i Barbara zagrali razem. Seweryn po polsku, ale czasem jego głos zastępował Miśka i wtedy Szekspir brzmiał po ukraińsku. To był niezwykły spektakl. Trzysta osób zapakowanych do sali na sto osób. Kiedy na koniec aktor wyszedł do oklasków, myślałem, że teatr pęknie, gdy krzyknął: "Chwała Ukrainie!". A potem powiedział, że przeczyta wiersz po polsku, ale żeby wszyscy go zrozumieli. I przeczytał "Testament" Szewczenki. Płakaliśmy wszyscy: aktorzy, publiczność, technicy, wojskowi, uchodźcy, wolontariusze.

Telefon od Seweryna

Do Warszawy przyjechałyśmy z moją najmłodszą siostrą i dwójką jej dzieci oraz psem. Nigdy w życiu nie przekroczyłem ukraińsko-polskiej granicy tak szybko. W teatrze zastaliśmy pościelone łóżka w przestronnym pokoju gościnnym, wspaniały widok na Wisłę i ogromną torbę zabawek. Odetchnęliśmy i zasnęliśmy. Kiedy się obudziliśmy, pracownicy teatru dosłownie zasypali nas jedzeniem, ubraniami, kosmetykami - wszystkim, czego mogą potrzebować uchodźcy z jedną małą walizką, dwójką dzieci i psem. Później poprosiliśmy Andrzeja Seweryna, aby wytłumaczył pracownikom teatru, aby nie przynosili nam pomocy - nie możemy tyle jeść i nie potrzebujemy tylu rzeczy! Dyrektor Seweryn odpowiedział, że teatr zatrudnia ponad sto osób i wszyscy chcą pomagać, więc musimy jeść.

Potem udało nam się zabrać do Polski naszą drugą siostrę bliźniaczkę z córką i psem, a także naszych rodziców. Nie mieszkaliśmy już na tej samej ulicy, ale przynajmniej w tym samym mieście.

Siostry zajmowały się dziećmi, tak jak w domu: polska szkoła, odrabianie lekcji po polsku, kluby sportowe. Emerytowani rodzice uwielbiają warszawskie parki, komunikację miejską, ukraińskie kasjerki w Biedronce i ciągle pytają: "Kiedy wracamy do Charkowa?". Ja pracuję jako reżyserka teatralna.

Siostra Switłany z dziećmi. Zdjęcie: Tymofij Klubenko

Przez pierwsze kilka miesięcy po 24 lutego kraińscy artyści nie mogli tworzyć, nie mogli nawet czytać. Ja jednak musiałam pracować. Andrzej Seweryn dał mi książkę Oksany Zabużko "Planeta Piołun". Miałam przygotować czytania performatywne z dziesięcioma polskimi aktorami. Wybrałam dwa eseje, których nie ma w ukraińskim wydaniu książki: "Ukraina własnym głosem" i "Deportowani. Kod"

Na pierwszą próbę przyniosłam swoją walizkę zapakowaną "na wszelki wypadek", której nie byłam w stanie rozpakować w bezpiecznej Warszawie. Pokazałem aktorom jej zawartość i poprosiłem, aby zebrali, i przynieśli na następną próbę swoje walizki.

Teoretycznie aktorzy mogli się zbuntować - teatr ma zapewnić rekwizyty, ale tak się nie stało. Wszyscy zrobili to, o co prosiłam.

Na scenie zbudowaliśmy schron przeciwbombowy, a polscy aktorzy czytali z telefonów teksty Oksany Zabużko jakby czekali na alarm. Moi rodzice i siostry płakali przez cały spektakl. Oksana Zabużko też.

W zawód reżysera wpisany jest obowiązek oglądania cudzych spektakli, pracy kolegów w innych teatrach. Było to równie trudne, jak rozpoczęcie czytania książek. Jak na ironię, pierwszą sztuką, którą zobaczyłem w Warszawie w 2022 roku jako widz-uchodźca, były "Trzy siostry" Antoniego Czechowa w TR Warszawa. Wiedziałem, że gra w nim Oksana Czerkaszyna z Charkowa, że autorzy sztuki dokonali zmian w tekście po 24 lutego i pozwolili ukraińskiej aktorce improwizować.

Premiera "Trzech sióstr" odbyła się 20 czerwca 2021 roku. To pierwsze dzieło słynnego belgijskiego reżysera Luca Percevala z polskimi aktorami. Negocjacje dotyczące ewentualnej produkcji w Warszawie i wyboru materiału trwały długo.

Roman Pawłowski, dramaturg TR Warszawa, zapytał Persevala, dlaczego nigdy nie wystawił sztuki Czechowa. Reżyser odpowiedział, że denerwuje go irytujący, powtarzający się motyw przewodni: "Do Moskwy! Za Moskwę! Do Moskwy!" Perceval nie mógł zrozumieć: "Kto chce teraz jechać do Moskwy? Co tam jest do roboty?" W swojej inscenizacji całkowicie pozbył się lokalnej specyfiki i znacznie zredukował tekst Czechowa. Niemniej jednak, "Do Moskwy! Do Moskwy! Do Moskwy!", które jest sensem życia trzech sióstr, zostawił.

Opis sztuki na stronie teatru brzmi następująco: "Trzy siostry tęskniące za dawnym życiem w wielkim mieście. Trzy stare kobiety próbujące zatrzymać czas. Trzy kobiety wygnane z raju dzieciństwa. Czas i wojna odebrały im wszystko. Żadne linie lotnicze nie latają do świata, który utraciły. Jedynym sposobem, aby się tam dostać, jest podróż na pokładzie własnej zawodnej pamięci"

Luc Perceval uczynił trzy siostry starszymi (najstarsza siostra Czechowa ma mniej niż trzydzieści lat) i przeniósł akcję do Europy. Z opisu sztuki: "Temat poślizgu, charakterystyczny dla dramatu Czechowa, nigdy nie był tak aktualny jak dziś, gdy stary porządek świata upada, a nowy jeszcze się nie wyłonił. Pandemia dodała kolejny aspekt do problemu starzenia się i śmierci: izolację osób starszych. Siostry Prozorow pozostają na wraku czasu, zamknięte na wyspie pamięci. Żyją przeszłością, nie mogąc skonfrontować się z teraźniejszością. Czego boją się i za czym tęsknią bohaterowie? Czego my się boimy i za czym tęsknimy?"

Moje siostry i ja dobrze wiemy, czego się boimy i za czym tęsknimy

To proste pytania dla pochodzącej z Charkowa aktorki Oksany Czerkaszyny, która gra Nataszę, żonę brata sióstr Czechow. W sztuce jest obca wyrafinowanym moskiewskim damom, zbyt pragmatyczna, przyziemna i pozbawiona smaku. Należy do ich rodziny tylko formalnie. Perceval chciał zaprosić do tej roli aktorkę innej narodowości, ale jego polscy koledzy wyjaśnili mu, że Ukrainka będzie idealna dla jego pomysłu w Warszawie.

Po 24 lutego wszystko się zmieniło. Musieliśmy podjąć decyzję - usunąć wszystkich rosyjskich bohaterów, czy szukać innych rozwiązań. W każdym razie żaden z aktorów nie byłby w stanie powiedzieć "Do Moskwy! Do Moskwy! Do Moskwy!", zwłaszcza że ich partnerką jest Ukrainka. Rodzice Oksany Czerkaszyny pozostali w bombardowanym Charkowie. W wersji belgijskiego reżysera akcja rozgrywa się w Europie, a trzy siostry to starsze kobiety, które marzą o szczęśliwym dzieciństwie, które było gdzieś daleko i dawno temu. Dlatego Moskwę zastąpił Kijów, a ukraińska aktorka zwraca się do Europejczyków z pytaniem, jakie jest jej miejsce w wielkiej europejskiej rodzinie? Ten gest twórców sztuki może wydawać się nieco naiwny, ale był szybką reakcją na nową rzeczywistość. To znacznie więcej niż nic.

Dziś siostry mieszkają w różnych krajach

Po spektaklu uściskaliśmy Oksanę Czerkaszynę i razem udaliśmy się do naszego gościnnego mieszkania w Teatrze Polskim. Oksana była w Warszawie od kilku lat i planowała wrócić do Ukrainy w styczniu. Teraz rozmawialiśmy o tym, jak zabierze swoich rodziców do Polski. Długo rozmawialiśmy. W szczególności o Charkowie, którego nikt nie chciał opuszczać.

W rzeczywistości sztuka Czechowa opowiada o "dobrych Rosjanach". Są to wykształceni, zamożni ludzie, którzy znają języki obce. Powtarzają, że muszą pracować, ale tego nie robią, a jeśli już, to nienawidzą tego, co robią. Nienawidzą małego prowincjonalnego miasteczka, w którym mieszkają od wielu lat, ponieważ urodzili się w stolicy. Nie lubią niczego, ani nikogo. Krzyczą na kobietę, która wysyła telegram do krewnych o śmierci syna, tylko dlatego, że nie pamięta adresu. Siostry uważają, że tylko wojskowi zasługują na ich uwagę i szacunek. Ale kiedy żołnierz celowo zabija narzeczonego młodszej siostry w pojedynku, nikt nie potrafi lub nie chce wyjaśnić przyczyny pojedynku. Ciągle cytują Puszkina i Lermontowa. Czechow dobrze znał i kochał Ukrainę, a także doskonale rozumiał, czym Ukraińcy różnią się od Rosjan.

Понад рік я працюю в Польському театрі імені Арнольда Шифмана режисеркою. Усе, що я ставлю, пов’язане з війною

W marcu 2024 roku odbędzie się premiera musicalu opartego na tekście Serhija Żadana. Sztuka nosi tytuł "Charków-Charków".

W czerwcu 2022 roku nasza najstarsza siostra wróciła do Charkowa. Do swojego domu w pobliżu lotniska. Ma tam ogród i ogród warzywny, bez których nie może żyć. Ma własną piwnicę dla gości. Urodziła się i wychowała w centrum metropolii, a teraz ma kury.

Starsza bliźniaczka i jej córka również wróciły na Ukrainę. Mieszkają między Charkowem a Kijowem. Nie mają własnej piwnicy, ale jej mąż ma pracę

Młodsza bliźniaczka i jej dwoje dzieci zostały zabrane do Niemiec przez jej męża. Jest osobą z niepełnosprawnością i pierwsze miesiące spędził przewożąc dzieci, i żony swoich przyjaciół za granicę. Teraz ma pracę i dom na granicy z Francją. Dzieci poszły do niemieckiej szkoły i mówią: "W końcu zrozumieliśmy, co mówił nam dziadek. Nigdy wcześniej nie chcieliśmy go słuchać. Ale opowiedział nam, jak został ewakuowany podczas II wojny światowej i poszedł do gruzińskiej, a potem litewskiej szkoły. Musiał nauczyć się tych języków".

Mój ojciec urodził się w 1936 roku i jest to jego druga ewakuacja. W Warszawie czasami chodzi na dworzec i szuka pociągu do Charkowa

P.S. Nasz tata ma czterech wnuków, dwie wnuczki i prawnuka. Może to zabrzmi dziwnie, ale oni wszyscy chcą mieszkać w Charkowie

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Założycielka i dyrektorka Teatru Arabeska (Charków), inicjatorka utworzenia Instytutu Teatralnego w Charkowie w którym zrealizowano kilkadziesiąt projektów pełniących funkcje społeczne i rehabilitacyjne. Najbardziej znane produkcje: „Eneida” Iwana Kotlyarevsky'ego, „Wesołych Świąt, Jezu!” , „Red Alice”, „Radio Chanson: osiem opowieści o Juriju Zoyferze” (napisane przez Siergieja Zhadana). Dokumentalistka, współpracuje z Centrum Kultury Filmowej im. Andrzeja Wajdy w Warszawie. Ekspertka programów „Kultura” Międzynarodowej Fundacji Renesansu, szwajcarskiego programu „Pro-Helvetia”, Ukraińskiej Fundacji Kultury. Po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny Federacji Rosyjskiej przeciwko Ukrainie mieszka w Warszawie, pracuje w Teatrze Polskim im. Arnolda Schiffmana.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Pięć lat temu muzyk Marian Pyrih (prawdziwe nazwisko Pyrożok) zainicjował we Lwowie projekt Pyrіh i Batih, który powstał, by „zdmuchnąć sowiecki kurz z ukraińskich poetów XX wieku w czasie rosyjskiej okupacji”. Podczas wojny Pyrіg i Batih przekształcił się z niszowej lwowskiej grupy w zespół popularny w całym kraju. Bo Ukraińcom, spragnionym wartościowej rodzimej poezji i muzyki - dawał jedno i drugie. Odkrył mało znane utwory ukraińskich poetów, którzy cierpieli pod sowieckimi rządami w latach 1918-1986, i opatrzył je wysokiej jakości muzyką akademicką. Nawiasem mówiąc, wielu Ukraińców poznało Pawło Tychyna jako autora tekstów właśnie dzięki sekstetowi Pyrih i Batih. A jego program pt. „Zabity przez kacapa” gromadzi teraz pełne sale w całym kraju. Dochód z niego przeznaczony jest na potrzeby Sił Zbrojnych Ukrainy.  

Marian Pyrih urodził się i wychował we Lwowie - i tutaj stał się sławny. Jednak kilka miesięcy temu postanowił przenieść się do Charkowa

Zespół "Pyrіh i Batih", foto: Ołeksandr Mały

Teraz jestem mieszkańcem Charkowa

Ksenia Minczuk: Dlaczego przeprowadziłeś się ze Lwowa do Charkowa, gdzie wojna jest odczuwalna każdego dnia?

Marian Pyrih:- Zakochiwałem się w Charkowie stopniowo. I w końcu zakochałem się bez reszty. 25 grudnia 2024 roku, w Boże Narodzenie, wsiadłem do pociągu - i od 26 grudnia jestem tutaj. Ta decyzja jest częściowo spowodowana pracą. Tutaj narodził się nowy projekt. Więc tak, jestem teraz mieszkańcem Charkowa.

Mieszkam w tym mieście od kilku lat. Dużo o nim mówiłem przed przeprowadzką, chciałem je poznać. Niektórzy ludzie potrafią zwiedzać na odległość, ale ja chcę tu być.

Teraz Charków przeżywa swego rodzaju rozkwit. Przypomina Charków z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Wtedy ludzie z zachodniej Ukrainy przeprowadzali się tutaj, by płynnie mówić po ukraińsku. Tak, do Charkowa! Nieważne, jak paradoksalnie może to brzmieć. Zachodnia Ukraina była wtedy pod polską okupacją, a w Charkowie wszystko było luksusowe - aż do okrutnych lat trzydziestych. Naprawdę nie chciałbym, aby lata trzydzieste, które już się wydarzyły w naszej historii, powtórzyły się teraz tutaj.

Dlatego jestem w Charkowie: by obserwować i angażować się w zmiany, które teraz zachodzą. One są fundamentalne i niezbędne dla naszego kraju.

Czym różni się życie w Charkowie od życia we Lwowie?

Z moich obserwacji wynika, że w Charkowie wszystkie procesy zachodzą szybciej. Podoba mi się ten rytm, prawdopodobnie dlatego czuję się tu komfortowo. Charków jest blisko linii frontu, więc doceniasz każdy kolejny dzień życia tutaj. Trzeba robić wiele rzeczy na czas, bo jutra może nie być. We Lwowie czujesz się bezpieczniej. Tam jest nieco inne podejście do wydarzeń, w których bierzemy udział. Nie chcę nikogo urazić, mówiąc, że Lwów jest mniej zaangażowany w wojnę niż Charków. To po prostu inne podejście do życia. Ludzie żyjący na stepach mają inne podejście do życia niż ci, którzy żyją w górach.

Charków ma bardzo pozytywny wpływ na mnie i moją pracę. Czuje to nawet moje ciało. Kiedy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy, na Wielkanoc 2023 roku, zostaliśmy zaproszeni do gry w wiosce Staryj Sałtiw. To było rankiem. Zawsze porównuję tutejsze poranne występy do tych we Lwowie, bo tam jest trochę wilgotno, powietrze jest gęstsze, więc trudniej mi śpiewać.

Tutaj jest inaczej, piosenka sama wypływa z moich ust. Niebo jest tu wyżej. Dobrze tu śpiewać
Koncert charytatywny. Fото: Herman Krieger

Jak dotąd, Charkowszczyzna jest moim ulubionym regionem do śpiewania, gęstość powietrza jest tu idealna. W tym powietrzu otwierasz się, twój głos po prostu wylewa się z ciebie, bez dodatkowego wysiłku.

W Charkowie czuję się jeszcze bezpieczniej, ponieważ czuję się połączony i zaangażowany. Tu jest dużo pracy. Jeździmy do opuszczonych miast i miasteczek, do wojska. Kiedy mieszkasz we Lwowie, coś takiego jest znacznie trudniejsze logistycznie.

Ogólnie nasz kraj jest duży i kolorowy. Ludzie na Zakarpaciu różnią się od ludzi ze Lwowa i ludzi z Huculszczyzny. Jesteśmy różni, mamy swoje dialekty, regionalne osobliwości, instrumenty muzyczne. Ale jednocześnie jesteśmy jedną rodziną, ludźmi jednego kraju. Chciałabym, żebyśmy wszyscy tak myśleli i cieszyli się naszą różnorodnością.

Jesteś naszą najlepszą nianią

Dołączyłeś do zespołu Pyrih i Batih w latach 2019-2020. Jak zmieniła się Twoja publiczność podczas wojny?

Stała się znacznie większa. W pierwszych miesiącach inwazji w ogóle nie było czasu na muzykę. Ktoś napisał, że muszę pracować z dziećmi, więc zacząłem z nimi pracować. Współpracowałem z Caritas, gdzie spędzałem czas z dziećmi integracyjnymi, a także z dziećmi z Irpienia, Buczy, Zaporoża, Kramatorska i Horliwki. Kiedyś powiedziały: „Jesteś naszą najlepszą nianią”. Ciekawie było je obserwować, przyglądać się, jak się uczą się ukraińskiego, jak się zachowują. Pomyślałem, że gdyby nie wojna, te dzieci nigdy by się nie spotkały. A teraz widzę dzieci z prawie całej Ukrainy w jednym pokoju. To dzieci przywróciły mnie muzyce - bo zawsze coś śpiewały.

Zdałem sobie sprawę, że chcę wrócić. Przypomniałem sobie słowa Antonycza [Bohdan Ihor Antonycz, pochodzący z Łemkowszczyzny XX-wieczny poeta ukraiński - red.]: „Dla mnie dzień bez pieśni jest jak grób, który zamknęła śmierć”.

Śpiew jest tym, co trzyma mnie w tym życiu, leczy mnie.

Pomyślałem, że skoro piosenka tak dobrze działa na mnie, to może uzdrowi też kogoś innego. Oprócz uzdrawiania, dodałem narrację o ukraińskości. To był mój cel: popularyzacja ukraińskiej poezji. Tak powoli dotarłem do miejsca, w którym jestem dzisiaj.

Kiedy poczułeś, że jesteś popularny?

Zdałem sobie sprawę, że o wiele więcej ludzi zaczęło nas słuchać po „Szumi gaj”. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że spoczywa na mnie większa odpowiedzialność. Mogę przekazać narrację, którą chcę, większej liczbie ludzi. To miłe, kiedy po koncercie w Zaporożu dzieci podchodzą do mnie i mówią, że uczą się ukraińskiego z naszych piosenek i lubią poezję. Myślisz sobie: „O, świetnie!:

Delikatna i czuła ukrainizacja

Czujesz, że Twoja praca zmienia ludzi i ich poglądy?

Nie tylko czuję, ludzie mówią mi o tym wprost: „Bardzo dziękuję za wrażliwość w tej kwestii. Każdy twój występ to mały wykład edukacyjny”.

Poprzez moją pracę przeprowadzam delikatną i czułą ukrainizację. Zaczęliśmy to robić z GICZ Orkiestrą w 2011 roku. I tak, zawsze staram się być delikatny i nikogo nie urazić. Chociaż sami nazywamy naszą praktykę „muzycznym klapsem”. Stąd „bicz” (batih) w nazwie zespołu - bo każda z naszych piosenek jest blizną po ranach zadanych kiedyś naszej ziemi. A jeśli zaczyna się goić, przypominamy, nie pozwalamy zapomnieć.

Dzielę się z publicznością tym, że na przykład pewne rzeczy odkryłem dla siebie dopiero po 24 lutego 2022 roku (na przykład w poezji). Dzielę się tym, abyśmy wszyscy nie czuli się zawstydzeni, że czegoś nie wiedzieliśmy. Teraz musimy się uczyć. Nie wstydź się surżyka [surżyk to odmiana ukraińskiego cechująca się wpływami jęz. rosyjskiego - red.].

Moim zadaniem jest rozkochać ludzi w języku ukraińskim i Ukrainie w ogóle.

Chcę, żebyśmy pielęgnowali ukraińskość i nie wstydzili się jej, ale cieszyli się nią. Moim nieskromnym zdaniem udaje mi się sprawić, że ludzie zakochują się w ukraińskim. Czerpię z tego satysfakcję - chociaż miałem przekonanie, że będę pracował, nawet jeśli nie zobaczę rezultatu.

Ale rezultat jest - z każdego wyjazdu i każdego występu. Porozumiewamy się z ludźmi, przytulamy się. Opowiadają nam swoje historie, na przykład o tym, jak żyli pod okupacją.Jacy ci ludzie są odważni! Potrafią powiedzieć okupantowi prosto w oczy, co o nim myślą. Jedna z kobiet powiedziała mi o swoim mężu: „Nie wiem, jakim cudem nie został zastrzelony, jakim cudem jeszcze żyje”. A on na to: „Dlaczego, przecież byłem w swoim domu. Czy ja muszę się kłaniać okupantowi?”.

Wtedy myślisz: „Wow! O jakich obawach możesz mówić, gdy obok ciebie siedzi osoba, która dyskutowała z wrogiem twarzą w twarz?”Nasi ludzie inspirują mnie, czuję nowy wigor. Może to zabrzmieć nieco samolubnie, ale ja zyskuję coś od ludzi, a oni zyskują coś ode mnie.

«Культура — це живий організм, який постійно еволюціонує. Ми культурно еволюціонували навіть за ці 3 роки дуже сильно. Але боротьба триває. І не тільки у нас»

Wszystko zaczęło się od Tyczyny

Gdy zacząłeś robić to, co robisz teraz, jaki był Twój cel, oprócz tej łagodnej ukrainizacji? Na przykład przedstawić Tyczynę jak największej liczbie osób? Coś w tym stylu?

Dobrze, że wspomniałaś o Tyczynie [Pawło Tyczyna to jeden z najwybitniejszych ukraińskich poetów XX w. - red.]. Bo tak naprawdę wszystko zaczęło się od niego. Wtedy z GICZ Orkiestrą nazywaliśmy to „deklaracją niesłusznie zapomnianych poetów”.

Pracowaliśmy muzycznie zarówno nad Tyczyną, jak nad Sosiurą [Pawło Sosiura, kolejny wybitny ukraiński poeta XX w. - red.], ofiarami sowieckiego terroru, świetnymi autorami, którzy zostali okaleczeni przez system. Potem odszedłem z grupy i postanowiłem zmienić kierunek muzyczny na studia akademickie. Nazwałem to „wielką ucieczką od rock and rolla”. Kiedy w 2016 roku nagrywałem album Tyczyny, zdałem sobie sprawę, że nie chcę być w show-biznesie. Postanowiłem, że to nie będzie komercyjne. Nagrałem ten album na własny koszt i wrzuciłem go na platformy internetowe do darmowego odsłuchu.

Pomyślałem sobie: "Tyczyna napisał tę poezję 100 lat temu, a ja ją teraz śpiewam. Może za 100 lat ktoś posłucha mojej płyty, zainteresuje się i będzie kontynuował to dzieło?" Nie myślałem wtedy o popularności. Byłem po prostu ciekawy.

Kto jest Twoim ulubionym poetą?

Tyczyna. To on otworzył mi drogę. Pozostaje moim głównym źródłem, inspiracją i nauczycielem. Znam jego poezję od ponad 30 lat.

Co 2-3 lata odkrywam jego twórczość w inny sposób.Nawiasem mówiąc, teraz jestem też pod wrażeniem Wasyla Stusa. Zacząłem czytać tego poetę od esejów, a potem przeszedłem do poezji. Kiedyś było to dla mnie trudne i smutne, ale kiedy zanurzyłem się głębiej w historię jego życia, zrozumiałem, dlaczego. Jego poezja jest smutna, prawdziwa, ale bardzo duchowa, zwłaszcza teksty obozowe. Są jak modlitwy, amulety. Kiedy je czytasz, zaczynają na ciebie działać. Stus jest trudny do opracowania muzycznego. To monologowa modlitwa. Fascynujące z punktu widzenia ambicji kompozytora.Pamiętam, że w 1993 roku po raz pierwszy usłyszałem na żywo zespoły Placz Jeremii [Lament Jeremiasza] i Mertwij Piweń [Martwy Kogut]. Śpiewały poezję Jurija Andruchowycza i Wiktora Neboraka [poeci ukraińscy - red.] po ukraińsku. Zrobiło to na mnie duże wrażenie.

Rosyjski był wtedy popularny wszędzie - nie tylko we wschodniej Ukrainie, ale także na zachodzie. „Jeśli chcesz być cool, mów po rosyjsku” - mówiło się.

Pochodzę z ukraińskojęzycznej rodziny, ale mówiłem też po rosyjsku - przyznaję, że nawet śpiewałem po rosyjsku. Aż do 2004 roku. Po pomarańczowej rewolucji moje poglądy zaczęły się zmieniać, choć małymi kroczkami.Każdy kraj ma swój język. I własne granice. Granica regionu kończy się tam, gdzie kończy się język używany w tym regionie

Kadr z teledysku

Po inwazji głęboko zanurzyłem się w poezji. Postanowiłem przypominać nie tylko o poetach zakazanych, ale także o tych, którzy zostali zabici.

Istnieje opinia, że jeśli zdekomunizujemy wszystko, to zostaniemy przez literaturę osieroceni. Bo postacie naszej kultury były w większości komunistami, zwłaszcza jeśli spojrzeć na Charków. Ale bycie komunistą nie oznacza bycia przeciwko Ukrainie. Oni wszyscy pisali po ukraińsku i starali się popularyzować Ukrainę, a nie ZSRR. Byli po prostu jej częścią, byli kosmopolitami. Teraz widzimy konsekwencje istnienia Związku Radzieckiego, ale wtedy wszystko dopiero się zaczynało, była inna optyka. Dla wszystkich to byli ludzie, którzy zabili imperium. Teraz musimy zrozumieć, że jesteśmy zaangażowani w dekolonizację, deimperializację.

Sowieckie niszczenie Ukraińców trwa do dziś. Ta ciągłość się nie przerwała - tylko intensywność i podejście do niszczenia czasami się zmieniały.

Metody się zmieniły, ale drapieżność Rosji wobec nas nie. Nic dziwnego, że Ukraińcy mają pewien wewnętrzny dysonans mentalny wynikający z poczucia niższości. „Mały brat”, "mała Rosja" - wszystkie te rzeczy były narzucane przez lata. Musimy uświadomić to sobie siebie duchowo i mentalnie, fizycznie i geograficznie, by pozbyć się tej niższości. Musimy zrozumieć, jak bardzo się od Rosjan różnimy. Mamy wiele wartościowego materiału w poezji i muzyce. Chciałbym, żeby ludzie zdali sobie z tego sprawę. I warto to zrobić teraz. Jest tyle nazwisk, że czasem myślę: „Kiedy one się skończą?”.

Moje życie nie wystarczy, żeby je wszystkie poznać.

Tylko kultura może zmienić Ukraińców

Sam zrobiłeś swój smyczek. Nie znam innych muzyków w Ukrainie, którzy graliby na gitarze w ten sposób. Do czego on służy.

To są bambusowe pałeczki. Chciałem zagrać coś nowego. Muzyka, która do mnie przychodziła, wymagała jakiegoś rodzaju smyczkowego dźwięku. Skrzypce to skomplikowany instrument, który wymaga lat nauki. Próbowałem grać na wiolonczeli - to było interesujące, ale wymagało długiej nauki. Potem pomyślałem, że mogę uderzać w gitarę czymkolwiek, co mam pod ręką: puszkami, rzutkami itp.

Metodą prób i błędów doszedłem do bambusowych pałeczek. Próbowałem też różnych strun. Moja metoda nie działa na drogich strunach, bo one mają specjalne uzwojenie, dzięki któremu palce się nie pocą. A moje kijki po prostu się po strunach ślizgają. Moja metoda działa najlepiej na zwykłych, metalowych strunach. Ale nie wypróbowałem jeszcze wszystkich, proces trwa. To mój osobisty wynalazek.

Podróżowanie po Ukrainie musi poszerzać horyzonty...

Robię notatki przed koncertami w różnych miastach, przygotowuję się. Kiedy jedziemy do nieokupowanego miasta, czytam o nim, studiuję jego historię. I okazuje się, że gdybyśmy nie pojechali do tego miasta z koncertem, nie dowiedziałbym się o nim niczego nowego. W ten sposób ciągle się czegoś uczymy, wzbogacamy się, poszerzamy słownictwo i pielęgnujemy w sobie Ukraińców.

Nasz słownictwo jest stale aktualizowane. Jakie słowa z charkowszczyzny Cię zaskoczyły?

Wiem na przykład, że jeśli powiesz słowo „trempel” [wieszak na ubrania - red.], wszyscy od razu zrozumieją, że jesteś z Charkowa.

Jak kultura może zmienić Ukraińców i Ukrainę?

Tylko kultura może ich zmienić. Kultura powinna być wszechogarniająca. Ja na przykład zajmuję się niszową działalnością poetycką. Ale jest też teatr, kino, sztuka wizualna, sport itp.

Wszystko to jest kulturą. Tylko ona może całkowicie zmienić Ukrainę.

O czym marzysz?

Marzę o zwycięstwie. Chciałbym je zobaczyć za mojego życia. Marzę o utopijnym kraju. Już zdałem sobie sprawę, że go nie zobaczę, ale chcę, żeby zobaczyły go dzieci. One są naszą przyszłością. Nie możemy ich stracić. I marzę, że zobaczą nasz wolny, stabilny kulturowo kraj. Kraj, w którym Rosja nie jest już częścią twojej kultury, w którym nie pracujesz już z jej narracjami. I w którym dobrze wiesz: to jest ukraińskie, jestem z tego dumny i kocham to.

20
хв

Marian Pyrih: - Każda nasza pieśń jest blizną po ranach zadanych naszej ziemi

Ksenia Minczuk
teatr lalek charków

Jej ulubionym słowem jest „czułość”. Jest w historiach, które opowiada na scenie, w jej stosunku do publiczności i aktorów, w tym, co łączy ją z Charkowem. Uważa, że czułość to źródło jej własnej siły w tych trudnych czasach.

Oksana Dmitriewa jest główną reżyserką Charkowskiego Teatru Lalek im. Wiktora Afanasjewa. Już latem 2022 r. jej lalki pojawiły się na przedstawieniach w schronach i w teatrze. Ludzie tego potrzebowali.

ksana Dmitriewa. Zdjęcie: Ołeksij Jeroszenko/Gwara Media

Kamienie zamiast bomb

Oksana Honczaruk: Pod koniec 2024 r. Twoja „Żyrafa Mons” wygrała Ogólnoukraiński Festiwal Teatralny „GRA” – została uznana za najlepszą sztukę dla dzieci. To jedna z pierwszych sztuk wystawionych w czasie wojny, wzruszająca opowieść o żyrafie, która ukrywa się w Charkowie podczas niemieckiej okupacji w 1941 roku. To bajka?

Oksana Dmitriewa: To legenda miejska z Charkowa, którą dramaturg Ołeh Mychajłow przekształcił w bajkę. Połączył w tej historii dwie wojny: wydarzenia, które miały miejsce 80 lat temu, i teraźniejszość. Bez względu na to, jak smutne to jest, historia się powtarza. Ale jednocześnie ta historia łączy różne pokolenia. Ołeh stworzył przejmującą historię, w której z miejsca się zakochałam.

W tej bajce, która nie do końca jest bajką, jest nieopisana czułość i nadzieja na dobre zakończenie. To okazja do szczerej rozmowy z dziećmi i dorosłymi o tym, co dzieje się w mieście i kraju. „Żyrafa Mons” jest więc próbą prostego mówienia przez teatr o tym, co trudne.

Scenografię do spektaklu stworzył charkowski artysta Kostiantyn Zorkin, który za swoją pracę otrzymał osobną nagrodę „GRA”.

To nie przypadek, ponieważ Kostia jest wyjątkowym artystą. To on stworzył cały spektakl, wszystkie lalki, chociaż zwykle nad spektaklem pracuje cały zespół. Ale w tamtym czasie większość specjalistów opuściła miasto, a wielu z tych, którzy pozostali, nie miało siły, by wrócić do zawodu. Wszyscy byliśmy zagubieni.

Te pierwsze spektakle były dla nas jak terapia, dzięki nim stopniowo wracaliśmy do pracy. Pracowaliśmy bez finansowania. Dopiero później naszą „Żyrafę Mons” wsparł Dom Norymberski w Charkowie. Ale początki były trudne, chociaż miałam wrażenie, że sam Charków pomógł nam znaleźć zarówno rozwiązania artystyczne, jak materiały.

Trudno rozmawiać z dziećmi o wojnie i śmierci, unikając ckliwego języka?

Kiedy pracujesz nad sztuką dla dzieci, starasz się zrozumieć, jak odbierze ją dziecko i jak odbierze ją dorosły, który przychodzi z tym dzieckiem do teatru. Dzieci oglądają sztukę o wojnie odważniej niż dorośli.

Lubię opowiadać historię o przyjaciółce, która przyprowadziła swojego 4-letniego syna na „Żyrafa Mons”. Oglądał uważnie, mama mu wszystko tłumaczyła, a po spektaklu powiedział: „Dobrze, że na koniec żyrafa została nakarmiona. Bo to źle, kiedy dziecko jest głodne”.

Przedstawienie „Żyrafa Mons”

Dla dorosłych to wyraźnie bolesne doświadczenie, ponieważ trudno im patrzeć na ten straszny czas, w którym nasze dzieci są zmuszone dorastać. I to wspaniałe, że nasza „Żyrafa” pozwala dorosłym płakać – w takich momentach publiczność otwiera się, akceptuje swoją sytuację, a potem robi rzeczy, które są ważne dla zwycięstwa.

By nie traumatyzować dzieci, wszystko w spektaklu mówimy ostrożnie i równie ostrożnie pokazujemy. Na przykład w sztuce to nie bomby spadają z nieba, ale kamienie rzucane przez złych ludzi, którzy chcą skrzywdzić innych. To delikatny sposób mówienia o wszystkich trudnych sprawach, w tym o śmierci. Kiedy pracowałam nad tą sztuką, rozmawiałam z psychologami. Teraz trzeba to robić, a także studiować specjalistyczną literaturę – by wiedzieć, jak rozmawiać z publicznością w każdym wieku.

Bo wszyscy mamy traumę wojenną. I nie możemy milczeć

Pewnie masz wiele ciepłych historii związanych z tą sztuką.

Oczywiście. Na przykład nasz teatr ma dobrego przyjaciela, Maxa Rosenfelda, charkowskiego architekta i historyka. Przyszedł zobaczyć „Żyrafę” w dniu, w którym jego córka, mieszkająca teraz w Niemczech, przyjechała do Charkowa. Pierwszą rzeczą, jaką dziewczynka powiedziała swojemu tacie, gdy wysiadła z pociągu, było to, że to noc otwarcia teatru lalek, więc musieli się spieszyć. I Max zabrał ją na przedstawienie.

Później powiedział mi, że kiedy kurtyna się podniosła i zobaczył łóżeczko dziecięce z siedzącą w nim żyrafą, poczuł się rozdarty – przez tę historię i fakt, że jego dziecko, którego nie widział od roku, siedziało obok niego. Wszystko to spowodowało, że Rosenfeld zainicjował publikację stylowej książki artystycznej, bajki Ołeha Michajłowa ze wspaniałymi zdjęciami z przedstawienia zamiast zwykłych ilustracji.

Jedna ze stron książki

24 lutego wyjechałaś z Charkowa do Połtawy. Dlaczego tam pojechałaś?

Do ostatniej chwili nie wierzyłam w inwazję, chociaż moja mama i siostra pochodzą z Kramatorska, więc już od 2014 roku dobrze wiedzą, czym jest wojna. Kilka tygodni przed 24 lutego siostra wymusiła na mnie obietnicę: jeśli wydarzy się najgorsze, na pewno opuszczę Charków. Umówiłam się więc z moją przyjaciółką w Połtawie, że w razie potrzeby wszyscy zatrzymamy się u niej.

Na 24 lutego zaplanowano próbę generalną „Matki Courage” w moim teatrze. To był mistyczny zbieg okoliczności

24 lutego poszłam więc do pracy, jednocześnie próbując zdobyć bilety na pociąg do Połtawy. Moi koledzy i ich rodziny już zbierali się w teatrze. Wielu zostało w nim przez kilka następnych miesięcy, bo w mieście było strasznie. A Charkowski Teatr Lalek to stary budynek, z mocnymi ścianami i bezpieczną piwnicą. Schroniło się tam ponad sto osób. Później, gdy sytuacja na stacjach kolejowych się uspokoiła, ludzie zaczęli opuszczać miasto.

Ale Ty wróciłaś, mimo niebezpieczeństw.

Wróciłam 22 marca, bo moja rodzina i koledzy zostali w Charkowie. I dlatego, że w oddaleniu było straszniej. Poczułam się trochę lepiej. Moja mama i siostra przeniosły się z Połtawy do Dniepru, a teraz są w Iwano-Frankiwsku. Za sprawą wojny studiują geografię kraju (uśmiech).

Lalki w schronie

Myślę, że wiele osób musiało uznać lalkarzy, którzy wrócili do pracy w marcu 2022 r., za kompletnych wariatów.

W tym czasie większość mieszkańców Charkowa mieszkała w metrze, bo miasto było nieustannie ostrzeliwane. Wraz z niewielką grupą aktorów, którzy pozostali w mieście, próbowaliśmy zorganizować tour po stacjach charkowskiego metra. Teraz brzmi to surrealistycznie, ale w tamtej sytuacji to był jedyny sposób na pracę.

Byli tam również studenci z moich zajęć na Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Artystycznym. Zaangażowałam wszystkich, którzy pozostali w mieście. Powiedziałam: „Przyjaciele, bądźmy razem, żeby nie było tak strasznie”. Jestem im bardzo wdzięczna. Bo wiesz, niektórzy aktorzy patrzyli na mnie, jak na wariatkę, a studenci mnie wspierali, bo mi wierzyli. I zagrali swoje przedstawienie dyplomowe w metrze.

Aktorzy w charkowskim metrze

Aktorzy nie wierzyli w sens organizowania spektakli lalkowych pod bombami?

Nie, nie aż tak. Ktoś poświęcił cały swój czas na wolontariat, ktoś inny wstąpił do oddziałów samoobrony, ktoś poszedł do regularnego wojska, ktoś miał kryzys psychiczny… Wszyscy wracaliśmy do kreatywności stopniowo, małymi krokami. Mieszkańcy Charkowa tchnęli w nas przekonanie, że musimy pracować, bo nasza praca to nie jakaś błahostka.

Ożywiliśmy więc ciepłą i liryczną sztukę dla dzieci „Księżniczka Kropka”, opartą na dziele holenderskiej pisarki Annie Schmidt, i zaczęliśmy ją wystawiać w metrze. To była niesamowita terapia zarówno dla aktorów, jak dla publiczności. Bo publiczność uratowała nas, a my uratowaliśmy ją.

To mi dało nadzieję, że my, z naszym dziwnym zawodem, nadal możemy być potrzebni w tym szalonym świecie

Jak wyglądały Twoje występy w metrze?

Występowaliśmy na wszystkich stacjach, na każdej atmosfera była inna. Na przykład na stacji „Sałtowka” żal ludzi był bardziej odczuwalny. A na stacji „Bohaterowie Pracy” w marcu 2022 roku mieszkało około tysiąca osób. Wyobraź sobie tę przestrzeń.

W naszej bajce „Księżniczka Kropka” aktorzy mieli takie wysokie peruki z białego, półprzezroczystego materiału, które wyglądały kosmicznie. No i aktorzy w tych perukach pojawiają się na dworcu, gdzie prawie nie da się przejść. Chodzą między ludźmi i ich dobytkiem, między zwierzętami domowymi – kotami, psami, a nawet legwanami. Patrzę na nich i gdzieś na granicy świadomości pojawia się u mnie myśl, że tak musi wyglądać postapokalipsa.

Na innej stacji rozmawiałam z psycholożką. Powiedziała, że nie wie, co by zrobiła, gdyby nie było tu dzieci. A dzieci były bardzo szczęśliwe w tej postapokalipsie i powiedziały jej, że nie chcą wychodzić na górę, chcą zostać w metrze na zawsze. Wyjaśniła mi to: one czuły, że tam zwraca się na nie uwagę, bo rodzice w końcu zaczęli poświęcać im większość czasu. Czy to nie surrealistyczne?

Dzieciom było łatwiej, bo wszystko, co działo się wokół nich, postrzegały jako grę.

Miałam wrażenie, że w tej sytuacji dzieci były silniejsze od dorosłych. W rzeczywistości to one trzymały dorosłych, były powodem do walki i przetrwania.

Tam, w charkowskim metrze, czuliśmy dużo czułości. Wszystkie te spojrzenia prosto w oczy, dotykanie się, uściski z publicznością. Zwykle teatr jest oddzielony od publiczności, a tam wszystko było bardzo blisko. To było cenne doświadczenie

Teraz wszystko się trochę zmieniło. Oczywiście szkoda Charkowa, bo tu napięcie jest codziennie. Ale o wiele bardziej przerażające jest to, że przyzwyczajamy się do życia w tym napięciu.

Teatr pod ziemią. Zdjęcie: Wikoria Jakymenko

Otello, który wrócił z wojny

Co dziś dzieje się z waszym teatrem? Słyszałam, że aktorzy nie otrzymują wynagrodzenia. To dla was niszczące.

Zaledwie kilka tygodni temu Charkowska Rada Miejska, mimo że teatr podlega regionalnej administracji wojskowej, postanowiła pomóc teatrowi w opłacaniu rachunków za media. To był dla nas duży problem od lat, bo nie mamy pieniędzy na media; jeszcze trochę i teatr przestałby działać. Jestem wdzięczna władzom miasta za tę decyzję.

Nasze pensje są teraz po prostu skromne. Nie możemy grać w swojej siedzibie, a jeśli chcemy grać, musimy płacić czynsz. Nie chcemy podnosić cen biletów, bo to byłby bolesny cios dla mieszkańców Charkowa. Błędne koło.

Dlaczego ludzie chcą teraz chodzić do teatru. Chodzi tylko o odwrócenie uwagi?

Być może chodzi o bycie razem i terapię. Wszyscy wydajemy się odrętwiali, jakby skamieniali od codziennego stresu, żalu, oczekiwań.

Jesteśmy dziś takimi twardymi kamieniami. Potrzebujemy kogoś, kto z nami porozmawia. Potrzebujemy powrócić do naszego naturalnego stanu choćby na chwilę. Musimy coś poczuć, płakać i się śmiać

Pracę w teatrze zaczęłaś w 2007 roku. Mówi się, że w czasach radzieckich repertuaru zazdrościli wam nawet w Moskwie.

Jest taka legenda, że on był znacznie lepszy niż w słynnym Teatrze Obrazcowa w Moskwie i że pomysły naszego teatru pojawiły się tam później. Innymi słowy, twórcze pomysły zostały przeniesione do Moskwy poprzez plagiat. Krążyła również historia, że władze radzieckie chciały stłamsić nasz teatr jako potężnego konkurenta dla teatru moskiewskiego. Podobno przyjechała komisja z Moskwy i stwierdziła, że Charkowski Teatr Lalek to „żywy trup”. A my wciąż żyjemy (uśmiech).

Wierzę, że teatr jest żywym organizmem, więc nie może istnieć w tej samej temperaturze przez cały czas. To, że nasz teatr potrzebuje twórczej odnowy, nowych pomysłów, nowego pokolenia aktorów i reżyserów, było przed inwazją dotkliwie odczuwalne. Napięcie dosłownie rozbrzmiewało w przestrzeni teatru i wszyscy rozumieli, że zespół musi pomyśleć o zmianach, poszukać czegoś nowego. Wojna zmieniła wszystko i wszystkich.

W środowisku teatralnym toczy się dziś wiele sporów o to, jak pokazywać widzom wojnę. A Ty w Teatrze Lewego Brzegu w Kijowie wystawiasz „Otella”, sztukę nie tyle o zazdrości, co o wojnie.

Nie mogę nie mówić o wojnie, ponieważ ona jest obecna w moim życiu i nie mogę myśleć o niczym innym

Za to nie mogę teraz robić komedii. Ważne jest dla mnie, by poprzez teatr przetrawić to, co dzieje się ze mną jako osobą, z moim ciałem, z moimi uczuciami i reakcjami tu i teraz.

Jeśli chodzi o „Otella” w Kijowie, jest to moja druga próba wystawienia tej sztuki Szekspira. Po raz pierwszy zrobiłam to w 2023 roku w Bośni, w wyjątkowym Sarajewskim Teatrze Wojennym SARTR, który koncentruje się na aktualnych kwestiach społecznych. Podczas wojny na Bałkanach [1992-1996 – aut.] aktorzy teatru byli nastolatkami, dla wielu z nich sztuka teatralna jest sposobem na przetrwanie traumy wojennej. Podczas oblężenia Sarajewa nie działało tam nic poza tym teatrem i Akademią Sztuk Pięknych. A ludzie biegli pod ostrzałem oglądać spektakle.

„Otello”. Zdjęcie: Kostiantyn Mochnacz/Teatr na Lewym Brzegu

Ale „Otello” z Sarajewa to inny spektakl. W Kijowie aktorzy grają dramat o spalonym raju, świecie okaleczonym przez wojnę i perspektywach jego odbudowy. Otello i Jago, z którego nie zrobiłam zdrajcy, to ludzie straumatyzowani przez wojnę. Mój „Otello” opowiada o ludzkiej kruchości, o tym, że człowiek wraca z wojny, ale wojna się nie kończy. Wciąż w nas żyje i wciąż zabija. Dlatego nawet tak mała rzecz, jak chusteczka do nosa, może zniszczyć ludzkie szczęście.

Polacy powiedzieli nam: „Jesteście bardzo silni”

Jaka jest różnica między ukraińskim teatrem lalek a na przykład polskim?

Teatry lalkowe w Polsce są potężne, a uczelnie dla lalkarzy doskonałe. Na przykład w Białymstoku jest Akademia Teatralna, do której w czasie wojny na studia pojechało kilkoro moich studentów. Mają tam inne metody nauczania, inny system. Po pierwsze, nauka jest skoncentrowana na studencie, a po drugie, studenci mogą uczyć się od wielu mistrzów. I uczą się pracy z różnymi rodzajami lalek – marionetkami, pacynkami, lalkami naturalnej wielkości. Mają możliwość wyboru własnego teatru. Myślę, że możemy się wiele nauczyć od Polaków, chociaż nasz teatr jest zaskakująco ciekawy. Jednak ta zmienność, wielowektorowość polskiego teatru robią na mnie duże wrażenie.

W 2022 roku przyjechaliśmy do Warszawy na Festiwal dla Dzieci „Korczak Dzisiaj”. Przywieźliśmy nasz pierwszy spektakl o wojnie dla nastolatków – „Nic mi nie jest”, oparty na sztuce Niny Zachożenko [premiera odbyła się w Charkowie w lipcu 2022 roku – red.]. Ten spektakl jest dziennikiem refleksji nastolatków z Buczy, którzy zastanawiają się nad pierwszymi dniami inwazji i okupacji. To nasza pierwsza próba analizy strasznych wydarzeń w Ukrainie i opowiedzenia o wojnie.

Są różne głosy i różne historie, każdy wybrał własną drogę: niektórzy wyjechali, inni zostali, jeszcze inni poszli walczyć. Po spektaklu Polacy mówili: „Jesteście bardzo, bardzo silni”.

„Nic mi nie jest” opowiada o życiu nastolatków pod okupacją

Wystawiłaś to również w Niemczech i we Francji, na festiwalu w Charleville.

Tak. Obserwując reakcję zagranicznej publiczności zdałam sobie sprawę, że to prawdziwa dyplomacja kulturalna.

Zarazem „Nic mi nie jest” był ważniejszy dla Ukraińców, którzy są teraz zmuszeni żyć za granicą. Podczas trasy mieliśmy spotkania. Pamiętam dziewczynę z Bachmutu, która podczas ostrzału zasłoniła brata własnym ciałem. Przeszła operację w Niemczech. Rozmawiała z naszymi aktorami i dziękowała nam za to, że choć na chwilę sprowadziliśmy ją do domu.

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Dzieci oglądają sztukę o wojnie odważniej niż dorośli

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Nagroda „Portrety Siostrzeństwa”: w marcu ogłosimy zwyciężczynie

Ексклюзив
20
хв

Magia ukraińskiego Bożego Narodzenia

Ексклюзив
20
хв

Profesor Tadeusz Sławek: Wpuściliśmy do swojego domu gościa - i to wszystko zmienia

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress