Exclusive
20
min

Maryna Koszkina: "Kiedy przechodzisz przez trudne etapy w życiu, nie jest trudno płakać na scenie"

"Kiedy troszczysz się o cały świat, to fajnie, ale najpierw pomóż osobie, która jest obok ciebie" - mówi aktorka Teatru Iwana Franki

Tetiana Litwinowa-Michałonok

Maryna Koszkina w spektaklu "Kasandra" w Teatrze Narodowym im. Iwana Franki. Zdjęcie: Valerina Landar

No items found.

Maryna Koszkina, aktorka teatralna i filmowa, urodziła się w Kreminnej w obwodzie ługańskim. Gra silne postaci i dokładnie taka sama jest w prawdziwym życiu. Dziś Maryna pracuje w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki i dwukrotnie zdobyła nagrodę Złotej Dzygi dla najlepszej aktorki. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę założyła fundację charytatywną Artystyczny Ruch Ukraiński, która pomaga zdolnym dzieciom.

Tatiana Litwinowa-Michalenok: We wrześniu po raz drugi zdobyłaś nagrodę filmową "Złota Dzyga" dla najlepszej aktorki. Tym razem za rolę w filmie Blindfold (ukraińska premiera filmu odbyła się w 2021 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie, gdzie zdobył nagrodę FIPRESCI dla najlepszego filmu fabularnego - przyp. red.) Twoja bohaterka straciła narzeczonego podczas wojny. Jak przygotowywałaś się do tej roli?

Maryna Koszkina: Gram sportsmenkę. Ma na imię Julia. Jej chłopak Denis również był sportowcem, zdecydował się bronić kraju. Przez rok nie było o nim żadnych wiadomości. Julia zdaje sobie sprawę, że zginął. Moja bohaterka postanawia zacząć życie od początku. Zaczyna nowy związek. Ale ludzie wokół niej potępiają ją za to. Później dostaje wiadomość, że Denis rzekomo żyje i potrzebuje pieniędzy, ale okazuje się, że to oszustwo. Sama zetknęłam się z ludźmi, którzy chcieli tylko zarobić. Zostałam oszukany na początku wojny na pełną skalę, znalazłam hełmy dla chłopaków, mieliśmy się spotkać, dałam zaliczkę, a okazało się, że to oszuści. W tym filmie moja postać spotyka się z podobną sytuacją.

Denis nie wrócił, ale zostawił pamiętnik. Napisał w nim, że chce, abyśmy wszyscy byli szczęśliwi i radzili sobie w życiu. Fizycznie przygotowywałam się do tej roli przez sześć miesięcy, ćwicząc z trenerami na siłowni, wszystkie akrobacje wykonywałam sama.

Kadr z filmu "Blindfold"

‍TLM: Masz na swoim koncie wiele ról w filmach, które w jakiś sposób przeplatają się z wydarzeniami na Wschodzie. Należą do nich filmy "Blindfold", który został nakręcony przed inwazją na pełną skalę, "Snajper. Biały kruk" i "Zapomniani", którego akcja rozgrywa się w tymczasowo okupowanym Ługańsku. Jak to się stało, że dostajesz takie role?

MK: Idę pod prąd. Jestem za sprawiedliwością, za uczciwością. Mam intuicję, znam ludzi. Kiedy widzę, że chcą w jakiś sposób coś lub kogoś wykorzystać, wszystko we mnie wrze, chcę o tym krzyczeć. W życiu jest trudno, bo człowiek się starzeje i staje się bardziej tolerancyjny, myśli, że może lepiej milczeć. Ja mogę mówić dzięki moim rolom. Mogę powiedzieć, że ktoś jest nieuczciwy. Na przykład "The Forgotten" dotyka nie tylko polityki, ale też relacji rodzinnych. Mąż mojej bohaterki potrafił dostosować się do społeczeństwa, ale ona tego nie chciała. Była w konflikcie z otaczającymi ją ludźmi, mówiąc: teraz zaakceptowaliście ten reżim, a potem nadejdzie kolejny i znów go zaakceptujecie. Oznacza to, że są ludzie, którzy nie dbają o to, kto daje im pensję. Dla mnie jest to ważne. Są ludzie, którzy chcą siedzieć na dwóch krzesłach. Reżyserzy to pewnie czują i dają mi takie role.

Dostaję role, dzięki którym mogę mówić o swojej sytuacji, o Ukrainie, o mojej miłości do niej. Pochodzę z obwodu ługańskiego. Przed rozpoczęciem studiów mówiłam po rosyjsku. Ludzie wokół mnie też mówili po rosyjsku. Moja babcia i mama jeździły do pracy do Moskwy, bo była blisko. W tamtych czasach stolica Rosji była dla nas czymś niesamowitym. Kiedy pojechałam na wakacje do Moskwy, byłam dumna i chwaliłam się tym w szkole. Chociaż nawet wtedy czułam się urażona, gdy ludzie mówili: "Jesteś Chochłuszka", "Chachły przybyli". Teraz analizuję te sytuacje i wiem, że zawsze byliśmy dla nich Chachłami i niewolnikami.

Ogólnie rzecz biorąc, niewiele wiedziałam o swoim kraju - co oznaczają słowa "Ukraina" i "ukraiński". Co za różnica, czy oglądam ukraińską czy rosyjską telewizję? Byłam nieświadomą obywatelką mojego kraju, ponieważ niewiele o nim wiedziałam. To duży problem w Ukrainie.

TLM: Kiedy zdałaś sobie sprawę, że jesteś Ukrainką?

MK: Gdy dostałem się na warsztaty do Bohdana Beniuka. To on zaczął zaszczepiać we mnie miłość do języka i mojej kultury. Jako studenci jeździliśmy w Karpaty, słuchałam ukraińskich piosenek, zaczęłam czytać, interesować się naszą historią, naszymi ludźmi, którzy pracowali przede mną. I to dzięki nim istnieje ukraiński teatr, ukraińskie książki. Teraz uważa się to za coś oczywistego. Ludzie walczyli o to, byśmy mogli teraz czytać ukraińskie książki.

TLM: Byłaś studentką, gdy rozpoczął się Majdan. Jak przeżyłaś te wydarzenia?

MK:Dopiero co przyjechałam do Kijowa i zaczynałam rozumieć świat. Ciekawe jest to, że wszyscy byli przeciwko Janukowyczowi, przeciwko temu rządowi. Pomyślałam sobie: "A w Donbasie wszyscy głosowali na Janukowycza. Co jest z nim nie tak?". Majdan miał oczywiście bardzo silny wpływ na mnie. Z jednej strony był przerażający, z drugiej strony zobaczyłam, jak odważni są Ukraińcy. Są gotowi iść do końca, ponieważ nie chcą żyć w tym reżimie, nie chcą żyć w niewoli, nie chcą istnieć pod rządami Rosji. Przeszłam na język ukraiński. W tym czasie rozmawiałem ze znajomym z obwodu ługańskiego:

- Czy mówisz mówić po naszemu?

- Mówię po ukraińsku!

- Możesz?

- Nie, nie mogę.

Protestujący na Placu Niepodległości. Kijów, 12 grudnia 2013 r. Viktor Drachev/ AFP/East News

‍TLM: Dlaczego chciałaś zostać aktorką? Czy Twoja rodzina wspierała Twój wybór?

MK: Kiedy byłam mała, dawałam koncerty na ulicy, na które zapraszałam sąsiadów, uczęszczałam też do domu kultury. Po dziewiątej klasie zaproponowano mi pójście do szkoły teatralnej w Ługańsku, ale ja chciałem studiować w Kijowie. W odpowiedzi usłyszałam, że nie dostanę się na państwowy uniwersytet w stolicy bez pieniędzy i kontaktów. Ale mój ojciec bardzo we mnie wierzył i wspierał. Zawsze byłam kreatywna, ale ponieważ żyliśmy w biedzie, nie mogłam studiować w szkole muzycznej, nie mogłam chodzić na tańce, bo nie mieliśmy wystarczająco dużo pieniędzy. To jest mój dramat z dzieciństwa.

Na uniwersytet się nie dostałam. Przez 3 lata pracowałam w różnych zawodach: byłam sprzątaczką, sprzedawczynią. W tym okresie zmarł mój ojciec. Byłam zestresowana, zapomniałam o moim pragnieniu bycia aktorką, po prostu pracowałam i jednocześnie studiowałam w Akademii Personalnej. I wtedy jeden z nauczycieli powiedział mi, że powinnam iść do szkoły teatralnej. Spróbowałam jeszcze raz i dostałam szansę.

‍TLM: Co dały ci lata, które spędziłaś po szkole, pracując jako sprzątaczka?

MK: W aktorstwie chodzi o duszę, o serce, o doświadczenie. Nie mówię, że trzeba być narkomanem, żeby zagrać narkomana. Ale trzeba być bardzo wrażliwym na życie, na ludzi, na siebie. Kiedy przechodzisz przez tak trudne etapy, łatwo będzie płakać na scenie, ponieważ mówisz o życiu - i jest w tym szczerość.  

‍TLM: Kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś wojnę?

MK: W 2015 roku zmarła moja babcia i pojechałam do mojej rodzinnej Kreminnej. Nasz autobus został zatrzymany i sprawdzony przez żołnierzy. To było moje pierwsze spotkanie z wojną. Widziałam ludzi, którzy bardzo się bali. Teraz nie wiem, kiedy znów tam pojadę. Druga moja babcia nie chciała wyjeżdżać. Rosjanie zatrzymali się w moim domu, gdzie mieszkała mama mojego taty. Zabrali stamtąd wiele rzeczy. A ja po prostu chcę tam pojechać, do tego domu, z którym mam wiele wspomnień.

‍TLM: Jak przeżyłaś inwazję na pełną skalę?

MK: Jechałam pociągiem z Zakarpacia do Kijowa. To było przerażające. Wpadłam w panikę. Nie było połączenia, do nikogo nie można było się dodzwonić. Moim najważniejszym zadaniem było zadzwonić do całej mojej rodziny i zebrać ich wszystkic, abyśmy mogli być razem.  

Udało nam się odebrać rodzinę i zabrać ją na Zakarpacie. Ciągle czytaliśmy i oglądaliśmy wiadomości. Potem postanowiliśmy z mężem pojechać do Lwowa. Po prostu chodziłam po mieście, szukając siedziby organizacji humanitarnych, poszłam na dworzec kolejowy i pracowałam tam jako wolontariuszka. Ludzie przyjeżdżali z całego kraju. Niektórzy zostawali, inni jechali dalej. Ludzie czekali przez długi czas, siedząc na dworcu przez dzień lub dłużej, a my po prostu z nimi rozmawialiśmy.  

Potem zaangażowałam się w pomoc humanitarną. Pewnego dnia wykorzystałam swoje znajomości. Zadzwoniłam do jednego z deputowanych i powiedziałam: "Jestem Honorowym Artystą Ukrainy, czy mógłbyś nas wesprzeć, mam ludzi z Zaporoża, którzy naprawdę potrzebują pomocy". Zadziałało dwa razy, ale za trzecim razem odmówił (śmiech).

Fundacja Charytatywna "Artystyczny Ruch Ukraiński" organizuje wydarzenia dla dzieci

TLM: Jak wpadłaś na pomysł założenia własnej fundacji, Ukraińskiego Ruchu Artystycznego?

MK: Marzyłam o tym jeszcze przed wielką wojną. Potem zaczęłam się zastanawiać, komu to teraz potrzebne? Był jednak bardzo ważny moment: w pierwszych miesiącach inwazji na pełną skalę zadzwoniłem do moich kolegów artystów i zapytałem, czy nie potrzebują pomocy. Ponieważ nie ma pracy, nie ma filmowania - z czego żyć, co jeść? A twórczym ludziom bardzo trudno jest powiedzieć, że czegoś brakuje. Więc wysłaliśmy im paczki. Byli bardzo szczęśliwi. Kiedy troszczysz się o cały świat, to świetnie, ale najpierw pomóż temu, kto jest obok ciebie. Dzieci są takie same. Przed wojną miały marzenia, nadzieje, były kreatywne. I potrzebują teraz, by podać im rękę, zorganizować spotkania, warsztaty. Dać narzędzia realizacji. Chodzi o ich życie. Kiedy w przyszłości będą wspominać wojnę, zapamiętają te warsztaty, tę szansę, którą dostali. Dlatego musiałam to zrobić. Dziś trudno zebrać pieniądze dla wojska, a wyobraź sobie jak trudno zebrać pieniądze na instrumenty dla dzieci.Ale robimy to. Chociaż nie na taką skalę, na jaką byśmy chcieli.

TLM: Opowiedz o jakimś punkcie zwrotnym w czasie wojny? Kiedy na przykład zrozumiałaś, że wojna nie skończy się szybko i wszystko się zmieniło?

‍MK; Wiem, że wojna szybko się nie skończy. Z jednej strony mnie to przeraża, mam 30 lat. Mój mąż i ja chcemy mieć dzieci. Jeszcze przed wojną myślałam: wystawimy, a potem pójdę na urlop macierzyński. Zaczęła się wojna i przestraszyłam się: co jeśli coś się stanie? Nie chcę opuszczać Ukrainy. Strach przed nieznanym mnie przeraża. Chcieliśmy kupić dom, a potem pomyśleliśmy: a co jeśli jutro go stracimy? Teraz pracuję z psychologiem, rozmawiam o wszystkim i jest trochę łatwiej. Chcę być zdrowa psychicznie. Zmęczenie jest normalne.

‍TLM: A najstraszniejszy moment?

MK: Najgorsze jest, gdy coś dzieje się twojej rodzinie i nie możesz jej pomóc. To straszne, kiedy myślę o moim partnerze Zakharze (aktor Teatru im. Iwana Franki Zakhar Nechypor zaginął na froncie - red.), o którym nie mamy żadnych informacji od sześciu miesięcy. Strasznie jest myśleć o tych kobietach, które są w niewoli. Kiedy o tym myślę, jeszcze bardziej uświadamiam sobie, że najważniejsza jest wolność.

‍TLM: Jak widzisz przyszłość Ukrainy?

‍MC: Wolną. Nawet teraz Ukraina jest silna. Najważniejsza jest wolność.

No items found.

Redaktorka i dziennikarka. Studiowała politologię na Narodowym Politechnice Tarasa Szewczenki, dziennikarstwo telewizyjne na Kijowskim Narodowym Uniwersytecie Kultury i Sztuki, a także reklamę i public relations w Kijowskim Instytucie Politechnicznym im. Igora Sikorskiego. Badała przywództwo polityczne kobiet w Ukrainie, a także aspekty przestrzegania standardów dziennikarstwa w warunkach wojny. Była zastępczynią redaktora naczelnego kanału telewizyjnego Espresso. Nagrodzona Orderem „Za Zasługi” III stopnia.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
muzycy, żołnierzy, występ

Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.

– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!

Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.

– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.

Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.

Witalij Kyryczenko. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Terapia sztuką

Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu. 

Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.

Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury

– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.

Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?

Dmytro Romanczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.

– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.

Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!

 Wciąż jesteśmy ludźmi

W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.

– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.

Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI

Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.

Dmytro Melniczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.

Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB. 

Muzyka na wojnie

Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale. 

Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy. 

Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.

20
хв

Desant kultury, czyli z bandurą na froncie

Aldona Hartwińska

„Kwiaty Ukrainy”, „Dwie siostry” i „Pod wulkanem” – trzy polskie filmy na jednym festiwalu. Ich obecność na tegorocznej imrezie była potrzebna. We wszystkich tych trzech filmach narodowe niuanse przeplatały się w tak zabawny sposób, że można się tylko zastanawiać, dlaczego polsko-ukraińskich koprodukcji jest tak mało, a jeszcze mniej – dobrych.

Adelina Borets, reżyserka „Kwiatów Ukrainy”, ukończyła wydział reżyserii Warszawskiej Szkoły Filmowej, a następnie kurs scenariopisarstwa w Szkole Wajdy i studia magisterskie w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego.

Jako że pochodzi z Mariupola, nie mogła pozostać z dala od zbrodni, których od zimy 2022 roku Rosjanie dopuszczają się w jej domu.

Producent filmu Glib Łukianets i reżyserka Adelina Borets

Chociaż jej „Kwiaty Ukrainy” nie są o Mariupolu, to są dla Ukrainy. Dokumentalny charakter tego filmu tylko dodaje mu wartości – „Dwie siostry” były filmem całkowicie fikcyjnym, a „Pod wulkanem” naśladował dokument. Czysty dokument to inny, mocniejszy i jednocześnie trudniejszy sposób mówienia o rzeczywistości.

Kino dokumentalne pozbawione jest możliwości kręcenia według gotowego scenariusza, jak to ma miejsce w filmach fabularnych. Nie da się wymyślić i przewidzieć życia ze wszystkimi jego możliwymi zwrotami akcji. Dlatego jeśli historia wybrana przez reżysera jako godna filmu zaczyna nabierać własnej, niewymyślonej fabuły, możemy już mówić o sukcesie.

A jeśli dodatkowo fabuła zyskuje wartościowe momenty i zwroty narracyjne, gdy pojawiają się postacie z własnymi historiami, pełnymi prawdziwego napięcia i dramatyzmu, to film staje się Filmem. Takich dzieł jest niewiele, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, że reżyserowi musi dopisać szczęście w trzech sprawach: a) znalezieniu odpowiedniej historii; b) posiadaniu w sobie odpowiedniej dozy cierpliwości, by czekać na jej rozwój; c) uzyskaniu pełnoprawnej fabuły ze znaczeniami, uogólnieniami i zakończeniem.

„Kwiaty Ukrainy” to właśnie taki szczęśliwie udany film, zrodzony z nadziei reżyserki na coś wielkiego.

W rzeczywistości na początku pomysł na ten film nie był taki jak ten, który rozwinął się podczas pracy nad nim. Historia 65-letniej Natalii, mieszkanki darnyckich [rejon Kijowa w okolicach stacji metra „Darnycja” – red.] slumsów, miała opowiadać o jej walce o miejsce pod słońcem i sprzeciw wobec przyszłych deweloperów.

Mieszkając w dole dawno temu wykopanym pod jakiś dom, zamieniła go w ogród pełen kwiatów, który latem kwitnie witalnym pięknem i siłą

Oczywiście, wraz z rozwojem Kijowa każdy kawałek ziemi stawał się coraz bardziej interesujący dla lokalnych latyfundystów i budowniczych – a tutaj jest dół, który był już przeznaczony pod budowę, tyle że porzucony i przypadkowo zagospodarowany przez spontaniczny akt samoosiedlenia. Nie mając podstaw prawnych do życia w otoczeniu wieżowców kijowskiej Darnycji, Natalia walczy o swoje prawa jako osoba, która już tu mieszka i już powołała wokół siebie do życia wiele roślin.

Ponadto mieszka tu jej dziwny przyjaciel (mąż?) o imieniu „Kotik”, chory i bezdomny. I jeszcze jeden mężczyzna (pomocnik), który pomaga Natalii w pracach domowych. Przychodzi też tutaj wnuczka Natalii. Wokół róże, ziemniaki i łąki – a obok opuszczone garaże, jakieś ruiny. I w tym wszystkim tkwi jej bajkowy dom w kształcie grzyba. W jednej ze scen Natalia mówi do kierowcy ciągnika wysłanego tu do wyburzenia wszystkiego, co się da: „Poczekaj, przyniosę solarium i spalę ci ten traktor”.

Natalia od razu staje się centralną postacią filmu – w nie tyle ze względu na jej specyficzne miejsce zamieszkania, ile z uwagi na osobistą charyzmę. Nie wygląda na 65-latkę, kopie w ziemi, sadzi kwiaty, bez przerwy gada, śmieje się, jak młoda kobieta, i opowiada o seksie. Jest prawdziwą fontanną emocji i słów – zarówno przy stole, prowadząc z zaangażowaniem rozmowy z mężczyznami czy ze swoją wnuczką, jak też rozmawiając o niepodległości Ukrainy, wolności i prawach.

Ma jakieś niesamowite, naturalne usposobienie, łączące siłę ciała z siłą ducha, z poczuciem humoru jako trzecim elementem w trójcy fundamentów jej życia

Gwałtownym zwrotem akcji i ratunkiem dla filmu przed monotonią jest początek inwazji Rosji na Ukrainę. O ile do tej pory można było sporadycznie reagować na żarty dziwnych ludzi i dziwny śmiech wiecznie pobudzonej Natalii w oczekiwaniu, aż w końcu coś się stanie – to od pierwszych pocisków, które spadły 24 lutego 2022 roku, następuje zmiana.

Natalia włazi do ciasnej i przerażającej piwnicy ze swoimi konserwami, przeznaczonej do ich przechowywania, a nie do ratowania życia podczas bombardowania. To jest początek prawdziwego filmu, a wszystko, co wydarzyło się wcześniej, było tylko lirycznym prologiem w oczekiwaniu na dramatyczne wydarzenia. Bohaterka uaktywnia się: wysyła swojego „Kotika” do Warszawy, odwiedza miejsca, w których zbombardowano domy, zapisuje się do obrony terytorialnej, zaczyna wyplatać siatki maskujące...

Jej życie, podobnie jak tło zdarzeń, wypełniają odgłosy wybuchów i syren, napięcie i telefony od córki i destrukcja otaczającej przestrzeni

Kalejdoskop wydarzeń całkowicie porywa ekran i duszę widza, który już został podbity przez bohaterkę i głęboko zaangażowany przez kompetentny montaż, bez długich ujęć, z krótkimi cięciami, dodatkowo udramatyzowany przez dynamiczną i nerwową muzykę zespołu DachaBracha.

Rok mija, jak w tytule filmu Kim Ki-duka: „Wiosna, lato, jesień, zima... i znowu wiosna”. Rok to prawdziwe życie, wypełnione wirem wydarzeń, wyraźnie ilustrującym wzloty i upadki człowieka. Adelinie Borets i jej zespołowi udało się znaleźć interesującego człowieka, dogadać się z nim i przejść przez to wszystko razem z nim, mimo wojny. A zakończenie filmu jest tak słoneczne – dosłownie – że „Kwiaty Ukrainy” stają się rodzajem nadziei nas wszystkich na radość ze zwycięstwa życia nad śmiercią.

Wszystkie zdjęcia: materiały prasowe

20
хв

Kino życia zwycięża śmierć

Jarosław Pidhora-Gwiazdowski

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Paweł Kowal: Żołnierze KRLD w wojnie z Ukrainą to dowód na plan większej wojny

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress