Dziś ukraińsko-izraelska misja humanitarna FRIDA zrzesza ponad 1000 lekarzy – ochotników. Oksana Łazorenko, otolaryngolożka i laryngolożka dziecięca, członkini tej organizacji, opowiedziała o podróżach, historiach pacjentów i wyzwaniach podczas misji FRIDA.
Oksana Szczyrba: Jak doszło do powstania waszej misji?
Oksana Łazorenko: Wszystko zaczęło się od inwazji. Izraelczycy Roman Goldman i Mark Newiazki skrzyknęli 980 lekarzy z Ukrainy. Zdali sobie sprawę, że w naszym kraju dzieje się coś, co musi zostać powstrzymane. Wpadli na pomysł stworzenia organizacji charytatywnej, która pomagałaby zapewnić cywilom opiekę medyczną, a jeśli to możliwe – także pomoc humanitarną. Roman Goldman pracował wcześniej z lekarzami i miał kontakty wśród wielkich klinik w Izraelu, co oczywiście pomogło w realizacji jego planu. Początkowo lekarzy – ochotników było niewielu, ludzie dołączali do inicjatywy głównie za sprawą poczty pantoflowej. Wiosną 2022 roku zdaliśmy sobie sprawę, że jest duże zapotrzebowanie na taką pomoc. Informacje o organizacji zostały udostępnione na Facebooku, z zaproszeniem do przyłączania się.
Wielka tragedia w kraju zgromadziła profesjonalnych lekarzy i podobnie myślących ludzi, którzy chcieli pomóc
Na początku było nas około trzydziestu osób. Podróżowaliśmy na wschód Ukrainy raz w tygodniu. Lekarze nie przestawali jednak pracować w swoich głównych szpitalach czy klinikach; większość jeździła na wschód w weekendy. Nie było łatwo, ale mieliśmy cel, a ludzie potrzebowali naszej pomocy. Z czasem nasze grono zaczęło rosnąć.
Te wyjazdy dawały nam potężną energię. Kiedy przyjechaliśmy do okupowanego Chersonia, pracowaliśmy w trudnych warunkach, nie było elektryczności ani ogrzewania, więc było bardzo zimno. Tam, gdzie to możliwe, ustawiliśmy generatory, ale ich moc nie była wystarczająca – tak wielu było lekarzy. Pierwszeństwo mieli ginekolodzy, bo ich pacjentki zwykle musiały się rozbierać.
Dziś misja liczy prawie tysiąc osób, w tym około ośmiuset lekarzy. To ratownicy medyczni, psycholodzy, rehabilitanci, farmaceuci itp. FRIDA to potężna organizacja.
Z jakich regionów pochodzą ci lekarze?
Teraz – z całej Ukrainy. Mamy lekarzy ze Lwowa, którzy muszą wyjeżdżać bardzo wcześnie, by dotrzeć we właściwe miejsce (proszę sobie wyobrazić, jak to jest podróżować ze Lwowa na wschód kraju). Są też lekarze z Odessy, Zaporoża, Dniepru, Mikołajowa, Charkowa. Oczywiście najwięcej jest z Kijowa.
A kiedy zaczynaliśmy, było tylko sześcioro.
Teraz jeżdżę mniej więcej raz w miesiącu. A moje serce jest spokojne, ponieważ wszyscy pacjenci otrzymują niezbędną opiekę.
Jak stała się Pani częścią FRIDA?
Był czerwiec 2022 roku, wyjechałam na miesiąc na wakacje do siostry, która mieszkała w Polsce. Odwiedziłam ją z moim dzieckiem. Chciałam jej pomóc stanąć na nogi, a przy okazji samej się zresetować. Byliśmy w Europie przez trzy tygodnie. W mediach społecznościowych natrafiłam na ogłoszenie o spotkaniu lekarzy – i się zapisałam.
Ktoś do mnie zadzwonił i zapytał: „Jedziesz?”.
„Tak, jadę”.
Wtedy zdałam sobie sprawę, że oprócz mojej głównej pracy mam ważną misję: pomagać ludziom. Zrozumiałam, że to jest naprawdę potrzebne. Mój pierwszy wyjazd był tydzień po powrocie z Polski. Do Mukaczewa. Tam był bardzo duży napływ ludzi, pracowaliśmy od dziewiątej rano do szóstej wieczorem. Naszymi pacjentami byli tymczasowi przesiedleńcy.
Przez prawie dwa lata działaliśmy bezpłatnie, pokrywając niezbędne wydatki dzięki wsparciu wolontariuszy, a niektóre rzeczy kupując za własne pieniądze
Teraz ludzie mniej lub bardziej przystosowali się do zmian, ale w tamtym czasie większość z nich była zdezorientowana. Pomoc, której udzieliliśmy, okazała się bardzo potrzebna, ludzie byli nam niezmiernie wdzięczni.
Jakie regiony odwiedzaliście najczęściej?
Często jeździliśmy w okolice Charkowa. Do samego Charkowa nie było potrzeby jeździć, bo lekarze tam byli. Ale w okolicznych wioskach sytuacja była katastrofalna. W tych wyjazdach towarzyszyli nam wojskowi, do wsi wpuszczano nas tylko za ich zgodą.
Ludzie ukrywali się w piwnicach, więc wielu miało grzybicze zapalenie ucha środkowego.
Zabiera Pani ze sobą sprzęt medyczny?
Nie wszystko, ale na przykład aparat USG – tak. W grupie są nrupa ma najwyższej klasy specjaliści, którzy wykonują precyzyjne diagnozy. Na miejscu robimy to, co tylko możemy zrobić. Wykrywamy guzy i wykonujemy biopsje. Nasi ginekolodzy podróżują z kolposkopem, a pediatrzy ze wszystkimi niezbędnymi szczepionkami.
Jakie były główne problemy, z którymi musieliście się mierzyć?
Często pacjenci załamywali się psychicznie. Nie byłam na to przygotowana. Ludzie na przykład bali się, że nie zostaną przyjęci na czas, ale my zawsze traktowaliśmy ich ze zrozumieniem. Nawet jeśli ktoś przychodzi z agresją, nieufnością, lękiem, to trzeba pamiętać, że jest się tu po to, żeby mu pomóc. Było wiele osób z problemami psychosomatycznymi. Zawsze trzeba się uśmiechać i przytulać – i ludzie natychmiast się zmieniają. Jednak proszę mi wierzyć: nie jest łatwo pracować w takim strumieniu agresji. Trudno na nią nie reagować.
Przyjmowałam 21-letnich chłopaków. Mieli szum w uszach i piątą lub szóstą kontuzję. Ale uśmiechali się, mówiąc, że są jeszcze młodzi i że wszystko będzie dobrze.
Bardzo się o nich boję, bo pewnych rzeczy nie da się cofnąć. Dorosłe dziecko patrzy na ciebie, a ty myślisz, że być może następnym razem już się nie uśmiechnie – albo nie wróci już z bitwy
Przepisywaliśmy żołnierzom wszystkie niezbędne terapie. Rozumieliśmy jednak, że na przykład ten snajper wróci do swojej jednostki i nie wiadomo, czy będzie kontrolował leczenie, czy będą jakieś komplikacje. W takich przypadkach zawsze zostawiamy pacjentom nasz numer dyżurnego telefonu.
Nie wszyscy pacjenci są potulni. Kiedyś przyszedł do mnie facet, złapał mnie za rękę i powiedział: „Proszę natychmiast wyciąć mi gruczoły, miałem już trzy ropnie i nie chcę przechodzić przez kolejny”. I zażądał, żebym zrobiła to bez znieczulenia. Jako lekarka zdawałam sobie sprawę, że każda interwencja chirurgiczna może mieć swoje konsekwencje, poza ty nie miałam wszystkich niezbędnych narzędzi. Powiedziałam: „Przyjedź do Kijowa na jeden dzień”. Ale on nie mógł, bo walczy na froncie i nie miał go kto zastąpić.
Dociera Pani do piekielnych miejsc. Nadal ma Pani instynkt samozachowawczy? Odczuwa Pani strach?
Nie mam wewnętrznego strachu. Nie wiem, jak inni ludzie. Zawsze zastanawiałam się, jak mogę to wszystko przetrwać. Ale kiedy ma się cele, nie ma czasu na myślenie o strachu. Przez pierwsze trzy tygodnie prawie w ogóle nie było tam naszych lekarzy – po prostu tam nie dotarli. Aby nie narażać się na niebezpieczeństwo, mieszkałyśmy z córką w szpitalu. Czułam się wtedy bardziej komfortowo i spokojniej. Szpital zawsze był dla mnie swego rodzaju azylem bezpieczeństwa.
Podczas wyjazdów bywało niebezpiecznie?
Były momenty, kiedy było blisko. Raz wracaliśmy z Chersonia i rakieta uderzyła prosto w naszą klinikę. Stało się to, gdy tylko wsiedliśmy do autobusu. Kilka razy było bardzo ciężko w obwodzie charkowskim. Przyjeżdżasz i nie ma nic – nie ma prądu, nie ma wody. Mężczyźni pili, by poradzić sobie ze stresem, a starsi ludzie nie chcieli opuszczać swoich domów. Zwykle pracowaliśmy do późna w zimnie, z generatorem. Kiedy wracaliśmy do domu, była gęsta mgła. Nie mieliśmy kamizelek kuloodpornych, tylko hełmy. I żadnej broni. Nasi kierowcy byli naszymi ochroniarzami.
W każdej chwili mogliśmy zostać zastrzeleni lub wzięci do niewoli. Ale ta świadomość przyszła do nas dopiero w drodze
Wtedy wszyscy podróżowaliśmy w ciszy; to było przerażające. A najgorsze było to, że nie mogliśmy wtedy nic zrobić, by myśleć o czymś innym. Tymczasem kiedy pracuję, to się nie boję. Muszę dobrze wykonywać swoją pracę. Muszę odnieść sukces. Muszę dbać o moich pacjentów.
Tak, było wiele niebezpiecznych, a nawet śmiertelnie niebezpiecznych sytuacji. Ale pomaga nawet to, że lekarze mają osobliwe poczucie humoru. Kiedyś koleżanka poszła do toalety na ulicy. I wtedy w pobliżu coś przeleciało. „O mój Boże, jak ja bym nie chciała tak zginąć! Bo to przecież wstyd umierać w toalecie” – powiedziała.
Na szczęście żaden z naszych lekarzy nie zginął. Możesz być w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Moja przyjaciółka Oksana, która pracowała na oddziale przeszczepu szpiku kostnego, zginęła w Kijowie. Pocisk uderzył w jej samochód w pobliżu Uniwersytetu Szewczenki.
Spłonęła żywcem o 8:30 rano w zwykły dzień powszedni. W Ukrainie nigdzie nie można czuć się bezpiecznie
My, lekarze, już dokonaliśmy wyboru. Nie mamy czasu myśleć o niebezpieczeństwie. Jesteśmy tu, by pomagać.
Ilu osobom pomogła organizacja od początku swojej działalności?
Nie liczyliśmy, ale ponad dziesięciu tysiącom. Na jednym wyjeździe możemy przyjąć jakieś trzysta osób.
Kto organizuje te wyjazdy?
Organizacja takiego wyjazdu to bardzo dużo pracy. Kiedyś mieliśmy kapitanów, którzy zajmowali się tym, gdzie będziesz mieszkał, co będziesz jadł, gdzie będziesz przyjmował pacjentów. Teraz mamy biura, a chłopaki i dziewczyny załatwiają wszystko różnymi kanałami z osobami publicznymi. Bardzo intensywnie współpracowaliśmy z fundacją Piwowarowa w obwodzie charkowskim. Zapewniali dużą pomoc swoim społecznościom i organizowali wyjazdy w teren. Czasami organizowali nam również zakwaterowanie. Teraz wynajmujemy hotele lub apartamenty w stosunkowo bezpiecznych okolicach. Na początku zdarzało się, że spaliśmy w śpiworach. Mieszkaliśmy też w pensjonacie niedaleko Charkowa, w którym mieszkały starsze osoby wywiezione z tego miasta. Warunki były okropne – pleśń, wilgoć, zimno – ale nie chodziło nam o wygodne życie. Najważniejsze było spędzić gdzieś noc i ruszyć dalej. Teraz, gdy jest większe wsparcie, lekarze mają lepsze warunki.
Z jakimi urazami spotykała się Pani najczęściej?
Usuwałam ciała obce z rogówki i ucha. Mam kolekcję koralików w różnych kolorach, często musiałam je wyciągać z uszu dzieci. Były guzy ucha, różne brodawczaki. Co się dało, usuwaliśmy na miejscu.
Które spotkanie z pacjentem najbardziej zapadło Pani w pamięć?
Kiedyś przyjęłam kobietę z 16-letnim chłopcem. Mieszkali w Słowiańsku, nie wyjechali. Chłopak był bardzo przystojny i inteligentny. Matka powiedziała, że nie oddycha normalnie. Zrobili mu już tomografię komputerową, miał cysty w zatokach szczękowych, a jego nos był niedrożny. Potrzebował operacji.
Więc przyjechali do Kijowa. We troje, bo ta kobieta, oprócz 16-latka, ma jeszcze jedno dziecko. Musiałam ich wszystkich gdzieś umieścić, załatwiłam mieszkanie. Ona była rozdarta między dwojgiem dzieci: jednego nie mogła zostawić, bo było małe, a drugie wymagało opieki po operacji. Ale nie prosiła o żadną pomoc. Leki nie były nieodpłatne, trzeba je było kupić we własnym zakresie, a ona nie miała pieniędzy. Mimo to o nic nie poprosiła.
A po operacji po cichu próbuje wsunąć mi pieniądze do kieszeni, by mi podziękować. Dobrze wiem, ile ten tysiąc hrywien dla niej znaczy. Mówię: „Nie, to niepotrzebne” – a ona się obraża, że odmawiam przyjęcia pieniędzy.
Później, podczas naszego kolejnego wyjazdu, kiedy zatrzymaliśmy się w hotelu „Zoria” w Słowiańsku, odwiedziłam tę rodzinę. Wszystkie okna zabite sklejką. Jest zima, wewnątrz też zimno. Na zewnątrz wyją bezpańskie psy, w pobliżu nieustannie uderzają pociski. Dociera do ciebie, jak ciężko jest im żyć, że każdego dnia walczą o przetrwanie. Tak, mogliby wyjechać, ale nikt nie wie, z czym musieliby się mierzyć w innym mieście lub kraju.
Nie można ich osądzać, bo ludzie mają prawo bać się zmian, mogą nie mieć odpowiednich cech osobowości lub na tyle stabilnej psychiki, by przystosować się do nowych warunków. Widząc jednak te straszne warunki, w jakich żyją niektórzy Ukraińcy, człowiek jest przerażony.
Kiedy zimą ta matka w jednej koszuli biegnie za tobą ze słoikiem kompotu w podziękowaniu, przypomina ci to scenę z filmu
Gdy żyje się w komforcie, bardzo trudno zrozumieć tych, którzy ukrywają się w piwnicach. Nie każdy może gdzieś wyjechać i zacząć życie od nowa.
Kiedy pojechaliśmy do Iziumu, powiedziano nam, że znaleziono tam kobietę w bardzo ciężkim stanie. Ważyła 21 kilogramów, ktoś wielokrotnie poranił ją nożem w jej własnym domu domu. Nie przeżyła.
Twarz wojny jest straszna. Zdajesz sobie sprawę, że żołnierze, którzy teraz się do ciebie uśmiechają, jutro mogą umrzeć. Nie rozumiesz, dlaczego dzieci muszą żyć w piwnicach i dlaczego całe wioski pełne starszych ludzi jadą na gidazepamie [lek o działaniu przeciwlękowym i uspokajającym – red.].
Rodzina musi się bardzo o Panią martwić. Czy próbowali przekonać Panią, by nie jeździła na wschód?
Znają mnie, więc wiedzą, że nie ma sensu nic mówić – i tak pojadę. Po prostu mnie wspierają i czekają, aż wrócę. Miałam szczęście. Moi rodzice dobrze mnie wychowali i wpoili ważne wartości. Moja babcia ze strony matki przeżyła Hołodomor. Często mnie instruowała: „Dziecko, kup sobie worek gryki i mąki. I trzymaj je pod łóżkiem”. Zawsze przechowywałam suchary i mąkę. Moja druga babcia, ze strony ojca, przeżyła obóz koncentracyjny. Najwyraźniej wytrzymałość została mi przekazana genetycznie.
Czego dziś potrzebuje FRIDA?
To organizacja wolontariacka, dlatego stale potrzebujemy wsparcia. Na szczęście teraz mamy już wystarczająco wielu lekarzy. Jeździmy na wschód ze sprzętem i lekami, a to wymaga regularnego uzupełniania zasobów. Nie zawsze mamy wystarczająca dużo leków, dlatego będziemy wdzięczni za każdą pomoc, każdą darowiznę.
Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!