Exclusive
20
min

Droga z niewoli. Olga Czerniak: "Słuchałam, jak torturowano moje dziecko"

Co najmniej 20 000 ukraińskich cywilów znajduje się w rosyjskiej niewoli. Olga Czerniak była przetrzymywana ponad 9 miesięcy. Była brutalnie torturowana, ale przeżyła. Olga jest pierwszą bohaterką nowego cyklu "Droga z niewoli"

Jewheniia Semeniuk

Olga Czerniak spędziła 280 dni w niewoli. Zdjęcie autorki

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

280 dni, które Rosja ukradła Oldze Czerniak. 280 dni w niewoli, po których musiała nauczyć się uśmiechać i cieszyć prostymi rzeczami. Jak na spowiedzi, Olga opowiada o wszystkim, o czym nigdy nie zapomni. O donosie, który został napisany przez jej "przyjaciół". O najcięższych torturach, których doświadczyła. O tym, jak ona, odważna i wolna, została zmuszona do strachu przed własnym nazwiskiem. A także o jej podróży do domu. Podróży liczącej cztery i pół tysiąca kilometrów.  

Wielu mieszkańców Chersonia zostało kolaborantami

Przed wojną żyło nam się świetnie: pracowałam w Chersońskim Departamencie Pracy i Ochrony Socjalnej, mój syn studiował, planowaliśmy wycieczki za granicę i nie narzekaliśmy. Rano 24 lutego obudził mnie telefon od matki. Płakała i powtarzała: "Wojna! Wojna się zaczęła". Nie wierzyłam w to.

Każde wyjście do miasta napawało przerażeniem: rosyjskie wojsko, które przejęło Chersoń, jeździło transporterami opancerzonymi, ignorując pieszych i regularnie przejeżdżając ludzi. Niezależnie od tego, czy ktoś był żywy, ranny czy martwy, wrzucali go do bagażnika. A potem nikt o nich nie słyszał.

Do pierwszego czerwca nadal chodziliśmy do pracy pieszo, ponieważ transport już nie działał. Zajmowało to półtorej godziny w jedną stronę. Po południu miasto zdawało się wymierać: ludzie wychodzili z domów tylko po to, by kupić chleb lub wypłacić pieniądze. Kolejki rozpraszał tylko ogień z karabinów maszynowych.

Wielu mieszkańców Chersonia stało się kolaborantami i pomagało okupantom. W powietrzu wisiał strach. Ja i mój mąż, który pracował jako zastępca kierownika miejskiego wydziału kadr, staraliśmy się trzymać razem. Chodziłam z nim nawet do pracy.

W nocy 11 sierpnia 2022 r. usłyszeliśmy walenie do drzwi: "Żandarmeria wojskowa, sprawdzanie dokumentów" ("Военная полиция, проверка документов"). Nie otworzyłam od razu, chciałam dać mężowi czas na schowanie ważnych dokumentów. Zapytałam, dlaczego tak późno, i usłyszałam, jak jeden z nich wydaje polecenie przyniesienia łomu i wyważenia drzwi. Wtedy wpuściłam ich do środka.

Rosjanie wpadli do środka krzycząc: "Stań pod ścianą! Ręce w górę, broń na podłodze". Powiedziałem im, że nie mam broni. Kazali mi nie rozmawiać z nimi po ukraińsku. Krzyczeli że wiedzą, że umiem mówić po rosyjsku. Aby ich nie denerwować, przeszłam na ich język.

Potem przeszukali mnie całą. Mimo że byli mężczyznami, nie mieli do tego prawa. Kazali mi zamknąć usta, opuścić głowę i iść do kuchni.

Co najmniej dziesięciu mężczyzn weszło do naszego domu. Dom był otoczony, a w oknach widziałem laser z celowanej broni. Żaden z nich się nie przedstawił ani nie pokazał żadnych dokumentów, po prostu zaczęli przeszukiwać mieszkanie, rzucając rzeczy na podłogę. Pytali, gdzie trzymamy broń i narkotyki. Zażądali ode mnie paszportu, ale ja mam ukraiński dowód osobisty. Powiedziałem im: "Macie w rękach mój paszport". Nie uwierzyli mi. Powiedzieli, że to karta, a nie paszport. Znaleźli mój stary paszport, a w nim moje nazwisko panieńskie, które zmieniłam w 2020 r. Zaczęli nazywać mnie suką, ponieważ rzekomo byłam agentką i żyłam na dwóch paszportach.

Areszt śledczy w Chersoniu. Rosyjscy żołnierze torturowali tam ukraińskich cywilów. Zdjęcie: Roman Baklazov

Od mojego syna i męża zażądano napisania donosu na mnie

Po przeszukaniu mieszkania wyprowadzili nas: mojego męża, syna i mnie. Założyli nam na oczy maski i wsadzili do samochodu. Podczas jazdy przesłuchiwali mnie.

- "Znasz Andreja?"

- Tak.

- Kim on jest dla ciebie?

- To siostrzeniec.

- Gdzie się ukrywa?

- Nie ma go tutaj. Nie rozmawiałam z nim od prawie roku, ponieważ wyjechał za granicę - odpowiedziałam, chociaż rozmawiałam z nim, jest dla mnie jak własne dziecko.

Na początku myślałam, że po prostu biorą wszystkich z przygotowanych list. Dopiero podczas przesłuchania zdałam sobie sprawę, że dostali na nas donos. Sąsiedzi donieśli, że mój siostrzeniec był w ukraińskich siłach zbrojnych i że rzekomo przekazywałam mu lokalizacje rosyjskiej armii.

Mojemu mężowi udało się ukryć główne dokumenty dotyczące nieruchomości, pieczątkę służbową, a nawet pieniądze. Podczas aresztowania dobrze sprawdzili nasze mieszkanie, ale nie znaleźli tego, co ukryliśmy. Znaleźli jednak niektóre dokumenty z pracy mojego męża, dlatego na wszelki wypadek postanowili go zabrać. Zabrali mojego syna, który miał wtedy 19 lat, aby zmusić mnie do zeznań.  

Powiedzieli, że przesłuchanie zaczną od niego, a potem zajmą się mną. Postawili mnie na korytarzu, zabronili się ruszać i mówić. A ja stałam pod drzwiami i słuchałam, jak torturują moje dziecko... Nie życzę tego nawet mojemu wrogowi. Nie wiem, jak mogłam to znieść. Mój syn bardzo płakał, błagał: "To boli, proszę, nie rób tego! Potwierdzę wszystko, czego chcesz". A kiedy w końcu zabrali go z tego pokoju, położyli go obok mnie i rozkazali mu: "Mów, co chciałeś powiedzieć swojej matce?"

I mój syn powiedział: "Mamo, potwierdź wszystko, czego żądają. Nie pozwól, żeby znowu mi to zrobili".

A potem mnie posadzili na jego miejscu. Założyli mi na palce wskazujące metalowe szczypce z podłączonymi do nich przewodami. Zapytałam o nazwisko przesłuchującego, w odpowiedzi porazili mnie pierwszy raz prądem.

Zapytali, gdzie jest mój siostrzeniec. Powiedzieli, że wiedzą, że jest w ukraińskiej armii. Odpowiedziałam, że nic nie wiem. W moim telefonie znaleźli jedną wiadomość od Andrija. Nie zdążyłam usunąć niektórych SMS-ów, ten jeden został. Kiedy jechałam do Symferopola, zobaczyłam, ile sprzętu wojskowego przyjeżdża, napisałam do niego, że dużo sprzętu wojskowego jedzie w kierunku Chersonia. A on odpisał: "Szopy kopią okopy". W końcu przekonałam ich, że oprócz mnie, nikt z rodziny nie rozmawiał z moim siostrzeńcem. Później mój mąż powiedział, że w ten sposób uratowałam im życie. Po 15 dniach zostali wypuszczeni. Wcześniej mój mąż był torturowany, bity. Zmusili go też, żeby napisał na mnie donos.

Pomieszczenia aresztu śledczego w Chersoniu. Fot: Michael Brochstein/SOPA Images/Shutterstock/East News

Ciała zmarłych w czarnych workach

Ponad 130 osób z Chersonia było przetrzymywanych w tymczasowym areszcie dla 60 osób. Cela, w której byłam ja i pięć innych kobiet, mogła pomieścić dwie osoby. Spałyśmy na podłodze. Leki można było dostać tylko od krewnych. Ale zabroniono mi wszystkiego: paczek, spacerów na świeżym powietrzu, rozmów z lekarzami, a nawet snu. Na nic mi nie pozwolono, ponieważ nie zgodziłam się na współpracę.

Mogli mnie wezwać na przesłuchanie o każdej porze dnia i nocy. Telefon dzwonił w trzech przypadkach: przyprowadzano kogoś nowego, kogoś zabierano na tortury lub kogoś wypuszczano. A kiedy otwierały się drzwi do celi, każda z nas bała się, że zostanie wywołana.

To było straszne. Po przesłuchaniu wyprowadzili mnie z czapką na twarzy lub maską na oczach, nie widziałam, dokąd idę, bałam się, że upadnę.

W areszcie wielu ludzi zakatowano. Ich ciała pakowano w czarne worki i wyrzucano do kontenerów na śmieci.

Cztery razy zabrano mnie na przesłuchanie. Razili mnie prądem, aż straciłam przytomność. Po jednej z takich sesji dostałam ataku serca. Dziewczyny były przestraszone, pukały do drzwi i wzywały lekarza. Rosyjscy dręczyciele zignorowali ich prośby o pomoc medyczną i ostatecznie pomógł mi współwięzień, Misza, kręgarz. Uratował mi życie. Potem podał mi leki i zmierzył ciśnienie krwi. W sumie miałam siedem ataków serca podczas 280-dniowej niewoli.

Pewnego razu, na kolejne przesłuchanie, zaprowadzono mnie do ciemnego pokoju, kazano znaleźć lewą ręką krzesło i usiąść. Kiedy zdałem sobie sprawę, że krzesło jest suche, a nie mokre, poczułem się lepiej. W końcu wszyscy wiedzieli, że mokre krzesło to zły znak. Nigdy w życiu nie paliłam, ale kiedy wracałam do celi po tych "sesjach", brałam papierosy od dziewczyn. Podczas przesłuchań zachowywałam zimną krew, ale w celi wpadałam w rozpacz.

Kara za jedzenie dla więźniów

W październiku zaczęli masowo zabierać ludzi z aresztu śledczego w Chersoniu. Niektórych zwolniono, innych przewieziono do Kalanczaku, Czaplinki, Czongaru, Geniczeska, a nawet do Symferopolu. Czuliśmy, że armia ukraińska zaraz wkroczy do miasta, bo słyszeliśmy silne eksplozje. Pewnej nocy kazano nam, mnie i czterem innym kobietom, spakować nasze rzeczy. Byłyśmy szczęśliwe. Wyprowadzono nas w letnich ubraniach i wsadzono do samochodu. Potem wszystkie samochody z więźniami wjechały na ponton ze sprzętem wojskowym. Bałyśmy się, bo chowali się za nami, a gdyby był nalot, to byśmy zginęły.

W miejscowości Hoła Prystań trzymali nas dziesięć dni. Okupanci nas nie karmili, przeżyliśmy tylko dzięki miejscowym. Potajemnie przynosili nam jedzenie. Później kierownik ośrodka został ukarany za to, że pozwolił nam nie umrzeć z głodu.

Następnie przetrzymywano nas w wiosce Novotroitske - nie w celach, ale w pokoju z oknem zabitym deskami. Tutaj, bez świeżego powietrza i słońca, pięć kobiet dzieliło jeden śmierdzący materac. W pokoju cały czas paliła się żarówka. Nie było wody ani toalety, więc wyprowadzano nas dwa razy dziennie. Jeśli chodzi o jedzenie, dostawałyśmy dwie paczki "Miviny" i puszkę gulaszu dziennie na pokój. Czasami przynoszono nam chleb.

Po tym, jak policjantka, moja współlokatorka, została zwolniona w grudniu, pojawiły się plotki, że wkrótce wszystkich nas puszczą Na początku mówiono o Nowym Roku. Potem o 8 marca. Ale my nadal siedzieliśmy. 17 marca nie wytrzymałam i rozpoczęłam strajk głodowy. Jadłam tylko chleb i piłam wodę, zagroziłam, że z tego też zrezygnuję jak mnie nie wypuszczą. Dziesięć dni później przyszli do mnie ludzie, aby przekonać mnie do jedzenia. Nie zgodziłam się.

Przez cały ten czas moja rodzina mnie szukała. Ale wszędzie mówiono im, że nie ma tu takiej osoby. Chociaż ja tam byłam. Nawiasem mówiąc, przez ponad dziewięć miesięcy niewoli nie widziałam ani jednego przedstawiciela międzynarodowego.  

17 maja 2023 r. zostałam wezwana na rozmowę. Zabrali mnie do pokoju, w którym czekało na mnie dwóch mężczyzn. Zapytali mnie, za co jestem w więzieniu. Wymyśliłam historię o kobiecie, która napisała na mnie skargę, ponieważ lubiła mojego męża. Potem kazano mi napisać trzy pokwitowania: pierwsze, że nie rozumiem, jak znalazłam się na komisariacie i nie mam do nich żadnych roszczeń, drugie, że nie byłam torturowana ani nie użyto wobec mnie siły. Trzecie: że otrzymałam swoje rzeczy. Następnie zwrócili mi paszport i obrączkę i kazali się przygotować. Ale powiedziałam, że nie wyjdę bez mojej współlokatorki Switłany. I jej też pozwolili wyjść.

Założyli nam worki na głowy. Wozili nas po Nowotroicku przez około dziesięć minut. Wysadzili nas przy płocie i kazali liczyć do pięćdziesięciu. Samochód ruszył, policzyliśmy pięć razy dziesięć, a potem zdjęliśmy worki. Wreszcie byłyśmy wolne!

Przed nami była jednak długa podróż do domu. Poprosiliśmy miejscowych, żeby zawieźli nas do moich przyjaciół. Ci nas przyjęli, kupili nam ubrania i telefony komórkowe. Żeby opuścić strefę okupowaną, musiałyśmy zapłacić po 350 dolarów.

Na granicy musiałam pokazać, że nie mam na ciele siniaków od broni. Przy moim nazwisku był dopisek, że nie wolno mi wyjechać. Zaczęłam się modlić, żebym miała szczęście. I stało się... Inspektor punktu kontrolnego usunął ten znak ze słowami: "Puść ją!". Już na granicy z Łotwą spotkaliśmy się z wolontariuszami Czerwonego Krzyża, którzy pomogli nam wrócić do rodzinnego Chersonia. Przejechałam cztery i pół tysiąca kilometrów, mam zrujnowane zdrowie, ale teraz jestem w domu. Wreszcie jestem w domu.

Olga Czerniak pokazuje, jak wyglądała po uwolnieniu. Zdjęcie autorki

Zdjęcie główne przedstawia korytarz w areszcie śledczym w Chersoniu, gdzie torturowano Ukraińców. Fot: Mykhaylo Palinchak/Panos Pictures/Forum

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka telewizyjna i radiowa. Pracowała w kilku centralnych ukraińskich stacjach radiowych i kanałach telewizyjnych. Była redaktorką naczelna publikacji internetowej w Ukrainie, autorką podcastu dla Ukraińców w Polsce.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
igor florko majdan azov wojskowa kawiarnia

Ihor Florko jest jednym z pięciu „Aniołów Instytuckiej”. Tak Ukraińcy nazwali pięciu odważnych mężczyzn, którzy 20 lutego 2014 r. ratowali rannych na ulicy Instytuckiej w Kijowie spod ostrzału snajperów. Po wydarzeniach na Majdanie wszyscy poszli na front. Ihor Florko nadal broni Ukrainy w brygadzie „Azow”, wspiera też swoich kolegów weteranów. Wraz z jednym ze swych towarzyszy broni stworzył sieć kawiarni dla weteranów o nazwie „Kawa Militari” we Lwowie. To miejsce spotkań cywilów i weteranów.

Nieśliśmy rannych i zabitych na rękach i tarczach

Jaryna Matwijiw: Podczas straszliwej strzelaniny 20 lutego 2014 r. Ty i Twoi towarzysze wynosiliście rannych w krzyżowym ogniu snajperów...

Ihor Florko: Przed Majdanem byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami, studentami lwowskich uczelni. Andrij Sedler, Mykoła Prytuła, Pawło Diokin, Ihor Hałuszka i ja razem poszliśmy na Majdan. Razem poszliśmy na ulicę Instytucką. Razem przetrwaliśmy.

„Anioły Instytuckiej”: Ihor Hałuszka (18), Pawło Diokin (19), Mykoła Prytuła(20), Ihor Florko (18), Andrij Sedler (20). Zdjęcie: Serhij Bobra/Gal-info

Przyjechaliśmy na Majdan rano 19 lutego, budynek związków zawodowych już płonął. W naszym kierunku oddziały Berkutu rzucały granaty hukowe, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. 20 lutego około 9 rano przybiegli jacyś faceci i powiedzieli, że Berkut wycofuje się z kierunku pałacu Październikowego na Instytuckiej [Międzynarodowe Centrum Kultury i Sztuku – red.]. To było bardzo dziwne.

Ludzie stojący na Majdanie zobaczyli, że droga jest pusta, na barykadzie nie ma już sił bezpieczeństwa, więc zaczęli wchodzić na ten plac. Snajperzy otworzyli ogień z kilku punktów jednocześnie: z Październikowego, z hotelu Ukraina i z ulicy Instytuckiej. My poszliśmy na Instytucką. Mieliśmy śmieszny sprzęt przeciw kulom: nakolanniki hokejowe, kaski sportowe i jedną tarczę. Tylko ja miałem kamizelkę kuloodporną.

Pod ostrzałem na Instytuckiej aktywiści zaczęli grupować się w tzw. żółwia: pięć lub sześć osób, osłoniętych tarczami domowej roboty, stopniowo przesuwało się do przodu. Pierwszego „żółwia” snajperzy rozstrzelali na naszych oczach. Pobiegłem do tych ludzi, na drugą stronę ulicy, i razem z innym chłopakiem odciągnęliśmy pierwszego rannego. To był Serhij Trapezun, nauczyciel chemii, postrzelony w obie nogi. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Jego żona, Oksana, pomaga mi czasem przypomnieć sobie szczegóły wydarzeń tamtego dnia, których nie pamiętam.

Ihor Florko (w czarnej kurtce, z prawej) i Jurij Krawczuk ratują rannego SerhijaTrapezuna. 20.02.2014, Kijów. Zrzut ekranu z filmu

Zanieśliśmy rannych i zabitych do hotelu Ukraina, gdzie znajdował się punkt medyczny. Zabitych kładziono na podłodze i przykrywano białym płótnem. Nie mieliśmy noszy, więc wynosiliśmy rannych na rękach i na tarczach, których ludzie używali do osłaniania się przed kulami.

Podobno uratowaliście wtedy wiele osób. Ile dokładnie?

Nie wiem, nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego dnia. Większość wydarzeń z tych kilku godzin na Instytuckiej i później po prostu zatarło się w mojej pamięci Dwa lata po strzelaninie przypadkowo zobaczyłem zdjęcie, na którym widać, jak pomagam wynosić rannego w nogę Jurija Krawczuka – tego, który dzień wcześniej wyciągał ze mną Serhija Trapezuna. Patrzyłem na to zdjęcie i zdałem sobie sprawę, że nic nie pamiętam!

Pamiętam za to, że po jednej stronie Instytuckiej była barykada, a po drugiej stacja metra Chreszczatyk, jakieś drzewa – i tam szli faceci, do których strzelano. Wydawało ci się, że jeśli jesteś za drzewem, jesteś bezpieczniejszy, a kiedy przebiegasz przez ulicę, trafiasz pod ostrzał. Przejście przez drogę było dla mnie najbardziej stresujące. Powtarzałem sobie: „Nie teraz, nie teraz”. Ale te drzewa nie pomogły wielu ludziom.

Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to wszystko boli. To nie są uczucia, o których trzeba zapomnieć, wymazać je z pamięci

W tym przypadku jest odwrotnie: musisz pamiętać, bo tam byłeś. Nie możesz zapomnieć o cenie, jaką chłopaki zapłacili za to, że mamy teraz Ukrainę, możliwość walki o nią.

20 lutego 2014, ul. Instytucka w Kijowie, zrzut ekranu

Czy wszyscy z Was, pięciu „Aniołów z Instytutskiej”, zostali żołnierzami?

Tak. Ihor Hałuszka poszedł na wojnę zaraz po Majdanie, a Mykoła Prytuła i ja dołączyliśmy w 2015 roku. Skończyłem studia, a następnie pojechałem do Kijowa i złożyłem podanie o przyjęcie do pułku „Azow”. Ihor Hałuszka został poważnie ranny w głowę na froncie, nauczył się chodzić, przeszedł wszystkie etapy rehabilitacji, wziął udział w Igrzyskach Niepokonanych, a teraz pracuje jako instruktor.

Przed inwazją tylko Pawło Diokin i Andrij Sedler nie byli na froncie. Dołączyli w 2022 roku. Gdyby wojna na pełną skalę wybuchła w 2014 roku, zaraz po Majdanie, nie mielibyśmy szans na obronienie Ukrainy. Od ATO [Operacja Antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.] do 2022 roku mieliśmy możliwość przygotowania personelu do działań bojowych. ATO w Donbasie wyszkoliła oficerów, sierżantów i żołnierzy.

Wykorzystaliśmy te lata. Początkowo walczyłem w ramach „Azowa” w sektorze mariupolskim. Po inwazji w 2022 r., kiedy z powodu bombardowań nie można było już dostać się do Mariupola, zostałem artylerzystą w 80. brygadzie desantowo-szturmowej, walczyłem w kontrofensywie. W 2023 roku wróciłem do brygady „Azow”.

Gdzie zrobiono to zdjęcie, na którym stoisz z torbą chipsów na tle wyrzutni rakiet?

Na obrzeżach Sołedaru w 2022 roku, gdy walczyłem w 80. brygadzie. Ale to nie jest zdjęcie, to nie inscenizacja. To kadr z filmu wideo. Filmowaliśmy naszą pracę każdego dnia, o ile było bezpiecznie i wróg nie był w stanie nas namierzyć. Chcieliśmy pokazać, jak fajnie być artylerzystą, żeby inni wstąpili do Sił Zbrojnych Ukrainy. Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba litować się nad ukraińską armią. Że ma być szacunek, a nie litość.

Ihor Florko: – Jeśli artylerzysta nie widzi wroga na żywo, to wszystko idziezgodnie z planem. Zrzut z filmu

Jeszcze w 2019 roku Bachmut był bardzo ładnym miastem, przytulnym, takim trochę nietypowym dla Donbasu. A kiedy byłem tam w 2022 roku, miasto było całkowicie puste, z przygnębiającą atmosferą.

Na tych obszarach Donbasu, gdzie wojna zaczęła się w 2014 r., ludzie byli obojętni i przyzwyczajeni do wojny. W większości nie patrzyli ci w oczy, nie pozdrawiali cię. Ich stosunek do ukraińskiego obrońcy wahał się od wrogiego do obojętnego.

Na terytoriach obwodu charkowskiego, które wyzwoliliśmy, ludzie byli zupełnie inni. Podczas kontrofensywy charkowskiej cieszyli się z wyzwolenia, podchodzili do nas i dziękowali. Dla nich byliśmy prawdziwymi obrońcami.

Jakie jest dla Ciebie najbardziej bolesne wspomnienie z wojny?

Przed inwazją była to śmierć mojego towarzysza, Dmytro Prohły, ze znakiem wywoławczym „Krugłyj”. A potem utrata Jurija Rufa, mojego druha, żołnierza, lwowskiego poety. Dwie straty, z którymi bardzo trudno mi było się pogodzić.

Albo jesteś w armii, albo dla armii

Jesteśmy w kawiarni „Kawa Militari”, którą otworzyłeś, by wspierać weteranów we Lwowie. Na stole stoją malowane wazony wykonane ze zużytych pocisków artyleryjskich...

Pomalowała je Daria, wolontariuszka i artystka z Równego.

Jak wpadliście na pomysł jej otwarcia?

W 2017 roku byliśmy na linii frontu z wolontariuszami z Prawego Sektora, którzy nie mieli żadnego wsparcia finansowego i wszystko robili na własną rękę: pracowali i walczyli w tym samym czasie. Razem z moim towarzyszem Rostysławem Hryćkiwem chcieliśmy spełnić dobry uczynek: zebrać dla nich amunicję, której mieli za mało. Żołnierzom „Azowa” wypłacano żołd, więc zebraliśmy amunicję dla trzech batalionów i zawieźliśmy ją Prawemu Sektorowi.

"Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość"

Lubiliśmy pomagać naszym braciom. Zasugerowałem Rostysławowi, żebyśmy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyli na zakup samochodu dla tej jednostki. Rostysław słusznie zauważył, że to nie będzie ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy dla nich zrobić. Powiedziałł, że znajdzie sposób, by regularnie im pomagać. Trzeba więc było założyć własny biznes.

Rostyk zwrócił uwagę na „Veterano Coffee”, biznes, który jeszcze w wolnym Mariupolu prowadził Ołeksij Kelt, towarzysz broni z „Azowa”. To było jakieś 10 kawiarni z kawą na wynos. Chcieliśmy kupić od niego franczyzę, ale jej nie miał.

Odbyłem więc staż w różnych kawiarniach w Mariupolu, by się dowiedzieć, jak coś takiego działa.

Potem pojechałem do Kijowa, by odwiedzić Wołodymyra Szewczenkę, człowieka, który stworzył „Veterano Coffee” w Ukrainie. Spotkał się ze mną tylko dlatego, że obaj mamy przeszłość wojskową. Spędził ze mną cały dzień, ucząc mnie i opowiadając, jak to się robi. Teraz ja będę pomagał innym weteranom uczyć się podstaw biznesu, jeśli zechcą założyć własne firmy i serwować kawę. Zamierzałem wyjechać za granicę, żeby zarobić kapitał początkowy na mój biznes, miałem już nawet gotowe dokumenty. Poznałem też kilku chłopaków z Kijowa, którzy byli zainteresowani otwarciem kawiarni we Lwowie. Pierwszą lwowską kawiarnię otworzyliśmy pod franczyzą weteranów wojskowych z Kijowa. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.

Ihor Florko, „Anioł Instytuckiej”, artylerzysta „Azowa” i współzałożyciel kawiarnispołecznej dla weteranów

Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, kawiarnia została zamknięta, bo pracujący w niej weterani poszli na wojnę.

Latem 2022 r. ponownie otworzyliśmy kawiarnię we Lwowie, ale już w innym miejscu. Podczas wielkiego otwarcia „Kawa Militaria” pod nogi naszych gości rzuciliśmy rosyjską flagę. Obecnie w mieście działają trzy nasze kawiarnie.

Jaka filozofia stoi za „Kawa Militaria”? Spotykanie się weteranów i cywilów przy filiżance kawy?

Tak. Chcielibyśmy również dać przykład innym weteranom, którzy po wojnie zamierzają założyć własny biznes. Raz w miesiącu zbieramy fundusze ze sprzedaży kawy i przekazujemy je różnym jednostkom, dołączamy też do innych zbiórek. Sprzedawaliśmy pocztówki artystki Ołenki Liberti, która stworzyła serię obrazów poświęconych wydarzeniom w Azowstali. Dochód z pocztówek poszedł na zakup paczek z pierwszą pomocą dla chłopaków powracających z niewoli. Sponsorowaliśmy również kampanię krwiodawstwa „Twoja krew ratuje życie” – częstowaliśmy krwiodawców kawą i pysznym jedzeniem. Nasze kawiarnie będą sprzedawać książki napisane przez żołnierzy, zwłaszcza zbiory wierszy naszego poległego towarzysza broni i poety Jurija Rufa. Można też u nas odebrać certyfikaty na spotkania z przedstawicielami firm weteranów we Lwowie.

Jak powinny wyglądać spotkania cywilów i weteranami?

Albo jesteś w siłach zbrojnych, albo dla sił zbrojnych. Jeśli jest to spotkanie między weteranem a cywilem, wojskowy powinien widzieć, że robisz coś na rzecz zwycięstwa. To wszystko. Musisz być w kontekście tego, co dzieje się w kraju. Musisz być zaangażowany w wojnę przynajmniej zdalnie. Bo ktoś płaci najwyższą cenę za to, że masz tutaj spokój.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

Jaryna Matwijiw
Iryna Razin wolontariuszka z Niemiec Berlin

Cukierki w pudełku

- „Do lutego 2022 roku nigdy nie doświadczyłam wolontariatu”, mówi Irina Razin. „Mieszkam w Berlinie od 8 lat. Przeprowadziłam się tu z byłym mężem, programistą. Kiedy zdecydowaliśmy się spróbować swoich sił w innym kraju, mój mąż odbył wiele rozmów kwalifikacyjnych z firmami na całym świecie, ale Berlin odpowiedział najszybciej. Dołączyłam do niego na podstawie wizy rodzinnej. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zobaczyć świat, nauczyć się nowych języków - to była dla nas wielka przygoda.

Jakie były Twoje pierwsze kroki w obcym kraju?

— Jestem muzyczką i artystką, zawodowo pozycjonowałam się jako śpiewaczka operowa, ponieważ mam dyplom z wokalistyki. Jeszcze przed przeprowadzką zaczęłam szukać możliwości: aplikowałam do różnych akademii, znalazłam społeczność śpiewaków operowych, nauczyciela śpiewu i koncertmistrza. Wyjechałam z jasnym planem.

Na scenie

Jak szybko udało Ci się znaleźć pracę w nowym kraju?

— Zajęło mi to dużo czasu. Był nawet moment, kiedy chciałam się już poddać, ponieważ zainwestowałam dużo wysiłku i pieniędzy, ale nie było prawie żadnych rezultatów. Zawód muzyka operowego jest bardzo konkurencyjny. Studiowałam w akademiach, brałam udział w konkursach, pobierałam lekcje od nauczycieli i miałam liczne przesłuchania. Ale nawet utalentowani śpiewacy nie zawsze mają tu szczęście.

Pewnego razu, podczas studiów w Akademii Operowej w Berlinie, powiedziano nam: „Jesteś jak wielkie pudełko czekoladek, każda zrobiona według specjalnej receptury. Ręcznie robione, ekskluzywne. Ale agenci widzą przed sobą wiele takich pudełek. Wybierają je w zależności od nastroju, gustu, czasem na chybił trafił. Więc nie każdy ma szczęście”.

Jak sobie z tym radziłaś?

— Po prostu pracowałam dalej. Z biegiem czasu zapraszano mnie na występy, chociaż były to głównie projekty bezpłatne lub słabo płatne. W tamtym czasie mogłam sobie na to pozwolić dzięki wsparciu finansowemu mojego byłego męża. Później dostałam dobre propozycje od różnych chórów. Odkryłam też drugi zawód - zaczęłam ilustrować książki dla dzieci i uczyć malarstwa, co stało się źródłem dochodu i ważną częścią mojego życia.

Czy miałeś chwile zwątpienia? Co było impulsem do transformacji piosenkarki w ilustratorkę?

— Musiałam nauczyć się niemieckiego, poprawić swój angielski i wziąć udział w przesłuchaniach. Ale po licznych odmowach od agentów, którzy pozytywnie wypowiadali się o mojej technice i występach, ale nigdzie mnie nie zapraszali, miałam kryzys. W końcu po prostu zamknąłam się w domu.

I właśnie w tym czasie odezwał się do mnie przyjaciel, który napisał zbiór wierszy i chciał go opublikować, ale miał tylko 500 dolarów na ilustratora. Niewielu profesjonalnych artystów zgodziłoby się na taką sumę. Zawsze uwielbiałam rysować, ukończyłam szkołę artystyczną, więc zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować. Miałam pod ręką tablet graficzny, prezent, którego prawie nigdy nie używałam. Zgodziłam się i stało się to dla mnie prawdziwą terapią.

Rok później książka została opublikowana, a ja zaczęłam rozwijać swoje konto na Instagramie, gdzie publikowałam ilustracje. Były dalekie od doskonałości, ale ludzie zaczęli zamawiać rysunki.

Kiedy wybuchła pandemia COVID i wszystkie kontrakty muzyczne zostały anulowane, zaczęłam się uczyć, poprawiłam swoją technikę ilustracji i otrzymałam jeszcze więcej zamówień. Od tego czasu zilustrowałam kilka książek, w tym Mama dla Peppy niemieckiej autorki Melanie Langhoff, która jest dla mnie bardzo ważną historią o adopcji. To niezwykle ważny temat, który dla mnie osobiście staje się coraz bardziej istotny. Sama marzę o adopcji.

We wrześniu ubiegłego roku rozstałam się z mężem i była to dla mnie ogromna trauma. Nie jesteśmy razem, ale pragnienie posiadania dzieci pozostało. A w Ukrainie wiele dzieci zostało bez rodziców. Domy dziecka są przepełnione, choć niestety adopcja z zagranicy jest obecnie zamknięta. Więc może pierwszym krokiem jest powrót do domu, a następnie próba spełnienia tego marzenia.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami

— A potem nadszedł luty 2022...

„24 lutego obudziłam się, gdy świat był już w stanie wojny przez kilka godzin.

Uczucie chłodu, które się wtedy pojawiło, nie opuszczało mnie przez wiele miesięcy. Wydawało się, że nigdy się nie rozgrzeję.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Mój mąż pojechał odwiedzić swoich rodziców w Ukrainie, mimo że ja odmówiłam. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Zawsze dawałam mu jak najwięcej swobody, więc tym razem go nie powstrzymałam. Bardzo się o niego martwiłam.

W końcu poszedł na front. Mój były mąż jest wolontariuszem i harcerzem. Był w Soledarze, towarzyszył kontrofensywie na Chersoń, pracował w Dnieprze i Zaporożu. Nasze pierwsze spotkanie podczas wojny miało miejsce 100 kilometrów od frontu. Tam po raz pierwszy usłyszałam alarm. Byliśmy razem przez dziesięć lat i czekałabym na niego bez końca. Ale on wrócił do pół-cywilnego życia i wybrał życie beze mnie.

— Może chciał, żebyś wróciła do Ukrainy?

Rozmawialiśmy o tym, on tego nie chciał. Nie miałam możliwości powrotu do Ukrainy od razu (miałam mieszkanie na kredyt, koty, przyjaciół uchodźców, którzy mieszkali wtedy u mnie w domu, a teraz mieli dziecko), a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie dano mi nawet możliwości uratowania naszej rodziny.

Co zrobiłaś, gdy dowiedziałaś się o wojnie w Ukrainie?

„Zareagowałam „biegiem” - nie mogłam usiedzieć w miejscu. Moi przyjaciele napisali: „Bierz ukraińskie symbole i biegnij na demonstracje!”

Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, szukając ładowarek i termosów. W metrze widziałam ludzi prowadzących swoje normalne życie: jadących do pracy, pijących kawę, kłócących się o rowery. Stałam tam i myślałam: „Oni nie wiedzą, że stolica Ukrainy jest teraz bombardowana”.

To rozdwojenie rzeczywistości było strasznie destrukcyjne. Uczucie wstydu stało się ciągłe - ty pijesz kawę i jesz rogalika, a w Ukrainie ludzie śpią w metrze

Kiedy demonstracje ustały, zaczęłam szukać nowych sposobów pomocy Ukrainie. Skontaktowałam się z Andrijem Ilinem, jednym z aktywistów w Berlinie, ponieważ otrzymałam wiele wiadomości od moich znajomych z prośbą o pomoc: ktoś mógł dostarcz lekarstwa, ktoś szukał możliwości wysłania zebranej pomocy humanitarnej... Andrij odpowiedział: „Mam setki takich wiadomości. To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, który je wszystkie przetworzy”.

Na podłodze za zasłonami

Więc zaczęłaś pracować w organizacji wolontariackiej?

— Tak, prawie tam mieszkałam, a moje mieszkanie stało się schronieniem dla uchodźców. Przyjaciel z atakami paniki, ludzie, którzy szukali noclegu w drodze do miejsca stałego schronienia — płakali, szukali wsparcia.

Kiedy uchodźcy zaczęli przybywać do Berlina, zdałam sobie sprawę: musisz być silna nie tylko dla siebie, ale także dla nich

W sztabie wolontariuszy było ciężko - presja psychiczna, łzy, cały czas kryzys, dlatego wielu wolontariuszy nie wytrzymywało. Przychodzili i szybko znikali, tylko nieliczni zostawali.

Kim byli ci wolontariusze? Ukraińcami czy Niemcami?

— 90% stanowili Ukraińcy. Początkowo nasza siedziba mieściła się na uniwersytecie w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Dostaliśmy pierwsze piętro i piwnicę do sortowania pomocy humanitarnej. Zbierali się tam wszyscy aktywiści z Berlina. Były tam organizacje, na przykład Ukraine Hilfe Berlin e.V., która działała od 2014 roku. Pomagały one dzieciom we wschodniej Ukrainie, organizowały dla nich kreatywne warsztaty i zbierały pomoc humanitarną.

Po inwazji na pełną skalę wszystko zamieniło się w chaos. Nie było żadnej struktury. Wczoraj ktoś był odpowiedzialny za leki, a dziś leżał w domu rozhisteryzowany, bo nie mógł ich przyjmować. Dali mi tylko laptopa i telefony: „Uporządkuj wiadomości”. Telefony się nie urywały, internet był dostępny tylko przy oknie. Siedziałam na podłodze za zasłonami, w centrali nie było jedzenia.

Pamiętam, jak po 5-6 godzinach takiej pracy zza zasłon wyłoniła się ręka - Andrij po prostu podsunął mi zupę w plastikowym kubku, sprawdził, czy żyję, i zniknął

Początkowo pomagali również Niemcy, ale wielu z nich zostało zmuszonych do powrotu do swoich miejsc pracy - wszyscy mieli nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ostatecznie niewielka grupa wolontariuszy wydzieliła się w osobny zespół w ramach fundacji kościelnej Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V.

— Stworzyłaś ją czy do niej dołączyłaś ?

— Jest to fundacja założona przez Ukraiński Kościół Prawosławny w Berlinie. W Niemczech każda organizacja, nawet organizacja wolontariacka, nawet kościół, musi być oficjalnie zarejestrowana, mieć system księgowy i stale składać sprawozdania ze swojej działalności. Założenie oddzielnej fundacji zajęłoby miesiące, więc wolontariusze stali się częścią Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V. Od tego czasu współpracujemy. Wszyscy w Berlinie znają nas po prostu jako „kościół”.

Ponieważ w fundacji było niewiele osób, musiałam być sekretarką, księgową i projektantką Była to garstka ludzi, ale staliśmy się prawdziwą rodziną. Były momenty, kiedy wydawało się, że się nienawidzimy, odchodziliśmy z fundacji i... wracaliśmy.

Wiele zespołów, które zebrały się wtedy, w lutym 2022 r., przestało istnieć. My przeżyliśmy

Wolontariat powinien przynosic satysfakcję

Opowiedz nam o swoich projektach charytatywnych.

— Uruchomiliśmy projekt gastronomiczny Küche UA Berlin, który sprzedaje ukraińską żywność za darowizny. Działa on od dwóch lat. Niedawno, podczas ukraińskiego festiwalu bożonarodzeniowego w Berlinie, zebraliśmy sześć tysięcy euro na zakup mebli dla schroniska w Dnieprze, które opiekuje się rodzinami ewakuowanymi z regionów frontowych.

„Nie otrzymuję pomocy socjalnej, nie jestem uchodźczynią i co roku muszę udowadniać, co robię w tym kraju. Nie mogę więc cały czas pracować jako wolontariuszka, tak jak kiedyś. Zwłaszcza po rozwodzie.

Ale te straszne zmiany w moim życiu pozwoliły mi się skupić i spełnić moje długoletnie marzenie o otwarciu własnej przestrzeni artystycznej.

W tym samym czasie powstało wiele projektów muzycznych. Jednym z najważniejszych jest Stimmen der Ukraine (Głosy Ukrainy). Założyli go niemieccy aktorzy Jan Uplegger i Mareile Metzner. Czytają oni ukraińskich klasyków w niemieckich tłumaczeniach: Szewczenko, Zabużko, Żadan, Franko. Występ uzupełnia trio ukraińskich wokalistów, którym towarzyszy fortepian lub gitara elektryczna. Początkowo był to projekt charytatywny, ale teraz Jan znalazł dotacje, a na 2025 rok zaplanowano 15 występów.

Czy Niemcy są tym zainteresowani?

— Bardzo. Słuchają nie tylko klasycznych fragmentów i muzyki, ale także naszych wojennych historii. Jedna solistka ewakuowała się pod ostrzałem z małym dzieckiem, inna ze swoim siostrzeńcem. Te historie poruszają serca Niemców.  

Kto jest odpowiedzialny za pisanie wniosków o dotacje?

— W fundacji nie ma takiej osoby, więc postanowiłam spróbować sama. Złożyłam wniosek o grant Durststarten dla grupy dzieci uchodźców, z którymi pracuję. Są niesamowicie utalentowane i chcę dać im więcej - kupić materiały, zorganizować wystawę z ich refleksjami na temat samoidentyfikacji: kim są teraz, kiedy integrują się z niemieckim społeczeństwem? Chcę też porozmawiać o ukraińskiej kulturze - nawet o mało znanych rzeczach, takich jak ikony Czumaka na suszonych rybach. Ważne jest, aby dzieci nie tylko uczyły się niemieckiej historii, ale także komunikowały się po ukraińsku i tworzyły po ukraińsku.

— Jak radzisz sobie z wypaleniem zawodowym?

— Jestem niespokojną osobą, a niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami ludzie nawet pytają: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”. Ale w końcu nauczyłam się balansować, delegować zadania i mówić „nie”. Po Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym otrzymałam wiele ofert: „Zorganizujmy coś tu, albo coś tam...”. Wcześniej zgodziłabym się na wszystko i wypaliła. Teraz analizuję: co to przyniesie fundacji? Czy warto poświęcać czas i zasoby?

Wolontariat powinien przynosić zwrot - zbieranie datków, nowe kontakty, opowiadanie ludziom o fundacji. Zdałam sobie sprawę, że trzeba być pragmatycznym i zorganizowanym, aby uniknąć wypalenia i pozostać skutecznym.

— Czy dużo osób przychodzi na wasze festiwale i koncerty?

— Tak, całkiem sporo. Jeśli mówimy o ostatnim wydarzeniu, Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym, byliśmy bardziej skoncentrowani na Ukraińcach. Ale głównym wydarzeniem była wystawa o ukraińskich świętach Bożego Narodzenia w dwóch językach. W Niemczech jest Adventszeit, czas oczekiwania na Boże Narodzenie, który trwa około miesiąca. Tworzą specjalną atmosferę: tydzień po tygodniu zapalają świece w wieńcu, otwierają okna kalendarza adwentowego i odwiedzają jarmarki. To zostało utracone w naszym kraju, chociaż również istniało.

W rzeczywistości, zgodnie z ukraińskimi tradycjami, okres świąt zimowych trwał od 4 grudnia do Trzech Króli, ale władze radzieckie zrobiły wszystko, co w ich mocy, abyśmy o tym zapomnieli

Przeprowadziłam badania, zebrałam materiały i stworzyłam wystawę, która miała wielki cel edukacyjny. Najbardziej zainteresowani byli nią Niemcy, którzy chcieli poznać nasze tradycje, znaleźć podobieństwa i różnice. Chętnie brali udział w warsztatach: robili świąteczne pająki, diduchy, uczyli się malować Petrykiwkę.

— Fajny projekt, a jakie masz pomysły na ten rok?

— Pierwszym projektem, na który złożyłam wniosek o grant był „Roots. Dzieci”. Mam również projekt muzyczny o nazwie Korzenie, w którym badam pieśni ludowe jako odzwierciedlenie historii. Do tego projektu wybrałam 10-14 piosenek z różnych epok, od Rusi Kijowskiej do współczesności. Każdej piosence towarzyszy krótki film o jej kontekście historycznym. Będzie to teatralne przedstawienie muzyczne. Scenografia i kostiumy są gotowe, szukamy funduszy na inżynierię dźwięku i logistykę. Pracujemy nad tym z moim przyjacielem, który wspiera wszystkie moje kreatywne przygody.

Trzeci projekt to książka dla dzieci poświęcona badaniu i ochronie przyrody. „Kiedy zaczęła się pandemia COVID, dużo spacerowałam po berlińskim parku. Obserwowałam dzikie zwierzęta i ustawiłam kamerę pułapkę, aby badać je w nocy. Jest to szczególnie interesujące w Niemczech: w tutejszych parkach żyją sarny, szopy, lisy i wiele ptaków. Ale współczesne dzieci prawie nie zauważają natury, ponieważ są zanurzone w gadżetach. Jednocześnie zwykła wycieczka do parku może być prawdziwą przygodą, jeśli wiesz, czego szukać i jak to zrobić. Można spędzić godziny tropiąc bobry, badając ślady, zbierając i identyfikując pióra...

Piszę też książkę. Opowiadam historię mitycznego strażnika lasu - małej istoty, która prowadzi dziennik, uczy dzieci obserwacji, ochrony zwierząt, nieśmiecenia i właściwego karmienia ptaków. Chcę ją wkrótce skończyć i zaoferować wydawcom.

Po ukraińskim festiwalu bożonarodzeniowym przygotowujemy również ukraiński festiwal wielkanocny. Potem planuję pojechać do Ukrainy uczyć dzieci z domów dziecka. Ciągnie mnie tam...

Zdjęcia z prywatnego archiwum

Data publikacji:

18.2.2025

20
хв

Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”

Tetiana Wygowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Jeden ukraiński film

Ексклюзив
20
хв

Kto chce nas skłócić?

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress