Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Dlaczego granica polsko-ukraińska jest zablokowana od tak dawna i dlaczego tak trudno ją odblokować? Dlaczego Konfederacja nie przepuszcza ładunków wojskowych i gospodarczych? Ponieważ w interesie Rosji jest skłócenie naszych dwóch narodów. Jest to temat nowego filmu dokumentalnego "Prorosyjska operacja na polskiej granicy" Mykoły Kniażyckiego, dziennikarza, posła do parlamentu Ukrainy i współprzewodniczącego grupy ds. stosunków międzyparlamentarnych z Rzeczpospolitą Polską.<br>
Przez prawie dwa lata wojny granica z Polską stała się "korytarzem życia", przez który Ukraina otrzymała pomoc humanitarną i broń. A przy zamkniętym niebie i morzu była to również jedyna droga dla naszych towarów (a tym samym źródło waluty).
Autor filmu, Mykoła Kniażycki, dokładnie zbadał sytuację, odwiedził obie strony granicy, spotkał się z polskimi urzędnikami i zwrócił się z pytaniem do ukraińskich ministerstw. Film opowiada o prawdziwych przyczynach, celach — deklarowanych i ukrytych, wpływie konfrontacji politycznej w Polsce, przyczynach bezczynności poprzedniego rządu i dlaczego sytuacja nie może zostać szybko rozwiązana przez nowy, organizatorach protestów i prawdziwych beneficjentach blokady.
Prawie 600 km granicy łączącej Ukrainę z Europą zostało zablokowane przez pięćdziesiąt osób. Stoi za nimi rozbudowana sieć agentów wpływu. Film opowiada o tym, kim są Rafał Mekler, Janusz Korwin-Mikke, Grzegorz Braun i ci, których zgromadziła pod swoim dachem prorosyjska partia "Konfederacja", jakie były ich wypowiedzi na temat Ukrainy wcześniej i jakie rosyjskie narracje promują teraz.
Moskwa długo i starannie pracowała nad swoją siecią współpracowników w Polsce, ponieważ poparcie dla Ukrainy wśród Polaków jest bardzo wysokie. W związku z tym musi ono zostać podważone za wszelką cenę. Jednak ostatecznym celem ataku jest nie tylko Ukraina. Rosja dąży do zniszczenia także i Polski.
Ukraińskie władze, ze swojej strony, potraktowały tę kwestię jako ekonomiczną i pozostawiły ją do rozwiązania urzędnikom ministerstw. Ale to jest kwestia polityczna i nie ma sposobu, aby ją przeczekać. Według autora filmu, w wyniku blokady granicy, PKB Ukrainy ma spaść o 1% w 2023 roku. Eksport spadł o 40%.
"Wbito nam nóż w plecy" — mówi Mykoła Kniażycki. — "Otwarto drugi front — zachodni. Blokowanie granicy faktycznie niszczy "korytarz życia", który pomaga Ukrainie wygrać. Prawdziwym celem tej blokady jest pomoc agresorowi w zniszczeniu nas. Zawsze przegrywamy, gdy walczymy ze sobą, a nie z wrogiem zewnętrznym" — podkreśla Mykoła Kniażycki.
Nie wszyscy w Warszawie rozumieją, że jest to kwestia bezpieczeństwa narodowego nie tylko Ukrainy, ale i Polski. Stary rząd nie zrobił nic i przerzucił problem na nowy. Niedawna wizyta nowego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego na Ukrainie jeszcze nie zmieniła sytuacji. W przeddzień Świąt Bożego Narodzenia jedno przejście graniczne, na którym stali rolnicy, zostało odblokowane, podczas gdy blokada pozostałych trzech przejść nadal trwa.
"Po tym, jak Ministerstwo Infrastruktury odpowiedziało na moje pytanie, zdałem sobie sprawę, że rząd nie ma jasnego planu działania. Na podstawie wyników mojej podróży do Polski, oficjalnie zwróciłem się do prezydenta Ukrainy i przewodniczącego Rady Najwyższej z konkretnymi propozycjami dotyczącymi tego, co Ukraina powinna zrobić" — mówi Kniażycki.
Propozycje, które Ukraina powinna przedstawić, są następujące:
1. Zwrócenie się do Prezydenta i Marszałka Sejmu RP z wyjaśnieniem, że sytuacja na granicy jest kwestią bezpieczeństwa narodowego Ukrainy.
2. Zwołanie posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony oraz, na podstawie jej decyzji, zwołanie wspólnego posiedzenia z Radą Bezpieczeństwa Narodowego Polski.
3. Zainicjować posiedzenie Ukraińsko-Polskiego Zgromadzenia Międzyparlamentarnego w celu znalezienia sposobu na odblokowanie granicy.
4. Zwołanie wspólnego posiedzenia komisji spraw zagranicznych Rady Najwyższej Ukrainy i Rzeczypospolitej Polskiej.
5. Uświadomić sobie, że blokada jest specjalną operacją Rosji. I bezpośrednio podważa zdolności obronne Ukrainy.
Фільм Миколи Княжицького «Проросійська операція на польському кордоні»:
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.
Dla mnie to nie było tak
Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?
Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.
Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.
Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.
Kręciliście w Ukrainie?
Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.
Jak europejska publiczność odebrała film?
Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.
Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?
Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.
Nikt nie tęsknił za dawnym życiem
Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.
Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?
Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.
Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.
Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.
Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka
Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.
Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.
Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?
Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.
Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.
Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.
Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły
Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.
Rozegrać uczucia pod mikroskopem
Co było później?
Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.
Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?
To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.
Dlaczego wybrała Pani akurat ich?
Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.
Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.
Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę?
"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.
Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.
Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?
Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.
Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.
Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.
Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?
Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go).
Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.
Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.
Straciliście wszystkich?
Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.
Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy
Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona!
W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku.
Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe?
Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.
A później?
Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.
Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.
Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas
A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.
Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?
Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też.
Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.
Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?
Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa.
Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.
Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza
Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.
Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.
Przejścia graniczne między Ukrainą a Polską są szczelnie blokowane przez protestujących. Wydaje się, że to nie koniec, a dopiero początek konfliktu, bo wkrótce do rolników znów dołączą kierowcy ciężarówek.
Chcę jednak mówić nie tyle o politycznych i ekonomicznych przyczynach protestu, ile o tym, jak jest on postrzegany w polskim społeczeństwie. Ponieważ w podejściu do niego nieoczekiwanie zobaczyłem odbicie tego, jak do niedawna postrzegano rzeczywistość w Ukrainie. Zobaczyłem to samo lekceważenie związków przyczynowo-skutkowych, które było jedną z przyczyn ukraińskiej tragedii.
Przytłaczająca większość Polaków szczerze wspiera Ukrainę w jej walce z Federacją Rosyjską i ma świadomość, że przegrana Ukrainy będzie przegraną Polski. Jednocześnie przytłaczająca większość Polaków szczerze wspiera rolników i uważa, że dostawy ukraińskich produktów na rynki Unii Europejskiej są szkodliwe dla polskiej gospodarki.
Nie chcę nawet dyskutować o tym, jak bardzo szkodzi - rzeczywiste statystyki obecności Ukrainy na tych rynkach pokazują raczej coś przeciwnego. Nie będę poruszał mojego ulubionego tematu konfrontacji ukraińskich gospodarstw rolnych z polskimi drobnymi rolnikami - oba kraje mają duże gospodarstwa rolne, ale ukraińskie są znacznie mniejsze od polskich, a są drobni rolnicy, którzy ponoszą konsekwencje wojny i kryzysów.
Chciałbym zapytać Polaków o coś jeszcze: jeśli chcecie, żebyśmy wygrali, to jak waszym zdaniem powinniśmy to zrobić?
Wojna to nie tylko dostawy broni, choć jak wszyscy widzimy, są z tym oczywiste problemy: Kongres USA nie spieszy się z zatwierdzeniem pomocy dla Ukrainy, a Europejczycy zmuszeni są szukać obiecanej naszej armii broni po całym świecie. Wojna to także gospodarka. Przede wszystkim.
Nasi sojusznicy pomagają nam przetrwać, ale Siły Zbrojne Ukrainy są finansowane z budżetu państwa Ukrainy, czyli przez ukraińskich podatników. Ukraińskich, a nie polskich czy niemieckich. Każda ciężarówka zablokowana na granicy, każdy kilogram niesprzedanych produktów oznacza brak podatków w budżecie i brak pieniędzy dla Sił Zbrojnych.
W Polsce powiedzą mi, że polski rolnik też nie płaci podatków do budżetu swojego kraju. Jednak podatki polskiego obywatela są wykorzystywane do funkcjonowania państwa. A podatki obywatela Ukrainy są przeznaczane na jej przetrwanie i obronę. Na armię.
Tu chodzi nie tyle o ukraińskiego rolnika, co o ukraińskiego żołnierza. W rezultacie - o nieuratowane życia cywilów, którzy staną się ofiarami kolejnego etapu rosyjskiej okupacji
To, czego wszyscy musimy się pozbyć, to polityczna schizofrenia. Jeśli popierasz protest rolników i blokadę granicy, to nie udawaj, że jednocześnie wspierasz Ukrainę. Nie, przyczyniacie się do klęski Ukrainy, ponieważ w rzeczywistości przyczyniacie się, wraz z Rosją, do zniszczenia tego, co pozostało z ukraińskiej gospodarki i do problemów ukraińskiej armii. To nie jest wsparcie. A nasi polscy przyjaciele muszą nauczyć się - choć nie jest to łatwe - nie okłamywać przynajmniej samych siebie.
I powiedzieć sobie: dla nas ważne jest, żeby nie było konkurencji gospodarczej. A jeśli Rosjanie wygrają i zamienią Ukrainę w drugą Białoruś, będzie nam tylko lepiej, będzie mniej konkurencji.
Ale nawet jeśli zwykły człowiek myśli w ten sposób, polityk nie może sobie pozwolić na takie myślenie. Ani jeden odpowiedzialny polityk z rządu czy opozycji.
Bo jeśli Ukraina przegra, to Polska nie będzie miała problemów z ukraińskim zbożem, ale będzie miała problemy z ukraińskimi uchodźcami. Polskę i kraje ościenne czeka katastrofa humanitarna na skalę niespotykaną od czasów II wojny światowej. Jest też strach. Strach polskiego społeczeństwa, sparaliżowanego triumfem Rosji i upadkiem sąsiedniego państwa
Ta katastrofa humanitarna i ten strach będą ostatnim dniem współczesnych polskich elit politycznych i początkiem rządów tych, którzy obiecają wyborcom rozwiązanie problemów z nowymi milionami uchodźców i porozumienie z Moskwą, która znów stanie się "prawdziwym" sąsiadem Polski. Gdzie w tym czasie będą Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Mateusz Morawiecki, Andrzej Duda, Radosław Sikorski?
W domu, przed telewizorem, na politycznej emeryturze. Będą po prostu patrzeć, jak nowe i niebezpieczne siły polityczne budują "alternatywną" Polskę, której projekt zaprzeczy całemu ich dziedzictwu. Tak widzę polską przyszłość w wyniku ukraińskiej porażki - i nie jest to najgorszy scenariusz, bo najgorszy może być banalny atak na Polskę ze strony krwiożerczej Rosji. Ale o konsekwencjach takiego obrotu spraw nie chcę nawet myśleć.
Nie chcę, bo wierzę, że tym wszystkim wydarzeniom można jeszcze zapobiec, jeśli pomożemy Ukrainie się bronić. Ale pomoc nie oznacza słów, lecz czyny. Nie slogany, ale praktyczną solidarność. I oczywiście trzeźwe zrozumienie konsekwencji porażki, która z pewnością będzie naszą wspólną porażką.
Tak jak zwycięstwo będzie naszym wspólnym zwycięstwem.
Prorosyjskie hasła i wezwania do rozprawienia się Putina z Ukrainą, ukraińskie zboże rozsypane na granicy. Jaka jest rola rosyjskich służb specjalnych w protestach polskich rolników? I jakie są sposoby na wyjście z kryzysu?
Maria Górska: „Putin, zrób porządek z Ukrainą i Brukselą i z naszym rządem”. Taki transparent widzieliśmy podczas protestów rolników na Śląsku.. Jak Pan to skomentuje?
Paweł Kowal: Jest taka anegdota o Janie Nowaku Jeziorańskim, wybitnym polskim emigrancie, bojowniku o przystąpienie Polski do NATO, przyjacielu kilku prezydentów USA. Gdy ktoś przychodził do niego z jakimś trudnym tematem, chodził po gabinecie i powtarzał: „Katastrofa, katastrofa, katastrofa”. A potem zastanawiał się i w końcu mówił: „Cóż, znajdziemy rozwiązanie”. To, co dzieje się teraz, jest do pewnego stopnia katastrofą, ale w końcu znajdziemy rozwiązanie. Pierwszym krokiem jest próba zrozumienia. Wyjaśnienie tej sytuacji jest moją rolą.
MG: W Ukrainie nie rozumiemy pretensji polskich rolników wobec polskiego rządu, UE i Ukrainy? Czy mógłby Pan to wyjaśnić?
PK: Na interesy producentów rolnych w Polsce wpływają różne czynniki. Pierwszym był napływ ukraińskiego zboża, szczególnie gdy było go dużo, teraz jest go mniej. Po drugie, ogólny spadek cen zboża. Ludzie poczuli dyskomfort, a potem strach. Wszystko to się na siebie nałożyło i doprowadziło do protestów. Do rolników dołączyli ludzie nieodpowiedzialni, szaleni, a może nawet sabotażyści.
Ale najważniejszą do zrozumienia sprawą jest to, że ludzie boją się o swoją przyszłość i o swoje gospodarstwa. Dlatego uciekają się do takich form protestu. Proszę sobie wyobrazić, że w jednym roku ich zboże kosztuje „X”, a w następnym kosztuje o połowę mniej. W takiej sytuacji tym ludziom coraz trudniej wyżywić siebie i swoje rodziny. Rozumiem też Ukraińców, którzy zostali w Ukrainie i walczą. Wszyscy musimy starać się zrozumieć siebie nawzajem. Wybuchają różne emocje. Ludzie w Polsce protestują przede wszystkim przeciwko Komisji Europejskiej, Ukraina jest tylko elementem tego protestu.
Jednak dla Polski to duży problem, bo blokada granicy jest dla nas fatalna wizerunkowo. Nie możemy jednak zabronić tym ludziom protestu
MG: A jakie są zarzuty rolników wobec Ukrainy?
PK: Produkcja rolna jest w Ukrainie tańsza niż w Polsce, bo ziemia jest lepsza, jest więcej słońca — i to jest szczęście Ukrainy. Jednocześnie wasz system rolny jest zaprojektowany w taki sposób, że dominują duże gospodarstwa należące do najbogatszych ludzi. Ukraińskie zboże jest tańsze również dlatego, że w Ukrainie można stosować innych środki ochrony roślin. Nie zawsze tak jest, ale czasami jest ono produkowane według niższych standardów, ponieważ ukraińscy rolnicy nie muszą trzymać się tak ściśle zasad, które UE narzuciła polskim rolnikom.
MG: Wymagania UE nie są aż tak surowe.
PK: Wymagania są bardziej surowe w przypadku polskich producentów.
MG: Ale Ukraina nie handluje zbożem z Polską. Zboże, o którym mowa, jest transportowane do innych krajów.
PK: Kiedy ukraińskie zboże wchodzi na rynek europejski, zmniejsza się rynek zbytu dla polskiego zboża. Ponadto część tego zboża nadal pozostaje na polskim rynku, na przykład z powodu czyichś nielegalnych działań. Ogólnie rzecz biorąc — to jest jeden rynek i nie da się go podzielić.
Konstruktywnym rozwiązaniem byłoby znalezienie instrumentów finansowych w UE zdolnych pomóc rolnikom, którzy sobie nie radzą
MG: Ale polscy rolnicy już otrzymali już znaczące dopłaty od polskiego rządu i UE. Mówimy o 4 miliardach euro dotacji.
PK: Tak. I jeśli chcą więcej, a mają do tego prawo, powinni dostać więcej. I Ukraińscy rolnicy szybko się tego nauczą, ponieważ za 10 lat Ukraina będzie w UE. I przynajmniej z tego punktu widzenia musimy powstrzymać się od takiego frontalnego ataku na siebie nawzajem. Ukraińscy rolnicy zrobią to samo. Będą protestować, jeśli sytuacja na rynku ich do tego skłoni, będą chcieli dostać dodatkowe pieniądze, żeby się zabezpieczyć i mieć poczucie stabilności. To wszystko czeka ukraińskie państwo. Lepsze czasy nadejdą, gdy nie będzie już wojny, a Ukraina znajdzie się w UE. Wtedy ukraińscy rolnicy będą domagać się dotacji, gdy zagrozi ich interesom, na przykład transport z Kazachstanu.
MG: Konsul Generalny RP we Lwowie Eliza Dzwonkiewich potępiła radykalne działania polskich rolników na granicy polsko-ukraińskiej. Przeprosiła walczącą Ukrainę za rozsypane zboże i powiedziała, że nie wierzy, że to dzieło prawdziwych Polaków. Co polskie służby wywiadowcze mówią o charakterze tych działań? Czy udowodniono już udział w nich rosyjskich służb wywiadowczych?
PK: Te protesty są masowe, więc to całkiem możliwe. Ale nie mogę powiedzieć, że na pewno tak jest, bo nie jestem ze służb specjalnych. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy problem. Niektóre gospodarstwa w Polsce cierpią. Nowy rząd stara się ten problem rozwiązać. Szukamy też rozwiązań w porozumieniu z Komisją Europejską. Rozwiązania się znajdą, ale to potrwa, a na razie protesty są nieuniknione. Chciałbym przekonać moich kolegów rolników do jednej rzeczy: rozumiem was, możecie być zdenerwowani, że nie wszystko na światowych rynkach idzie po myśli producentów zbóż.
Ale nie rozsypujcie już tego zboża. To jest mój szczery apel. Moja rodzina też ma wiejskie korzenie. Jako Polacy nie powinniśmy tego robić — ze względu na nasze tradycje i szacunek do samych siebie
Jestem gotów zrozumieć rozrzucanie czegoś innego, choćby kapusty — choć co do zasady lepiej nie wyrzucać jedzenia, bo ktoś głodny mógłby je zjeść. Są inne skuteczne formy protestu. Jako, że reprezentuję partię rządzącą, wolałbym, aby w ogóle nie było protestów. Ale jeśli muszą, niech odbywają się jak najdalej od granicy. Ta byłoby lepiej i bezpieczniej dla wszystkich, także dla samych protestujących. A rozsypane zboże — czy to ukraińskie czy polskie — w naszym regionie, mówię zwłaszcza o Podkarpaciu i Galicji, to zawsze zły sygnał. Nie powinno się tak robić.
MG: Dlaczego polscy rolnicy nie protestują przeciwko rosyjskiemu eksportowi zboża, w tym zboża skradzionego z Ukrainy?
PK: Czasami po prostu o tym nie wiedzą. Więc musimy o tym głośno mówić, taka jest nasza rola. Wiem, że wiele osób ze strony polskiej i ukraińskiej stara się rozwiązać te problemy. Mykola Kniazycki, deputowany do ukraińskiego parlamentu, był w Polsce zaraz po konferencji w Monachium i rozmawialiśmy o tym przez cały dzień.
Rozumiem emocje Ukraińców, ale tak wiele osób już powiedziało ostre słowa, że nie widzę potrzeby jeszcze większej radykalizacji. Chciałbym, żebyśmy już zamknęli ten rozdział. Nie chcę, żeby skończyło się na kłótniach Polaków i Ukraińców o zboże. W rzeczywistości nasze relacje powinny reprezentować miliony Ukraińców, którzy odwiedzili nasz kraj, a wielu z nich nadal tu mieszka. Każdego dnia prowadzimy wspólne interesy, ludzie wspólnie realizują programy, tak jak robimy to teraz. To jest prawdziwy obraz relacji polsko-ukraińskich.
Eksportujemy polskie produkty do Ukrainy. Nie możemy wszystkiego sprowadzać do obrazków z granicy
MG: Wracając do prorosyjskiego banneru: czy wielu Polaków myśli w ten sposób?
PK: Ten transparent był tak okropny, że gdyby było ich więcej, na pewno byśmy o nich wiedzieli. Włączmy krytyczne myślenie. Ten banner był prawdopodobnie jedynym. Prokuratura, jak poinformował minister spraw wewnętrznych Marcin Kerwiński, wszczęła już śledztwo.
MG: Co może spotkać osoby, które zrobiły ten transparent?
PK: Jeśli ktoś nawołuje do przestępstwa lub szerzy mowę nienawiści, to stosuje się wobec niego kodeks karny. Prawo jest prawem — [23 lutego polskiemu rolnikowi, który wiózł na swoim traktorze ten transparent, postawiono formalne zarzuty. Grozi mu do pięciu lat więzienia - red.] Lecz mimo mojego zrozumienia dla protestów, powtarzam jeszcze raz: nie rozsypujcie ziarna. Mówię to we własnym imieniu, bo tak czuję.
MG: Jeśli polski rynek potrzebuje jakiejś ilości importowanego zboża czy innych produktów rolnych, to może zamiast kupować je w Rosji w takiej czy innej formie, lepiej byłoby po prostu przestać walczyć z Ukrainą i podzielić się korzyściami z tego importu, niż finansować broń Putina skierowaną przeciwko obu naszym krajom. Istnieje też czynnik wojny. Nie bez powodu konsul generalna RP we Lwowie Eliza Dzwonkiewicz nazywa działania polskich rolników, nożem w plecy sąsiada, który walczy o wolność.
PK: Ja też mogę ostro komentować różne aspekty stosunków polsko-ukraińskich. Ale dlaczego miałbym to robić? Jest już tylu ludzi, którzy to robią! Jeśli całe życie poświęciłem na to, aby relacje pomiędzy naszymi krajami były jak najlepsze, to jest to testowane właśnie w tak trudnych momentach. I właśnie wtedy muszą się opanować i nie pozwolić sobie na wybuch. Trzeba szukać dialogu!
W takich chwilach zawsze przypominam sobie tego nieszczęsnego wojewodę Kisela, którego wszyscy na Ukrainie znają z historii, kiedy próbował pogodzić Kozaków z Polakami. To mój pierwowzór. Zawsze staram się znaleźć ludzi, którzy mnie słuchają i powiedzą: „Dobra, spróbujmy pójść na kompromis tutaj lub tutaj”. Polskim rolnikom i producentom trzeba dać trochę czasu. Być może znajdą sposób, aby tanio kupować zboże w Ukrainie, a następnie przetwarzać je i sprzedawać jako gotowe produkty w Ukrainie lub gdzie indziej. I wszystko się uspokoi!
MG: Nie wiadomo jeszcze, jak ta sytuacja wpłynie na polską gospodarkę, bo kryzys może spowodować załamanie w komunikacji, brak zrozumienia, a może nawet takie konsekwencje, że część ukraińskich pracowników sezonowych, którzy mogliby przyjechać do Polski w p, jak to przyjeżdzali co roku, nie przyjdą. Polska gospodarka potrzebuje pracowników z zagranicy do obsługi niektórych branż, a Ukraińcy mogą nie chcieć tu przyjeżdzać w najbliższych latach. I kto zajmie ich miejsce? Migranci z Afryki?
PK: Istnieje taka niezdefiniowana kategoria, zwana atmosferą w biznesie. Kiedy o niej mówimy, nie jest jasne, o co dokładnie chodzi, ale faktem jest, że atmosfera powinna być dobra, bo konsekwencje tego mogą wpłynąć na komfort sprzedaży polskich produktów w Ukrainie. Nie chciałbym tego. Wiele miejsc pracy w samej Polsce jest związanych ze sprzedażą do Ukrainy. Handlujemy ze sobą i różne rzeczy się dzieją. Będą duża inwestycje. Ważne jest, żeby nie zatopić tych wszystkich projektów, żebyśmy nie stracili do siebie zaufania.
Stwórzmy dobrą atmosferę w biznesie po obu stronach, zamiast wyrywać sobie włosy z głowy
MG: Tymczasem rosyjskie służby podsycają antyukraińskie nastroje w polskich sieciach społecznościowych. Widzieliśmy, jak działają podczas kilku kampanii wyborczych w Stanach Zjednoczonych. Kremlowscy ideolodzy Dugin i Ilyin napisali, że podbój Europy rozpocznie się od konfliktu polsko-ukraińskiego. Jak nie dopuścić do tego byśmy się poróżnili i by rozmowa pomiędzy społeczeństwami wróciła do tezy Jerzego Gedroyca: że wolna Ukraina sprzymierzona z wolną Polską to priorytet? Jak powinny teraz działać ukraińskie i polskie władze?
PK: Apeluję do wszystkich, którzy mają wpływ. Liderzy wszystkich środowiskach — politycznych, gospodarczych, kulturalnych — nie powinni się radykalizować. Na tym polega profesjonalizm. To, że ktoś napisze jakiś ostry post w mediach społecznościowych, nie poprawi atmosfery negocjacji. Nie będę prawił kazań, ale niech każdy zacznie od siebie.
MG: Teraz wszystko w rękach odpowiedzialnych przywódców, odpowiedzialnych mediów i odpowiedzialnych obywateli obu krajów.
"Naszym zadaniem jest zapewnienie pełnej przepustowości granicy do pomocy wojskowej i humanitarnej dla Ukrainy, której droga przebiega przez Polskę. Chcemy, by ten ruch odbywał się bez opóźnień i zakłóceń” — podkreślił Donald Tusk. Polski premier wyjaśnił, że „będzie to oznaczało także inny rodzaj reżimu organizacyjnego na punktach kontrolnych oraz na torach i drogach dojazdowych do granicy z Ukrainą”.
28 marca rządy Polski i Ukrainy spotkają się w Warszawie
Polska odrzuciła propozycję Wołodymyra Zełenskiego dotyczącą spotkania rządów na granicy w celu rozwiązania blokady ukraińskiego transportu i ładunków. Zamiast tego przedstawiciele obu krajów spotkają się w Warszawie 28 marca.
„Mam nadzieję, że do tego czasu rozmowy ministrów i wiceministrów doprowadzą do tego, że to spotkanie będzie bardzo pożyteczne, bo dotyczy kwestii granicznych i naszego wzajemnego handlu” — podkreślił Tusk.
Premier zapewnił, że rozumie sytuację i emocje po stronie ukraińskiej. "Okazujemy pełną solidarność i zrozumienie, ale szukamy realnych rozwiązań, a nie tylko demonstracji naszej przyjaźni i solidarności. Dlatego uzgodniliśmy w Kijowie, że odtworzymy ten format, gdy spotkają się rządy Polski i Ukrainy" — powiedział polski premier.
"Cały świat widzi, jak bardzo jesteśmy zdeterminowani, aby pomóc Ukrainie i nie ma potrzeby dalszych gestów solidarności. Potrzebujemy konkretnych propozycji w kwestiach rynkowych i rolnych. To nie wymaga dobrej woli, ale ciężkiej pracy”.
Dodał, że potrzebne są również negocjacje w instytucjach UE w celu znalezienia rozwiązania, w związku z czym Donald Tusk spotka się 23 lutego z przewodniczącą Komisji Europejskiej Ursulą von der Leyen, by omówić zmiany warunków handlu z Ukrainą.
"Chcę was zapewnić, że negocjacje z Ukrainą trwają. Mamy dobre relacje, choć istnieje różnica interesów. Będziemy przekonywać zarówno Kijów, jak i Brukselę, by zgodziły się z polskim punktem widzenia na tę sytuację" — wyjaśnił Tusk.
Wspieranie narracji Putina to zdrada
Premier podkreślił również, że Ukraina „może nadal liczyć na pełne wsparcie Polski w konfrontacji z Rosją”.
"Nie możemy pozwolić, na to, aby przy granicy polsko-ukraińskiej, korzystając z protestów rolników, aktywni byli ci, którzy jawnie i bezwstydnie popierają Putina, służą rosyjskiej propagandzie i kompromitują państwo polskie, kompromitują nas Polaków i kompromitują także protestujących" — podkreślił Tusk.
„W tych dniach, w tych tygodniach, los Ukrainy wisi na włosku. Nie muszę nikomu tłumaczyć, że to oznacza, że nasze losy też wiszą na włosku. Każdy taki atak w przestrzeni publicznej, który wspiera narrację Putina, jest zdradą stanu-powiedział premier.
"Wszyscy jesteśmy naprawdę bardzo przejęci. My w Polsce też musimy zdać, być może najtrudniejszy egzamin od niepamiętnych lat. I nie chcę epatować polskiej opinii publicznej zbyt mocnymi sformułowaniami, ale uwierzcie mi Państwo, ze sytuacja, w jakiej znalazła się Europa, Ukraina i Polska, wymaga skupienia, energii i maksymalnej solidarności. Nie tylko z Ukrainą, ale także całego Polskiego narodu. Ponieważ wyzwania, przed którymi stoimy, są naprawdę pierwsze tego rodzaju od dziesięcioleci” — powiedział premier.
Polscy rolnicy mogą liczyć na ochronę swoich interesów. Ale protest to za mało
Tusk zaapelował o debatę krajową i międzynarodową w kwestii „jednoznacznego wsparcia dla Ukrainy i ochrony polskich rolników i polskiego rynku przed negatywnymi konsekwencjami liberalizacji handlu z Ukrainą”.
— "Będziemy szukali rozwiązań ochronnych dla polskich rolników, zarówno metodami wewnętrznymi, jak i poprzez wykorzystanie funduszy krajowych, a także poprzez dalsze negocjacje z Ukrainą i instytucjami europejskimi, tak aby negatywne skutki liberalizacji handlu z Ukrainą były mniej dotkliwe. Polscy rolnicy mogą tutaj na mnie liczyć." — zapewnił premier.
Wcześniej premier, mówiąc o protestach rolników, zaznaczył, że rząd pomoże „zarówno Kijowowi, jak i Brukseli zrozumieć i zaakceptować polski punkt widzenia w tej sprawie”.
— "Myślimy o tym, w jaki sposób zabezpieczyć polskich rolników przed negatywnymi konsekwencjami wojny i agresji Putina na Ukrainę. Do tego potrzebny byłby oczywiście dobrze zorganizowany partner do negocjacji, do rozmów, do wyjaśnienia sobie wszystkich szczegółów. Mam nadzieję, że protestujący też zrozumieją, że sam protest nie wystarcza, trzeba też umieć klarownie zbudować przestrzeń do porozumienia. My z naszej strony jesteśmy do tego gotowi”-podkreślił premier.
Nikt nie ma prawa psuć relacji między Ukrainą a Polską głupimi transparentami i pochopnymi wypowiedziami
Podczas konferencji Donald Tusk został zapytany o słowa konsul generalnej RP we Lwowie Elizy Dzwonkiewicz, która potępiła protesty rolników i przewoźników na granicy z Ukrainą, mówiąc, że działania te hańbią Polskę. Na swojej stronie na Facebooku napisała:
„Prawdziwy Polak nigdy nie wbiłby noża w plecy swoim sąsiadom — bojownikom o wolność.”
Premier przyznał, że po obu stronach ukraińsko-polskiej granicy „czasami pojawiają się emocjonalne wypowiedzi polityczne, które bezsensownie oczerniają to, co osiągnęliśmy w tych najbardziej krytycznych latach”.
"Wojna to tragedia i trudno mi powiedzieć, że ma dobre strony. Ale jeśli coś pozytywnego, a nawet fenomenalnego, wydarzyło się w naszej historii podczas wojny, to była nasza wzajemna solidarność i wielka empatia między Polakami i Ukraińcami — nie tylko w słowach i hasłach, ale także w czynach” — podkreślił.
„Polska jako kraj, jako naród, ma wiele powodów do dumy, jeśli chodzi o naszą postawę. Zwłaszcza w czasie wojny i nikt nie ma prawa tego psuć głupimi transparentami, proputinowskimi wybrykami czy pochopnymi wypowiedziami. Dedykuję te słowa także polskim politykom”-zakończył premier Tusk.