Exclusive
20
min

Marina Vroda: Nie lubię chodzić w ciasnych butach

Jaki miałam wybór? Bardzo trudny - albo zniknąć, albo się upić - mówi ukraińska reżyserka, zdobywczyni Złotej Palmy w Cannes

Tetiana Litwinowa-Michałonok

Film "Stepne" Mariny Vrody zdobył nagrodę na festiwalu w Locarno. Sierpień 2023 roku. Fot: Jean-Christophe Bott/Keyston/AP/East News

No items found.

W tym roku nazwisko Maryny Vrody pojawiło się na pierwszych stronach setek ukraińskich i międzynarodowych mediów. Jej film "Stepne" zdobył nagrodę dla najlepszego reżysera na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Locarno. To już drugie tak prestiżowe wyróżnienie dla twórczości Mariny Vrody - 12 lat temu, w 2011 roku, zdobyła Złotą Palmę na festiwalu w Cannes za film "Cross".

Marina ma 41 lat. Urodziła się i wychowała w Kijowie. Dzieciństwo spędziła w ostatnich latach Związku Radzieckiego i pierwszych latach niepodległej Ukrainy, a jej rozwój zawodowy przypadł na okres rewolucji oraz wojny.

Marina Vroda opowiada dla sestry.eu o ludziach złamanych przez system sowiecki, o swojej odmowie pracy w Rosji, o proteście i życiu za granicą.

Film "Stepne" to obraz transformacji ukraińskiego społeczeństwa z postsowieckiego w europejskie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Złamani postsowieccy ludzie oczami reżyserki

Film Mariny Vrody Stepne opowiada historię starszego mężczyzny, który przyjeżdża na kilka dni do ukraińskiej wioski Stepne w obwodzie sumskim, aby odwiedzić umierającą matkę. Jest to historia kreatywnego człowieka, który ma talent malarski, ale nie jest w stanie go zrealizować. Bohaterem filmu jest nieprzeciętny człowiek, którego życie zostało ukształtowane przez system radziecki i postsowiecki, gdzie musiał być "taki jak wszyscy". Ale ta podróż sprawia, że spogląda wstecz i widzi swoje życie z innej perspektywy. Film Stepne opowiada o sensie istnienia i celu człowieka, mówi reżyserka:

- Chciałam opowiedzieć o tym w taki refleksyjny sposób, jakby to był dokument. Nasi rodzice są postsowieccy i wielu z nich jest załamanych. Nie pozwolono im zrobić kariery. Tak jak artysta Anatolij, który tak naprawdę nigdy nie był artystą choć o tym marzył. Ale miał pewien związek ze sztuką, więc nie mogę go nazwać nieszczęśliwym.

Oprócz tematów twórczego spełnienia i międzypokoleniowej interakcji, reżyser pokazuje wady porządku społecznego. "Stepne" to także obraz transformacji ukraińskiego społeczeństwa z postsowieckiego w europejskie. W swoim filmie reżyserka zastanawia się nad przyszłością i przeszłością nie tylko konkretnej osoby, ale także całego naszego kraju.

- Ten film opowiada o dziedzictwie, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. O ludzkim dziedzictwie - co ja, jako człowiek, po sobie zostawiam? O dziedzictwie kulturowym. O dziedzictwie kraju - jakie społeczeństwo budujemy?

Vroda wierzy, że studiowanie własnej historii pomoże pozbyć się sowieckiej spuścizny:

- Wszystkie archiwa powinny zostać otwarte, musimy wiedzieć, co stało się z nami w czasach sowieckich, ponieważ jesteśmy z nimi bardzo związani.

Marina Vroda podczas Majdanu. Zdjęcie: archiwum prywatne

Urodzona buntowniczka

Pragnienie wyjścia poza schematy i niepodążania za nurtem jest dla reżyserki rodzajem stylu życia. Buntowała się od dzieciństwa, które przypadło na przełom lat 80. i 90. W tamtych czasach wszystko, co kreatywne i niezwykłe, prowadziło do społecznego odrzucenia:

- W szkole w Kijowie w latach 90. nie wolno mi było nosić rozpuszczonych włosów. Zawsze musiałam nosić warkocze. A ja się buntowałam - nosiłam legginsy i malowałam usta na brązowo. Musiałam znosić ten system, nie dało się go przezwyciężyć. Nie chciałam się dostosowywać. Musiałam z tym żyć. Porównuję to do chodzenia w ciasnych butach - palce się wyginają, boli, ale jakoś się chodzi.

Od dzieciństwa Vroda była buntowniczką. Zdjęcie: archiwum osobiste

Marina marzyła o robieniu filmów, ale poszła na studia prawnicze. Rodzice przyszłej reżyserki uważali bowiem kino za coś nieosiągalnego:

- Ludzie, którzy dorastali w systemie sowieckim, nie wiedzą, jak cię wspierać. Wszyscy byli więc bardzo sceptyczni. Mój sąsiad mawiał: "Twój tata nie jest Michałkowem (słynny radziecki i rosyjski reżyser filmowy - red.), gdzie możesz pójść, jesteśmy biedni". I ten nawyk biedy jest prawdziwym nawykiem. Marzenie o sztuce i robienie jej jest luksusem... Więc kino przyszło jako odpowiedź. Mogłem zostać przyjęty na wydział aktorski, ale nie podobało mi się to. Nie byłam gotowa poświęcić temu życia. Nie byłam też gotowa podporządkować się reżyserowi, którego nie lubiłam - to nie mój charakter. Teraz zdaję sobie sprawę, że tak samo jest w reżyserii - wszędzie są kompromisy.

"Mój Boże, dlaczego przyznali jej nagrodę?".

Marina Vroda stała się znana w 2011 roku, kiedy wygrała Festiwal Filmowy w Cannes. Jej film Cross zdobył Złotą Palmę. Był to jej pierwszy poważny projekt po ukończeniu Uniwersytetu w Kijowie zrealizowany z pasji, bez żadnego wsparcia ze strony państwa. Ten krótkometrażowy film, podobnie jak "Stepne", opowiada o sensie życia i transformacji postsowieckiego społeczeństwa. Na pierwszy rzut oka wygląda jak 15 minut lekcji wychowania fizycznego, ale to tylko forma, nie treść.

Film "Cross" zdobył Złotą Palmę. Cannes w 2011 roku

- "Film metaforycznie pyta, dokąd uciekamy od tej postsowieckiej przeszłości" - mówi Marina. "Podczas gdy wszyscy biegną, bo wszyscy to robią, tylko jedna osoba zatrzymuje się, by pomyśleć: "Dokąd biegniemy?".

Reżyser nazywa ten film wyzwaniem i przygodą:

- Kiedy miałem 28-29 lat, chciałem coś udowodnić tym filmem. Myślałem, że zrobię go za trzy i pół tysiąca euro, i pokażę wszystkim. W rzeczywistości istniały wtedy możliwości i pieniądze, ale po prostu dla mnie nie były dostępne. Gdy ja w czasach studenckich kręciłam na własny koszt, pieniądze z budżetów na filmy rozkradano na potęgę. Irytowała mnie ta kompletna bierność - nikt nie chciał niczego zmieniać. Pomyślałem, że może nie uda mi się zmienić systemu, ale zrobię film artystyczny, a potem pójdę w komercję. Żeby zarobić pieniądze, a nie pozostać artystką kina artystycznego.

Niespodziewany sukces filmu krótkometrażowego nie pozwolił jednak reżyserce zrealizować swoich planów. "Złota Palma" przyniosła jej nie tylko uznanie na arenie międzynarodowej, ale także ostrą krytykę w kraju:

- Chciałam zrobić produkt wysokiej jakości, jakiś przyzwoity serial telewizyjny, zarobić dobre pieniądze i poczuć się pewnie w swoim zawodzie, ale potem odniosłam zwycięstwo na Festiwalu Filmowym w Cannes. Z jednej strony krytykowano mnie, ponieważ niektórzy koledzy uważali, że film nie zasługuje na nagrodę: "Mój Boże, dlaczego dali jej nagrodę?". A kiedy chciałam dostać pracę, słyszałam: "Musisz teraz robić własne filmy". Powiedziałam: "Dobrze, ale czy dacie mi na to pieniądze?". Obiecali mi połowę, ale zasugerowali, żebym poszukała reszty w Europie. Wyjaśnili, że mam trudny charakter, że jestem bardzo skomplikowana i inwestowanie w moją sztukę wiąże się z ryzykiem.

Być sobą

W 2014 roku Marina Vroda przeprowadziła się do Niemiec. Tam otrzymała stypendium naukowe i częściowe finansowanie na film "Stepne". Zdjęcia rozpoczęły się w 2017 roku - z przerwami i zmianami w ekipie - i trwały kilka lat. Przyznaje, że był to trudny okres w jej życiu. W szczególności z powodu ostrej krytyki:

- Mówią, że to ty podjąłeś decyzję o wyjeździe za granicę. Jaki miałem wybór? To był bardzo trudny wybór - albo zniknąć, albo zacząć pić. Wyjazd to była bardzo dobra ucieczka od upokorzenia, jakim było stanie się sławnym, ale bez pieniędzy i pracy. I gdy nikt ci niczego nie oferuje.

Marina Vroda uczestniczy w wiecu poparcia dla Olega Sencowa. Berlin, 2015. Zdjęcie: archiwum prywatne

Właśnie wtedy ostatni raz wyjechała do Rosji. Było to w 2015 roku. Wówczas Vroda odmówiła przyjęcia nagrody na festiwalu Кіношок, protestując przeciwko bezprawnemu skazaniu ukraińskiego filmowca Olega Sentsova. Na ceremonię zamknięcia przyniosła plakat wspierający kolegę, ale został on zabrany przez ochronę:

- Pojechałam do Rosji, ponieważ myślałem o pewnego rodzaju solidarności z moimi tamtejszymi kolegami. Wciąż wierzyłam, że jest to możliwe.

Myślałam, że moi koledzy czegoś nie rozumieją. Potem zdałam sobie sprawę, że rozumieją wszystko. W tamtym czasie myślałam, i teraz brzmi to bardzo naiwnie, że moim gestem mogę zachęcić rosyjskich kolegów do protestu.

Filmowczyni wspomina, jak kiedyś Rosja przyciągała utalentowanych Ukraińców z różnych dziedzin, w tym ją samą. Jednak Marina Vroda inaczej widziała swoją przyszłość:

- 12 lat temu zaproponowano mi nakręcenie filmu w Rosji. Mogłam się zgodzić, ale zostałabym rosyjską reżyserką. Ale uważałam, że Ukraina to Europa. Jestem jej częścią i buduję ją własnymi rękami.

Film nie pozwala się poddać

Postprodukcja "Stepne" przypadłą na czas rosyjskiej inwazji na pełną skalę. I podobnie jak w 2014 roku, Marina Vroda musiała ponownie opuścić swój rodzinny kraj.

- Kiedy pojechałam po raz pierwszy, w 2014 roku, miałam w kieszeni 500 euro i nic więcej. To szaleństwo, nie radzę nikomu tego robić. Za drugim razem nie chciałam nigdzie jechać, ale słyszałam te eksplozje w Kijowie, widziałam, że mój pies po prostu nie wychodzi spod łóżka, moja mama ma cukrzycę - i myślałam, że apteki zostaną zamknięte.

Ojciec reżyserki nie dał się przekonać do opuszczenia Kijowa. Powiedział, że wszystko skończy się za kilka dni.

- Pozostawienie ojca było dla mnie bardzo nieprzyjemne i bolesne. Najgorsza była myśl, że go nie zobaczę, że coś się stanie. Czułam się, jakbym go porzuciła. Miałam straszne poczucie winy - mówi reżyserka.

Jedyną rzeczą, która powstrzymywała mnie przed poddaniem się, był film - trzeba go było skończyć.

- Powiedziałam sobie, pomyśl o zespole, musimy spłacić nasze długi, musimy skończyć film. To mnie w pewnym stopniu uratowało.

Marina Vroda nie tylko stworzyła "Stepne", ale także zdobyła zawód producentki filmowej. Ostatecznie film został finansowo wsparty przez cztery kraje: Ukrainę, Niemcy, Polskę i Słowację.

Być częścią społeczeństwa w transformacji

Dziś Marina Vroda ma wiele planów. Życie za granicą, międzynarodowe kontakty, znajomość języków i doświadczenie w produkcji pomoże rozwinąć ukraińskie kino - reżyserka jest tego pewna:

Potrafię łączyć ludzi, produkować i wspierać inicjatywy filmowe

Jej własne życie za granicą, doświadczenia ukraińskich kobiet, które zostały zmuszone do wyjazdu za granicę z powodu wojny, opuszczenia kraju, wzięcia odpowiedzialności za swoje dzieci i rodziców oraz nauczenia się życia w nowy sposób, mają stanowić temat kolejnego filmu:

- Mamy pomysł. Roboczy tytuł brzmi teraz tak: "Czy mogę spędzić noc u ciebie?". To jest projekt o tym doświadczeniu naszych kobiet i Europejczyków, którzy nas wszystkich spotkali. Nie mogę jeszcze wiele powiedzieć. Tylko kilka szczegółów: to historia kobiety, która pewnego dnia opuszcza dom tylko z walizką i wraca tam wiele lat później. To film o utracie domu i powrocie do niego, o walce pokolenia, które przyszło na Majdan w 2014 roku, i poszło na wojnę.

Dla Mariny Vrody ważne jest, aby być częścią transformacji naszego społeczeństwa z postsowieckiego na europejskie. Podkreśla, że dziś teraz budowane są filary, które będą wspierać "most" naszej europejskiej przyszłości - i ważne jest, aby mieć czas na ich solidne i prawidłowe ułożenie. Z tymi europejskimi wartościami wolności jednostki, szacunku dla kreatywności i różnorodności oraz zachowania różnorodności kulturowej.

No items found.

Redaktorka i dziennikarka. Studiowała politologię na Narodowym Politechnice Tarasa Szewczenki, dziennikarstwo telewizyjne na Kijowskim Narodowym Uniwersytecie Kultury i Sztuki, a także reklamę i public relations w Kijowskim Instytucie Politechnicznym im. Igora Sikorskiego. Badała przywództwo polityczne kobiet w Ukrainie, a także aspekty przestrzegania standardów dziennikarstwa w warunkach wojny. Była zastępczynią redaktora naczelnego kanału telewizyjnego Espresso. Nagrodzona Orderem „Za Zasługi” III stopnia.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
muzycy, żołnierzy, występ

Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.

– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!

Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.

– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.

Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.

Witalij Kyryczenko. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Terapia sztuką

Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu. 

Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.

Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury

– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.

Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?

Dmytro Romanczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.

– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.

Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!

 Wciąż jesteśmy ludźmi

W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.

– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.

Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI

Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.

Dmytro Melniczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.

Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB. 

Muzyka na wojnie

Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale. 

Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy. 

Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.

20
хв

Desant kultury, czyli z bandurą na froncie

Aldona Hartwińska

„Kwiaty Ukrainy”, „Dwie siostry” i „Pod wulkanem” – trzy polskie filmy na jednym festiwalu. Ich obecność na tegorocznej imrezie była potrzebna. We wszystkich tych trzech filmach narodowe niuanse przeplatały się w tak zabawny sposób, że można się tylko zastanawiać, dlaczego polsko-ukraińskich koprodukcji jest tak mało, a jeszcze mniej – dobrych.

Adelina Borets, reżyserka „Kwiatów Ukrainy”, ukończyła wydział reżyserii Warszawskiej Szkoły Filmowej, a następnie kurs scenariopisarstwa w Szkole Wajdy i studia magisterskie w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego.

Jako że pochodzi z Mariupola, nie mogła pozostać z dala od zbrodni, których od zimy 2022 roku Rosjanie dopuszczają się w jej domu.

Producent filmu Glib Łukianets i reżyserka Adelina Borets

Chociaż jej „Kwiaty Ukrainy” nie są o Mariupolu, to są dla Ukrainy. Dokumentalny charakter tego filmu tylko dodaje mu wartości – „Dwie siostry” były filmem całkowicie fikcyjnym, a „Pod wulkanem” naśladował dokument. Czysty dokument to inny, mocniejszy i jednocześnie trudniejszy sposób mówienia o rzeczywistości.

Kino dokumentalne pozbawione jest możliwości kręcenia według gotowego scenariusza, jak to ma miejsce w filmach fabularnych. Nie da się wymyślić i przewidzieć życia ze wszystkimi jego możliwymi zwrotami akcji. Dlatego jeśli historia wybrana przez reżysera jako godna filmu zaczyna nabierać własnej, niewymyślonej fabuły, możemy już mówić o sukcesie.

A jeśli dodatkowo fabuła zyskuje wartościowe momenty i zwroty narracyjne, gdy pojawiają się postacie z własnymi historiami, pełnymi prawdziwego napięcia i dramatyzmu, to film staje się Filmem. Takich dzieł jest niewiele, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, że reżyserowi musi dopisać szczęście w trzech sprawach: a) znalezieniu odpowiedniej historii; b) posiadaniu w sobie odpowiedniej dozy cierpliwości, by czekać na jej rozwój; c) uzyskaniu pełnoprawnej fabuły ze znaczeniami, uogólnieniami i zakończeniem.

„Kwiaty Ukrainy” to właśnie taki szczęśliwie udany film, zrodzony z nadziei reżyserki na coś wielkiego.

W rzeczywistości na początku pomysł na ten film nie był taki jak ten, który rozwinął się podczas pracy nad nim. Historia 65-letniej Natalii, mieszkanki darnyckich [rejon Kijowa w okolicach stacji metra „Darnycja” – red.] slumsów, miała opowiadać o jej walce o miejsce pod słońcem i sprzeciw wobec przyszłych deweloperów.

Mieszkając w dole dawno temu wykopanym pod jakiś dom, zamieniła go w ogród pełen kwiatów, który latem kwitnie witalnym pięknem i siłą

Oczywiście, wraz z rozwojem Kijowa każdy kawałek ziemi stawał się coraz bardziej interesujący dla lokalnych latyfundystów i budowniczych – a tutaj jest dół, który był już przeznaczony pod budowę, tyle że porzucony i przypadkowo zagospodarowany przez spontaniczny akt samoosiedlenia. Nie mając podstaw prawnych do życia w otoczeniu wieżowców kijowskiej Darnycji, Natalia walczy o swoje prawa jako osoba, która już tu mieszka i już powołała wokół siebie do życia wiele roślin.

Ponadto mieszka tu jej dziwny przyjaciel (mąż?) o imieniu „Kotik”, chory i bezdomny. I jeszcze jeden mężczyzna (pomocnik), który pomaga Natalii w pracach domowych. Przychodzi też tutaj wnuczka Natalii. Wokół róże, ziemniaki i łąki – a obok opuszczone garaże, jakieś ruiny. I w tym wszystkim tkwi jej bajkowy dom w kształcie grzyba. W jednej ze scen Natalia mówi do kierowcy ciągnika wysłanego tu do wyburzenia wszystkiego, co się da: „Poczekaj, przyniosę solarium i spalę ci ten traktor”.

Natalia od razu staje się centralną postacią filmu – w nie tyle ze względu na jej specyficzne miejsce zamieszkania, ile z uwagi na osobistą charyzmę. Nie wygląda na 65-latkę, kopie w ziemi, sadzi kwiaty, bez przerwy gada, śmieje się, jak młoda kobieta, i opowiada o seksie. Jest prawdziwą fontanną emocji i słów – zarówno przy stole, prowadząc z zaangażowaniem rozmowy z mężczyznami czy ze swoją wnuczką, jak też rozmawiając o niepodległości Ukrainy, wolności i prawach.

Ma jakieś niesamowite, naturalne usposobienie, łączące siłę ciała z siłą ducha, z poczuciem humoru jako trzecim elementem w trójcy fundamentów jej życia

Gwałtownym zwrotem akcji i ratunkiem dla filmu przed monotonią jest początek inwazji Rosji na Ukrainę. O ile do tej pory można było sporadycznie reagować na żarty dziwnych ludzi i dziwny śmiech wiecznie pobudzonej Natalii w oczekiwaniu, aż w końcu coś się stanie – to od pierwszych pocisków, które spadły 24 lutego 2022 roku, następuje zmiana.

Natalia włazi do ciasnej i przerażającej piwnicy ze swoimi konserwami, przeznaczonej do ich przechowywania, a nie do ratowania życia podczas bombardowania. To jest początek prawdziwego filmu, a wszystko, co wydarzyło się wcześniej, było tylko lirycznym prologiem w oczekiwaniu na dramatyczne wydarzenia. Bohaterka uaktywnia się: wysyła swojego „Kotika” do Warszawy, odwiedza miejsca, w których zbombardowano domy, zapisuje się do obrony terytorialnej, zaczyna wyplatać siatki maskujące...

Jej życie, podobnie jak tło zdarzeń, wypełniają odgłosy wybuchów i syren, napięcie i telefony od córki i destrukcja otaczającej przestrzeni

Kalejdoskop wydarzeń całkowicie porywa ekran i duszę widza, który już został podbity przez bohaterkę i głęboko zaangażowany przez kompetentny montaż, bez długich ujęć, z krótkimi cięciami, dodatkowo udramatyzowany przez dynamiczną i nerwową muzykę zespołu DachaBracha.

Rok mija, jak w tytule filmu Kim Ki-duka: „Wiosna, lato, jesień, zima... i znowu wiosna”. Rok to prawdziwe życie, wypełnione wirem wydarzeń, wyraźnie ilustrującym wzloty i upadki człowieka. Adelinie Borets i jej zespołowi udało się znaleźć interesującego człowieka, dogadać się z nim i przejść przez to wszystko razem z nim, mimo wojny. A zakończenie filmu jest tak słoneczne – dosłownie – że „Kwiaty Ukrainy” stają się rodzajem nadziei nas wszystkich na radość ze zwycięstwa życia nad śmiercią.

Wszystkie zdjęcia: materiały prasowe

20
хв

Kino życia zwycięża śmierć

Jarosław Pidhora-Gwiazdowski

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress