Exclusive
20
min

Jak Ludmiła odbiła męża z rosyjskiej niewoli

Weszłam do szpitala po mojego Rusłana i zobaczyłam dziesiątki uzbrojonych Rosjan - mówi żona ukraińskiego żołnierza.

Kateryna Kopanieva

Ludmiła i Rusłan Belinscy. Zdjęcie: prywatne archiwum rodziny

No items found.

Pewnego dnia powstanie film o Ludmille Belinskiej. W marcu 2022 roku dowiedziała się, że jej mąż Rusłan zginął na froncie. Kobieta zebrała siły i powiedziała o tym swoim trzem córkom, próbując wymyślić, jak żyć dalej. Nagle, kilka dni później, otrzymała kolejny telefon z informacją, że jej Rusłan żyje, ale jest ciężko ranny i znajduje się w niewoli. Wtedy Ludmiła Belinska podjęła odważną i desperacką decyzję o wyjeździe na terytorium okupowane przez Rosjan. Jej celem było uratowanie męża z niewoli. I udało jej się.

"Mój mąż służył w SBU, więc nie było szans, że okupanci go wypuszczą".

- "Mógł uniknąć pójścia na wojnę, ponieważ mamy trójkę dzieci", mówi Ludmiła Belinska. "Miał możliwość wyjazdu za granicę. Ale gdyby tak się stało, to nie byłby mój Rusłan. Wojna na pełną skalę złapała nas w domu, w Odessie. Mój mąż od razu powiedział, że jeśli każdy, kto może skorzystać nawet z legalnego zwolnienia ze służby, skorzysta z niego, to nie pozostanie nikt, kto mógłby bronić kraju. I poszedł. I natychmiast znalazł się na linii frontu we wsi Ołeksandriwka w obwodzie chersońskim...

Wioska Velika Oleksandrivka jesienią 2022 r. Fot: Leo Correa/AP/East News

Podczas naszych krótkich rozmów mąż zdołał jedynie powiedzieć, że wszystko jest pod kontrolą. Ale to nie była prawda - w tym samym czasie mówił swoim braciom, że sytuacja jest krytyczna. Powiedział, że nie wie, czy dożyje następnego dnia. Kiedy rano 29 marca nie otrzymałam zwykłej wiadomości od Rusłana, pocieszałam się, że napisze później. I wtedy otrzymałam telefon od jego towarzyszy: "Ludmiła, twój mąż jest bohaterem. Nie żyje".

Nie mogłam i nie chciałam w to uwierzyć. Zapytałam, czy to on, czy to pomyłka. Powiedziano mi: "Został postrzelony w głowę, widziały to trzy osoby. Nikt nie przeżywa takich ran". Jego współtowarzysze broni powiedzieli, że ciało Rusłana nadal leży w okopie i że nie mogą go jeszcze wyciągnąć, ale spróbują to zrobić za kilka dni. I powiedzieli: "Przygotujcie się do pogrzebu".

To był najtrudniejszy czas dla całej naszej rodziny. Nigdy nie zapomnę, jak moja najstarsza córka płakała, a młodsze dzieci nie mogły zrozumieć, jak to możliwe - ich ojciec obiecał im, że wróci. Drżałam na dźwięk każdego telefonu - bałam się, że to bracia mojego męża powiedzą, że już przywieźli jego ciało... Ale nigdy więcej nie zadzwonili. A im dłużej nie było żadnych informacji, tym bardziej zaczynałam mieć nadzieję. Doszło nawet do tego, że poszłam do wróżki. Powiedziała: "Rusłan jest wśród zmarłych, ale żyje".

Kolejny telefon zadzwonił tydzień później, 6 kwietnia. To był telefon od okupantów. Powiedzieli, że jej mąż żyje i jest w niewoli.

- "Powiedzieli, że jest ciężko ranny i zaczęli pytać, gdzie i kiedy służył, jaki miał stopień" - wspomina Liudmiła. "Nic im nie powiedziałam. Myślałam, że to może być oszustwo - słyszałam historie o tym, jak oszuści znajdują dokumenty zaginionych żołnierzy i pod pretekstem, że rzekomo byli w niewoli, wyłudzają pieniądze od ich rodzin. Tak więc, bez względu na to, jak bardzo chciałam wierzyć, że Rusłan naprawdę żyje, nie powiedziałam dzieciom o tym telefonie.

Fakt, że Rusłan Belinski służył kiedyś w Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy, dodatkowo komplikował i tak już trudną sytuację. I, jak się później okazało, okupanci, którzy wzięli go do niewoli, dowiedzieli się o tym. Prawdopodobieństwo, że zostanie zwolniony lub wymieniony z taką biografią, było zerowe.

- Niestety, Rusłan sam im o tym powiedział. Nie wiedział, z kim rozmawia, ponieważ w tym czasie był w stanie krytycznym - z poważną raną głowy, dużą utratą krwi i temperaturą powyżej czterdziestu" - mówi Ludmila.

Następnego dnia odebrałam kolejny telefon - tym razem ze szpitala w obwodzie chersońskim. Powiedzieli, że mają Rusłana, ale jest on przenoszony do innego szpitala z oddziałem neurochirurgii. Nieco później zadzwonił lekarz z innego szpitala regionalnego, w którym Rusłan był operowany. Poprosiłam go o przesłanie mi zdjęcia Rusłana. Dopiero gdy zobaczyłam zdjęcie mojego męża, zalałam się łzami szczęścia - to był on! Wyczerpany, z zabandażowaną głową, ale żywy!

"Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan potajemnie wybierał mój numer i mówił mi, co się dzieje".

Po przekazaniu dzieciom dobrych wieści, Liudmila zaczęła zbierać informacje o stanie zdrowia męża. Operacja zakończyła się sukcesem, ale czekało go długie i trudne leczenie. A najbardziej niebezpieczne było to, że oddział Rusłana był pilnowany przez okupantów przez całą dobę.

- "Zaczęłam szukać sposobów, by pomóc mężowi na odległość" - mówi Belinska. "Dzięki moim przyjaciołom znalazłam ludzi na okupowanym terytorium, którzy zgodzili się przynosić Rusłanowi domowe posiłki. Przelewałam pieniądze na ich kartę. Kupili też Rusłanowi rosyjską kartę SIM do telefonu (po "referendum" ukraińskie połączenia zostały odcięte w regionie) i Rusłan mógł do mnie zadzwonić. Jego głos brzmiał zupełnie inaczej, na początku nawet go nie poznałam. Powiedział: "Masia, to ja". Poprosiłam go, żeby powiedział mi imiona naszych dzieci. Zrobił to i ostatnie wątpliwości, że to naprawdę mój Rusłan, rozwiały się.

Czasami udawało nam się do siebie zadzwonić. Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan wybierał mój numer i dawał mi znać, co się dzieje. Trwało to przez kilka miesięcy. Stan męża stopniowo się poprawiał, ale z powodu poważnego uszkodzenia mózgu nie mógł wstać, ani nawet poruszyć nogami.

Przede wszystkim bałam się, że przyjdzie moment, kiedy Rosjanie zabiorą go ze szpitala do więzienia lub jakiejś piwnicy. Przez pierwsze kilka miesięcy okupanci w ogóle nie opuszczali jego pokoju - Rusłan był dla nich cennym więźniem. Ale potem nastąpiła rotacja. Do szpitala przyszli nowi strażnicy, którzy nie byli już tak uważni jak ich poprzednicy. Uznali, że Rusłan jest w tak ciężkim stanie, że im nie ucieknie. Zrozumiałam, że to moja szansa. Musiałam pójść po męża - teraz albo nigdy.

- Sam pomysł udania się na okupowane terytorium i porwania człowieka, który był pilnowany i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach, brzmiał absurdalnie. Moja rodzina i przyjaciele, którym powiedziałam o moim planie, starali się mnie od niego odwieść. Mój szef w pracy był pewien, że okupanci wezmą mnie do niewoli lub zabiją. Ale jedyną rzeczą, której naprawdę się bałam, było pozostawienie moich dzieci samych. Resztę szczegółowo zaplanowałam.

Po pierwsze, dowiedziałam się, jak ludzie dostają się na terytoria okupowane. Dowiedziałam się, że istnieją przewoźnicy, którzy regularnie jeżdżą tam i z powrotem, pomimo całego ryzyka. Oczywiście nie każdy zgodziłby się przewieźć samochodem żołnierza porwanego z niewoli. Ale znalazłam jednego odważnego człowieka. Szczerze powiedziałam mu, dokąd jedziemy i kogo zamierzamy zabrać, ponieważ nie chciałam go wrobić. Poinformowałam lekarza w szpitalu, w którym leczono Rusłana. I obiecując dzieciom, że wkrótce przyprowadzę ich tatę z powrotem, wyruszyłam w drogę.

"Kiedy w końcu usłyszeliśmy 'Dobry wieczór' po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu".

Podróż była długa - prawie dwa dni zajęło nam przedostanie się z Odessy do obwodu chersońskiego przez kolejki na punktach kontrolnych. Dla wrogich punktów kontrolnych miałam przygotowaną legendę, że jadę odwiedzić krewnych. Ale okupanci nie zadali mi ani jednego pytania - być może dlatego, że byłam kobietą. Przesłuchiwali mężczyzn i dokładnie ich przeszukiwali.

Kiedy dotarła do szpitala, zobaczyła dziesiątki uzbrojonych Rosjan.

- "Byli wszędzie - w recepcji, na korytarzach" - mówi Ludmila. "Okazało się, że jeden z ich ważniejszych Rosjan został ranny dzień wcześniej. Leżał na jednym z oddziałów, a wszyscy ci ludzie dbali o jego bezpieczeństwo. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak w takiej sytuacji niepostrzeżenie wydostać ze szpitala sparaliżowanego człowieka. Ale miałam szczęście. Okupanci byli tak skupieni na swoich rannych, że zapomnieli nawet o dyżurze w pobliżu oddziału Rusłana. Weszłam do środka. Nigdy nie zapomnę tego momentu. Mój mąż wiedział, że do niego idę, czekał na mnie i bardzo się o mnie martwił. Zwłaszcza, że byłam już na okupowanym terytorium bez łączności, a on nie mógł się do mnie dodzwonić. Kiedy weszłam na oddział, czas jakby się zatrzymał. Patrzyliśmy na siebie i nie mogliśmy powiedzieć ani słowa. Po prostu płakaliśmy...

Teraz pozostało wyprowadzić męża za szpitala.

- Nowi żołnierze, którzy zebrali się w szpitalu z powodu rannego rosyjskiego szefa, nie wiedzieli, kim jest Rusłan. "Najważniejsze było, aby nie zostać zauważonym przez tych, którzy widzieli go wcześniej", wyjaśnia Ludmiła, "Nie mogę tego nazwać inaczej niż szczęściem - prześlizgnęliśmy się. Zawsze będę wdzięczna lekarzom, którzy dali nam nie tylko prawdziwe zwolnienie, ale także fałszywe zaświadczenie stwierdzające, że Rusłan rzekomo został ranny w wypadku samochodowym. Musiałam pokazywać to fałszywe zaświadczenie na punktach kontrolnych wroga, aby nikt nie podejrzewał, że Rusłan był żołnierzem rannym na froncie.

Martwiłam się, czy mój mąż będzie w stanie siedzieć w samochodzie, ale udało mu się. Modliłam się i powtarzałam pod nosem słowa, które wymyśliłam dla okupantów na punktach kontrolnych. Wymyśliłam całą bajkę o wypadku, który rzekomo miał Rusłan, z wieloma szczegółami, aby była przekonująca. Na pierwszym punkcie kontrolnym zaczęłam ją opowiadać... Nagle, podczas naszego przesłuchania, nasi zaczęli ostrzeliwać pozycje wroga. Okupanci kazali nam odjechać. Potem był drugi punkt kontrolny. I znowu zaczęło się przesłuchanie, ale zanim zdążyłam opowiedzieć swoją historię, okupanci otrzymali pilny rozkaz przepuszczenia nas. W takich momentach nie sposób nie pomyśleć, że to wszystko dzieło anioła stróża. A na trzecim punkcie kontrolnym sprawdzili tylko nasze dokumenty - okupanci byli pewni, że byliśmy już przesłuchiwani i przeszukiwani na poprzednich dwóch punktach kontrolnych. A kiedy w końcu usłyszeliśmy "Dobry wieczór" po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu. Jesteśmy w domu. Udało nam się.

Najpierw zadzwoniłam do dzieci. Powiedziałam im, że mój tata jest ze mną i wkrótce będziemy na miejscu. Tego dnia mój mąż obchodził urodziny. Dzieci pobiegły kupić tort. Rusłan zadzwonił w dniu swoich trzecich urodzin. Pierwsze były, gdy się urodził, a drugie, gdy cudem przeżył w okopie. Więc teraz przeżył trzecie.  

Pierwszy dzień w domu po niewoli. Rusłan świętuje swoje "trzecie urodziny" z rodziną. Zdjęcie: prywatne archiwum bohaterów

Historia uratowania mojego męża z okopu jest nie mniej imponująca. Okazało się, że Rusłan leżał w ziemi od trzech dni - tam, gdzie jego towarzysze widzieli go po raz ostatni. Bez jedzenia, wody i opieki medycznej. Nie wiem, jak to możliwe, ale przeżył. Rusłan mówi, że to jego rodzinna ziemia nie pozwoliła mu umrzeć. Znaleźli go mieszkańcy Ołeksandriwki, którzy przeszukiwali okopy w poszukiwaniu żywych do uratowania i zmarłych do pochowania. Usłyszeli jęki Rusłana, zabrali go do stodoły, ubrali w swoje ubrania i zakopali dokumenty w ogrodzie. Rusłan nie mógł jeść, więc dali mu surowe jajka i mleko. Mieli nadzieję, że za kilka dni żołnierz poczuje się lepiej. Ale mężczyzna stracił przytomność, rana ropiała, zaczęła się gorączka i stało się jasne, że nie przeżyje bez pomocy medycznej. W tym czasie transport jeździł tylko w kierunku okupowanego Chersonia, więc wsadzili Rusłana do autobusu. Autobus został zatrzymany przez okupantów, a Rusłan trafił do niewoli.

Po zajęciu prawobrzeżnej części obwodu chersońskiego odnalazłam ludzi, którzy uratowali życie mojemu mężowi i osobiście im podziękowałam. A oni zwrócili mi jego wykopanego z ziemi dokumenty. Od tego czasu Rusłan przechodzi rehabilitację w domu w Odessie. Już jest bardzo dobrze. Lekarze i rehabilitanci wyjaśnili, że z powodu uszkodzenia mózgu zdolności motoryczne Rusłana są upośledzone, ale stopniowo zdrowe części mózgu przejmą funkcje uszkodzonych.

- "Mąż nie tylko wstaje, ale także chodzi!" - cieszy się Ludmiła Belinska. "Nadal korzysta z chodzika, ale jego kroki stają się coraz pewniejsze. A wszystko to tylko dzięki jego sile woli - bardzo się stara dla dzieci. Każdego dnia, bez względu na pogodę i stan zdrowia, udaje się do centrum rehabilitacji, gdzie ciężko pracuje przez długi czas. Nie mam wątpliwości, że wkrótce Rusłan będzie mógł chodzić, nie opierając się o nic.

Dzieci nie opuszczają ojca na krok. Najstarsza córka stale towarzyszy mu w rehabilitacji. A ja pracuję i wciąż staram się za wszystkim nadążyć. Czasami, patrząc wstecz, nie mogę nawet uwierzyć, że przeszliśmy przez to wszystko. Nie mogę powiedzieć, że nie mamy teraz trudnych chwil. Rehabilitacja nie jest łatwym procesem. Rusłan może się denerwować. Ale w takich momentach staram się być przy nim: odwrócić jego uwagę, zażartować. Rusłan i ja byliśmy razem przez pół życia, ale teraz kochamy się i doceniamy bardziej niż kiedykolwiek. Nasze dzieci żyją i mają się dobrze, a my jesteśmy przy sobie. I to jest dla nas najważniejsze.

Rusłan i Ludmiła Belińscy. Zdjęcie: archiwum rodzinne

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress