Switłana Oleszko
Założycielka i dyrektorka Teatru Arabeska (Charków), inicjatorka utworzenia Instytutu Teatralnego w Charkowie w którym zrealizowano kilkadziesiąt projektów pełniących funkcje społeczne i rehabilitacyjne. Najbardziej znane produkcje: „Eneida” Iwana Kotlyarevsky'ego, „Wesołych Świąt, Jezu!” , „Red Alice”, „Radio Chanson: osiem opowieści o Juriju Zoyferze” (napisane przez Siergieja Zhadana). Dokumentalistka, współpracuje z Centrum Kultury Filmowej im. Andrzeja Wajdy w Warszawie. Ekspertka programów „Kultura” Międzynarodowej Fundacji Renesansu, szwajcarskiego programu „Pro-Helvetia”, Ukraińskiej Fundacji Kultury. Po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny Federacji Rosyjskiej przeciwko Ukrainie mieszka w Warszawie, pracuje w Teatrze Polskim im. Arnolda Schiffmana.
Publikacje
Switłana Oleszko: Co by się stało, gdyby Ukraina wygrała wojnę z bolszewicką Rosją w 1920 roku?
Ołeksandr Irwaniec: „Charków 1938” to powieść o Ukrainie, której się udało. I jest to dystopia. Patrząc na ten karnawał, który odbywa się na kartach książki, masz przeczucie katastrofy tuż przed wielkim wydarzeniem, tym wielkim wybuchem wojny w 1939 roku. Bohaterowie książki wiedzą, że bawią się na Titanicu, nazywają to ucztą w środku zarazy. I tak było w tamtych czasach, zarówno w Związku Radzieckim, jak w Niemczech.
Pytanie do tłumacza: Moim zdaniem to najgorsza książka do tłumaczenia. Co sprawiło, że się tego podjąłeś?
Andrij Sawenec: Potraktowałem to jak wyzwanie. To złożony, ambiwalentny, wielowymiarowy tekst, który trzyma tłumacza w napięciu.
Czy mógłbyś nam opowiedzieć o konkretnych trudnościach związanych z tłumaczeniem?
Przedstawiciele narodu ukraińskiego przyjeżdżają do Charkowa na karnawał z różnych części Ukrainy i spoza niej, w tym zza wschodniej i zachodniej granicy. I tu przypominamy duet kabareciarzy Jurko i Stefko, którzy istnieli naprawdę. Mówimy o znanych postaciach: Juriju Wynnyczuku, znanym dziś przede wszystkim jako pisarz, i Stefce Orobcu. Byli bardzo popularni w latach dziewięćdziesiątych. W Charkowie ci mieszkańcy Lwowaposługują się dialektem galicyjskim, bardzo różniącym się od wschodnioukraińskiego standardu literackiego. Po prostu stoją sobie gdzieś na ulicy, opowiadając sobie dowcipy – a inniśmieją się, choć nie rozumieją wszystkiego. Śmieją się, ponieważ ten język jest dla nich dziwny i zabawny.
Oczywiście, w oryginale możesz przytoczyć pewne elementydialektu zachodniego, czyli lwowskiego – ale pozostaje pytanie, jak to przetłumaczyć na polski.
Decyzja była dla mnie oczywista, nie znalazłem dla niejalternatywy: wyłowiłem z zakamarków pamięci inny słynny lwowski duet kabaretowy okresu międzywojennego, Szczepcia i Tońcia, czyli Kazimierza Wajdę i Henryka Vogelfängera
Po raz pierwszy mówię o tym publicznie i nie wiem, czy ktoś w ogóle zauważy, ale wy będziecie o tym wiedzieć. Odnalazłem transkrypcję tych dialogów radiowych, pobrałem jeden fragment, który jest funkcjonalnie podobny – czyli pytanie, odpowiedź i potem kolejne pytanie – tak żeby dokładnie pasował do tej matrycy. To autentyczny fragment, dialog między znanymi kabareciarzami. Uznałem, że tłumacząc postmodernistyczne dzieło, mam do tego prawo.
O.I.: Zgadzam się.
Piszesz: „Dedykuję Ukrainie i Ukraińcom, których kocham”. Czy ta książka jest tylko dla Ukraińców? Czy pisząc ją myślałaś, że nie zostanie przetłumaczona na żaden język obcy?
O.I.: Myślałem, że ten tekst nigdy nie zostanie przetłumaczony. A jeśli zostałby przetłumaczony, to Polska miała być ostatnim krajem, w którym to tłumaczenie by się pojawiło. Nie ze względu na tekst, ale ze względu na część ideologiczną i filozoficzną.
Jewhen Konowalec, prezydent Twojej wymyślonej Ukrainy, i kanclerz Niemiec, komunistyczny lider Telman, spotykają się w 1938 roku w Charkowie. Niemiec pyta: „Jak podzielimy Polskę?”, a prezydent Ukrainy odpowiada mu po niemiecku: „Mam na ten temat kilka przemyśleń”.
O.I.: Tym bardziej jestem wdzięczny Andrijowi Sawencowi i Fundacji Eastern Express za to, że to tłumaczenie się ukazało. Niuansów i aluzji jest tam tak wiele, że po prostu kłaniam się Andrijowi za przetłumaczenie tego wszystkiego.
А.S.: Jest tu kilka warstw do rozróżnienia. Jedną z nich jest warstwa czysto językowa. Druga to warstwa kulturowa – to horyzont wiedzy czytelnika. Nazwiska, mniej lub bardziej ukryte cytaty, fakty z biografii ukraińskich pisarzy (ale nie tylko) mogą liczyć na wdzięczne przyjęcie u przygotowanego czytelnika. Jednak stosowna wiedza na temat przeszłości Ukrainy niekoniecznie będzie dostępna dla czytelnika spoza kraju. Z tego powodu przygotowałem więc również krótki zestaw komentarzy od tłumacza. On nie wyjaśnia wszystkiego, ale daje pewne wskazówki, które pozwalają dostrzec, jak głęboki może być ten tekst.
Co do publikowania tej książki w innych krajach, przede wszystkim w Polsce: to już jest warstwa, którą można nazwać ideologiczną – choć tak naprawdę wszystko w tym tekście jest ujęte w cudzysłów. To jest taki bardzo szeroki, ironiczny i autoironiczny gest pisarza, który mówi o stanie społeczeństwa, kultury, literatury i świadomości społecznej.
Ten obraz ukraińskiego społeczeństwa przedstawiony w powieści może nie być zbyt atrakcyjny dla samych Ukraińców i dla naszych sąsiadów. Wszystko zależy od wyznawanych wartości i hierarchii tych wartości
Te relacje międzynarodowe, umowy zawierane w tym wyimaginowanym świecie, dla którego punktem wyjścia jest wojna bolszewicka i zwycięstwo armii Ukraińskiej Republiki Ludowej – wszystko to prowadzi do ukształtowania się utopijnego społeczeństwa ukraińskiego. To bardzo osobista sprawa, kto jak będzie postrzegał ten obraz – czy z uśmiechem, czy z przerażeniem, czy z dezaprobatą.
Dlaczego Charków?
O.I.: Jestem pisarzem miasta. A jeśli mówimy o Charkowie, to moja matka pochodzi z Bohoduchowa, który znajduje się w obwodzie charkowskim. Dla mnie Charków był pierwszym dużym miastem, pierwszą metropolią, którą zobaczyłem. Miałem może cztery lata, mieszkaliśmy już na zachodzie Ukrainy. Pewnego dnia mama przywiozła mnie do Charkowa. W tamtejszym ZOO zobaczyłem niedźwiedzia polarnego, to było dla mnie odkrycie. Charków – miasto niedźwiedzia polarnego.
Po drugie, to była stolica, powiedzmy, socjalistycznej Ukrainy – ale urok stolicy jakoś pozostał. Zawsze go czułem.
Napisanie powieści zajęło mi około 2 lat, a myślałem o niej chyba przez 15 lat. Nasz przyjaciel, pisarz Jurko Pozajak, powiedział jakieś 15-20 lat temu: „Wyobraź sobie tylko: gdyby Ukraińska Republika Ludowa przetrwała”. I zacząłem to sobie wyobrażać. Ale co innego coś sobie wyobrażać, a co innego stworzyć cały świat, który mógł istnieć, gdy Ukraina stała się silnym państwem autorytarnym – jak większość krajów Europy Wschodniej w tamtym czasie. W Ukrainie zapytano mnie, dlaczego „Charków 1938”. Odpowiedziałem, że dlatego, że był to ostatni rok przed 1939. A wszyscy rozumieją, co wydarzyło się w 1939 roku.
Ale to było rok po 1937 i kilka lat po 1933. Wiemy, co się wtedy wydarzyło. Czytając tę książkę zastanawiałam się, czy chciałabym urodzić się w Charkowie, który opisałeś. I czy w tym Charkowie i w tym autorytarnym kraju byłoby miejsce dla Ciebie i dla mnie.
O.I.: Pisałbym dla nich patriotyczne sztuki, Andrij by je tłumaczył, a wy wystawialibyście je na deskach teatru. Dlaczego nie? To ironia, oczywiście.
Dajesz Charkowowi drugą szansę i czynisz go stolicą Ukrainy. Charków rzeczywiście był stolicą – i to w najgorszym moim zdaniem czasie. To był antyukraiński, bolszewicki gest. Jestem z Charkowa, bardzo kocham moje miasto i moją rodzinę, ale uważam, że dopóki istnieje Kijów, nie może być innej stolicy Ukrainy.
O.I.: Całkowicie się zgadzam, ale powinnaś również pamiętać, że Charków, niezależnie od tego, czy jest stolicą, czy nie, jest drugim miastem Ukrainy. Przed wojną mieszkało tu ponad 2 miliony ludzi. To prawdziwa metropolia. Oczywiście, to musiał być Charków. Dla mnie cała Ukraińska SRR, którą opisałem, to Rzym w stanie upadku – i rozkwitu zarazem. Upadek i rozkwit w jednym mieście, w jednym kraju.
Zbliża się rok 1939, a Ukraina utrzymuje kontakty z Niemcami, które również są krajem autorytarnym, ale w rządzie nie ma Hitlera, jest Telman, komunistyczny przywódca totalitarny
Lubię mieszać fakty z fikcją. Telman przybywa do Charkowa na sterowcu „Hindeburg”, który jest na okładce polskiego wydania. Prawdziwy „Hindeburg” został zbudowany w Niemczech i rozbił się w Stanach Zjednoczonych. U mnie on leci na Wschód, a nie na Zachód. Takich detali jest wiele. Na przykład do Charkowa przylatują dwaj Amerykanie, Ernest Hemingway i Henry Miller, którzy byli wtedy w Europie, tyle że w Paryżu. Jest też dziewczynka o imieniu Lina, która ma 8 lat. Ukraińcy rozumieją o kim mówię, Polacy może nie muszą tego rozumieć[zapewne chodzi o Linę Wasyliwnę Kostenko, urodzoną w 1930 r. ukraińską poetkę, tłumaczkę i dysydentkę, główną przedstawicielkę grupy szistdesiatnyków (poetów lat 60.) w kulrurze ukraińskiej – red.].
Polskie wydanie zawiera komentarze tłumacza. To tylko kilka stron. Moim zdaniem mogłoby być ich znacznie więcej.
A.S.: Wolę zakładać, że czytelnik jest inteligentny. Kiedy piszę komentarze, staram się robić to delikatnie, zwracać uwagę na drobne szczegóły, jakby zakładając, że czytelnik się połapie. Dałem tylko kilka wskazówek. Uznałem na przykład, że naszym czytelnikom nie trzeba mówić, kto kryje się za postacią Alessandra Boiczescu z Czerniowiec, który w powieści jest sekretarzem noblistki Olgi Kobylińskiej. To jeden z komentarzy, które nie znalazły się w książce, ponieważ były zbyt oczywiste.
Jak wyglądałaby współczesna Ukraina w Twojej powieści?
O.I.: Trudno powiedzieć. 24 lutego zmienił wszystko w moim życiu. I myślę, że wszystko zmieniło się dla większości Ukraińców. Gdybym miał teraz napisać coś podobnego, byłby to zupełnie inny tekst. Pisałem tę powieść jakieś 2 lata. Myślałem o niej, rysowałem jakieś schematy: co się wydarzy, kto jest obecny w jakim miejscu. Nietrudno wymyślić ogólną fabułę, ale stworzenie całego świata to dużo pracy. To przedsięwzięcie na całe życie – mogę powiedzieć, że spędziłem nad tym 15 lat.
Książka ma dwie warstwy. Jedna jest bardziej uniwersalna, bardziej globalna, bo pojawiają się takie postaci jak Hemingway czy Ewa Braun – czyli aluzje, które będą rozpoznawalne na całym świecie. Z drugiej strony postacie ukraińskie, które się pojawiają, to pierwszorzędni pisarze, z których większość w 1938 roku niestety już nie żyła. I to może być postrzegane jako swego rodzaju przypowieść o tym, jak pięknie mogła rozwinąć się ukraińska literatura. Jednak czytelnik może nadal postrzegać tę opowieść jako uniwersalne przesłanie, ponieważ porusza ona kwestię istnienia artysty w kraju z autorytarnym reżimem. A także kwestię ukraińskiej i polskiej tożsamości. Te kwestie są uniwersalne i ważne dla nas wszystkich.
Skąd przyjechałeś do Lublina?
O.I.: Z Równego.
Ale 24 lutego nadal mieszkałeś w Irpieniu?
O.I.: Tak. Przez dwa tygodnie byliśmy, że tak powiem, pod okupacją, chociaż nie było walk. Widziałem tylko wojskaobrony terytorialnej z kałasznikowami. Ale 8 marca, kiedy wyjeżdżaliśmy, na naszej ulicy była już bitwa. Przed mostem stały setki samochodów z powybijanymi szybami. Niektóre były rozbite, ze śladami krwi. Byłem z żoną i jej 92-letnią matką; karetka czekała na drugim moście. Zadzwoniła aktorka Rimma Ziubina i powiedziała, że ma mieszkanie w Kijowie. Zatrzymaliśmy się tam na kolejny miesiąc, balkon wychodził na Dniepr. Ogólnie Kijów w czasie wojny był ciekawym miastem. Przez kilka dni nie było żywności, potem pojawił się chleb i wszystko. Kupiłem papierosy, a potem dałem połowę z nich chłopakom na punktach kontrolnych.
Potem były Niemcy. Jak długo tam przebywałeś?
O.I.: No, prawie dwa lata. Byłem w Berlinie przez pięć miesięcy, a ostatnie pięć miesięcy mieszkałem w Bambergu, w Bawarii. Potem wróciłem do Równego. Tydzień po powrocieodebrałem telefon z Warszawy. Zaproponowali mi kolejny miesiąc pobytu w Krasnogrudzie. To nawet nie wieś, to chatka w lesie. Mieszkałem tam przez miesiąc i skończyłem swoją powieść. Naprawdę to doceniam i pamiętam, będę wdzięczny do końca życia. Wiele słyszałem o Krasnogrudzie, ale nigdy nie myślałem, że tam pojadę. To naprawdę bardzo piękne miejsce, także w kontekście Czesława Miłosza [W Krasnogrudzie, gdzie Miłosz często bywał, w Dworze Miłosza znajduje się Międzynarodowe Centrum Dialogu – red.]. Tam po jednej stronie masz Białoruś z rosyjskimi czołgami, a po drugiej granicę polsko-litewską. Uwielbiam takie ekstremalne miejsca.
Z Krasnogrudy wróciłem już do Równego. Przed wojną mieszkało w tym mieście około 220 tysięcy ludzi, teraz jest ich około 300 tysięcy. Wiele osób przyjechało ze wschodu Ukrainy – z Chersonia, Mariupola, Charkowa…
Wyobrażałeś kiedyś sobie, że wrócisz z Irpienia do Równego?
O.I.: Mógłbym to sobie wyobrazić. Ale tego, że wrócę tam przez Berlin, Bamberg i Krasnogrudę – nie mógłbym. Nikt bynie mógł.
Nową powieść skończyłem w Krasnogrudzie. Czesław Miłosz, Białoruś z rosyjskimi czołgami, granica polsko-litewska. Uwielbiam takie ekstremalne miejsca – wyznaje Ołeksandr Irwaniec w rozmowie z reżyserką teatralną Switłaną Oleszko. W rozmowie uczestniczy Andrij Sawenec, autor polskiego przekładu powieści Irwańca „Charków 1938”, która ma właśnie swoją premierę.
Oksana Zabużko to znakomita ukraińska pisarka, poetka i eseistka, autorka m.in. "Badań terenowych nad ukraińskim seksem", "Planety Piołun", "Siostro, siostro", a ostatnio "Najdłuższej podróży". Za "Muzeum porzuconych sekretów" otrzymała Nagrodę Literacką Europy Środkowej "Angelus". Jest feministką, zajmuje się badaniem nad wzmacnianiem ukraińskiej tożsamości
Switłana Ołeszko: Pani podróż rozpoczęła się w Charkowie.
Oksana Zabużko: Tak, ciągle myślę: dlaczego ten mistyczny Charków tak długo nie pozwalał mi wyjechać? Muszę wyjaśnić, że przyjechałam na rezydencję literacką w mieszkaniu Jurija Szewelowa w Domu Salamandry na dziesięć dni, aby pracować w charkowskich archiwach, szukać moich rozstrzelanych dziadków na Chłodnej Górze, których historia istnieje dla mnie tylko w formie rodzinnego mitu, ponieważ nie zachowały się żadne dokumenty w rodzinnych archiwach. Takich dokumentów zwykle się pozbywano, bo były niebezpieczne.
Wszystkie zbiegi okoliczności są tutaj bardzo symboliczne. Najpierw miałam przyjechać do Charkowa na dziesięciodniową rezydencję w październiku 2021 roku. Zostało to przełożone - mogłam przyjechać dopiero 10 stycznia 2022 roku. A potem, już na miejscu, zachorowałam. Zostałam do lutego. Wróciłam do Kijowa zaledwie dwa tygodnie przed planowanym wcześniej wyjazdem do Warszawy na polską premierę "Planety Piołun", która była pierwotnie zaplanowana na jesień 2021 roku. Ponieważ jednak redaktorka narzekała na złożoność tekstu i że ma niezwykle trudną pracę, wydawca przełożył premierę na 23 lutego 2022 roku. Tak więc dopiero na początku lutego mogłam wrócić do Kijowa. I wciąż nie mogłam zrozumieć, dlaczego Charków tak uparcie nie pozwalał mi wyjechać, dlaczego musiałam tam zachorować. "Ma pani omikron" - powiedział charkowski lekarz, który został wezwany przez Muzeum Literatury i któremu opowiadałam, że nie mam żadnych objawów, tylko gorączkę.
A ja cały czas tam leżałam i spałam. Wydawało się, że to mieszkanie przylgnęło do mnie i nie chciało puścić. Miasto też nie chciało mnie puścić. Pamiętam Charków ze stycznia 2022 roku, z tego ostatniego spokojnego miesiąca. Pamiętam dokładnie, kiedy była wielka demonstracja, z wielką flagą, na ulicy Sumskiej i na placu Swobody, gdy pokazywaliśmy Putinowi, że się nie boimy. Wyjeżdżałam tego dnia. Pamiętam zimowy Charków, tę ostatnią spokojną zimę, pamiętam eleganckie, jasno oświetlone miasto. Były świąteczne iluminacje, przyjemnie było spacerować ulicami Sumską i Rymarską w centrum. Wyglądał pięknie, stylowo, jakoś tak wyjątkowo.
Rozumiem Pani sympatię do Warszawy, bo ja dopiero niedawno mogłam ją wyrazić głośno - gdy moja agentka, pani Beata Stasińska, przyjechała do Ukrainy na uroczystość wręczenia mi francuskiej Legii Honorowej. Skorzystała z okazji i spędziła dwa dni w Kijowie, i dwa dni we Lwowie. Oczywiście chciała zobaczyć Ukrainę w stanie wojny, zobaczyć z bliska jak ona żyje, bo z daleka trudno ją zrozumieć. Wcześniej Beata była w Ukrainie w 1993 roku, więc dosłownie kilka razy dziennie powtarzała, że przez ostatnie 30 lat wykonaliśmy szaloną pracę - zbudowaliśmy piękny i sprawny kraj. Oczywiście osoba, która przyjeżdża do Ukrainy, gdzie toczy się wojna, jest zaskoczona, bo w Polsce pociągi zawsze się spóźniają, ale tutaj pociągi jeżdżą bez opóźnień, idealnie, jak w szwajcarskim zegarku. Rozmawiałyśmy o Kijowie i porównywałyśmy go z Warszawą, i dopiero wtedy w końcu sformułowałam to, czego nie byłam w stanie zrobić wcześniej: że tak naprawdę Warszawa nie powinna być porównywana do Kijowa, ponieważ jest mniejsza, ale do Charkowa, ponieważ są one naprawdę porównywalne pod wieloma względami, nie tylko pod względem wielkości. Można by to przeanalizować, gdyby urbanista lub historyk architektury chciał je porównać je pod względem proporcji starówki i, powiedzmy, międzywojennego konstruktywizmu, który jest osobliwy, i bardzo interesujący w Warszawie, a Charków ma swój własny interesujący styl. Po Pomarańczowej rewolucji Polacy spieszyli się, by po raz pierwszy "odkryć Ukrainę". Pamiętam z tamtych czasów polską artystkę, która powiedziała, że zakochała się w Charkowie. Była warszawianką. Dopiero teraz rozumiem, jak widziała te lustra konstruktywizmu, tę proporcję starego i dwudziestowiecznego miasta. Ten Charków trzymał mnie zimą 2022 roku i nie puszczał, tylko wbijał mi do głowy: zapamiętaj, zapamiętaj, zapamiętaj.
Najdłuższa podróż
SO: Pamiętam, że wielu zagranicznych dziennikarzy dzwoniło wtedy do Pani i pytało, dlaczego się Pani nie boi.
OZ: Tak, zadawali mi wiele pytań. Siedziałam w mieszkaniu Jurija Szewelowa, wściekła, z gorączką, i pisałam gniewną odpowiedź do brytyjskich mediów. Były to niezależne media, które polecili znajomi znajomych, i rozmawiali ze mną o tym, jak przekształcić Ukrainę, aby nie drażnić Putina i mieć spokój. Dosłownie: mieć dobry, solidny sen w nocy - to było w artykule redakcyjnym.
Wypowiadał się tam Anatol Lieven, jeden z brytyjskich promotorów rosyjskiej narracji. Potem, po 24 lutego, zmienił nieco ton, ale w taki sposób, aby niepostrzeżenie forsować tezę, że jest to wojna zastępcza, że Ameryka wszystkim manipuluje, że gdyby nie Ameryka, wszystko byłoby spokojne. Musiałam więc nawiązać z nim dialog. Wcześniej powiedział, że Ukraina powinna stać się neutralna i jak wspaniale, że Finlandia jest neutralna, Austria jest neutralna. I że można zrozumieć Putina, który nie chce rakiet NATO na swoim podwórku. To, wie Pani, uderzyło mnie jak policzek w twarz, to "podwórko Putina". Potem wymachiwałam tym zdaniem podczas wszystkich prezentacji "Najdłuższej podróży" we wszystkich językach.
Nigdy nie zapomnę tego "podwórka", jak Pani wie, jestem kobietą pamiętliwą - ponieważ jest to absolutnie nazistowski dyskurs z lat trzydziestych XX wieku: tak mówiono o Nadrenii w 1938 roku. Skoro dano mi możliwość powiedzenia, co o tym myślę, usiadłam i napisałam do redakcji list wyjaśniający, dlaczego odmawiam tej możliwości. Teraz trochę żałuję, że był to list prywatny, którego nie można opublikować, ponieważ spędziłam nad nim cały dzień - to była taka czysta energia natchnionej wściekłości, esej skierowany do jednej osoby, wyrzucony jednym podmuchem. Gdyby został opublikowany dzisiaj, można by się zdziwić, widząc datę 15 lub 20 stycznia 2022 roku.
Prawie cały ten tekst to mój płacz nad moralnym bankructwem Zachodu, opłakiwanie tej tragedii, że niczego się nie nauczył, niczego nie zrozumiał, że mamy do czynienia z absolutną powtórką z lat 30, z tym samym paradygmatem "uspokajania agresora", rzucania bestii kawałka po kawałku - a może się udławi?
Tak jak Europa pielęgnowała Hitlera w latach 30, tak teraz nadal pielęgnuje Putina.
Od tego czasu powtarzałam to wiele razy w różnych wersjach, ale po raz pierwszy sformułowałam to w Charkowie, w liście do redakcji brytyjskiego niezależnego medium. Wszystko było tam jak zaciśnięta pięść. Byłoby miło opublikować "Najdłuższą podróż" pewnego dnia, po zwycięstwie, w jakiejś kompletnej kolekcji z tym listem jako wstępem. Byłoby ciekawie porównać. A list kończył się cytatem z Churchilla, tym słynnym, gdzie "będziemy walczyć na plażach, będziemy walczyć na morzu, będziemy walczyć na lądzie" - z przemówienia w parlamencie. I nigdy się nie poddamy. A ja chodziłam od ściany do ściany, zwinnym krokiem wściekłej pantery, po czym wracałam do biurka i pisałam kolejną porcję moich wściekłych inwektyw. Można więc powiedzieć, że książka zaczęła się w Charkowie, ponieważ po raz pierwszy wyraziłam te myśli w tym liście.
Aby się obudzić, Europejczycy potrzebowali bomb spadających na Kijów i Charków. Potem zadzwonili do mojej agentki i zaproponowali mi napisanie książki, która "wyjaśni wszystko, co przegapiliśmy": w ten sposób na początku marca włoskie wydawnictwo Einaudi poprosiło mnie o "Najdłuższą podróż". W tym czasie byłam już namawiana przez wszystkich, przez "całą europejską wioskę", do napisania dla nich tej książki. I moja pierwsza reakcja była mniej więcej taka sama jak w styczniu: wszystko zostało powiedziane i opowiedziane setki razy, wszystko jest oczywiste, gdzie byliście wcześniej? Musiałam się jakoś przemóc i przekonać samego siebie, że trzeba to zrobić.
Telefon z Kijowa
SO: W takim razie przenieśmy się z Charkowa do Warszawy. Jest 24 lutego.
OZ: Mówiłam o tym wiele razy w przemówieniach i pisałam o tym w "Najdłuższej podróży", a kiedy coś już istnieje jako tekst, nie wydaje się celowe powtarzanie tego w wywiadzie rok później - jak lecisz na prezentację na trzy dni 23, z biletem powrotnym na 26... Nawiasem mówiąc, ciekawe pytanie pozostaje bez odpowiedzi: kiedy wygramy i loty cywilne zostaną wznowione, czy dostanę z powrotem mój bilet Warszawa-Kijów z 26 lutego 2022? Oczywiście lecisz na trzy dni, wiedząc, że atmosfera jest niepewna, ale nie myślisz, że może się wydarzyć coś, co sprawi, że nie wrócisz. I zostawiasz komputer w domu, bo po co masz go zabierać ze sobą, wszystko jest zaplanowane na trzy dni, 12 czy 16 nie pamiętam, wywiadów plus dwa spotkania z czytelnikami, wszystko jest bardzo intensywne, nie będę miała nawet czasu na otwarcie komputera, będę musiała poczekać do soboty... Przyjeżdżam, udaje mi się udzielić jednego wywiadu i odbyć jedno spotkanie biznesowe wieczorem 23 lutego. A potem rano, o 6 lub 5, nie pamiętam dokładnie, dzwoni telefon. Przez sen widzę, że to mój mąż. Mam reakcję obronną: dlaczego mnie budzi, dlaczego dzwoni tak wcześnie? Wie, że mam trudną podróż i nie pozwala mi spać. I dokładnie w tym momencie zaczynam swoją książkę.
To czysto osobisty, prywatny wstęp, który ma wyjaśnić pozycję narratora. Nakreślić ją, wyjaśnić czytelnikowi, że nie jesteś Timothym Snyderem. Nie jesteś osobą, która korzysta z biblioteki, źródeł archiwalnych, wszystkiego, co robi autor w normalnych okolicznościach. Piszesz to w powietrzu, na pamiątkę dla historii - tak to zostało napisane wiosną 2022 roku, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czy mam swój kraj, czy mam swoje miasto, bo los Kijowa był nieznany przez cały marzec, a ja latałam wszędzie, gdzie mnie zapraszano, wszędzie tam, gdzie mogłam coś powiedzieć, zwłaszcza z najwyższych trybun.
I oto jestem 8 marca w Strasburgu, przemawiam w Parlamencie Europejskim. Proszę o obronę powietrzną dla Ukrainy, proszę o zamknięcie nieba. Mówię te straszne słowa: nie zapominajcie, że każda wasza przerwa na kawę, każda minuta wahania jest opłacana ludzkim życiem, głównie kobiet i dzieci. A jeśli przypomnę sobie, kto dziś domaga się wdzięczności od nas na Zachodzie, pierwszą osobą, która przychodzi mi na myśl, nie jest brytyjski minister Ben Wallace, który powiedział Zelenskiemu, że może wypadałoby mu podziękować, ale holenderski pisarz Arnon Grunberg, który zapytał mnie na Europejskim Forum Kultury w Amsterdamie miesiąc wcześniej, dlaczego w mojej książce nie ma podziękowań dla Zachodu za wsparcie. Bardzo łatwo było mi odpowiedzieć na to pytanie: powiedziałam, że po pierwsze, moja książka została ukończona latem, oddana do tłumaczenia w czerwcu 2022 roku, a wtedy nikt nie dał nam ciężkiej broni i czekali, czy przetrwamy! Teraz, ponad rok później nad Kijowem jest obrona powietrzna, ale poprosiłam o to 8 marca 2022 r., ostrzegając o cenie krwi za wahanie, a słowa te zostały wyemitowane we wszystkich głównych kanałach medialnych na Ziemi. Wtedy Grunberg zakłopotany podziękował mi za odpowiedź i nie doszło do "po drugie", a szkoda, bo przypomniałabym mu o wielu innych rzeczach, w tym o Memorandum Budapesztańskim
A po Strasburgu występowałam w Niemczech, w monachijskim Literaturhaus, i pamiętam to bardzo dobrze, bo wiceprezydentka miasta dała mi nowy laptop, żebym mogła pisać.
Tak więc książka zaczęła się jako opowieść o pisarce, która straciła laptopa i nie wiedziała, kiedy będzie mogła uzyskać do niego dostęp, ponieważ w tamtym czasie dość trudno było odzyskać dane z chmury w Kijowie.
Po Monachium przyjechałam do Warszawy i wtedy się spotkałyśmy.
SO: Nie była Pani w Warszawie cały czas, ale podczas tej najdłuższej podróży wracała tu Pani niemal jak do domu.
OZ: Rozmawiałyśmy wtedy przez telefon. Skarżyłam się, że w przeciwieństwie do Pani nie przeżyłam pierwszego ostrzału i że wolałabym być teraz w domu. Na pierwszych stronach książki szczegółowo opisuję swoje pakowanie i przygotowania rankiem 23 lutego - jak wyjeżdżałam na trzy dni i pakowałam małą walizkę, którą miałam pod ręką: nie chciałam wyjeżdżać, chciałam, żeby coś się wydarzyło. Ze zdziwieniem zadaję sobie pytanie: co to za niezdrowa reakcja? Pandemia się skończyła i wygląda na to, że życie książkowe, rynek książki, wyjazdy zagraniczne, prezentacje i tak dalej odżywają. Dlaczego tak bardzo nie chce mi się jechać?
To stan, w którym wewnętrznie "trzymasz się stołu" i czekasz, aż coś się wydarzy, aż ktoś zadzwoni, aż ktoś coś powie... Co się stanie? Po prostu idź, po prostu idź, taksówka jest tutaj. Zmuszasz siebie: po prostu idź.
I pamiętam, że kiedy zaczęłam narzekać, że ominęło mnie pierwsze bombardowanie, że nie byłam, używając patetycznego wyrażenia, "z moimi ludźmi", powiedziała Pani trochę ze złością, że takie doświadczenie absolutnie nie jest wzbogacające.
"To czysta fizjologia, fizjologiczny strach, który nie daje nic, jeśli chodzi o wartość egzystencjalną. Niczego z tego Pani nie odkryje, ani jednej iskierki wiedzy o ludzkiej naturze, rozumie Pani?" - tak to Pani ujęła, nawet nieco zirytowana. To jest, wie Pani, prawie dyskurs z Warłama Szałamowa: "obóz niczego cię nie uczy".
Być może najlepszym sposobem na opisanie tego są wspomnienia Jurija Szewelowa o bombardowaniu w Niemczech, nie pamiętam, w którym mieście. Napisał, że jak zaczęło się bombardowanie, zostawił swoją starą matkę i uciekł. Pamiętał to całe życie i całe życie się tego wstydził. Jest to przejście z poziomu ludzkiego do czysto fizjologicznej funkcjonalności i jest to upokarzające. Kiedy z nieba spadają bomby, można albo "zamienić się w słup soli", albo "uciekać" - dwa rodzaje reakcji. Czego można się z tego nauczyć? Prawdopodobnie miała Pani wtedy rację. Ale dopiero później byłam w stanie to sformułować - że ci, którzy wyjechali, mają poczucie winy wobec tych, którzy zostali. A ci, którzy zostali - wobec tych, którzy walczą. Ci, którzy walczą - wobec tych, którzy są w szpitalu. Ci, którzy są w szpitalu - wobec tych, którzy zginęli. Istnieje cały ciąg tej winy, absolutnie nieuniknionej, która jest zaszyta w całym naszym społeczeństwie. Ktoś miał więcej szczęścia, ktoś mniej, jak zawsze przy wszystkich perypetiach życiowych - to uczucie bardzo różnie przekłada się na ludzkie doświadczenie i naszą zbiorową traumę.
Mogłam przyjechać do Ukrainy dopiero latem 2022 roku, kiedy przekazałam wydawcy "Najdłuższą podróż". To była tak krótka wizyta między przekazaniem rękopisu a tą szaloną, nieprzerwaną podróżą po Europie, kiedy prawie co drugi dzień jesteś w innym kraju, innym mieście, na innym lotnisku. Lato 2022 roku zostało zapamiętane: wszyscy w Ukrainie mówią o wojnie. Znalazłam się w pozornie spokojnym Lwowie, a godzina policyjna trwała jeszcze do jedenastej w nocy i pamiętam, jak spieszyliśmy się, aby zdążyć, jak pięć minut przed jedenastą samochody pędziły po asfalcie z szalonym, przerażającym szelestem - wciąż pamiętam ten dźwięk, ulicę i gnające po niej samochody, wie Pani, pięć minut przed jedenastą. I żegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, bo siedzieliśmy tam, dopiero co się rozgrzaliśmy, dopiero co opróżniliśmy jedną butelkę wina, rozmawialiśmy, wspominaliśmy, gdzie byliśmy tamtej wiosny, co robiliśmy, a o wpół do jedenastej po prostu łapaliśmy taksówki i odjeżdżaliśmy... To było takie gwałtowne zaprzestanie komunikacji, wie Pani, wrogowie "ukradli nam wieczory", jak gorzko żartowaliśmy. A kiedy wracasz sześć miesięcy później, wszystko jest uderzająco inne. Nikt już nie mówi o wojnie - wydaje się, że "weszła pod skórę", nikt w ogóle nie pamięta zimy "blackoutu", rozmawiają o jakichś praktycznych sprawach. Życie jak życie, toczy się jak zwykle. Kiedy zaczynasz podsłuchiwać rozmowy ludzi przez telefon, dyskutują o życiu żołnierzy: "Wysłałam coś do naszych chłopaków, coś zebrałam". To jest wojna, która stała się częścią codziennego życia, osadzona w ciele ludzi.
Moja międzynarodowa agentka mieszka w Warszawie, więc kiedy podróżuję, mam "bazę", w której mogę się zatrzymać w drodze z samolotu do samolotu. Nie muszę więc stać na granicy godzinami co tydzień. Oczywiście lepiej jest zostać w domu dłużej. Jest taki socjologiczny termin zwany "obserwator uczestniczący": kiedy wchodzisz i wychodzisz, wychodzisz, i zostajesz dłużej. Taka pozycja ma swoje zalety, coś w rodzaju trójwymiarowej optyki wojny. Ale jeśli chodzi o uczucia wobec tych, którzy żyją na okupowanym terytorium, jest to temat, który po prostu odkładam na bok jako psychologicznie nie do zniesienia.
Każdy z nas zna swoje zasoby, wie, ile jest w stanie wytrzymać, ile bólu znieść. Wyobrażenie sobie tego, co dzieje się na terytoriach okupowanych, jest dla mnie fizycznie bolesne.
Cała ta praca jest jeszcze przed całym krajem. Długo będziemy musieli walczyć z tą traumą. Ale już teraz potrzebujemy ludzi takich jak Vika Amelina, którzy będą nad tym pracować, jeździć na wyzwolone terytoria, nagrywać wywiady, słuchać świadków... [Pisarka Victoria Amelina została ranna podczas rosyjskiego ostrzału Kramatorska 27 czerwca 2023 r., zmarła 1 lipca 2023 r. - red.]
Zaakceptowałam własną historię, która określiła moją rolę i miejsce w tej wojnie, z elementem fatalizmu: okazało się, że przemawianie w imieniu swojego kraju do obcokrajowców, którzy mają cały pakiet stereotypów i uprzedzeń na temat twojego kraju, jest mniej więcej tym, co trenowałam od lat 90-tych, kiedy byłam młodą dziewczyną uczącą kultury i cywilizacji ukraińskiej amerykańskich studentów niewiele młodszych ode mnie. A potem, jako autorka, która była tłumaczona w wielu krajach, również musiałam zwalczać pewne stereotypy za pośrednictwem moich przemówień i wywiadów...
Wcześniej był to efekt uboczny mojej kariery literackiej, ale teraz stał się moim głównym zawodem. Pracujesz jako głos kraju, który jest również głosem tych wszystkich milionów kobiet, a przynajmniej setek tysięcy, które wyjechały. Nie będę mówić o nich wszystkich, ponieważ są to bardzo różni ludzie. Wśród nich jest jednak ogromna liczba pedagogów, menedżerów sztuki, wysoko wykwalifikowanych naukowców, którzy wyjechali na stypendia, do pracy na zachodnich uniwersytetach, w bibliotekach itp. Przy okazji prawie każdego spotkania ze mną w Europie spotykam Ukraińców, którzy przyjeżdżają i chcą podzielić się swoim doświadczeniem. Ci ludzie pracują jako wolontariusze informacyjni dla Ukrainy, rekompensując to, czego nie zrobiło państwo ukraińskie, decydując, jak mówić o Ukrainie, z jakimi narracjami się zmierzyć i jak im przeciwdziałać.
Ci wolontariusze informacyjni noszą na swoich barkach ogromny ciężar. Oznacza to, że istnieją pewne publiczne stowarzyszenia i organizacje, które są bardzo aktywne i działają dobrze. Wiem, że w Niemczech są wspaniałe młode kobiety, bardzo skuteczne i bardzo widoczne w lokalnej przestrzeni informacyjnej. Ukraińskie kobiety w ogóle przełamały europejskie stereotypy dotyczące wizerunku uchodźców - kosztem prywatnych inicjatyw, a nie kosztem polityki państwa. Niestety, nie ma tu ukraińskiej polityki państwowej. W tym czasie Ministerstwo Kultury nawet nie zadało sobie trudu, aby sporządzić skonsolidowaną listę tych ukraińskich artystów, naukowców, pisarzy, którzy zginęli - każdy wolontariusz informacyjny pamięta o swoich. To dobry przykład różnicy między wolontariatem a polityką państwa. Są pewne rzeczy, w których państwo i jego instytucje nie mogą być zastąpione nawet przez setki tysięcy superprofesjonalistów. W Internecie nie można znaleźć wszystkich naszych zmarłych postaci kultury, począwszy od Ołeksandra Kysliuka, tłumacza literatury greckiej i łacińskiej, który został zastrzelony w Irpinie [Rosjanie zastrzelili Kysliuka 5 marca 2022 r. - red]. A to dużo, biorąc pod uwagę tych, którzy zginęli na froncie. Od czasu do czasu można przeczytać coś takiego w wiadomościach: aktorzy, tancerze, muzycy i tak dalej, ale nie ma jednej skonsolidowanej listy tego naszego nowego "rozstrzelanego odrodzenia". I to jest bolesne pytanie. Istnieje granica, limit. Znamy tę granicę w dziedzinie kultury: małe formy można tworzyć "samodzielnie", ale nie ma kultury na dużą skalę bez wsparcia państwa. Nie da się zrobić filmu bez wsparcia państwa. Wydawanie książek również nie działa bez wsparcia państwa. Żeby były masowe nakłady, musi istnieć ochrona państwa; jest to część gospodarki. Mogą istnieć małe wydawnictwa niszowe, ale nie ma 100 000 egzemplarzy książki bez wsparcia państwa.
Nauczyliśmy się rzeczy, które powinniśmy byli przeczytać w podręcznikach jeszcze w latach 90-tych: co możemy zrobić sami i dlaczego potrzebujemy państwa, dlaczego musimy płacić mu podatki. Musi być armia - to jasne dla wszystkich, i do tego potrzebujemy państwa. Ale fakt, że polityka kulturalna i reprezentowanie kraju za granicą są częścią tej samej wojny, bezpośrednio związanej z tym, czy dostaniemy broń, czy nie, to już nie arytmetyka, to algebra państwowości, a tego jeszcze nie potrafimy. Dopiero teraz zaczynamy uczyć się algebry.
Pod koniec zeszłego roku włączyłam funkcję lokalizacji w moim telefonie, a sztuczna inteligencja pokazała mi idiotyczne powitanie: "Gratulacje, Oksana! Odwiedziłaś w tym roku 21 krajów i 93 miasta". Odkrzyknęłam jej wściekle (to bardzo zabawne, gdy dorosły kłóci się ze sztuczną inteligencją): "Ty idiotko, kto ci powiedział, że chciałam tego!".
To imponujące: 21 krajów i 93 miasta w ciągu jednego roku, a w tym roku doszło więcej. Jednak kiedy zaczęłam liczyć sama, z pamięci, załamałam się na 17 albo 18 miejscu.
A teraz znowu ciągną mnie na kolejne spotkania. Niektóre z nich są nieuniknione - kiedy tłumaczą twoją książkę, musisz ją promować. Na przykład w Rydze ukazują się dwie książki naraz, więc w tym roku znów będę świętować urodziny w drodze, tym razem na Łotwie, bo tam ukazują się "Najdłuższa podróż" i "Planeta Piołun". Krótko mówiąc, nie da się nie pojechać, to ważne. Ważne są kraje bałtyckie, nasi bliscy sąsiedzi, z którymi musimy wspólnie budować ten europejski mur. I budowanie tej solidarności jest ważne.
SO: Czy doświadczyła Pani już "wspaniałego" uczucia bombardowania? Czy odczuła je Pani?
OZ: Akurat byłam we Lwowie 6 lipca, kiedy miasto ostrzelano. I tak, obudziło mnie coś, co wstrząsnęło naszym domem. To po prostu wybija ze snu jak korek z butelki szampana. Ale źle zlokalizowałem niebezpieczeństwo, ponieważ niedaleko nas znajduje się fabryka czołgów, która również została wcześniej trafiona przez Rosjan, więc pomyślałam, że to na terenie fabryki czołgów, przewróciłam się na drugi bok i wróciłam do snu. Jest w tym element fatalizmu, ale nic na to nie poradzisz.
Nie byłam w Charkowie, nie byłam w Zaporożu ani w Chersoniu, bliżej linii frontu, gdzie ostrzały są regularne i gdzie można naprawdę dziękować losowi każdego ranka, że żyjesz i masz się dobrze. Ale być może możemy też nauczyć się filozoficznego podejścia do tego, jak kiedyś nauczał kościół: memento mori, bo nie znamy dnia ani godziny.
Naszym problemem jest to, że w naszej świeckiej epoce przywykliśmy żyć tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Jakby ktoś zagwarantował nam życie wieczne, podczas gdy w rzeczywistości powinniśmy żyć ze świadomością, że życie jest krótkie i nie możemy go zmarnować.
SO: Słyszałam od wielu osób, które podróżują tam i z powrotem, że kiedy jest się w Ukrainie, o wiele łatwiej jest to wszystko zrozumieć i praktycznie nie ma strachu, ale za granicą wygląda to o wiele bardziej przerażająco
OZ: To jest kwestia dzisiejszej kultury informacyjnej. Kiedy informacje o ostrzałach, zgonach, ofiarach, zniszczonych domach i innych katastrofach są prezentowane bez przerwy, wydaje się, że w kraju nie dzieje się nic innego. Są wyjątki, coś takiego jak zrobił "The Guardian", choć nie wymyślili tego sami - zmieniają korespondentów w Ukrainie co dwa tygodnie, a nasz tłumacz zasugerował im: dlaczego nie przyślecie dla odmiany dziennikarza od kultury?
To naprawdę odświeża optykę ustawienia materiału. Taki człowiek przychodzi do opery, grana jest uwertura - i nagle syrena, alarm, wszyscy zbiegają do schronu przeciwbombowego. W schronie jest bar, więc świetnie się tam bawią. Po około pół godzinie wracają i wznawiają partyturę niemal od tego samego momentu, w którym została przerwana. I gdyby nie ten epizod, a nawet gdyby nie duża liczba żołnierzy w lożach opery, nawet nie wiedziałaby Pani, że w Ukrainie jest wojna: przedstawienie jak przedstawienie, opera jak opera. Takie historie zmieniają trochę wizję naszej wojny. Widać, że kraj żyje, a czytelnika nie mniej niż rosyjski ostrzał interesuje, że w Ukrainie pociągi jeżdżą bez opóźnień, że kolej działa lepiej niż gdzieś w spokojnej Polsce, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. To znaczy, że Ukraińcy, paradoksalnie, zdołali w ciągu 30 lat niepodległości zbudować naprawdę skuteczne państwo - i to widzi nowy człowiek, który przybywa relacjonować wojnę. To świadomość, że to nie tylko ruiny, nie totalna katastrofa, nie kraj trzeciego świata bombardowany przez potężnego agresywnego sąsiada, ale cywilizowany europejski kraj, który radzi sobie nawet w takich warunkach - i nie ma poczucia strachu czy paniki. Bo tak naprawdę nie ma: rozlega się syrena, a ludzie patrzą na swoje telefony, aby zobaczyć, gdzie wystartowała, jak blisko jest. To także sposób reprezentowania, portretowania kraju w stanie wojny: taki, w którym kraj, choć jest ofiarą agresji, nie traci swojej podmiotowości.
Gdy nowy dziennikarz przybywa do Ukrainy, jest zaskoczony: działa opera, ludzie pracują, pociągi jeżdżą punktualnie, znacznie lepiej niż w spokojnej Polsce, Niemczech, czy Wielkiej Brytanii. Ukraina jest ofiarą agresji…
Mam trzy siostry. Ja jestem czwartą, to znaczy drugą, ale środkową. Jest tak, bo moje młodsze siostry są bliźniaczkami. - Nasz ojciec zawsze był i jest feministą. Patrzy z góry na ludzi, którzy próbują mu współczuć, że nie ma syna i mówi, że zawsze marzył tylko o córkach. Dobrze pamiętam dzień narodzin moich młodszych sióstr. W erze bez ultrasonografów i telefonów komórkowych tata przybiegł do domu, krzycząc radośnie: - Urodziłem! Zapytaliśmy go spokojnie: - Kogo dokładnie? - Tata wykrzyknął: - Sami zgadnijcie! Dziadek odpowiedział cicho, z nadzieją: - Chłopca? Nie! - krzyknął radośnie tata. - Dziewczynkę - spróbowałam zgadnąć ja, ośmioletnia. - Nie! - tata przerwał triumfalnie. - Dwie dziewczynki!
Bycie środkową siostrą to raczej niewdzięczna praca: musisz trzymać się z dala od starszej siostry i pomagać młodszym. Jesteś wieczną ofiarą pedagogicznego eksperymentu w wychowywaniu perfekcjonistów (no bo na kim innym można eksperymentować? O najstarszej jeszcze nie pomyśleli, a na młodszych nie chcieli próbować). I podczas gdy twoje siostry zwierzały ci się ze swoich zauroczeń (najstarsza), kradły twoje ubrania i kosmetyki (młodsze), ty zajmowałaś się zawodowo łyżwiarstwem figurowym, szachami i uczyłaś się lepiej niż ktokolwiek inny (bo obiecali kupić psa, ale nigdy tego nie zrobili). I nagle... wszyscy dorośli.
Nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa i podbijać stolicy. Byliśmy tu szczęśliwi. 38 uniwersytetów do wyboru. Duża rodzina. Dżentelmeńska umowa z rodzicami: studiujesz - my cię wspieramy
A dlaczego nie studiować w dużym, tętniącym życiem mieście z trzema liniami metra, ze studentami z całej Ukrainy i świata
Nie musiałem nawet mieszkać w akademiku. Beztroska studencka egzystencja płynnie przeszła w dorosłość. Wszyscy zdobyliśmy wyższe wykształcenie, wyszliśmy za mąż (ja nawet dwa razy) i mieliśmy dzieci. Moje trzy siostry są przede wszystkim matkami i żonami. Ja jestem reżyserką i dyrektorką Teatru Arabeska w Charkowie. Wszyscy wiedliśmy szczęśliwe, satysfakcjonujące życie. Dużo podróżowaliśmy, ale nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa.
Moje osobiste piekło rozpoczęło się 11 października 2021 roku, kiedy mój mąż, Mychajło Barbara, zmarł niespodziewanie, bez długiej choroby, w wieku 49 lat, w naszym domu. Właśnie przygotowywaliśmy jego rocznicową trasę koncertową. Daty jego występów w Kijowie, Lwowie i innych miastach zostały ustalone. Miśko nie dożył swoich 50. urodzin - zabrakło miesiąca i trzech dni. Stało się to tak nagle, że wciąż nie mogę w to uwierzyć. Moje siostry były ze mną. Ludzie we Lwowie uważają, że Miśko należał przede wszystkim do swojego rodzinnego miasta, ale on chciał być pochowany w Charkowie. Nawet nie wiem dlaczego, ale rozmawialiśmy o tym dawno temu. Dla mnie to kolejny powód, dla którego nie chcę opuszczać Charkowa: groby mojej rodziny są tutaj.
W nocy z 31 grudnia na 1 stycznia 2022 roku moje siostry przyniosły mi szampana ze słowami: "Najgorsze w Twoim życiu już się wydarzyło w minionym roku". 17 lutego udało nam się zorganizować w Kijowie koncert poświęcony pamięci Miśki Barbary. Najlepsi ukraińscy wykonawcy zebrali się w Domu Nagrań. Był to ostatni duży koncert w Kijowie przed 24 lutego. W powietrzu czuć było niepokój, niepewność, ale także poczucie wspólnoty, zrozumienie, że musimy być razem. Po koncercie podszedł do mnie przyjaciel i poseł, i powiedział, że po 20 lutego wszystko może się skończyć. Posłuchałam i wróciłam do Charkowa. Zebrałyśmy się z siostrami na rodzinną naradę. Od 2014 roku pełne niepokoju pakowałyśmy walizki na wszelki wypadek, w razie nagłej potrzeby wyjazdu - Charków leży zbyt blisko granicy z szalonym sąsiadem. Poprosiłam moje siostry, aby upewniły się, że zbiorniki w ich samochodach są zawsze pełne i że wszyscy są przygotowani na wszystko. W rzeczywistości nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa.
24 lutego obudziliśmy się, gdy wszystko się zaczęło. Każdy w swoim mieszkaniu w Charkowie. Nie wiem, co nas obudziło - pierwsi przybysze czy intuicja. Internet krzyczał: "Zaczęło się!". Poszłam pod prysznic zaspana. I słusznie, bo potem byłam zbyt przerażona, by wziąć kąpiel. Siostry bliźniaczki z dziećmi i psami przeniosły się do piwnicy, skąd nie wychodziły przez tydzień. A raczej dzieci nie wychodziły. Siostry wybiegały coś ugotować i wyprowadzić psy. Moi rodzice odmówili zejścia do schroniska. Ja też zostałam w domu. Spałam na korytarzu w ubraniu. Telefon dzwonił bez przerwy. Dzwonili zagraniczni przyjaciele i dziennikarze. Pytali: Gdzie jestem i co u mnie? Odpowiadałem: "W domu, w Charkowie. Nie chcę nigdzie jechać".
Po pierwszym tygodniu bombardowania aktor w moim teatrze, przyjaciel i wolontariusz, przyniósł mi jajka, chleb i mleko. Zatrzymał samochód przed moimi drzwiami i poprosił, abym szybko wszystko odebrała, aby mógł pojechać dalej i dostarczyć pomoc innym. Chciałam wyjść z domu, ale poczułam, że nie potrafię tego zrobić. Opanował mnie jakiś zwierzęcy strach, którego nie da się porównać z niczym innym. Nie dało się go przezwyciężyć.
Następnego dnia wprost na naszą ulicę spadły bomby
Wrzuciliśmy dzieci i psy moich sióstr bliźniaczek oraz naszych rodziców do samochodów, i odjechaliśmy. Wszyscy mieszkaliśmy na tej samej ulicy. I nikt z nas nie chciał opuszczać Charkowa.
Nasza najstarsza siostra, która wraz z mężem i synami wybudowała dom w pobliżu lotniska, kilka dni później wyjechała do centralnej Ukrainy, gdzie mieszka siostra jej męża. Pojechaliśmy na tydzień do Lwowa, do rodziny mojego męża. Korki, punkty kontrolne, godziny policyjne. Spędziliśmy noc z przyjaciółmi, przyjaciółmi przyjaciół i zupełnie obcymi ludźmi. Karmili nas, przytulali, obiecywali, że wszystko będzie dobrze. Do Lwowa pojechaliśmy trzema samochodami. Sześcioro dorosłych, troje dzieci, dwa psy. Podczas tej podróży byłam najstarszą siostrą.
Przez cały ten czas odbierałem telefony od przyjaciół, kolegów i dziennikarzy z zagranicy. Zadzwonił Andrzej Seweryn, światowej sławy aktor i dyrektor Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie. Poznaliśmy się w 2014 roku w Charkowie. Seweryn przyjechał na kijowski Majdan, ale chciał też odwiedzić wschodnią Ukrainę. Ówczesna dyrektor Instytutu Polskiego w Kijowie, Ewa Figel, przyprowadziła go do nas. W Charkowie byli już uchodźcy z obwodów donieckiego i ługańskiego oraz z Krymu. Do Charkowa przywieziono pierwszych rannych z linii frontu. Były też pierwsze ataki terrorystyczne, ale obyło się bez ofiar. Andrzej Seweryn przyjechał do takiego miasta i zapytał, co może zrobić. Mój mąż, Miśko Barbara, odpowiedział:"Pokaż swój monodram "Shakespeare Forever" na naszych "Arabeskach" dla uchodźców i żołnierzy". W odpowiedzi usłyszeliśmy: = W jakim języku mam zagrać? Po polsku? Po angielsku? Po francusku? Nalegaliśmy na polski, ale wyjaśniliśmy, że jest dla nas bardzo ważne, aby od czasu do czasu wystawiać Szekspira po ukraińsku, ponieważ było to zabronione w Imperium Rosyjskim. Kilka tygodni później Andrzej Seweryn wrócił do Charkowa z zespołem Teatru Polskiego. Mieliśmy tylko jedną próbę, ale stał się cud. To już nie był spektakl jednoosobowy. Seweryn i Barbara zagrali razem. Seweryn po polsku, ale czasem jego głos zastępował Miśka i wtedy Szekspir brzmiał po ukraińsku. To był niezwykły spektakl. Trzysta osób zapakowanych do sali na sto osób. Kiedy na koniec aktor wyszedł do oklasków, myślałem, że teatr pęknie, gdy krzyknął: "Chwała Ukrainie!". A potem powiedział, że przeczyta wiersz po polsku, ale żeby wszyscy go zrozumieli. I przeczytał "Testament" Szewczenki. Płakaliśmy wszyscy: aktorzy, publiczność, technicy, wojskowi, uchodźcy, wolontariusze.
Telefon od Seweryna
Do Warszawy przyjechałyśmy z moją najmłodszą siostrą i dwójką jej dzieci oraz psem. Nigdy w życiu nie przekroczyłem ukraińsko-polskiej granicy tak szybko. W teatrze zastaliśmy pościelone łóżka w przestronnym pokoju gościnnym, wspaniały widok na Wisłę i ogromną torbę zabawek. Odetchnęliśmy i zasnęliśmy. Kiedy się obudziliśmy, pracownicy teatru dosłownie zasypali nas jedzeniem, ubraniami, kosmetykami - wszystkim, czego mogą potrzebować uchodźcy z jedną małą walizką, dwójką dzieci i psem. Później poprosiliśmy Andrzeja Seweryna, aby wytłumaczył pracownikom teatru, aby nie przynosili nam pomocy - nie możemy tyle jeść i nie potrzebujemy tylu rzeczy! Dyrektor Seweryn odpowiedział, że teatr zatrudnia ponad sto osób i wszyscy chcą pomagać, więc musimy jeść.
Potem udało nam się zabrać do Polski naszą drugą siostrę bliźniaczkę z córką i psem, a także naszych rodziców. Nie mieszkaliśmy już na tej samej ulicy, ale przynajmniej w tym samym mieście.
Siostry zajmowały się dziećmi, tak jak w domu: polska szkoła, odrabianie lekcji po polsku, kluby sportowe. Emerytowani rodzice uwielbiają warszawskie parki, komunikację miejską, ukraińskie kasjerki w Biedronce i ciągle pytają: "Kiedy wracamy do Charkowa?". Ja pracuję jako reżyserka teatralna.
Przez pierwsze kilka miesięcy po 24 lutego kraińscy artyści nie mogli tworzyć, nie mogli nawet czytać. Ja jednak musiałam pracować. Andrzej Seweryn dał mi książkę Oksany Zabużko "Planeta Piołun". Miałam przygotować czytania performatywne z dziesięcioma polskimi aktorami. Wybrałam dwa eseje, których nie ma w ukraińskim wydaniu książki: "Ukraina własnym głosem" i "Deportowani. Kod"
Na pierwszą próbę przyniosłam swoją walizkę zapakowaną "na wszelki wypadek", której nie byłam w stanie rozpakować w bezpiecznej Warszawie. Pokazałem aktorom jej zawartość i poprosiłem, aby zebrali, i przynieśli na następną próbę swoje walizki.
Teoretycznie aktorzy mogli się zbuntować - teatr ma zapewnić rekwizyty, ale tak się nie stało. Wszyscy zrobili to, o co prosiłam.
Na scenie zbudowaliśmy schron przeciwbombowy, a polscy aktorzy czytali z telefonów teksty Oksany Zabużko jakby czekali na alarm. Moi rodzice i siostry płakali przez cały spektakl. Oksana Zabużko też.
W zawód reżysera wpisany jest obowiązek oglądania cudzych spektakli, pracy kolegów w innych teatrach. Było to równie trudne, jak rozpoczęcie czytania książek. Jak na ironię, pierwszą sztuką, którą zobaczyłem w Warszawie w 2022 roku jako widz-uchodźca, były "Trzy siostry" Antoniego Czechowa w TR Warszawa. Wiedziałem, że gra w nim Oksana Czerkaszyna z Charkowa, że autorzy sztuki dokonali zmian w tekście po 24 lutego i pozwolili ukraińskiej aktorce improwizować.
Premiera "Trzech sióstr" odbyła się 20 czerwca 2021 roku. To pierwsze dzieło słynnego belgijskiego reżysera Luca Percevala z polskimi aktorami. Negocjacje dotyczące ewentualnej produkcji w Warszawie i wyboru materiału trwały długo.
Roman Pawłowski, dramaturg TR Warszawa, zapytał Persevala, dlaczego nigdy nie wystawił sztuki Czechowa. Reżyser odpowiedział, że denerwuje go irytujący, powtarzający się motyw przewodni: "Do Moskwy! Za Moskwę! Do Moskwy!" Perceval nie mógł zrozumieć: "Kto chce teraz jechać do Moskwy? Co tam jest do roboty?" W swojej inscenizacji całkowicie pozbył się lokalnej specyfiki i znacznie zredukował tekst Czechowa. Niemniej jednak, "Do Moskwy! Do Moskwy! Do Moskwy!", które jest sensem życia trzech sióstr, zostawił.
Opis sztuki na stronie teatru brzmi następująco: "Trzy siostry tęskniące za dawnym życiem w wielkim mieście. Trzy stare kobiety próbujące zatrzymać czas. Trzy kobiety wygnane z raju dzieciństwa. Czas i wojna odebrały im wszystko. Żadne linie lotnicze nie latają do świata, który utraciły. Jedynym sposobem, aby się tam dostać, jest podróż na pokładzie własnej zawodnej pamięci"
Luc Perceval uczynił trzy siostry starszymi (najstarsza siostra Czechowa ma mniej niż trzydzieści lat) i przeniósł akcję do Europy. Z opisu sztuki: "Temat poślizgu, charakterystyczny dla dramatu Czechowa, nigdy nie był tak aktualny jak dziś, gdy stary porządek świata upada, a nowy jeszcze się nie wyłonił. Pandemia dodała kolejny aspekt do problemu starzenia się i śmierci: izolację osób starszych. Siostry Prozorow pozostają na wraku czasu, zamknięte na wyspie pamięci. Żyją przeszłością, nie mogąc skonfrontować się z teraźniejszością. Czego boją się i za czym tęsknią bohaterowie? Czego my się boimy i za czym tęsknimy?"
Moje siostry i ja dobrze wiemy, czego się boimy i za czym tęsknimy
To proste pytania dla pochodzącej z Charkowa aktorki Oksany Czerkaszyny, która gra Nataszę, żonę brata sióstr Czechow. W sztuce jest obca wyrafinowanym moskiewskim damom, zbyt pragmatyczna, przyziemna i pozbawiona smaku. Należy do ich rodziny tylko formalnie. Perceval chciał zaprosić do tej roli aktorkę innej narodowości, ale jego polscy koledzy wyjaśnili mu, że Ukrainka będzie idealna dla jego pomysłu w Warszawie.
Po 24 lutego wszystko się zmieniło. Musieliśmy podjąć decyzję - usunąć wszystkich rosyjskich bohaterów, czy szukać innych rozwiązań. W każdym razie żaden z aktorów nie byłby w stanie powiedzieć "Do Moskwy! Do Moskwy! Do Moskwy!", zwłaszcza że ich partnerką jest Ukrainka. Rodzice Oksany Czerkaszyny pozostali w bombardowanym Charkowie. W wersji belgijskiego reżysera akcja rozgrywa się w Europie, a trzy siostry to starsze kobiety, które marzą o szczęśliwym dzieciństwie, które było gdzieś daleko i dawno temu. Dlatego Moskwę zastąpił Kijów, a ukraińska aktorka zwraca się do Europejczyków z pytaniem, jakie jest jej miejsce w wielkiej europejskiej rodzinie? Ten gest twórców sztuki może wydawać się nieco naiwny, ale był szybką reakcją na nową rzeczywistość. To znacznie więcej niż nic.
Po spektaklu uściskaliśmy Oksanę Czerkaszynę i razem udaliśmy się do naszego gościnnego mieszkania w Teatrze Polskim. Oksana była w Warszawie od kilku lat i planowała wrócić do Ukrainy w styczniu. Teraz rozmawialiśmy o tym, jak zabierze swoich rodziców do Polski. Długo rozmawialiśmy. W szczególności o Charkowie, którego nikt nie chciał opuszczać.
W rzeczywistości sztuka Czechowa opowiada o "dobrych Rosjanach". Są to wykształceni, zamożni ludzie, którzy znają języki obce. Powtarzają, że muszą pracować, ale tego nie robią, a jeśli już, to nienawidzą tego, co robią. Nienawidzą małego prowincjonalnego miasteczka, w którym mieszkają od wielu lat, ponieważ urodzili się w stolicy. Nie lubią niczego, ani nikogo. Krzyczą na kobietę, która wysyła telegram do krewnych o śmierci syna, tylko dlatego, że nie pamięta adresu. Siostry uważają, że tylko wojskowi zasługują na ich uwagę i szacunek. Ale kiedy żołnierz celowo zabija narzeczonego młodszej siostry w pojedynku, nikt nie potrafi lub nie chce wyjaśnić przyczyny pojedynku. Ciągle cytują Puszkina i Lermontowa. Czechow dobrze znał i kochał Ukrainę, a także doskonale rozumiał, czym Ukraińcy różnią się od Rosjan.
Понад рік я працюю в Польському театрі імені Арнольда Шифмана режисеркою. Усе, що я ставлю, пов’язане з війною
W marcu 2024 roku odbędzie się premiera musicalu opartego na tekście Serhija Żadana. Sztuka nosi tytuł "Charków-Charków".
W czerwcu 2022 roku nasza najstarsza siostra wróciła do Charkowa. Do swojego domu w pobliżu lotniska. Ma tam ogród i ogród warzywny, bez których nie może żyć. Ma własną piwnicę dla gości. Urodziła się i wychowała w centrum metropolii, a teraz ma kury.
Starsza bliźniaczka i jej córka również wróciły na Ukrainę. Mieszkają między Charkowem a Kijowem. Nie mają własnej piwnicy, ale jej mąż ma pracę
Młodsza bliźniaczka i jej dwoje dzieci zostały zabrane do Niemiec przez jej męża. Jest osobą z niepełnosprawnością i pierwsze miesiące spędził przewożąc dzieci, i żony swoich przyjaciół za granicę. Teraz ma pracę i dom na granicy z Francją. Dzieci poszły do niemieckiej szkoły i mówią: "W końcu zrozumieliśmy, co mówił nam dziadek. Nigdy wcześniej nie chcieliśmy go słuchać. Ale opowiedział nam, jak został ewakuowany podczas II wojny światowej i poszedł do gruzińskiej, a potem litewskiej szkoły. Musiał nauczyć się tych języków".
Mój ojciec urodził się w 1936 roku i jest to jego druga ewakuacja. W Warszawie czasami chodzi na dworzec i szuka pociągu do Charkowa
P.S. Nasz tata ma czterech wnuków, dwie wnuczki i prawnuka. Może to zabrzmi dziwnie, ale oni wszyscy chcą mieszkać w Charkowie
Nie chcieliśmy nigdy wyjeżdżać, choć zawsze mieliśmy spakowane walizki - w końcu tuż obok nas szalony sąsiad, Rosja. Teraz w Warszawie mój ojciec czasem chodzi na dworzec i szuka pociągu do Charkowa - pisze wybitna ukrai
Skontaktuj się z redakcją
Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.