Exclusive
20
min

Alisa Kowalenko: "Szukam światła w ciemnościach"

Mimo okoliczności, w jakich dorastasz, ze światłem w sobie możesz rozpędzić mrok wokół siebie, możesz walczyć o swoje marzenia i je realizować - mówi znana reżyserka

Tetiana Litwinowa-Michałonok

Alisa Kowalenko jest ukraińską reżyserką filmową. Zdjęcie: Dougads_Magali-Le Temps

No items found.

Alisa Kowalenko jest ukraińską reżyserką. Walczyła w szeregach Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Inwazja Rosji na Ukrainę zastała ją w pociągu, w drodze do Donbasu, gdzie pracowała nad filmem dokumentalnym "We Will Not Fade Away". Film opowiada o 5 nastolatkach. Dwoje z nich nadal pozostaje na terytoriach okupowanych przez Rosję.

Alisa Kowalenko poszła na wojnę w pierwszych dniach inwazji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Tetiana Litwinowa-Mihalenok: Tajwański Międzynarodowy Festiwal Filmów o Prawach Człowieka otworzył Twój film "We Will Not Fade Away". Jak publiczność go przyjęła? Czy ludzie na Tajwanie śledzą wydarzenia na Ukrainie?

Alisa Kowalenko: Wszyscy są zaniepokojeni wiadomościami z Ukrainy.  Tajwańczycy po sąsiedzku mają Chiny, więc również czują się zagrożeni przez totalitarne państwo. Wiele mówi się o tym, że Tajwan może być następny. Id dziennikarzy często słyszałam: Dziś Ukraina, jutro Tajwan.

Nawiasem mówiąc, w listopadzie na Tajwanie pojawią się dwa ukraińskie filmy. Nasz film "We Will Not Fade Away" i "20 Days in Mariupol". To naprawdę fajne, że ukraińskie filmy będą pokazywane w tamtejszych kinach.

T. L-M.: "We Will Not Fade Away" udział w ponad 30 festiwalach. Został uznany za najlepszy film dokumentalny na VII Złotym Festiwalu Filmowym im. Dzyga"Film Award" na 14. Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Odessie, otrzymał nagrody na festiwalach goEast w Niemczech, CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii. Austrii oraz CROSSING EUROPE Filmfestival Linz w Austrii.. Ponadto film został wyróżniony na festiwalu w Vancouver w Kanadzie. Vancouver, Kanada.. Jak myślisz, dlaczego ten film tak bardzo poruszył serca jury?

A.K. : Film jest tak emocjonalny i czuły, że ludzie nie oglądają go jako filmu politycznego o wojnie w Ukrainie. To historia nastolatków, w których życie wchodzimy i z nimi żyjemy. Ten emocjonalny poziom opowieści budzi w ludziach empatię. W pełne światła życie bohaterów wkracza wojna, która niszczy ich marzenia. Ale to dość lekki film. Myślę, że to również jest zaskakujące. Pokazuję niestereotypowo Donbas - zwykle pokazywany jako przygnębiający, gdzie wszystko jest złe.

T.L.M.: Film opowiada o piątce nastolatków, którzy mieszkają w Donbasie i wybierają się w podróż w Himalaje. Z jednej strony Twój film jest odzwierciedleniem rzeczywistości, w której żyją te dzieci, a z drugiej strony jest to film o życiu i marzeniach. Co chciałaś opowiedzieć tym filmem?

A.K. : Mimo okoliczności, w jakich dorastasz, ze światłem w sobie możesz rozpędzić mrok wokół siebie, możesz walczyć o swoje marzenia i je realizować. O tym przede wszystkim jest mój film. Życie moich bohaterów jest takie jak moje dzieciństwo. Pamiętam, jak bardzo chciałem uciec od szarej rzeczywistości lat dziewięćdziesiątych, kiedy wszyscy byli biedni, nie mieliśmy nic, ale mieliśmy marzenia. Ten inny świat, który próbowaliśmy sobie wymyślić, pomógł stworzyć wyimaginowaną tarczę przed depresją.

Pamiętam cytat z Tonino Guerry, scenarzysty Felliniego, który powiedział, że w dzieciństwie jesteśmy wieczni. Chciałem uchwycić tę wieczność. Poczucie, że wciąż mamy przed sobą całe życie, choć na tle ciemności, daje nam poczucie wieczności.

Film "We Will Not Fade Away" brał udział w ponad 30 festiwalach. Zdjęcie: Alisa Kovalenko

T.L.M.: Zacząłeś kręcić swój film przed inwazją na pełną skalę, w 2018 roku. Jak postrzegałeś Donbas w tym okresie? Co było najbardziej interesujące?

A.K. : Przede wszystkim interesowało mnie młode pokolenie. Byłam zdumiona tym, jak różne jest ich myślenie. Wiemy, że w Donbasie ludzie w wieku 50+ mają nostalgię za Związkiem Radzieckim. Ale te dzieci są zupełnie inne. Zobaczyłam, że to pokolenie będzie kręgosłupem nowego Donbasu. Widziałam też wiele problemów i naszych błędów. Po 2014 roku było bardzo mało komunikacji. W Stanicy Ługańskiej, gdzie kręciłam film, w ogóle nie było ukraińskich kanałów telewizyjnych ani radiowych. To kompletny absurd, były tylko kanały LPR i rosyjskiej telewizji. Oczywiście młodzi ludzie nie oglądają telewizji, ale starsze pokolenie? Tam jest kompletna prorosyjska schizofrenia. To absolutnie nasz błąd, popełniliśmy go. Ale od 2014 roku Donbas również bardzo się zmienił. Pokolenie 30-40-latków też jest inne. Czułem, że Donbas stał się bardziej proukraiński, bardziej świadomy.

T.L.M.: Dlaczego zdecydowałeś się robić filmy dokumentalne, a nie fabularne?

A.K. : Myślę, że życie pisze najlepsze scenariusz. Bardzo interesuje mnie rzeczywistość. Nie wiesz, co ona może ci dać. Jest jak rzeka, do której wchodzisz i cię niesie. Istnieje niebezpieczeństwo nieprzewidywalności, ale jednocześnie odkrywasz coś interesującego. Nie przychodzisz z gotowymi odpowiedziami, które chcesz przekazać. Eksplorujesz. To ciekawe, bo w filmach fabularnych wiesz, co chcesz powiedzieć, szukasz tylko formy, masz już napisany scenariusz. A kino dokumentalne to bardzo interesująca podróż.

T.L.M.: Jesteś członkinią SEMA Ukraine, organizacji zrzeszającej ukraińskie kobiety, które zostały schwytane, uwięzione, torturowane i wykorzystywane seksualnie na terytoriach okupowanych. Obecnie kręcisz nowy film. O czym jest? I dlaczego był moment, kiedy nie chciałaś nad nim pracować?

A.K.: Rozmawialiśmy na temat nakręcenia filmu dokumentalnego o kobietach, które były torturowane i wykorzystywane seksualnie. Czułam jednak, że nie jestem gotowa na ten temat. Nie byłam gotowa, bo mam swoją osobistą historię, do której jeszcze wrócę. Wciąż nie mogę się od niej zdystansować. Kiedy jednak coraz więcej kobiet zaczęło dołączać do naszej organizacji po wojnie na pełną skalę, rozmowa o tworzeniu filmów dokumentalnych rozpoczęła się na nowo. Czułam, że ważne jest pozostawienie dokumentu o tych zbrodniach.

T.L-M.: Na jakim etapie przygotowywania filmu jesteś?

A.K. :  Wciąż szukam wizualnej formy dla tych historii. Każda kobieta ma swoją własną opowieść, ale są wspólne momenty, które łączą je wszystkie. To psychologiczny portret wielokrotny o syndromie posttraumatycznym, o tym, jak może stać się posttraumatycznym wzrostem, jak można przejść przez tę ścieżkę do pełnego zdrowienia.

T.L-M.: Czy ta praca ma dla ciebie efekt terapeutyczny?

A.K. : Efekt jest zarówno traumatyczny, jak i terapeutyczny. Kiedy pojechaliśmy do Chersonia, wysłuchałam czterech historii jednego dnia i spotkałam się z czterema kobietami. Kiedy wróciłam do hotelu, czułam się, jakbym miała ogromną ranę w środku. Jednocześnie widać, że w tych kobietach pozostało tak wiele światła. Nie utonęły w swojej traumie. Nadal coś robią. To też daje mi nadzieję, daje mi to światło. Prawdopodobnie jestem osobą, która lubi szukać światła w ciemności.

T.L.M.: Byłaś jeńcem wojennym, gdzie doświadczyłaś przemocy seksualnej. Czy to był impuls do stworzenia nowego filmu? Dlaczego w ogóle zdecydowałaś się podzielić swoją historią?

A.K. : Wiele lat temu trafiłam do Teatru Wysiedlonych. Byłam zainteresowana pracą w teatrze dokumentalnym. Z reżyserem Georgem Geno rozmawialiśmy o różnych historiach, które mogłyby stać się podstawą takiego teatru, opowiedziałam mu o niewoli, myślałam o zrobieniu czegoś o więźniach. W pewnym momencie zapytał mnie: "Dlaczego chcesz mówić o kimś innym, a nie o swoim własnym doświadczeniu?". Rozmawialiśmy o tym bardzo długo, a on stał się pierwszą osobą, z którą podzieliłem się całą moją historią. Georg powiedział, że jeśli się otworzę, może to mieć efekt terapeutyczny. Tak zaczęliśmy pracę nad sztuką "Captivity". Spisałam absolutnie wszystko, co mi się przydarzyło. Najpierw sztuka została wystawiona w Niemczech, a następnie w Golden Gate Theatre.  

Dajemy pewien przykład, że nie należy bać się o tym mówić, nie należy się zamykać. To nie znaczy, że trzeba o tym mówić publicznie, jeśli ktoś nie jest gotowy. Ale przynajmniej należy dzielić się z bliskimi, zwracać się do psychologów, organizacji praw człowieka i dokumentować te przestępstwa. To jest bardzo ważne, żeby dokumentować zbrodnie.

Alisa Kowalenko była członkinią Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Zdjęcie: archiwum prywatne

T.L-M.: Kiedy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę, wstąpiłaś do Ukraińskiej Armii Ochotniczej. Dlaczego?

A.K. : Filmowałam Majdan i byłam jego uczestniczką. To dwie różne role, ale zawsze chciałem być bezpośrednio zaangażowana w wydarzenia. Ta potrzeba pogłębiła się, gdy po wyjściu z niewoli filmowałam wolontariuszy DUK (Ukraiński Korpus Ochotniczy). Wtedy obiecałam sobie, że jeśli ta wojna się nie skończy, odłożę kamerę i będę broniła swojego kraju. Z jakiegoś powodu nigdy nie myślałam, że walki mogą rozprzestrzenić się na cały kraj. Nie było jednak wątpliwości, że Rosja zajmie wschodnią część kraju i dojdzie do eskalacji. A jeśli rozprzestrzeni się, odłożę kamerę. Ta decyzja przyszła więc naturalnie. Pytanie tylko gdzie? W Dnieprze nie pozwolono mi nawet wejść do wojskowego biura rekrutacyjnego bez wojskowej legitymacji. Dowódca, którego znałam i szanowałam, zbierał jednostkę w Kijowie. Właśnie wyjeżdżali na front. Po prostu do nich dołączyłam. Tak to się zaczęło.

T. L-M.: Czy musiałeś brać udział w aktywnych działaniach wojennych, operacjach ofensywnych?

A.K. : Tak, była kontrofensywa w rejonie Charkowa. Nie było okopów, było poczucie, że nie masz nad niczym kontroli, to cię przerażało, dezorientowało. Kiedy zaczynasz kontrolować i rozumieć sytuację, wracasz do normalności.

Reżyserka na froncie. Zdjęcie: archiwum prywatne

T. L-M.: Jakie funkcje pełniłaś w jednostce ochotniczej?

A.K. : Na mojej karcie było napisane "strzelec". W rzeczywistości pełniliśmy funkcje piechoty: zajmowaliśmy sektory i pozycje. Działaliśmy jak piechota, choć nasza jednostka była szturmowa. Ale nie szturmowaliśmy dużo - szturmowaliśmy "zieloną strefę" (śmiech). To była operacja ofensywna, prawie na granicy z Rosją. Były tam jeszcze wsie, które trzeba było wyzwolić. Pojechaliśmy na tę operację, ale niestety nie zakończyła się sukcesem. Zginęło wielu chłopaków z lewej i środkowej flanki - my byliśmy po prawej.  Wszystko wokół nas eksplodowało, to było jak hollywoodzki film wojenny. Nie byliśmy w stanie wyzwolić tych wsi, ale udało nam się wyprzeć rosyjskie wojsko z "zielonej strefy" pod nimi.

Alisa Kowalenko z synem. Zdjęcie: archiwum prywatne

T.L-M.: Jak rodzina zareagowała na twoją decyzję o wyruszeniu na wojnę? Jak im o tym powiedziałeś?

A.K.: Stefan, mój mąż spodziewał się, że do tego dojdzie. Zareagował dość spokojnie. Bardziej spanikował, gdy na początku inwazji na pełną skalę utknęłam w Zolotomiu-4, gdzie kręciłam swój film. To była linia frontu. W tym czasie armia rosyjska posuwała się dość szybko. Mój mąż bał się, że dostanę się do niewoli.

Moja decyzja o wyjeździe na wojnę była bardzo trudna dla mojej matki. Nie mogła się z tym pogodzić. Przyjechałam do Użhorodu na dwa dni, aby pożegnać się z rodziną. Mój syn był tam z matką. Była bardzo zmartwiona, płakała. Przed moim wyjazdem syn wpadł w histerię. Płakał, łapał mnie za ręce i nogi. To było przerażające. Miał tylko pięć lat, kiedy pojechałam na front. To było trudne. Ale zrozumiałam, że nie mogłam postąpić inaczej. Nie mogłam wyjechać gdzieś do Francji (mąż Alisy pochodzi z Francji - przyp. autorki), po prostu nie mogłam tam mieszkać. Rozdarłoby mnie poczucie winy.

T.L-M.: Podczas wojny nagrywałeś blogi dla swojego syna. Dlaczego? I czy stanie się to podstawą nowego dokumentu?

A.K.: Nagrałam te filmy, ponieważ chciałam zachować pamięć na wypadek mojej śmierci. Zdałam sobie sprawę, że bardzo trudno jest rozmawiać z pięcioletnim dzieckiem o poważnych, głębokich rzeczach, więc pomyślałam, że to powinno mieć formę listu do przyszłości. Potem obejrzałam wideo i poczułam, że to może być film o doświadczeniu egzystencjalnym. Nie o wojnie, gdzie jest akcja i wszystko wybucha, ale o chwilach oczekiwania, o tym, jak możemy rozmawiać z naszymi dziećmi o tym doświadczeniu. Ten film będzie więc bardziej dokumentalnym esejem poetyckim.

T.L.M.: Jak często rozmawiasz z synem o wojnie?

A.K.: Od samego początku o tym rozmawialiśmy. Oczywiście nie o żadnych strasznych rzeczach. W prostych słowach, spokojnie, bez paniki, tłumaczyliśmy, co się dzieje, dlaczego, co może być niebezpieczne. Oczywiście dziecko kopiuje zachowanie swoich rodziców. Stefan i ja podchodzimy do wszystkiego bardzo spokojnie, więc Theo również reaguje dość spokojnie. Rozmawiamy o geopolityce, demokracji, totalitaryzmie. Kiedyś przy śniadaniu zapytał mnie, która dyktatura jest silniejsza: chińska czy rosyjska?

Nagrywając filmy z frontu miałam mu powiedzieć, że chodzę po lesie i zbieram grzyby? Oczywiście starałam się robić zdjęcia kotom i psom - przybiegały do nas, żeby się schować przed wybuchami. Ale to ważne, żeby opowiadać dziecku o swoim życiu, żeby utrzymywać ten emocjonalny kontakt. Dlatego w moich dziennikach wideo czasami mówiłem, że przejdziemy do ofensywy, że może to być niebezpieczne, że musimy wyzwolić nasze terytoria.

No items found.

Redaktorka i dziennikarka. Studiowała politologię na Narodowym Politechnice Tarasa Szewczenki, dziennikarstwo telewizyjne na Kijowskim Narodowym Uniwersytecie Kultury i Sztuki, a także reklamę i public relations w Kijowskim Instytucie Politechnicznym im. Igora Sikorskiego. Badała przywództwo polityczne kobiet w Ukrainie, a także aspekty przestrzegania standardów dziennikarstwa w warunkach wojny. Była zastępczynią redaktora naczelnego kanału telewizyjnego Espresso. Nagrodzona Orderem „Za Zasługi” III stopnia.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

W Mławie schroniła się już na początku inwazji, wraz z matką i dziećmi. Dziś pracuje nad dokumentem „Głos mamy”, opowiadającym o niezwykłej przyjaźni między polskimi i ukraińskimi matkami w obliczu wojny i kryzysów psychologicznych w ich rodzinach.

Oto opowieść Hanny Jarowenko.

Budzisz się w Kijowie, zasypiasz w Warszawie

Wojnę na pełną skalę poznałam w Kijowie. Nie przygotowywaliśmy żadnych plecaków ewakuacyjnych, tylko dokumenty. O 5 rano obudziły mnie wyjące alarmy samochodów. Moje okna wychodziły na Batyjewą Górę, krakało mnóstwo wron, jak w jakimś średniowieczu. Kiedy włączyłam telewizor, wszystko stało się jasne: Putin ogłaszał rozpoczęcie tak zwanej operacji specjalnej. Potem zadzwonił mój ojciec chrzestny i powiedział mi o pocisku, który spadł w pobliżu jego domu. Zabrałam dzieci, matkę, dokumenty i pojechaliśmy do wioski niedaleko Irpienia, do mojego ojca.

W latach 90., kiedy robiłam program o wojnie w Bośni i Hercegowinie, zapamiętałam pewną rzecz: kiedy zaczynają się walki, musisz jechać na wieś. Bo tam szanse na przeżycie są większe

Tam jest drewno na opał, woda w studni, warzywa w ogródku. Tyle że jeśli masz dzieci, jesteś trupem, bo spowolnią cię we wszystkim. Ledwie przyjechaliśmy, usłyszeliśmy toczącą się bitwę w Hostomlu, niedaleko nas. Nad naszym domem latały myśliwce.

Hanna z córką Malwą. Zdjęcie: archiwum prywatne

Zrozumiałam, że nie możemy tam zostać. Tej nocy spaliśmy w ubraniach, lecz ja nie potrafiłam zasnąć; od wybuchu wielkiej wojny nie spałam przez trzy dni. O pierwszej w nocy usłyszałam potężną eksplozję. „Wstawajcie! Mamy 10 minut, żeby się przygotować! Wyjeżdżamy!” – wrzasnęłam. Na drodze w kierunku Kijowa, wzdłuż autostrady warszawskiej, stały długie kolumny czołgów. Na początku myślałam, że to nasze, ale to były czołgi wroga. Później dowiedziałam się, że o 6 rano w Buczy strzelali do cywilnych samochodów. Te trzy godziny, które upłynęły od tamtej chwili, uratowały nam życie. Matka poszła ze mną, ale ojciec został. Rano został schwytany.

Rodzice Hanny podczas kręcenia filmu „Głos mamy”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Po prostu los

Na granicy ukraińsko-polskiej staliśmy przez 25 godzin. Przypomniałam sobie dziennikarkę, która kiedyś, podczas pokazu mojego filmu „Wolni ludzie” na Festiwalu Jagiellońskim w Lublinie, przeprowadzała ze mną wywiad. Napisałam do niej: „Marianno, bardzo mi przykro, ale w tej chwili stoję na granicy z mamą i dwójką dzieci. Co mi radzisz?”. Za pośrednictwem mediów społecznościowych Marianna niemal natychmiast znalazła polską rodzinę, która zgodziła się nas przyjąć.

Adaptacja w obcym kraju nie była łatwa. Po pierwsze – nic nie wiesz. Czujesz się, jakbyś została wrzucona do wody jak kociak. Od razu schodzisz do poziomu pięcioletniego dziecka

Jednak największym zaskoczeniem była dla mnie polska rodzina, do której trafiliśmy – Kaja i Janusz Prusinowscy. Kiedy oprowadzali nas po swoim domu, zobaczyłam na ścianie płytę zatytułowaną „Serce”. To była ta, którą przywiozłam ze Lwowa w 2015 r. Słuchaliśmy jej z moim byłym mężem dosłownie na okrągło – a tu pięć lat później spotykam autora tych piosenek. Całe życie zajmuję się etnografią, robię filmy o muzykach etnicznych, a teraz, w takich okolicznościach, trafiam do rodziny najsłynniejszych muzyków etnicznych w Polsce.

W domu Prusinowskich. Zdjęcie: prywatne archiwum

Polacy mają bardzo piękne słowo „los”. Jego odpowiednikiem jest nasza „dola” – coś, co jest nieuniknione. I właśnie taki „los” się nam przytrafił. Już następnego dnia po przyjeździe poszliśmy z Kają do miejscowej szkoły. Orest miał wtedy 13 lat, a Malwa 5. Syn został od razu przyjęty do siódmej klasy, córka do przedszkola.

Mieszkaliśmy w domu Prusinowskich przez trzy miesiące. I to właśnie tam narodził się pomysł nakręcenia kolejnego filmu dokumentalnego. Tym razem to miał być film autobiograficzny. Do realizacji tego pomysłu popchnęła mnie moja siostra Larysa. Pomogła też z finansami.

„Głos mamy”

Ten film jest historią o życiu z polską rodziną, opowiedzianą w moim imieniu. Traktuje o sile kobiet i wzajemnym wsparciu. O tym, jak moja córka tęskni za ojcem, a syn musi dorosnąć. W filmie splata się kilka wątków. Jest o kobiecej sile, o relacji między ojcem i córką, o wzajemnym smutku i niemożności spotkania. Są też sceny z moimi rodzicami. Mam sporo materiału, który na razie trafił do kosza; z nakręconych scen można by zrobić 4-odcinkowy serial. Każda mówi coś do widza.

Hanna: „Głos mamy” to film o sile kobiet i wzajemnej pomocy. Zdjęcie: archiwum prywatne

Najbardziej filozoficzny jest moment, gdy wczesnym rankiem siedzimy z Kają nad jeziorem. Po operacji gardła mój głos stał się szorstki, jakbym przez całe życie paliła. Chciałam porozmawiać o tym moim głosie nad jeziorem. Czy jest jakiś sposób, by go ożywić? Kaja dała mi radę, ćwiczyła ze mną głos, śpiewałyśmy. To był dziwny stan. Trawnik, jezioro skąpane w słońcu, a my trzymamy się za ręce i śpiewamy piosenkę o słońcu. Nikt tego nie reżyserował. Wtedy Kaja zagwizdała i powiedziała: „Słyszysz, jak żaby kumkają?”.

„Tak. Wszystkie żywe istoty mają swój własny głos, ale ja czuję się na wpół żywa” - odpowiedziałam. To właśnie od tej sceny wzięłam tytuł filmu „Głos mamy”.

Ciekawa jest też scena ze szmacianą lalką. Uczyłam Kaję, jak ją zrobić.

W trakcie rozmawiałyśmy o życiu, dzieciach, o tym, kto jak wyszedł za mąż, a potem stopniowo przeszłyśmy do wojny i Putina. Powiedziałam: „Zróbmy szmacianą lalkę Putina, porozmawiamy o tym i spalimy ją”

To był rodzaj protestu. Kazałam lalce zabrać ze sobą Putina. To wszystko było spontaniczne. Nie konsultowałam się z żadnymi czarownicami czy wróżbitami. Wszystko było impulsem, ale od serca. A potem chyba najtrudniejsze było oglądanie siebie na ekranie. To czysto psychologiczny moment, bo nie widzisz siebie obiektywnie, zauważasz tylko wszystkie swoje wady. Musiałam z tym walczyć. Wiesz, dwa razy miałam raka. Przedtem byłam zupełnie inną kobietą. Choroba znacznie pogorszyła mój stan fizyczny

Ogólnie rzecz biorąc, koncepcja filmu polegała na okazaniu wdzięczności Polsce za przyjęcie mojej rodziny i czterech milionów innych osób jak braci i sióstr.

Hanna Jaworenko i Kaja Prusinowska podczas kręcenia filmu „Głos mamy”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Ten film nie jest o tym, jacy jesteśmy biedni i nieszczęśliwi. Opowiada o kobiecej przyjaźni i podstawowych ludzkich wartościach. Zdjęcia rozpoczęły się 22 kwietnia 2022 roku, a zakończyliśmy je 2 stycznia 2024 roku, kiedy w Kijowie został zbombardowany dom stojący obok naszego. W naszym mieszkaniu fala uderzeniowa rozwaliła wszystkie okna i drzwi. Nie wiem, co wydarzy się jutro, dlatego kończę film właśnie tą sceną – i tym, że wojna trwa.

Chwile, które się nie powtórzą

Jednak żyję nie tylko kinem. Obecnie w Mławie, gdzie nadal mieszkamy, dzięki Fundacji Świętego Mikołaja urządziliśmy salę, w której pracujemy z ukraińskimi dziećmi. Niestety wiele z nich jest jeszcze rosyjskojęzycznych i to na moich zajęciach słyszą ukraiński. Dzielą się też swoimi problemami. Zorganizowałam między innymi sekcję historyczną; od czasu do czasu robię wycieczki do muzeów, by dzieci mogły poznać historię kraju. Odkryciem było dla mnie to, że nie wiedziały, czym była Rzeczpospolita Obojga Narodów, zwłaszcza te ze starszej grupy. Według jednej z ich wersji to był rodzaj kiełbasy, według innej – nazwa leku.

Do tego dochodzą zajęcia z robótek ręcznych: rzeźbimy, rysujemy, szyjemy. Teraz w pokoju jest nas trzy: ja, Ukrainka, która uczy angielskiego, i psycholożka. Ta ostatnia pomaga dzieciom po ósmej klasie zdawać testy i decydować o swym przyszłym zawodzie.

Oczywiście chcemy wrócić do Ukrainy, ale dopiero po zakończeniu wojny

Poza wszystkim innym, mam problemy zdrowotne; będę uzależniona od leków do końca życia. Obawiam się, że w Ukrainie potrzebne mi lekarstwa mogą nie być dostępne. Jestem pod obserwacją w warszawskim szpitalu onkologicznym, od czasu do czasu przechodzę badania. Przez pierwsze pół roku w Polsce nie było we mnie żadnych emocji. Nie mogłam ani płakać, ani się śmiać. Byłam jak Jack Sparrow, moja ulubiona postać. Nie wiem, dlaczego, ale czasami czuję się jak on. W końcu zawsze znajdował wyjście z każdej trudnej sytuacji.

Hanna: „Jestem bardzo zła, że ta wojna i Rosjanie odebrali mi możliwość kontaktowania się z ojcem, a moim dzieciom – z dziadkiem”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Czasami zastanawiam się, jak będzie wyglądać powojenna Ukraina. Chciałabym, żeby nasz sąsiad stał się oddzielnymi księstwami. Chcę, żeby Rosja się rozpadła. Chcę, żeby Ukraina stała się członkiem NATO i Unii Europejskiej. I żeby wszyscy przestali kłamać. Nie wiem, na ile to realne. Jestem bardzo zła, że ta wojna i Rosjanie odebrali mi możliwość kontaktowania się z ojcem, a moim dzieciom – z dziadkiem. To są chwile, które już nigdy się nie powtórzą. Jestem zła, że okna mojego mieszkania są niszczone, miasta i wioski są niszczone, a ludzie umierają. To przerażające, w jakim świecie żyją nasze dzieci.

Mój dziadek, który przeżył obóz koncentracyjny, zawsze uczył mnie, że w życiu najcenniejsza jest wolność. Marzę i wierzę, że naród ukraiński będzie ją miał już zawsze.

20
хв

Hanna Jarowenko: – Mój dziadek przeżył obóz koncentracyjny. Nauczył mnie, że najcenniejsza jest wolność

Natalia Żukowska
Franka Piotra Wilde'a

Gdy niektórzy są coraz bardziej zmęczeni wojną w Ukrainie, niemiecki stylista Frank Wilde niestrudzenie każdego dnia robi kolejne zdjęcie, by wesprzeć Ukrainę. Wytrwałość, z jaką pracuje, a także styl i trafność jego fotografii przyciągają uwagę tysięcy ludzi na świecie. Nie pozwalają im zapomnieć o ukraińskiej żałobie i sprawiają, że chcą dołączyć do walki, która może być piękna. Co łączy Wilde'a z Ukrainą? Dlaczego płacze, gdy podróżuje ukraińskimi pociągami? Czy sąsiedzi projektanta irytują się, kiedy okupuje windę, robiąc kolejne fotografie? Odpowiedzi na te i inne pytania – w jego wywiadzie dla Sestr.

Frank w Kijowie

Cyrylica jest bardzo trudna, ale i tak nauczę się ukraińskiego

Ksenia Minczuk: Na pytanie: „Dlaczego Pan wspiera Ukrainę?” – odpowiada Pan: „Jak mógłbym jej nie wspierać?”. Darzy Pan Ukrainę jakimś szczególnym uczuciem?

Frank Peter Wilde: Przed wojną nie miałem specjalnych związków z Ukraińcami. Raz, w 2004 roku, spędziłem w Ukrainie dwa dni. Kijów był wtedy zupełnie inny. Pamiętam, że na stole stała butelka wody. Podniosłem szklankę, żeby się napić, i okazało się, że to... wódka. A było południe! Wtedy zrobiło to na mnie duże wrażenie. Następnym razem w Kijowie byłem już po rozpoczęciu inwazji. I poznałem zupełnie inne społeczeństwo.

Moje wsparcie dla Ukrainy zrodziło się w sposób naturalny, widać to na moim Instagramie. Pierwszy mój post o agresji Rosji pojawił się dwa dni przed inwazją na pełną skalę, 22 lutego 2022. Zrobiłem sobie zdjęcie w masce Putina, z nożem i w czarnym skórzanym płaszczu. To nawiązanie do horroru „Nie oglądaj się teraz” z 1973 roku w reżyserii Nicholasa Roega, który opowiada o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Pomyślałem, że będzie to dobra ilustracja zagrożenia, jakie Putin stanowi dla Ukrainy i Europy.

Jako aktywista queer zawsze walczyłem o równe prawa i sprawiedliwość. Kiedy więc Rosja rozpoczęła agresję, nie mogłem nie interweniować. Nie mogę milczeć, gdy łamane są prawa człowieka, a ludziom odbierana jest wolność.

W listopadzie lub grudniu 2021 r. zdałem sobie sprawę, że Rosja przygotowuje się do inwazji na pełną skalę. W niemieckiej telewizji politycy mówili: „Putin nigdy tego nie zrobi”, „Putin się nie odważy”. Ale ja czułem, że on jest gotowy. Zrobił to z Krymem w 2014 r., z Gruzją w 2008 r. – i zrobi to ponownie. Bo taka jest historia rosyjskiego imperializmu. Proszę zapytać o to na przykład ludzi w Mołdawii. Dlatego opowiedzenie się po stronie Ukrainy było dla mnie logiczne.

Od czego zaczęło się to Pana szczególne nastawienie do Ukrainy?

Na początku wojny byłem w Warszawie, w pracy. Widziałem tam ogromną liczbę uchodźców, miasto było pełne Ukraińców uciekających przed wojną. Chciałem pojechać do Niemiec nocnym pociągiem, ale powiedziano mi, że to niemożliwe, bo wszystkie pociągi są pełne Ukraińców. Musiałem pojechać samochodem.

Wszędzie po drodze widziałem autobusy pełne uchodźców z Ukrainy. Było wtedy dość zimno, patrzyłem na przerażone dzieci w samochodach. Wyglądały przez okna, rozglądając się wokół ogromnymi, zdezorientowanymi oczami. Oczy ich matek były nie mniej zdezorientowane

Kiedy wróciłem do Berlina, postanowiłem, że zrobię wszystko, by wesprzeć Ukrainę.

To był kolejny etap wsparcia, które pojawiło się dzięki moim emocjom i głębszemu zrozumieniu tego, co się dzieje. Dostałem pracę jako wolontariusz na głównym dworcu kolejowym w Berlinie.

Następnym krokiem był film. Agencja ONZ ds. Uchodźców zaproponowała mi pracę nad filmem o ukraińskich uchodźcach. Natychmiast się zgodziłem. „Ale Frank, to jest darmowa praca, trzy noce zdjęć. Może masz asystenta, który mógłby to zrobić?”. Odpowiedziałem: „Przepraszam, czego nie zrozumiałeś z mojej odpowiedzi? Jestem gotów zrobić to za darmo”. I z ukraińską ekipą liczącą 60 osób stworzyliśmy film „Uprooted”. Udział w tym projekcie otworzył mnie na Ukraińców.

Słuchałem ich historii, przyglądałem się im. Mamy w głowach stereotyp tego, jak wygląda uchodźca. Na przykład powinien być nieszczęśliwy. Tyle że Ukrainki takie nie są. Oczywiście, były zszokowane i zdezorientowane, ale z nastawieniem: „OK, jesteśmy tutaj. Co możemy z tym zrobić?”. Pewne siebie i silne. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Szanuję każdą Ukrainkę, która musiała wyjechać z powodu wojny.

Potem zacząłem uczestniczyć w demonstracjach, na których poznałem ukraińską społeczność w Berlinie. Zacząłem studiować ukraińską kulturę – okazała się bardzo interesująca.

Stopniowo Ukraina stała mi się bardzo bliska. Niestety, nie mówię jeszcze po ukraińskum – cyrylica okazała się dla mnie bardzo trudna. Mam jednak nadzieję, że jakoś sobie z tym poradzę. Posiadam już zaproszenie od internetowej szkoły językowej. Chcę się nauczyć tego języka, by być jeszcze bliżej Ukrainy.

Ukraiński jest uważany za jeden z najtrudniejszych języków do nauki...

Proszę mi tego nie mówić! (śmiech)

...ale także jeden z najpiękniejszych! Czy nasz następny wywiad będzie po ukraińsku?

Być może. Na pewno powiem: „Cześć! Jak się Pani ma? Bo ja mam się świetnie!”

Czasami musisz zaszokować ludzi, by coś zmienić

Wiece, protesty, spotkania, filmy. Jak Pan teraz pomaga?

Przeprowadziłem już dwie duże kampanie fundraisingowe. Teraz rozpocząłem trzecią, tym razem dla NAFO [wirtualnej społeczności przeciwdziałającej rosyjskiej propagandzie i dezinformacji podczas wojny rosyjsko-ukraińskiej – red.].

Jesienią 2023 roku w Kijowie wręczono mi nagrodę „Międzynarodowy Sojusznik Roku”. Przedstawiciele NAFO zapytali, czy byłbym zainteresowany przeprowadzeniem dla nich zbiórki na lekarstwa. Odpowiedziałem: „A co ze zbiórką na broń?”. Byli zaskoczeni: „Myślisz, że w Niemczech można zrobić taką zbiórkę?” Byłem pewien.

Wspieranie wojska jest teraz bardzo ważne. Szczerze chcę, aby Siły Zbrojne Ukrainy pokonały Rosjan. I chcę zebrać pieniądze na ich zwycięstwo

Jestem Niemcem, a Niemcy dużo mówią o pokoju, pokojowych sposobach zakończenia wojny. Jednak od samego początku mówiłem, że Ukraina powinna otrzymać broń. Zrobiłem sobie nawet tatuaż przedstawiający ukraińskiego „szopa z Chersonia” z bronią. To mój symbol niemiecko-ukraińskiej solidarności.

Teraz mam nową zbiórkę dla NAFO. Zbieramy na dwa funkcjonalne pojazdy specjalnie wyposażone do pracy w warunkach wojennych. Cel to 38 tysięcy dolarów. Zawsze dołączam do fundraiserów, którym ufam, i osobiście znam ludzi, którzy za nimi stoją. Dla mnie ważna jest świadomość, że każde euro trafi do wojska.

Mogę wykorzystać swoją popularność i wpływy. I widzę, że to działa. Jeśli jestem w stanie coś zmienić, na pewno to zrobię. Czasami mogę być prowokacyjny, czasem ostry i natrętny. Myślę, że to właściwa droga. Bywa, że musisz zaszokować ludzi, bo łagodność i ostrożność nie zawsze działają.

Teraz chodzę na protesty, wygłaszam przemówienia, rozmawiam z ludźmi, podpisuję petycje i spotykam się z niemieckimi politykami. Kiedy widzę, że ludzie rozumieją, jak ważne jest wspieranie Ukrainy, jestem szczęśliwy.

Czy Niemcy robią wystarczająco dużo dla Ukrainy?

Wielu polityków w Niemczech mówi: „To nie nasza wojna. Nie powinniśmy dostarczać Ukrainie broni”. Cóż, wszyscy ci, którzy tak mówią, nigdy w życiu nie byli w Ukrainie i nigdy nie rozmawiali z Ukraińcami

Jak więc możecie mówić, że Ukraina powinna oddać swoje terytoria, jeśli nigdy nie rozmawialiście z ani jednym Ukraińcem? Jak śmiecie?

Kiedy masz kontakt z Ukraińcami, rozumiesz rzeczywistość. Od początku inwazji byłem w Ukrainie trzy razy. Jestem w stałym kontakcie z różnymi tamtejszymi organizacjami charytatywnymi: United24, Kyiv Defenders, Głosy dzieci, UAnimals itp. Utrzymuję kontakty z wieloma Ukraińcami.

Dlatego rozumiem, że Niemcy nie robią dla Ukrainy wystarczająco dużo. Tak, mój kraj bardzo pomaga uchodźcom, ale musimy też pomagać z bronią. Powinniśmy wspierać ludzi, którzy bronią Ukrainy – czyli jej wojsko. Nie powinniśmy bać się Rosji. Przez pierwsze dwa lata wojny Niemcy bały się sprowokować Rosję do jeszcze większej agresji. Ciągle rysowali czerwone linie. Myśleli, że Rosja nigdy ich nie przekroczy. Widzimy jednak, że dla Rosji nie ma żadnych czerwonych linii. To wszystko nonsens. Dlatego musimy wspierać Ukrainę wszystkim, co mamy, by zwyciężyła.

Płaczę, kiedy podróżuję ukraińskimi pociągami

Proszę opowiedzieć o swoich podróżach do Ukrainy. Jaki jest ich cel?

Zawsze podróżuję do Ukrainy z własnej woli i na własny koszt. I za każdym razem, gdy jeżdżę ukraińskimi pociągami, jestem zachwycony. Dla mnie najbardziej romantyczną rzeczą, jaką możesz zrobić, jest wybranie się w długą podróż ukraińskim pociągiem. Podoba mi się wszystko: wagony sypialne, krajobrazy za oknem, specjalna herbata. Kiedy widzę te pociągi, chce mi się płakać ze szczęścia. I mi się płakać, ilekroć o tym mówię. Mam też wszystko, co można ukraść z pociągu (śmiech). W domu zgromadziłem już prawdziwe muzeum ukraińskich kolei.

W Ukrainie czuję się absolutnie bezpiecznie. Wiem, to dziwne, bo przecież Ukraina nie jest bezpieczna. Ale ufam waszej obronie powietrznej.

Pamiętam, jak we Lwowie stałem przed niesamowicie pięknym hotelem w centrum miasta. Petunie, spokój, 6 rano. I wtedy zaczął wyć alarm. Pomyślałem: jak można chcieć zniszczyć to piękno? Co jest nie tak z Rosjanami?

Ukraina chce żyć i kochać. A Rosja chce tylko niszczyć.

Miałem kiedyś w Berlinie rosyjskich przyjaciół – lecz kiedy zdałem sobie sprawę, że nie przyjmują do wiadomości tego, co się naprawdę dzieje, przestałem z nimi rozmawiać. Nie czuję już tych ludzi. I nie chcę czuć.

Podczas wojny zrobił Pan prawie tysiąc zdjęć w windzie, by wesprzeć Ukrainę. Jak wygląda proces przygotowań do takiej sesji zdjęciowej?

Tak, mam dokładnie tyle zdjęć z ukraińskiej windy, ile dni trwa ta wielka wojna. To mój pamiętnik z waszej wojny.

Zwykle rano decyduję, co będę fotografował. Kiedy mam ważne rzeczy do zrobienia, myślę z wyprzedzeniem, ale zazwyczaj nie mam planu. Gdy dzieją się jakieś ważne wydarzenia, reaguję na nie. Wybuch elektrowni wodnej w Kachowce, zmasowany ostrzał, ofensywa ukraińskich sił zbrojnych na Kursk.

Albo na przykład zabicie przez Rosję Iryny Cybuch. Albo tragedia w szpitalu dziecięcym. Takie rzeczy mnie dotykają, łamią mi serce, więc nie mogę nie reagować

Moje fotografowanie w windzie to cała przygoda: muszę przynieść rekwizyty, i wszystko zawczasu ustawić, by zrobić zdjęcie. Najpierw przygotowuję wszystko w mieszkaniu, a potem przenoszę to do windy – i robię szybkie zdjęcie bez jej zatrzymywania. Jeśli akurat winda jest przez kogoś ściągana, jadę nią do tej osoby.

Ale są też trudne ujęcia. Na przykład to, które chciałem zrobić bez światła – potrzebowałem świec, latarki albo lampy. Musiałem pomyśleć, jak wszystko zaaranżować. Albo zdjęcie na Boże Narodzenie: w jednej ręce trzymałem lalkę, niczym dziecko, a w drugiej siedem świeczek. I jakoś musiałem to zdjęcie zrobić. Zabrało mi to trzy godziny, ale się udało.

Moi poprzedni sąsiedzi nie byli z tego szczególnie zadowoleni. Poprosili zarządcę budynku, żeby ze mną porozmawiał. Ale potem się wyprowadzili. Nowi są bardzo mili, nie ma z nimi żadnych problemów

Pytają mnie: „Skąd bierzesz pomysły na te wszystkie zdjęcia i siłę, by je robić?”. A ja jestem po prostu uparty. Zawsze kończę, co zaczynam. Tak właśnie ludzie zmieniają świat

Jestem najlepszym przykładem na to, że zwykła, bezstronna osoba, nie polityk czy biurokrata, może mieć wpływ. Może przekonać ludzi, zmienić ich nastawienie do wojny w Ukrainie. Bo ta wojna nie jest zwykłą wojną. To także wojna informacyjna, czasami bez słów. Moje zdjęcia w windzie są językiem, który ludzie rozumieją bez słów.

Czego chciałby Pan życzyć Ukraińcom?

Widzę to tak: Ukraina wygrywa, dołącza do UE i NATO, Krym wreszcie powraca do macierzy, wszyscy więźniowie wracają do swoich rodzin, a Rosja płaci za wszystkie swoje zbrodnie.

To jest moje życzenie dla Ukrainy. I dla całej Europy. Bo jeśli ta wojna nie zostanie powstrzymana, rozprzestrzeni się na inne kraje Unii. A na to nie możemy pozwolić.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Zdjęcia w windzie – mój osobisty pamiętnik z waszej wojny

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Modlitwa o ciepłą zimę. Czy będzie prąd?

Ексклюзив
20
хв

Ukraiński humor to forma oporu wobec grozy

Ексклюзив
20
хв

Pierwsza rocznica Sestr: rok odkryć

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress