Exclusive
20
min

Kobiety w małych wioskach nie mówią o gwałtach

"Większość dziewcząt chciała dokonać aborcji, ale były też takie, które zdecydowały się urodzić. Kobiecie trudno jest wybierać między sobą a dzieckiem, bez względu na to, w jaki sposób pojawia się ono w jej życiu" - mówi znana ginekolożka Natalia Leliuh, lekarka wolontariuszka

Tetiana Litwinowa-Michałonok

Natalia Leliuh, "Doktor Natasza", Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

W cywilu jest Dr Nataszą, jak nazywają ją pacjentki, znaną ginekolożką blogerką, prowadzącą Klub Kobiet i autorką książki o zdrowiu kobiet. To Natalia Leliuh. W czasie wojny została lekarką-wolontariuszką. Podróżuje na okupowane terytoria Ukrainy, by ich mieszkańcom zapewnić opiekę medyczną. Natychmiast po wyzwoleniu obwodów kijowskiego i czernichowskiego szukała, i znajdowała ludzi nawet w wioskach składających się z dziesięciu domów, przynosiła im leki i przeprowadzała badania lekarskie. Dla sestry.eu Natalia Leliuh opowiedziała o tym, jak na własne oczy widziała wojnę, o pracy z ofiarami przemocy seksualnej i o życiu daleko od córki.

Natalia Leliuh w okupowanej części obwodu kijowskiego. Zdjęcie: archiwum prywatne

Kobiety w małych wioskach nie mówią o gwałtach

- Pierwsze dni w regionie kijowskim były ciągłym cierpieniem. Podczas okupacji ludzie byli w stanie szoku. Kiedy przyjechaliśmy, dużo płakali, milczeli, złościli się i pytali: "Gdzie byliście wcześniej, gdzie byli lekarze, kiedy umierała moja matka?". Dzień, w którym pojechaliśmy do obwodu charkowskiego, do wiosek Dovhenke i Dolyna, był przerażający. Nie było tam nikogo, kto mogłabym pomóc - osady były puste, zaminowane i zniszczone. Miałam samochód pełen leków, ale nie było nikogo, kto potrzebowałby pomocy - mówi Natalia Leliuh.

Kobiety na terenach okupowanych potrzebowały lekarza. Natalia Leliuh badała kobiety rodzące z małymi dziećmi, wykonywała standardowe zabiegi ginekologiczne i pracowała z kobietami wykorzystywanymi seksualnie. Podczas wojny, jak mówi, widziała większość zgwałconych kobiet w regionie Kijowa:

- Potem jeździliśmy już w wybrane miejsca. Tam już było mniej zgłoszeń przemocy seksualnej. Jednak nie dlatego, że ogólnie było ich mniej, ale dlatego, że minęło trochę czasu i ludzie albo już znaleźli pomoc, albo nie chcieli już zgłaszać gwałtów. Zwłaszcza w małych miastach i wsiach. Jeśli kobiety jakoś to przeżyły, nie zaszły w ciążę i nie mają poważnych problemów zdrowotnych, nie będą o tym mówić. Zdarzały się przypadki ciąży. Większość dziewcząt chciała dokonać aborcji, ale były też takie, które zdecydowały się urodzić. Kobiecie trudno jest wybrać między sobą a dzieckiem, bez względu na to, w jaki sposób dziecko pojawia się w jej życiu.

Natalia nie tylko zapewniała opiekę medyczną, ale także służyła jako osobista psycholożka dla wielu ofiar przemocy seksualnej, które odważyły się opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Najważniejszą rzeczą, podkreśla lekarka, jest budowanie relacji opartych na zaufaniu, a nie krzywdzenie.

Przed Euromajdanem nie interesowałam się polityką

Natalia Leliuh długo nie interesowała się polityką. Choć pochodzi z rozpolitykowanego domu.

- Mój ojciec był antykomunistą, w domu zawsze mieliśmy zakazaną literaturę i, powiedzmy sobie szczerze, nie zostałem wychowany w tradycjach Związku Radzieckiego. Przez całe życie mój ojciec uwielbiał czytać, uczył mnie krytycznego myślenia, zadawania pytań, tak by nie myśleć i nie być jak wszyscy.

Kiedy Ukraina uzyskała niepodległość, Natalia Leliuh martwiła się o swoją aplikację na studia:

- Wszystko mnie omijało. Jedzenie było, bo moja babcia mieszkała na wsi. Choć lekko nie było - fabryka, w której pracował ojciec powoli bankrutowała.

Również podczas Pomarańczowej Rewolucji polityka nie wkroczyła w życie lekarki.

- Zaszłam w ciążę po raz drugi, bardziej martwiliśmy się o lodówkę i zdobycie zawodu niż o politykę.

Dla Natalii wszystko zmieniło się w 2013 roku:

- Kiedy zaczął się Majdan, nie poszła tam. Myślałem, że nie mam tam nic do roboty. Wykonywałem swoją pracę jako lekarka i byłam pewna, że wnoszę coś dobrego do tego świata. Ale potem przyszła noc masakry na Majdanie. Tej nocy mój kolega został pobity i złamano mu nogę. Następnego dnia byłam z tysiącami innych Ukraińców, którzy przyszli na główny plac w Kijowie i tam pozostali.

To była walka z niesprawiedliwością, konfrontacja z jawnym bezkarnym złem. Widziałam, jak chłopaków oblewano zimną wodą z bunkra przy minus 16, byli zamarznięci. Przynoszono ich do nas, rozbieraliśmy ich, ogrzewaliśmy i podawaliśmy kroplówki. A potem zaczęły się strzelaniny na Majdanie, to było nie do pojęcia. Wtedy zrozumiałem, że nie ma innej drogi. Ta rewolucja stała się moja. W 2014 roku, kiedy wybuchła wojna w Donbasie, zacząłam aktywnie działać jako wolontariuszka.

Lekarka, która nigdy nie marzyła o byciu lekarką

Jako dziecko Nataliia Leliuh zajmowała się muzyką i sportem, a także pisała wiersze. Nie planowała studiować medycyny. I zostać ratownikiem medycznym, jak jej matka. O wszystkim zadecydował przypadek.

- Aby uniknąć pozostania w szkole, po ósmej klasie, w tajemnicy przed rodzicami, wstąpiłam do szkoły medycznej w Niżnym. Kiedy mój ojciec się o tym dowiedział, nie rozmawiał ze mną przez dwa tygodnie. Był bardzo obrażony, ponieważ chciał, żebym skończyła szkołę. Kiedy byłam dzieckiem, mój ojciec zmienił 16 szkół, ponieważ mój dziadek jako szef zespołu koparek budował drogi i autostrady na Dalekim Wschodzie i musiał się ciągle przemieszczać. Dlatego bardzo mu zależało, żebym miała spokojne dzieciństwo i żebym skończyła jedną szkołę.

Podczas swojej pierwszej praktyki w szkole przyszła dr Natasza zdała sobie sprawę, że nie popełniła błędu w swoim  wyborze. Ukończyła szkołę jako studentka zaoczna i wstąpiła na Uniwersytet Medyczny Bogomolec w Kijowie:

- Miałam trzy podejścia, ale niespodziewanie dla mnie dostałam się już za pierwszym. Myślałam o zostaniu chirurgiem, ale przyjęli mnie na położnictwo. I ani przez chwilę tego nie żałowałam, bo okazało się, że to moja dziedzina.

"Doktor Natasza" bada kobietę podczas podróży na tereny okupowane. Zdjęcie: archiwum prywatne

Gdyby moja córka była ze mną, trudniej byłoby mi chodzić w niebezpieczne miejsca

Wojna rozdarła rodzinę Natalii Leliuh. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę jej 17-letnia córka wyjechała do Niemiec. W Berlinie zdobyła wykształcenie artystyczne. "Dr Natasza" nie ukrywa, jak trudno jest jej znosić rozłąkę:

- Sonia niedawno miała swoją pierwszą indywidualną wystawę w Berlinie. Starannie się do niej przygotowywała, była zdenerwowana. Rozmawialiśmy przez telefon 3-4 razy dziennie. Zrozumiałam, że bardzo chciała, żebym była na otwarciu. Ale nie mogłam tego zrobić. Mogłam przyjechać później. Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że moje dzieci są już dorosłe, mają własne życie. Trudno jest mi się rozdzielić. Wojna sprawiła, że stało się to bolesne - w ciągu jednego dnia.

Jednocześnie, jak mówi Nataliia, wojna nie złamała ani jej, ani jej córki:

- Sonia bardzo chce skończyć studia i wrócić do Ukrainy. Moje dzieci (Natalia też ma syna - red.) wiedzą więcej o historii Ukrainy niż ja, bardzo się nią interesują. Sonia dużo czyta o renesansie ukraińskim, o latach sześćdziesiątych i przybliża naszą historię ludziom w Europie.

Lekarka mówi, że trudno jest żyć na odległość, Przyznaje jednak, że gdyby Sonia była w pobliżu, trudniej byłoby jej podjąć decyzję o wyjeździe na okupowane terytoria i ratowaniu tam ludzi:

- Gdyby była w pobliżu, nadal bym to robiła. Ale byłoby o wiele trudniej.

Nie ma takiego doświadczenia w innych krajach, ukraińskie kobiety są pionierkami w Europie.

Od 10 lat Natalia prowadzi Klub Kobiet, projekt edukacyjny medycyny opartej na faktach, który obala mity na temat zdrowia, ciąży, porodu i leków o nieudowodnionej skuteczności. Ze swoimi wykładami dla kobiet dr Natasza odwiedziła dziesiątki miast w Ukrainie i w Europie. Jej największym marzeniem jest zorganizowanie klubu dla kobiet w języku ukraińskim w Symferopolu, Doniecku, Ługańsku i innych tymczasowo okupowanych miastach.

Natalia Leliuh podczas jednego z wykładów dla kobiet. Zdjęcie: archiwum prywatne

Natalia Leliuh zawsze podkreśla siłę ukraińskich kobiet, które starają się normalnie żyć pomimo horroru wojny:

- Chyba mamy to w genach. Ukraińska kobieta przypomina mi lalkę motankę [symbol dobrobytu, nadziei i talizman ludzkiego przeznaczenia - red. Trzyma skrzydła nad swoją rodziną i jednocześnie ociera łzy i krew. Ukraińska kobieta to wielka siła. Nie wiem, skąd to się bierze. Być może ta siła rodzi się, gdy człowiek broni tego, co do niego należy. Bo Rosjanie tego nie mają. I nie może być, bo oni nie bronią, oni atakują.

Za granicą lekarka spotyka się z ukraińskimi kobietami potrzebującymi wsparcia psychologicznego:  

- Osoby przebywające w innych krajach również mogą cierpieć na PTSD. Zespół stresu pourazowego rozwija się również u osób, które nie są bezpośrednimi świadkami traumatycznych wydarzeń, a także u tych, którzy mają krewnych na Ukrainie. Na przykład, jeśli kobieta mieszka za granicą, a rakieta uderza w dom jej rodziców, jest to agresywny czynnik, który może powodować PTSD. Nawet ludzie, którzy tylko wyobrażają sobie, że rakieta może uderzyć w dom ich rodziców, mogą mieć to traumatyczne doświadczenie. Warto o tym wiedzieć. Jeśli masz niepokojące objawy: słaby sen, ciągły niepokój, depresję - potrzebujesz pomocy psychologa.

Pomimo faktu, że Natalia Leliuh postrzega przyszłość Ukrainy jako bardzo trudną, kraj odrodzi się i będzie tylko silniejszy:

- Dla mnie, jako ginekolożki, proces narodzin jest cudowny, ale zawsze trudny zarówno dla matki, jak i dziecka. Po drodze pojawiają się straty i inne trudności. Ale najważniejsze jest, aby nie stracić pamięci. Istniejący ból trzeba przeżyć, uświadomić go sobie, wyciągnąć z niego wnioski i na ich podstawie zbudować nowy kraj. Silniejszy kraj. Inny.

Dr Natasza nazywa swoją pracę służbą. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Redaktorka i dziennikarka. Studiowała politologię na Narodowym Politechnice Tarasa Szewczenki, dziennikarstwo telewizyjne na Kijowskim Narodowym Uniwersytecie Kultury i Sztuki, a także reklamę i public relations w Kijowskim Instytucie Politechnicznym im. Igora Sikorskiego. Badała przywództwo polityczne kobiet w Ukrainie, a także aspekty przestrzegania standardów dziennikarstwa w warunkach wojny. Była zastępczynią redaktora naczelnego kanału telewizyjnego Espresso. Nagrodzona Orderem „Za Zasługi” III stopnia.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

W Mławie schroniła się już na początku inwazji, wraz z matką i dziećmi. Dziś pracuje nad dokumentem „Głos mamy”, opowiadającym o niezwykłej przyjaźni między polskimi i ukraińskimi matkami w obliczu wojny i kryzysów psychologicznych w ich rodzinach.

Oto opowieść Hanny Jarowenko.

Budzisz się w Kijowie, zasypiasz w Warszawie

Wojnę na pełną skalę poznałam w Kijowie. Nie przygotowywaliśmy żadnych plecaków ewakuacyjnych, tylko dokumenty. O 5 rano obudziły mnie wyjące alarmy samochodów. Moje okna wychodziły na Batyjewą Górę, krakało mnóstwo wron, jak w jakimś średniowieczu. Kiedy włączyłam telewizor, wszystko stało się jasne: Putin ogłaszał rozpoczęcie tak zwanej operacji specjalnej. Potem zadzwonił mój ojciec chrzestny i powiedział mi o pocisku, który spadł w pobliżu jego domu. Zabrałam dzieci, matkę, dokumenty i pojechaliśmy do wioski niedaleko Irpienia, do mojego ojca.

W latach 90., kiedy robiłam program o wojnie w Bośni i Hercegowinie, zapamiętałam pewną rzecz: kiedy zaczynają się walki, musisz jechać na wieś. Bo tam szanse na przeżycie są większe

Tam jest drewno na opał, woda w studni, warzywa w ogródku. Tyle że jeśli masz dzieci, jesteś trupem, bo spowolnią cię we wszystkim. Ledwie przyjechaliśmy, usłyszeliśmy toczącą się bitwę w Hostomlu, niedaleko nas. Nad naszym domem latały myśliwce.

Hanna z córką Malwą. Zdjęcie: archiwum prywatne

Zrozumiałam, że nie możemy tam zostać. Tej nocy spaliśmy w ubraniach, lecz ja nie potrafiłam zasnąć; od wybuchu wielkiej wojny nie spałam przez trzy dni. O pierwszej w nocy usłyszałam potężną eksplozję. „Wstawajcie! Mamy 10 minut, żeby się przygotować! Wyjeżdżamy!” – wrzasnęłam. Na drodze w kierunku Kijowa, wzdłuż autostrady warszawskiej, stały długie kolumny czołgów. Na początku myślałam, że to nasze, ale to były czołgi wroga. Później dowiedziałam się, że o 6 rano w Buczy strzelali do cywilnych samochodów. Te trzy godziny, które upłynęły od tamtej chwili, uratowały nam życie. Matka poszła ze mną, ale ojciec został. Rano został schwytany.

Rodzice Hanny podczas kręcenia filmu „Głos mamy”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Po prostu los

Na granicy ukraińsko-polskiej staliśmy przez 25 godzin. Przypomniałam sobie dziennikarkę, która kiedyś, podczas pokazu mojego filmu „Wolni ludzie” na Festiwalu Jagiellońskim w Lublinie, przeprowadzała ze mną wywiad. Napisałam do niej: „Marianno, bardzo mi przykro, ale w tej chwili stoję na granicy z mamą i dwójką dzieci. Co mi radzisz?”. Za pośrednictwem mediów społecznościowych Marianna niemal natychmiast znalazła polską rodzinę, która zgodziła się nas przyjąć.

Adaptacja w obcym kraju nie była łatwa. Po pierwsze – nic nie wiesz. Czujesz się, jakbyś została wrzucona do wody jak kociak. Od razu schodzisz do poziomu pięcioletniego dziecka

Jednak największym zaskoczeniem była dla mnie polska rodzina, do której trafiliśmy – Kaja i Janusz Prusinowscy. Kiedy oprowadzali nas po swoim domu, zobaczyłam na ścianie płytę zatytułowaną „Serce”. To była ta, którą przywiozłam ze Lwowa w 2015 r. Słuchaliśmy jej z moim byłym mężem dosłownie na okrągło – a tu pięć lat później spotykam autora tych piosenek. Całe życie zajmuję się etnografią, robię filmy o muzykach etnicznych, a teraz, w takich okolicznościach, trafiam do rodziny najsłynniejszych muzyków etnicznych w Polsce.

W domu Prusinowskich. Zdjęcie: prywatne archiwum

Polacy mają bardzo piękne słowo „los”. Jego odpowiednikiem jest nasza „dola” – coś, co jest nieuniknione. I właśnie taki „los” się nam przytrafił. Już następnego dnia po przyjeździe poszliśmy z Kają do miejscowej szkoły. Orest miał wtedy 13 lat, a Malwa 5. Syn został od razu przyjęty do siódmej klasy, córka do przedszkola.

Mieszkaliśmy w domu Prusinowskich przez trzy miesiące. I to właśnie tam narodził się pomysł nakręcenia kolejnego filmu dokumentalnego. Tym razem to miał być film autobiograficzny. Do realizacji tego pomysłu popchnęła mnie moja siostra Larysa. Pomogła też z finansami.

„Głos mamy”

Ten film jest historią o życiu z polską rodziną, opowiedzianą w moim imieniu. Traktuje o sile kobiet i wzajemnym wsparciu. O tym, jak moja córka tęskni za ojcem, a syn musi dorosnąć. W filmie splata się kilka wątków. Jest o kobiecej sile, o relacji między ojcem i córką, o wzajemnym smutku i niemożności spotkania. Są też sceny z moimi rodzicami. Mam sporo materiału, który na razie trafił do kosza; z nakręconych scen można by zrobić 4-odcinkowy serial. Każda mówi coś do widza.

Hanna: „Głos mamy” to film o sile kobiet i wzajemnej pomocy. Zdjęcie: archiwum prywatne

Najbardziej filozoficzny jest moment, gdy wczesnym rankiem siedzimy z Kają nad jeziorem. Po operacji gardła mój głos stał się szorstki, jakbym przez całe życie paliła. Chciałam porozmawiać o tym moim głosie nad jeziorem. Czy jest jakiś sposób, by go ożywić? Kaja dała mi radę, ćwiczyła ze mną głos, śpiewałyśmy. To był dziwny stan. Trawnik, jezioro skąpane w słońcu, a my trzymamy się za ręce i śpiewamy piosenkę o słońcu. Nikt tego nie reżyserował. Wtedy Kaja zagwizdała i powiedziała: „Słyszysz, jak żaby kumkają?”.

„Tak. Wszystkie żywe istoty mają swój własny głos, ale ja czuję się na wpół żywa” - odpowiedziałam. To właśnie od tej sceny wzięłam tytuł filmu „Głos mamy”.

Ciekawa jest też scena ze szmacianą lalką. Uczyłam Kaję, jak ją zrobić.

W trakcie rozmawiałyśmy o życiu, dzieciach, o tym, kto jak wyszedł za mąż, a potem stopniowo przeszłyśmy do wojny i Putina. Powiedziałam: „Zróbmy szmacianą lalkę Putina, porozmawiamy o tym i spalimy ją”

To był rodzaj protestu. Kazałam lalce zabrać ze sobą Putina. To wszystko było spontaniczne. Nie konsultowałam się z żadnymi czarownicami czy wróżbitami. Wszystko było impulsem, ale od serca. A potem chyba najtrudniejsze było oglądanie siebie na ekranie. To czysto psychologiczny moment, bo nie widzisz siebie obiektywnie, zauważasz tylko wszystkie swoje wady. Musiałam z tym walczyć. Wiesz, dwa razy miałam raka. Przedtem byłam zupełnie inną kobietą. Choroba znacznie pogorszyła mój stan fizyczny

Ogólnie rzecz biorąc, koncepcja filmu polegała na okazaniu wdzięczności Polsce za przyjęcie mojej rodziny i czterech milionów innych osób jak braci i sióstr.

Hanna Jaworenko i Kaja Prusinowska podczas kręcenia filmu „Głos mamy”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Ten film nie jest o tym, jacy jesteśmy biedni i nieszczęśliwi. Opowiada o kobiecej przyjaźni i podstawowych ludzkich wartościach. Zdjęcia rozpoczęły się 22 kwietnia 2022 roku, a zakończyliśmy je 2 stycznia 2024 roku, kiedy w Kijowie został zbombardowany dom stojący obok naszego. W naszym mieszkaniu fala uderzeniowa rozwaliła wszystkie okna i drzwi. Nie wiem, co wydarzy się jutro, dlatego kończę film właśnie tą sceną – i tym, że wojna trwa.

Chwile, które się nie powtórzą

Jednak żyję nie tylko kinem. Obecnie w Mławie, gdzie nadal mieszkamy, dzięki Fundacji Świętego Mikołaja urządziliśmy salę, w której pracujemy z ukraińskimi dziećmi. Niestety wiele z nich jest jeszcze rosyjskojęzycznych i to na moich zajęciach słyszą ukraiński. Dzielą się też swoimi problemami. Zorganizowałam między innymi sekcję historyczną; od czasu do czasu robię wycieczki do muzeów, by dzieci mogły poznać historię kraju. Odkryciem było dla mnie to, że nie wiedziały, czym była Rzeczpospolita Obojga Narodów, zwłaszcza te ze starszej grupy. Według jednej z ich wersji to był rodzaj kiełbasy, według innej – nazwa leku.

Do tego dochodzą zajęcia z robótek ręcznych: rzeźbimy, rysujemy, szyjemy. Teraz w pokoju jest nas trzy: ja, Ukrainka, która uczy angielskiego, i psycholożka. Ta ostatnia pomaga dzieciom po ósmej klasie zdawać testy i decydować o swym przyszłym zawodzie.

Oczywiście chcemy wrócić do Ukrainy, ale dopiero po zakończeniu wojny

Poza wszystkim innym, mam problemy zdrowotne; będę uzależniona od leków do końca życia. Obawiam się, że w Ukrainie potrzebne mi lekarstwa mogą nie być dostępne. Jestem pod obserwacją w warszawskim szpitalu onkologicznym, od czasu do czasu przechodzę badania. Przez pierwsze pół roku w Polsce nie było we mnie żadnych emocji. Nie mogłam ani płakać, ani się śmiać. Byłam jak Jack Sparrow, moja ulubiona postać. Nie wiem, dlaczego, ale czasami czuję się jak on. W końcu zawsze znajdował wyjście z każdej trudnej sytuacji.

Hanna: „Jestem bardzo zła, że ta wojna i Rosjanie odebrali mi możliwość kontaktowania się z ojcem, a moim dzieciom – z dziadkiem”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Czasami zastanawiam się, jak będzie wyglądać powojenna Ukraina. Chciałabym, żeby nasz sąsiad stał się oddzielnymi księstwami. Chcę, żeby Rosja się rozpadła. Chcę, żeby Ukraina stała się członkiem NATO i Unii Europejskiej. I żeby wszyscy przestali kłamać. Nie wiem, na ile to realne. Jestem bardzo zła, że ta wojna i Rosjanie odebrali mi możliwość kontaktowania się z ojcem, a moim dzieciom – z dziadkiem. To są chwile, które już nigdy się nie powtórzą. Jestem zła, że okna mojego mieszkania są niszczone, miasta i wioski są niszczone, a ludzie umierają. To przerażające, w jakim świecie żyją nasze dzieci.

Mój dziadek, który przeżył obóz koncentracyjny, zawsze uczył mnie, że w życiu najcenniejsza jest wolność. Marzę i wierzę, że naród ukraiński będzie ją miał już zawsze.

20
хв

Hanna Jarowenko: – Mój dziadek przeżył obóz koncentracyjny. Nauczył mnie, że najcenniejsza jest wolność

Natalia Żukowska
Franka Piotra Wilde'a

Gdy niektórzy są coraz bardziej zmęczeni wojną w Ukrainie, niemiecki stylista Frank Wilde niestrudzenie każdego dnia robi kolejne zdjęcie, by wesprzeć Ukrainę. Wytrwałość, z jaką pracuje, a także styl i trafność jego fotografii przyciągają uwagę tysięcy ludzi na świecie. Nie pozwalają im zapomnieć o ukraińskiej żałobie i sprawiają, że chcą dołączyć do walki, która może być piękna. Co łączy Wilde'a z Ukrainą? Dlaczego płacze, gdy podróżuje ukraińskimi pociągami? Czy sąsiedzi projektanta irytują się, kiedy okupuje windę, robiąc kolejne fotografie? Odpowiedzi na te i inne pytania – w jego wywiadzie dla Sestr.

Frank w Kijowie

Cyrylica jest bardzo trudna, ale i tak nauczę się ukraińskiego

Ksenia Minczuk: Na pytanie: „Dlaczego Pan wspiera Ukrainę?” – odpowiada Pan: „Jak mógłbym jej nie wspierać?”. Darzy Pan Ukrainę jakimś szczególnym uczuciem?

Frank Peter Wilde: Przed wojną nie miałem specjalnych związków z Ukraińcami. Raz, w 2004 roku, spędziłem w Ukrainie dwa dni. Kijów był wtedy zupełnie inny. Pamiętam, że na stole stała butelka wody. Podniosłem szklankę, żeby się napić, i okazało się, że to... wódka. A było południe! Wtedy zrobiło to na mnie duże wrażenie. Następnym razem w Kijowie byłem już po rozpoczęciu inwazji. I poznałem zupełnie inne społeczeństwo.

Moje wsparcie dla Ukrainy zrodziło się w sposób naturalny, widać to na moim Instagramie. Pierwszy mój post o agresji Rosji pojawił się dwa dni przed inwazją na pełną skalę, 22 lutego 2022. Zrobiłem sobie zdjęcie w masce Putina, z nożem i w czarnym skórzanym płaszczu. To nawiązanie do horroru „Nie oglądaj się teraz” z 1973 roku w reżyserii Nicholasa Roega, który opowiada o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Pomyślałem, że będzie to dobra ilustracja zagrożenia, jakie Putin stanowi dla Ukrainy i Europy.

Jako aktywista queer zawsze walczyłem o równe prawa i sprawiedliwość. Kiedy więc Rosja rozpoczęła agresję, nie mogłem nie interweniować. Nie mogę milczeć, gdy łamane są prawa człowieka, a ludziom odbierana jest wolność.

W listopadzie lub grudniu 2021 r. zdałem sobie sprawę, że Rosja przygotowuje się do inwazji na pełną skalę. W niemieckiej telewizji politycy mówili: „Putin nigdy tego nie zrobi”, „Putin się nie odważy”. Ale ja czułem, że on jest gotowy. Zrobił to z Krymem w 2014 r., z Gruzją w 2008 r. – i zrobi to ponownie. Bo taka jest historia rosyjskiego imperializmu. Proszę zapytać o to na przykład ludzi w Mołdawii. Dlatego opowiedzenie się po stronie Ukrainy było dla mnie logiczne.

Od czego zaczęło się to Pana szczególne nastawienie do Ukrainy?

Na początku wojny byłem w Warszawie, w pracy. Widziałem tam ogromną liczbę uchodźców, miasto było pełne Ukraińców uciekających przed wojną. Chciałem pojechać do Niemiec nocnym pociągiem, ale powiedziano mi, że to niemożliwe, bo wszystkie pociągi są pełne Ukraińców. Musiałem pojechać samochodem.

Wszędzie po drodze widziałem autobusy pełne uchodźców z Ukrainy. Było wtedy dość zimno, patrzyłem na przerażone dzieci w samochodach. Wyglądały przez okna, rozglądając się wokół ogromnymi, zdezorientowanymi oczami. Oczy ich matek były nie mniej zdezorientowane

Kiedy wróciłem do Berlina, postanowiłem, że zrobię wszystko, by wesprzeć Ukrainę.

To był kolejny etap wsparcia, które pojawiło się dzięki moim emocjom i głębszemu zrozumieniu tego, co się dzieje. Dostałem pracę jako wolontariusz na głównym dworcu kolejowym w Berlinie.

Następnym krokiem był film. Agencja ONZ ds. Uchodźców zaproponowała mi pracę nad filmem o ukraińskich uchodźcach. Natychmiast się zgodziłem. „Ale Frank, to jest darmowa praca, trzy noce zdjęć. Może masz asystenta, który mógłby to zrobić?”. Odpowiedziałem: „Przepraszam, czego nie zrozumiałeś z mojej odpowiedzi? Jestem gotów zrobić to za darmo”. I z ukraińską ekipą liczącą 60 osób stworzyliśmy film „Uprooted”. Udział w tym projekcie otworzył mnie na Ukraińców.

Słuchałem ich historii, przyglądałem się im. Mamy w głowach stereotyp tego, jak wygląda uchodźca. Na przykład powinien być nieszczęśliwy. Tyle że Ukrainki takie nie są. Oczywiście, były zszokowane i zdezorientowane, ale z nastawieniem: „OK, jesteśmy tutaj. Co możemy z tym zrobić?”. Pewne siebie i silne. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Szanuję każdą Ukrainkę, która musiała wyjechać z powodu wojny.

Potem zacząłem uczestniczyć w demonstracjach, na których poznałem ukraińską społeczność w Berlinie. Zacząłem studiować ukraińską kulturę – okazała się bardzo interesująca.

Stopniowo Ukraina stała mi się bardzo bliska. Niestety, nie mówię jeszcze po ukraińskum – cyrylica okazała się dla mnie bardzo trudna. Mam jednak nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzę. Posiadam już zaproszenie od internetowej szkoły językowej. Chcę się nauczyć tego języka, by być jeszcze bliżej Ukrainy.

Ukraiński jest uważany za jeden z najtrudniejszych języków do nauki...

Proszę mi tego nie mówić! (śmiech)

...ale także jeden z najpiękniejszych! Czy nasz następny wywiad będzie po ukraińsku?

Być może. Na pewno powiem: „Cześć! Jak się Pani ma? Bo ja mam się świetnie!”

Czasami musisz zaszokować ludzi, by coś zmienić

Wiece, protesty, spotkania, filmy. Jak Pan teraz pomaga?

Przeprowadziłem już dwie duże kampanie fundraisingowe. Teraz rozpocząłem trzecią, tym razem dla NAFO [wirtualnej społeczności przeciwdziałającej rosyjskiej propagandzie i dezinformacji podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej – red.].

Jesienią 2023 roku w Kijowie wręczono mi nagrodę „Międzynarodowy Sojusznik Roku”. Przedstawiciele NAFO zapytali, czy byłbym zainteresowany przeprowadzeniem dla nich zbiórki na lekarstwa. Odpowiedziałem: „A co ze zbiórką na broń?”. Byli zaskoczeni: „Myślisz, że w Niemczech można zrobić taką zbiórkę?” Byłem pewien.

Wspieranie wojska jest teraz bardzo ważne. Szczerze chcę, aby Siły Zbrojne Ukrainy pokonały Rosjan. I chcę zebrać pieniądze na ich zwycięstwo

Jestem Niemcem, a Niemcy dużo mówią o pokoju, pokojowych sposobach zakończenia wojny. Jednak od samego początku mówiłem, że Ukraina powinna otrzymać broń. Zrobiłem sobie nawet tatuaż przedstawiający ukraińskiego „szopa z Chersonia” z bronią. To mój symbol niemiecko-ukraińskiej solidarności.

Teraz mam nową zbiórkę dla NAFO. Zbieramy na dwa funkcjonalne pojazdy specjalnie wyposażone do pracy w warunkach wojennych. Cel to 38 tysięcy dolarów. Zawsze dołączam do fundraiserów, którym ufam, i osobiście znam ludzi, którzy za nimi stoją. Dla mnie ważna jest świadomość, że każde euro trafi do wojska.

Mogę wykorzystać swoją popularność i wpływy. I widzę, że to działa. Jeśli jestem w stanie coś zmienić, na pewno to zrobię. Czasami mogę być prowokacyjny, czasem ostry i natrętny. Myślę, że to właściwa droga. Bywa, że musisz zaszokować ludzi, bo łagodność i ostrożność nie zawsze działają.

Teraz chodzę na protesty, wygłaszam przemówienia, rozmawiam z ludźmi, podpisuję petycje i spotykam się z niemieckimi politykami. Kiedy widzę, że ludzie rozumieją, jak ważne jest wspieranie Ukrainy, jestem szczęśliwy.

Czy Niemcy robią wystarczająco dużo dla Ukrainy?

Wielu polityków w Niemczech mówi: „To nie nasza wojna. Nie powinniśmy dostarczać Ukrainie broni”. Cóż, wszyscy ci, którzy tak mówią, nigdy w życiu nie byli w Ukrainie i nigdy nie rozmawiali z Ukraińcami

Jak więc możecie mówić, że Ukraina powinna oddać swoje terytoria, jeśli nigdy nie rozmawialiście z ani jednym Ukraińcem? Jak śmiecie?

Kiedy masz kontakt z Ukraińcami, rozumiesz rzeczywistość. Od początku inwazji byłem w Ukrainie trzy razy. Jestem w stałym kontakcie z różnymi tamtejszymi organizacjami charytatywnymi: United24, Kyiv Defenders, Głosy dzieci, UAnimals itp. Utrzymuję kontakty z wieloma Ukraińcami.

Dlatego rozumiem, że Niemcy nie robią dla Ukrainy wystarczająco dużo. Tak, mój kraj bardzo pomaga uchodźcom, ale musimy też pomagać z bronią. Powinniśmy wspierać ludzi, którzy bronią Ukrainy – czyli jej wojsko. Nie powinniśmy bać się Rosji. Przez pierwsze dwa lata wojny Niemcy bały się sprowokować Rosję do jeszcze większej agresji. Ciągle rysowali czerwone linie. Myśleli, że Rosja nigdy ich nie przekroczy. Widzimy jednak, że dla Rosji nie ma żadnych czerwonych linii. To wszystko nonsens. Dlatego musimy wspierać Ukrainę wszystkim, co mamy, by zwyciężyła.

Płaczę, kiedy podróżuję ukraińskimi pociągami

Proszę opowiedzieć o swoich podróżach do Ukrainy. Jaki jest ich cel?

Zawsze podróżuję do Ukrainy z własnej woli i na własny koszt. I za każdym razem, gdy jeżdżę ukraińskimi pociągami, jestem zachwycony. Dla mnie najbardziej romantyczną rzeczą, jaką możesz zrobić, jest wybranie się w długą podróż ukraińskim pociągiem. Podoba mi się wszystko: wagony sypialne, krajobrazy za oknem, specjalna herbata. Kiedy widzę te pociągi, chce mi się płakać ze szczęścia. I mi się płakać, ilekroć o tym mówię. Mam też wszystko, co można ukraść z pociągu (śmiech). W domu zgromadziłem już prawdziwe muzeum ukraińskich kolei.

W Ukrainie czuję się absolutnie bezpiecznie. Wiem, to dziwne, bo przecież Ukraina nie jest bezpieczna. Ale ufam waszej obronie powietrznej.

Pamiętam, jak we Lwowie stałem przed niesamowicie pięknym hotelem w centrum miasta. Petunie, spokój, 6 rano. I wtedy zaczął wyć alarm. Pomyślałem: jak można chcieć zniszczyć to piękno? Co jest nie tak z Rosjanami?

Ukraina chce żyć i kochać. A Rosja chce tylko niszczyć.

Miałem kiedyś w Berlinie rosyjskich przyjaciół – lecz kiedy zdałem sobie sprawę, że nie przyjmują do wiadomości tego, co się naprawdę dzieje, przestałem z nimi rozmawiać. Nie czuję już tych ludzi. I nie chcę czuć.

Podczas wojny zrobił Pan prawie tysiąc zdjęć w windzie, by wesprzeć Ukrainę. Jak wygląda proces przygotowań do takiej sesji zdjęciowej?

Tak, mam dokładnie tyle zdjęć z ukraińskiej windy, ile dni trwa ta wielka wojna. To mój pamiętnik z waszej wojny.

Zwykle rano decyduję, co będę fotografował. Kiedy mam ważne rzeczy do zrobienia, myślę z wyprzedzeniem, ale zazwyczaj nie mam planu. Gdy dzieją się jakieś ważne wydarzenia, reaguję na nie. Wybuch elektrowni wodnej w Kachowce, zmasowany ostrzał, ofensywa ukraińskich sił zbrojnych na Kursk.

Albo na przykład zabicie przez Rosję Iryny Cybuch. Albo tragedia w szpitalu dziecięcym. Takie rzeczy mnie dotykają, łamią mi serce, więc nie mogę nie reagować

Moje fotografowanie w windzie to cała przygoda: muszę przynieść rekwizyty, i wszystko zawczasu ustawić, by zrobić zdjęcie. Najpierw przygotowuję wszystko w mieszkaniu, a potem przenoszę to do windy – i robię szybkie zdjęcie bez jej zatrzymywania. Jeśli akurat winda jest przez kogoś ściągana, jadę nią do tej osoby.

Ale są też trudne ujęcia. Na przykład to, które chciałem zrobić bez światła – potrzebowałem świec, latarki albo lampy. Musiałem pomyśleć, jak wszystko zaaranżować. Albo zdjęcie na Boże Narodzenie: w jednej ręce trzymałem lalkę, niczym dziecko, a w drugiej siedem świeczek. I jakoś musiałem to zdjęcie zrobić. Zabrało mi to trzy godziny, ale się udało.

Moi poprzedni sąsiedzi nie byli z tego szczególnie zadowoleni. Poprosili zarządcę budynku, żeby ze mną porozmawiał. Ale potem się wyprowadzili. Nowi są bardzo mili, nie ma z nimi żadnych problemów

Pytają mnie: „Skąd bierzesz pomysły na te wszystkie zdjęcia i siłę, by je robić?”. A ja jestem po prostu uparty. Zawsze kończę, co zaczynam. Tak właśnie ludzie zmieniają świat

Jestem najlepszym przykładem na to, że zwykła, bezstronna osoba, nie polityk czy biurokrata, może mieć wpływ. Może przekonać ludzi, zmienić ich nastawienie do wojny w Ukrainie. Bo ta wojna nie jest zwykłą wojną. To także wojna informacyjna, czasami bez słów. Moje zdjęcia w windzie są językiem, który ludzie rozumieją bez słów.

Czego chciałby Pan życzyć Ukraińcom?

Widzę to tak: Ukraina wygrywa, dołącza do UE i NATO, Krym wreszcie powraca do macierzy, wszyscy więźniowie wracają do swoich rodzin, a Rosja płaci za wszystkie swoje zbrodnie.

To jest moje życzenie dla Ukrainy. I dla całej Europy. Bo jeśli ta wojna nie zostanie powstrzymana, rozprzestrzeni się na inne kraje Unii. A na to nie możemy pozwolić.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Zdjęcia w windzie – mój osobisty pamiętnik z waszej wojny

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ukraiński humor to forma oporu wobec grozy

Ексклюзив
20
хв

Powrót Ukraińców z zagranicy: wolna wola czy przymus?

Ексклюзив
20
хв

„Dobrzy rosyjscy chłopcy” wkraczają do zachodnich kin. Ale Ukraińcy w Kanadzie dają im odpór

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress