Exclusive
20
min

Dlaczego macie na aucie naklejkę "Dzieci"? Ja w jego wieku zabijałem

"Gdyby ktoś powiedział mi miesiąc temu, że będę w stanie wytrzymać dwa tygodnie bez mycia, śpiąc w puchowej kurtce i butach na podłodze z 12 innymi ludźmi w jednym pokoju, to roześmiałabym mu się w twarz" Alina, Larisa..

Julia Ladnova

Окупований росіянами Маріуполь. Лариса Ткаченко біжить в укриття

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Nie ma słów, by opisać ból i rozpacz mieszkańców Mariupola. Od pierwszych dni inwazji na pełną skalę okupanci celowo niszczyli miasto i jego mieszkańców. Odbudowa Mariupola zajmie 10 lat, ale nie przywróci ludziom życia. Kobiety, które spędziły kilka tygodni w okupowanym mieście, podzieliły się z nami swoimi historiami.

Mariupol zniszczony przez rosyjskich najeźdźców

Аліна Чубарова: «Я записувала, що ми їли, куди прилетів снаряд, а потім дні злилися в один»

Alina prowadziła dziennik od pierwszych dni wojny. Wraz z mężem, dzieckiem, matką i starym kotem Mojżeszem przetrwała ponad trzy tygodnie w zablokowanym Mariupolu, nim dotarła do Berdiańska.

Z większości domów w mieście zostały ruiny

"Zapisywałam, co jedliśmy, gdzie uderzył pocisk, kiedy straciliśmy zasilanie, łączność, gaz. A potem wszystkie dni zlały się w jeden. W ciągu dnia samoloty bombardowały. Wieczorem strzelały bez przerwy z czegoś ciężkiego. Było dziko i strasznie, ale miałam nadzieję, że ściany schronu nas uratują. Modliłam się, choć od dawna tego nie robiłam. Myślałam o tym, za jakie grzechy to wszystko mi się przydarzyło" - wspomina Alina.

Alina i jej rodzina w chwili, gdy dotarli na terytorium kontrolowane przez ukraiński rząd

Kotu skończyło się jedzenie. Alina już raz zabrała Mojżesza z Jasynuwaty w obwodzie donieckim, kiedy po raz pierwszy stanęli w obliczu wojny. Kot przypomina jej o beztroskich czasach, kiedy wszystko było jeszcze w porządku. Musieliśmy wyjść i przynieść Mojżeszowi jedzenie. Alina wiedziała, że nie wszyscy wracali - często znajdowano ich ciała pod ścianami domu.

Ostrzał nie ustawał, na ulicach miasta znajdowano martwych ludzi

"Mimo strachu wróciliśmy z mężem do domu. Mój syn Demyd i teściowa zostali w schronie. Gdy tylko weszliśmy do domu, ściany się zatrzęsły. Myślałam, że to koniec... Wzięliśmy jedzenie, piasek dla Mosi, buty, suche skarpetki i wróciliśmy. Potem gotowaliśmy nawet ziemniaki na ognisku pod ostrzałem moździerzowym".

12 marca na szkołę, w której uczył się syn Aliny, spadła bomba. Na zewnątrz było zimno. Ciągle strzelano. Wszystkie dni były równie przerażające. Nie mieli żadnego kontaktu ze światem.

Rodzina Aliny wraz z kotką Mosią zatrzymała się w Zaporożu i jedzie do Kijowa
"Gdyby ktoś powiedział mi miesiąc temu, że będę w stanie wytrzymać dwa tygodnie bez mycia, śpiąc w puchowej kurtce i butach na podłodze z 12 innymi ludźmi w jednym pokoju, to roześmiałabym mu się w twarz Okazało się, że jestem w stanie. Czy ciągle myślisz o tym, na co umrzesz? Z głodu? Albo odwodnienia? A może udusisz się pod gruzami budynku, w którym się ukrywasz?".

Alina czuła się winna wobec swojego syna, że musiał przejść przez to piekło. Chciała go wyprowadzić z miasta za wszelką cenę. Rodzina załatwiła w końcu transport. Została tylko jedna noc. Alina i jej syn zeszli do innego schronu przeciwbombowego, podczas gdy jej mąż Sasza poszedł po bagaże. Godzinę później jego przyjaciel wrócił ze zranioną nogą i powiedział, że nie wie, gdzie jest Sasza. Podczas nalotu mężczyżni stracili ze sobą kontakt.

"W końcu wrócił. Stał blady, w pociętej kurtce i ze zniszczonymi torbami. Miał poważnie skręconą nogę, zranione ucho i ramię" - mówi Alina.

2 miesiące po okupacji, Alina i jej syn w Kijowie

Rodzina podzieliła podróż na terytorium kontrolowane przez ukraiński rząd na małe odcinki. Musieli omijać zniszczone domy, martwe ciała, których nikt nie mógł posprzątać i pochować. Po drodze byli również ostrzeliwani z morza. Alina uważa, ze spotkał ich cud w piekle na ziemi. Rodzina mieszkała w Zaporożu, a następnie przeniosła się do Kijowa.

Larysa Tkaczenko: "Proszę mojego wnuka, żeby nie  patrzył na ciałą martwych ludzi".

Larysa Borysiwna spędziła kilka tygodni w okupowanym Mariupolu, przeżywając naloty i najbardziej przerażającą podróż w swoim życiu.

"Wszystko wokół mnie eksploduje, ludzie padają martwi, wszystko jest jak w prawdziwym horrorze, ale dzieje się naprawdę. I proszę mojego wnuka, żeby się nie rozglądał, bo wszędzie ciała ".

Kiedy wybuchła wojna, 60-letnia kobieta wracała do zdrowia po operacji. Ona, jej córka, zięć i wnuk najpierw mieszkali w ciasnym pokoju w Młodzieżowym Centrum Kultury, a następnie rodzinie udało się przenieść do schronu przeciwbombowego.

Jedzenie przyrządzali na ogniskach na ulicach

Pierwsze dwa spędzili w domu. Trzeciego dnia wybuchła bomba, a ich dziewięciopiętrowy budynek ogarnął pożar.

"Próbowaliśmy dostać się do jakiejś piwnicy, ale nie dało się wejść do żadnej. Poszliśmy do schronu przeciwbombowego, ale był pełen ludzi. Zdecydowaliśmy się pojechać do pracy do naszych dzieci. Jak tylko wyszliśmy, rozpoczął się ostrzał i przystanek autobusowy stanął w miejscu. Ledwo mogłam biec, a pociski spadały" - Larisa Tkaczenko wciąż wspomina te straszne dni ze łzami w oczach. Ręce jej drżą.

Larisa ukrywa się przed rosyjskimi bombami w piwnicy w Mariupolu

Dzieci nie mogły zostać w pracy, ponieważ samolot uderzył w dach budynku i wszystko się zapaliło. Rodzina miała szczęście dostać się do domu kultury, a następnie do schronu przeciwbombowego, w którym w tym czasie znajdowało się 300 osób, w tym setka dzieci. "Spaliśmy na siedząco, topiliśmy lód na herbatę, gotowaliśmy zupę z ziemniaków i wody na ognisku, ale najgorsze było to, że obiecana ewakuacja była ciągle odwoływana. Mieliśmy coraz mniej nadziei"

"Nie było jedzenia. Pociski spadały coraz bliżej. Nikt nie gasił pożaru, bo też nie było nikogo, kto mógłby to robić. Kiedy zapalił się budynek z dziećmi, kobietami i niepełnosprawnymi, zdaliśmy sobie sprawę, że mamy tylko jedną szansę na uratowanie się. Rano wyruszyliśmy w drogę"

Przedzierając się przez zniszczone budynki, cegły, kamienie i martwe ciała, Larisa i jej rodzina dotarli do celu po przejściu najdłuższego dystansu w jej życiu - 40 kilometrów. Miała możliwość pozostania w Polsce lub Niemczech, ale zdecydowała się przenieść do stolicy Ukrainy. Kobieta mieszka w mieszkaniu swoich przyjaciół i mówi, że w tym wieku trudno jest jej przyzwyczaić się do nowej życia w nowym miejscu.

Larisa Tkaczenko w schronie w domu kultury na tle plakatu, który wciąż przetrwał. Okupowany Mariupol

"W Polsce nam pomagano, ale w końcu trzeba ułożyć sobie życie, nauczyć się języka. To jest bardziej dla młodych. A ja kocham Ukrainę, nie widzę swojego życia nigdzie indziej" - mówi.

Emerytka Larisa Tkaczenko dorabia, wykonując na zamówienie biżuterię i zabawki z koralików. Jej produkty z symbolami patriotycznymi można kupić w wielu europejskich miastach.

Olga Bespała: "Ludzie stali w kolejce za wodą, gdy zaczął się ostrzał. Co chwilę ktoś ginął"

Do 24 lutego rodzina Olgi Bespały prowadziła zwyczajne życie: jej mąż jest dentystą, ona - dziennikarką, syn chodził do szkoły. Zbudowali i urządzili dom. Nikt wtedy nie wiedział, że w piwnicy tego domu przeżyją najgorsze dni swojego życia, a budynek legnie w gruzach.

Dom Olgi zniszczony przez rosyjskich okupantów

"Jak wielu ludzi, myśleliśmy, że wszystko szybko wróci do normy. Nie zrobiliśmy nawet zapasów żywności. Mój mąż chodził do pracy do 26 lutego - klinika dentystyczna przyjmowała pacjentów z ostrym bólem. Byli też tacy, którzy dzwonili i pytali o protezy i korony. To było w jakiś sposób uspokajające. Ale wkrótce centrum miasta zostało zablokowane i pojawiło się wielu żołnierzy. Mój mąż na wszelki wypadek wziął z kliniki lekarstwa" - wspomina Olga.

Nie było elektryczności ani gazu, więc gotowali na podwórku

Później te leki przydały się ludziom, którzy przychodzili do męża Olgi, żeby wyrwał im bolący ząb. Resztki środków dentysta zaaplikował synkowi sąsiadów, którego brzuch poraniły odłamki. Owiniętego w koc zawiózł do szpitala, w którym już wtedy nie było szyb w oknach.

Przerażające były wędrówki w poszukiwaniu wody - ciągle jej brakowało, ale strach przed bombardowaniem był większy od pragnienia. "Topiiliśmy więc śnieg na herbatę".

W piwnicy Olga i jej kot kryją się przed rosyjskim ostrzałem

"Okupanci strzelali do ludzi, którzy stali w kolejce po wodę, za wodą. Gdy ktoś ginął, odciągano jego ciało na bok.  W piwnicy mieliśmy trochę jedzenia w puszkach, trochę herbatników i czekolady, której  nie lubię, ale kupiłam ją w czasach koronawirusa. Były resztki owsianki, które można było ugotować na ogniu, ponieważ przez długi czas nie było gazu ani elektryczności. Było bardzo zimno. Myślałam, że nigdy się już nie rozgrzeję".

Rodzina Olgy na podwórku zniszczonego domu w Mariupolu

Kiedy samoloty wroga zaczęły nieustannie zrzucać bomby, jedna z eksplozji zniszczyła garaż i samochód. Dom również został częściowo zniszczony. Wtedy postanowili uciekać. Droga przez ukochane miasto była usiana ciałami, a ulicami, przy których stały puste, zrujnowane domy, szli ludzie bez nadziei w oczach.

Na jednym z punktów kontrolnych samochód sprawdzali Czeczeni:. "Dlaczego macie na aucie naklejkę "Dzieci"? Ja w jego wieku zabijałem - powiedział żołnierz, wskazując głową 15-letniego syna Olgi.

Samochód rodziny po ucieczce z Mariupola

Kiedy dotarli na terytorium kontrolowane przez Ukrainę, kupili chleb. Nigdy wcześniej nie smakował tak dobrze.

Dziś Olga i jej rodzina mieszkają w Niemczech. Nie planują powrotu, uczą się języka i integrują ze społeczeństwem. Jedyną rzeczą, która ją trochę denerwuje, jest to, że ani ona, ani jej mąż nie mogą pracować w swoich zawodach.

Olga w Niemczech

"Kocham Ukrainę i marzę o ponownym zobaczeniu mojego domu, ale nie wiadomo, kiedy będziemy mogli wrócić do Mariupola. W Niemczech jest dobre wsparcie socjalne, dostaliśmy mieszkanie, wna razie tu zostaniemy" - podsumowuje Olga.

Zdjęcia z prywatnych archiwów bohaterów publikacji

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, specjalistka ds. PR. Jest mamą małego geniusza z autyzmem i założycielką klubu dla mam PAC-Piękne Spotkania w Warszawie. Prowadzi bloga i grupę TG, gdzie wspólnie ze specjalistami pomaga mamom dzieci specjalnych. Pochodzi z Białorusi. Jako studentka przyjechała na staż do Kijowa i została na Ukrainie. Pracowała dla dzienników Gazeta po-kievske, Vechirni Visti i Segodnya. Uwielbia reportaż i komunikację na żywo.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Stefanie Babst: – USA mogą wyjść z NATO za 5 do 10 miesięcy

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress