Pewnego dnia powstanie film o Ludmille Belinskiej. W marcu 2022 roku dowiedziała się, że jej mąż Rusłan zginął na froncie. Kobieta zebrała siły i powiedziała o tym swoim trzem córkom, próbując wymyślić, jak żyć dalej. Nagle, kilka dni później, otrzymała kolejny telefon z informacją, że jej Rusłan żyje, ale jest ciężko ranny i znajduje się w niewoli. Wtedy Ludmiła Belinska podjęła odważną i desperacką decyzję o wyjeździe na terytorium okupowane przez Rosjan. Jej celem było uratowanie męża z niewoli. I udało jej się.
"Mój mąż służył w SBU, więc nie było szans, że okupanci go wypuszczą".
- "Mógł uniknąć pójścia na wojnę, ponieważ mamy trójkę dzieci", mówi Ludmiła Belinska. "Miał możliwość wyjazdu za granicę. Ale gdyby tak się stało, to nie byłby mój Rusłan. Wojna na pełną skalę złapała nas w domu, w Odessie. Mój mąż od razu powiedział, że jeśli każdy, kto może skorzystać nawet z legalnego zwolnienia ze służby, skorzysta z niego, to nie pozostanie nikt, kto mógłby bronić kraju. I poszedł. I natychmiast znalazł się na linii frontu we wsi Ołeksandriwka w obwodzie chersońskim...
Podczas naszych krótkich rozmów mąż zdołał jedynie powiedzieć, że wszystko jest pod kontrolą. Ale to nie była prawda - w tym samym czasie mówił swoim braciom, że sytuacja jest krytyczna. Powiedział, że nie wie, czy dożyje następnego dnia. Kiedy rano 29 marca nie otrzymałam zwykłej wiadomości od Rusłana, pocieszałam się, że napisze później. I wtedy otrzymałam telefon od jego towarzyszy: "Ludmiła, twój mąż jest bohaterem. Nie żyje".
Nie mogłam i nie chciałam w to uwierzyć. Zapytałam, czy to on, czy to pomyłka. Powiedziano mi: "Został postrzelony w głowę, widziały to trzy osoby. Nikt nie przeżywa takich ran". Jego współtowarzysze broni powiedzieli, że ciało Rusłana nadal leży w okopie i że nie mogą go jeszcze wyciągnąć, ale spróbują to zrobić za kilka dni. I powiedzieli: "Przygotujcie się do pogrzebu".
To był najtrudniejszy czas dla całej naszej rodziny. Nigdy nie zapomnę, jak moja najstarsza córka płakała, a młodsze dzieci nie mogły zrozumieć, jak to możliwe - ich ojciec obiecał im, że wróci. Drżałam na dźwięk każdego telefonu - bałam się, że to bracia mojego męża powiedzą, że już przywieźli jego ciało... Ale nigdy więcej nie zadzwonili. A im dłużej nie było żadnych informacji, tym bardziej zaczynałam mieć nadzieję. Doszło nawet do tego, że poszłam do wróżki. Powiedziała: "Rusłan jest wśród zmarłych, ale żyje".
Kolejny telefon zadzwonił tydzień później, 6 kwietnia. To był telefon od okupantów. Powiedzieli, że jej mąż żyje i jest w niewoli.
- "Powiedzieli, że jest ciężko ranny i zaczęli pytać, gdzie i kiedy służył, jaki miał stopień" - wspomina Liudmiła. "Nic im nie powiedziałam. Myślałam, że to może być oszustwo - słyszałam historie o tym, jak oszuści znajdują dokumenty zaginionych żołnierzy i pod pretekstem, że rzekomo byli w niewoli, wyłudzają pieniądze od ich rodzin. Tak więc, bez względu na to, jak bardzo chciałam wierzyć, że Rusłan naprawdę żyje, nie powiedziałam dzieciom o tym telefonie.
Fakt, że Rusłan Belinski służył kiedyś w Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy, dodatkowo komplikował i tak już trudną sytuację. I, jak się później okazało, okupanci, którzy wzięli go do niewoli, dowiedzieli się o tym. Prawdopodobieństwo, że zostanie zwolniony lub wymieniony z taką biografią, było zerowe.
- Niestety, Rusłan sam im o tym powiedział. Nie wiedział, z kim rozmawia, ponieważ w tym czasie był w stanie krytycznym - z poważną raną głowy, dużą utratą krwi i temperaturą powyżej czterdziestu" - mówi Ludmila.
Następnego dnia odebrałam kolejny telefon - tym razem ze szpitala w obwodzie chersońskim. Powiedzieli, że mają Rusłana, ale jest on przenoszony do innego szpitala z oddziałem neurochirurgii. Nieco później zadzwonił lekarz z innego szpitala regionalnego, w którym Rusłan był operowany. Poprosiłam go o przesłanie mi zdjęcia Rusłana. Dopiero gdy zobaczyłam zdjęcie mojego męża, zalałam się łzami szczęścia - to był on! Wyczerpany, z zabandażowaną głową, ale żywy!
"Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan potajemnie wybierał mój numer i mówił mi, co się dzieje".
Po przekazaniu dzieciom dobrych wieści, Liudmila zaczęła zbierać informacje o stanie zdrowia męża. Operacja zakończyła się sukcesem, ale czekało go długie i trudne leczenie. A najbardziej niebezpieczne było to, że oddział Rusłana był pilnowany przez okupantów przez całą dobę.
- "Zaczęłam szukać sposobów, by pomóc mężowi na odległość" - mówi Belinska. "Dzięki moim przyjaciołom znalazłam ludzi na okupowanym terytorium, którzy zgodzili się przynosić Rusłanowi domowe posiłki. Przelewałam pieniądze na ich kartę. Kupili też Rusłanowi rosyjską kartę SIM do telefonu (po "referendum" ukraińskie połączenia zostały odcięte w regionie) i Rusłan mógł do mnie zadzwonić. Jego głos brzmiał zupełnie inaczej, na początku nawet go nie poznałam. Powiedział: "Masia, to ja". Poprosiłam go, żeby powiedział mi imiona naszych dzieci. Zrobił to i ostatnie wątpliwości, że to naprawdę mój Rusłan, rozwiały się.
Czasami udawało nam się do siebie zadzwonić. Kiedy Rosjanie nie patrzyli, Rusłan wybierał mój numer i dawał mi znać, co się dzieje. Trwało to przez kilka miesięcy. Stan męża stopniowo się poprawiał, ale z powodu poważnego uszkodzenia mózgu nie mógł wstać, ani nawet poruszyć nogami.
Przede wszystkim bałam się, że przyjdzie moment, kiedy Rosjanie zabiorą go ze szpitala do więzienia lub jakiejś piwnicy. Przez pierwsze kilka miesięcy okupanci w ogóle nie opuszczali jego pokoju - Rusłan był dla nich cennym więźniem. Ale potem nastąpiła rotacja. Do szpitala przyszli nowi strażnicy, którzy nie byli już tak uważni jak ich poprzednicy. Uznali, że Rusłan jest w tak ciężkim stanie, że im nie ucieknie. Zrozumiałam, że to moja szansa. Musiałam pójść po męża - teraz albo nigdy.
- Sam pomysł udania się na okupowane terytorium i porwania człowieka, który był pilnowany i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach, brzmiał absurdalnie. Moja rodzina i przyjaciele, którym powiedziałam o moim planie, starali się mnie od niego odwieść. Mój szef w pracy był pewien, że okupanci wezmą mnie do niewoli lub zabiją. Ale jedyną rzeczą, której naprawdę się bałam, było pozostawienie moich dzieci samych. Resztę szczegółowo zaplanowałam.
Po pierwsze, dowiedziałam się, jak ludzie dostają się na terytoria okupowane. Dowiedziałam się, że istnieją przewoźnicy, którzy regularnie jeżdżą tam i z powrotem, pomimo całego ryzyka. Oczywiście nie każdy zgodziłby się przewieźć samochodem żołnierza porwanego z niewoli. Ale znalazłam jednego odważnego człowieka. Szczerze powiedziałam mu, dokąd jedziemy i kogo zamierzamy zabrać, ponieważ nie chciałam go wrobić. Poinformowałam lekarza w szpitalu, w którym leczono Rusłana. I obiecując dzieciom, że wkrótce przyprowadzę ich tatę z powrotem, wyruszyłam w drogę.
"Kiedy w końcu usłyszeliśmy 'Dobry wieczór' po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu".
Podróż była długa - prawie dwa dni zajęło nam przedostanie się z Odessy do obwodu chersońskiego przez kolejki na punktach kontrolnych. Dla wrogich punktów kontrolnych miałam przygotowaną legendę, że jadę odwiedzić krewnych. Ale okupanci nie zadali mi ani jednego pytania - być może dlatego, że byłam kobietą. Przesłuchiwali mężczyzn i dokładnie ich przeszukiwali.
Kiedy dotarła do szpitala, zobaczyła dziesiątki uzbrojonych Rosjan.
- "Byli wszędzie - w recepcji, na korytarzach" - mówi Ludmila. "Okazało się, że jeden z ich ważniejszych Rosjan został ranny dzień wcześniej. Leżał na jednym z oddziałów, a wszyscy ci ludzie dbali o jego bezpieczeństwo. Nie mogłam sobie wyobrazić, jak w takiej sytuacji niepostrzeżenie wydostać ze szpitala sparaliżowanego człowieka. Ale miałam szczęście. Okupanci byli tak skupieni na swoich rannych, że zapomnieli nawet o dyżurze w pobliżu oddziału Rusłana. Weszłam do środka. Nigdy nie zapomnę tego momentu. Mój mąż wiedział, że do niego idę, czekał na mnie i bardzo się o mnie martwił. Zwłaszcza, że byłam już na okupowanym terytorium bez łączności, a on nie mógł się do mnie dodzwonić. Kiedy weszłam na oddział, czas jakby się zatrzymał. Patrzyliśmy na siebie i nie mogliśmy powiedzieć ani słowa. Po prostu płakaliśmy...
Teraz pozostało wyprowadzić męża za szpitala.
- Nowi żołnierze, którzy zebrali się w szpitalu z powodu rannego rosyjskiego szefa, nie wiedzieli, kim jest Rusłan. "Najważniejsze było, aby nie zostać zauważonym przez tych, którzy widzieli go wcześniej", wyjaśnia Ludmiła, "Nie mogę tego nazwać inaczej niż szczęściem - prześlizgnęliśmy się. Zawsze będę wdzięczna lekarzom, którzy dali nam nie tylko prawdziwe zwolnienie, ale także fałszywe zaświadczenie stwierdzające, że Rusłan rzekomo został ranny w wypadku samochodowym. Musiałam pokazywać to fałszywe zaświadczenie na punktach kontrolnych wroga, aby nikt nie podejrzewał, że Rusłan był żołnierzem rannym na froncie.
Martwiłam się, czy mój mąż będzie w stanie siedzieć w samochodzie, ale udało mu się. Modliłam się i powtarzałam pod nosem słowa, które wymyśliłam dla okupantów na punktach kontrolnych. Wymyśliłam całą bajkę o wypadku, który rzekomo miał Rusłan, z wieloma szczegółami, aby była przekonująca. Na pierwszym punkcie kontrolnym zaczęłam ją opowiadać... Nagle, podczas naszego przesłuchania, nasi zaczęli ostrzeliwać pozycje wroga. Okupanci kazali nam odjechać. Potem był drugi punkt kontrolny. I znowu zaczęło się przesłuchanie, ale zanim zdążyłam opowiedzieć swoją historię, okupanci otrzymali pilny rozkaz przepuszczenia nas. W takich momentach nie sposób nie pomyśleć, że to wszystko dzieło anioła stróża. A na trzecim punkcie kontrolnym sprawdzili tylko nasze dokumenty - okupanci byli pewni, że byliśmy już przesłuchiwani i przeszukiwani na poprzednich dwóch punktach kontrolnych. A kiedy w końcu usłyszeliśmy "Dobry wieczór" po ukraińsku na czwartym punkcie kontrolnym, łzy napłynęły mi do oczu. Jesteśmy w domu. Udało nam się.
Najpierw zadzwoniłam do dzieci. Powiedziałam im, że mój tata jest ze mną i wkrótce będziemy na miejscu. Tego dnia mój mąż obchodził urodziny. Dzieci pobiegły kupić tort. Rusłan zadzwonił w dniu swoich trzecich urodzin. Pierwsze były, gdy się urodził, a drugie, gdy cudem przeżył w okopie. Więc teraz przeżył trzecie.
Historia uratowania mojego męża z okopu jest nie mniej imponująca. Okazało się, że Rusłan leżał w ziemi od trzech dni - tam, gdzie jego towarzysze widzieli go po raz ostatni. Bez jedzenia, wody i opieki medycznej. Nie wiem, jak to możliwe, ale przeżył. Rusłan mówi, że to jego rodzinna ziemia nie pozwoliła mu umrzeć. Znaleźli go mieszkańcy Ołeksandriwki, którzy przeszukiwali okopy w poszukiwaniu żywych do uratowania i zmarłych do pochowania. Usłyszeli jęki Rusłana, zabrali go do stodoły, ubrali w swoje ubrania i zakopali dokumenty w ogrodzie. Rusłan nie mógł jeść, więc dali mu surowe jajka i mleko. Mieli nadzieję, że za kilka dni żołnierz poczuje się lepiej. Ale mężczyzna stracił przytomność, rana ropiała, zaczęła się gorączka i stało się jasne, że nie przeżyje bez pomocy medycznej. W tym czasie transport jeździł tylko w kierunku okupowanego Chersonia, więc wsadzili Rusłana do autobusu. Autobus został zatrzymany przez okupantów, a Rusłan trafił do niewoli.
Po zajęciu prawobrzeżnej części obwodu chersońskiego odnalazłam ludzi, którzy uratowali życie mojemu mężowi i osobiście im podziękowałam. A oni zwrócili mi jego wykopanego z ziemi dokumenty. Od tego czasu Rusłan przechodzi rehabilitację w domu w Odessie. Już jest bardzo dobrze. Lekarze i rehabilitanci wyjaśnili, że z powodu uszkodzenia mózgu zdolności motoryczne Rusłana są upośledzone, ale stopniowo zdrowe części mózgu przejmą funkcje uszkodzonych.
- "Mąż nie tylko wstaje, ale także chodzi!" - cieszy się Ludmiła Belinska. "Nadal korzysta z chodzika, ale jego kroki stają się coraz pewniejsze. A wszystko to tylko dzięki jego sile woli - bardzo się stara dla dzieci. Każdego dnia, bez względu na pogodę i stan zdrowia, udaje się do centrum rehabilitacji, gdzie ciężko pracuje przez długi czas. Nie mam wątpliwości, że wkrótce Rusłan będzie mógł chodzić, nie opierając się o nic.
Dzieci nie opuszczają ojca na krok. Najstarsza córka stale towarzyszy mu w rehabilitacji. A ja pracuję i wciąż staram się za wszystkim nadążyć. Czasami, patrząc wstecz, nie mogę nawet uwierzyć, że przeszliśmy przez to wszystko. Nie mogę powiedzieć, że nie mamy teraz trudnych chwil. Rehabilitacja nie jest łatwym procesem. Rusłan może się denerwować. Ale w takich momentach staram się być przy nim: odwrócić jego uwagę, zażartować. Rusłan i ja byliśmy razem przez pół życia, ale teraz kochamy się i doceniamy bardziej niż kiedykolwiek. Nasze dzieci żyją i mają się dobrze, a my jesteśmy przy sobie. I to jest dla nas najważniejsze.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!