Przed wojną Iryna Jazowa była jedną z najlepszych terapeutek w Szpitalu Miejskim w Irpinie - podczas pandemii koronawirusa właściwie żyła w pracy. Po zajęciu Buczy stała się znana jako lekarka, która ratowała rannych mieszkańców i odbierała poród sąsiadki. Dzięki Irynie przeżyła kobieta i jej czteroletnie dziecko, do których Rosjanie strzelali z samochodu. A także sąsiad, który został postrzelony w nogę przez okupantów.
Później Irynie, jej mężowi i trójce dzieci udało się przenieść do Polski. Obecnie pracuje jako lekarka w szpitalu w pobliżu Katowic, gdzie ranni ukraińscy żołnierze są często przywożeni na leczenie. Iryna opowiedziała nam o wydarzeniach w Buczy i pomocy, jakiej udziela Ukraińcom w Polsce.
Ból nie do zniesienia
Pierwsze eksplozje, które Irina Jazowa usłyszała rano 24 lutego 2022 r., nie zatrzymały jej w domu. Wiedziała, że czeka na nią starszy pacjent.
- Po wizycie wyszłam na zewnątrz, a tam latały helikoptery, słychać było wybuchy - mówi Iryna. "Kilka dni później Rosjanie byli już na mojej ulicy w Buczy. A 1 marca nie mogłam pojechać do szpitala - zepsuł się przejazd kolejowy.
Na sąsiednim podwórku rosyjski czołg rozbił aptekę. Ludzie zbierali porozrzucane na ulicy lekarstwa i przynosili je do piwnicy, gdzie sortowaliśmy je z sąsiadami, a motem dostarczaliśmy do szpitala. Kto wiedział, że za kilka dni my będziemy tego wszystkiego potrzebować... Wrogie czołgi ostrzelały samochód wielodzietnej rodziny, a matka i jej maleńka córeczka zostały postrzelone w nogi. Sąsiedzi zabrali je do swoich domów, a mnie wezwano na pomoc.
Noga dziecka była całkowicie poparzona. Zabranie tych ludzi do szpitala było niemożliwe, wszyscy moglibyśmy zginąć. Jedyne, co pozostało, to szukać leków przez lokalne czaty i biegać do domów, w których je odbieraliśmy między garażami, starając się nie zostać zauważonym przez Rosjan. Na szczęście udało mi się znaleźć potrzebne antybiotyki.
W tym czasie w domu czekał na nią mąż i trójka dzieci. Wieżowiec, w którym mieszkała, był później pokazywany w wielu reportażach z wyzwolonej Buczy - dom przy Tarasiwskiej ocalał, ale okupanci splądrowali prawie wszystkie mieszkania. A kilka dni przed tym, jak Rosjanie zaczęli grabieże Iryna uratowała swojego rannego sąsiada tuż przy wejściu. Okupanci strzelali do niego, gdy szedł ulicą.
- Kule przebiły obie nogi Wołodymyra, leżał na asfalcie do późnego wieczora" - wspomina Iryna.
Na początku modlił się, by czołgi go nie przejechały. A potem chciał, żeby go przejechały.
Sąsiedzi przynieśli go do wejścia, ale nie mogli zabrać do mieszkania. Zorganizowaliśmy więc dla niego miejsce w przejściu między piętrami i spędził tam pięć dni. Kiedy zobaczyłam, że ma złamaną kość, mięśnie i ścięgna, rozcięłam jego ubranie, przemyłam ranę i zrobiłam opatrunek. Znalazłam bandaże, leki przeciwzapalne, elektrolity zapobiegające odwodnieniu, a nawet antybiotyk. Najbardziej bałam się, że może wdać się sepsa. Wołodia krzyczał z bólu ta głośno... Ale trzeciego dnia w końcu poczuł się lepiej. Kiedy po raz pierwszy w ciągu tych strasznych dni miał ochotę zapalić papierosa, zdałam sobie sprawę, że wraca do zdrowia.
Poród bez światła i wody
W jednym z mieszkań tego samego wieżowca urodziła się Alisa. Jej matka, Anna Timchenko, zaczęła rodzić 7 marca, kiedy w Buczy trwały już walki uliczne, a w domu nie było prądu, ani wody. Anna i nasza bohaterka mieszkały w tym samym budynku, ale nie spotkały się przed porodem.
- "Wyobraź sobie, że nigdy wcześniej nie odbierałam porodu" - przyznaje Iryna - "Myślę, że pomogło mi to, że jako studentka chciałam zostać ginekolożką i znałam teorię. W ekstremalnym momencie wszystko mi się przypomniało. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z ryzyka, ale nie było wyboru, więc wzięłam się w garść i zrobiłam, co mogłam.
Pomogły mi dwie sąsiadki. Jedna z nich przyszła po mnie o czwartej nad ranem, kiedy Ani odeszły wody. Rodząca kobieta miała wtedy 21 lat i był to jej pierwszy poród. Powtarzałam jej: "Poród to naturalny proces fizjologiczny. Naszym zadaniem jest tylko pomóc". Wszyscy wspieraliśmy się nawzajem. Żartowaliśmy z atmosfery w mieszkaniu: brak światła, za to piękny koc, a dookoła świece. Sytuację bardzo komplikował fakt, że nie było wody, ale uratowały nas zapasy chusteczek nawilżanych, które Ania i jej mąż zdążyli wcześniej kupić.
Za oknem ciągle coś wybuchało, ale ja ich nie słyszałam. Dla mnie wojna wtedy nie istniała. Liczyły się tylko narodziny nowego człowieka.
Był moment, który przerażał wszystkich - kiedy dziecko nie krzyczało. Ale wiedziałam, co robić: wysysać śluz z nosa, klepać po plecach i po piętach. Po tych zabiegach usłyszeliśmy oczekiwany krzyk - i odetchnęliśmy. Udało się. To było prawdziwe szczęście.
Po porodzie Irina wróciła do swojego mieszkania i położyła się do łóżka, nie zmieniając ubrania, zakrwawiona - ku przerażeniu dzieci i męża. Jednak sytuacja w Buczy pogarszała się i rodzina postanowiła natychmiast się ewakuować. Spieszyli się, więc Ira wsiadła do samochodu w zakrwawionej po porodzie koszulce. Anna, rodząca kobieta, i jej ranny sąsiad Wołodymyr również zdecydowali się opuścić Buczę.
- Zdaliśmy sobie sprawę, że musimy jak najszybciej uratować nasze dzieci" - wyjaśnia Iryna. "Nigdy nie zapomnę martwych ciał, które widzieliśmy wzdłuż drogi. Przewróconych samochodów z napisem "dzieci", porozrzucanych dziecięcych ubrań i pieluch, wieżyczek rosyjskich czołgów wycelowanych w nas. Były momenty, kiedy myślałam, że już po nas, zastrzelą nas. Ale założyliśmy białe opaski, odpowiedzieliśmy na wszystkie pytania okupantów w punktach kontrolnych i jakoś uciekliśmy z tego piekła.
Telefon po 20 minutach
Jak większość Ukraińców, rodzina Iryny wyjechała do Polski "na kilka miesięcy, do zakończenia wojny". Ale los miał wobec nich inne plany.
- "Miałam wątpliwości, czy uda mi się znaleźć pracę w Polsce w mojej dziedzinie" - mówi lekarka - "Owszem, jestem doświadczoną lekarką, ale nie mówiłam po polsku. Kiedy przyjechaliśmy, mówiłam tylko jedno zdanie: "Nie wiem", co oznacza "nie znam". Ale oczywiście, ze względu na podobieństwo naszych języków, rozumiałam Polaków całkiem dobrze.
Jak tylko przyjechałam, zainstalowałam w telefonie aplikację tłumacza, która bardzo mi pomogła. Zacząłam aktywnie uczyć się nie tylko rozumieć, ale i mówić. Teraz, gdy polski nie jest już dla mnie problemem, zdaję sobie sprawę, jak śmiesznie brzmiały niektóre z moich zwrotów. Ale było w porządku, mówiłam i w ten sposób pokonałam barierę psychologiczną. Moje poszukiwania pracy potoczyły się szybko i nawet trochę dziwnie. Razem z koleżanką pojechałam do najbliższego szpitala pod Katowicami, niedaleko domu, i zostawiłam CV w recepcji, niczego nie oczekując. Następnie wraz z koleżanką poszłyśmy do kawiarni, a dwadzieścia minut później odebrałam telefon ze szpitala z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną.
Irina została więc zatrudniona - najpierw w dziale przyjęć, a następnie w dziale terapeutycznym.
- "Teraz jestem już odpowiedzialna za oddział, dyżuruję w szpitalu" - mówi Iryna - "Nie mam prawie żadnych problemów z językiem - z wyjątkiem tego, że czasami nie mogę znaleźć słowa. Ale ludzie wokół mnie są wyrozumiali.
Ważne jest dla mnie, aby wzbudzać w ludziach zaufanie, a nie litość. Dlatego prawie nikomu nie opowiadałam o tym, co przeszłam w Buczy.
Zamiast tego pokazałam, co wiem i potrafię. Jednocześnie miałam dużo szczęścia do ludzi, których spotkałam w Polsce. Mam na myśli kobietę, w której mieszkaniu matki początkowo mieszkaliśmy (teraz wynajmujemy własne), a także ordynatora oddziału szpitala, który od początku pomagał Ukraińcom. Z jego inicjatywy szpital zaczął przyjmować ukraińskich żołnierzy na rehabilitację. Być może zaprosił mnie do pracy, bo jestem Ukrainką. Teraz założył nawet fundację, która pomaga Ukrainie. Obejmuje ona opiekę nad wojskiem i zakup niezbędnego sprzętu dla ukraińskich szpitali. Pomagam fundacji jako tłumaczka.
Kiedyś wieczorem otrzymałam telefon ze szpitala z informacją, że przywieziono do nas na leczenie ukraińskich żołnierzy. Przyjechałam i powiedziano mi, że na jednym z oddziałów są chłopaki z Buczy i Irpina. Powiedzieli, że mogę znać niektórych z nich. Poszłam więc na oddział i rzeczywiście zobaczyłam znajomą twarz. Mój sąsiad mnie wita! Człowiek, który mieszkał w moim budynku w Buczy na dziewiątym piętrze. Był ranny na froncie i spotkaliśmy się przypadkiem. Znowu, nawet w innym kraju, pomogłam sąsiadowi.
Jestem ciągle w kontakcie z Anyą Timchenko, której poród odebrałam. Kiedy Alisa skończyła roczek, jej mama wysłała mi jej zdjęcia i filmy. Wspomnienia tego, co razem przeżyłyśmy, pozostaną z nami na zawsze. Rodzina z Bachmutu mieszka teraz w moim mieszkaniu w Buczy. Stracili wszystko i cieszę się, że mamy okazję w jakiś sposób pomóc tym ludziom.
Teraz Iryna planuje zdać egzamin z języka polskiego i nostryfikować dyplom lekarza.
- "Jest to specjalny czteroetapowy egzamin dla pracowników służby zdrowia" - wyjaśnia lekarka - "Jeśli go zdam, będę miała prawo do pracy w Polsce i wszystkich krajach UE na takich samych warunkach jak obywatele UE. Bo teraz warunki (a co za tym idzie wynagrodzenie) są inne. W naszych realiach trudno o dalekosiężne plany. Ale to jest minimum, które chcę spróbować zrealizować. Niezależnie od tego, jak potoczy się życie, zdobywam teraz bezcenne doświadczenie. Dodatkowo moje dzieci są bezpieczne. A to zawsze było i jest dla mnie priorytetem.
Przeżyła, ale nie chciała żyć
- W rzeczywistości czasami też jestem przytłoczona. Wszystko wydaje się być względnie normalne, ale potem słyszysz o kolejnym ataku rakietowym lub czyjejś śmierci i załamujesz się. Gubię się, nie mogę podejmować decyzji. Ale jako lekarz muszę się opanować. W takich momentach zadaję sobie pytanie: "Gdzie jest Ira Jazowa, która była tam, pod okupacją?". Chciałabym mieć jej opanowanie i determinację" - mówi Iryna.
Przyznaje, że wiele rzeczy sprawia, że się poddaje: obawy o rodzinę w Ukrainie, niepewna przyszłość i stosunek do Ukraińców w Polsce, który ostatnio nieco się zmienił. Jeden z jej synów był prześladowany w szkole z powodu swojej narodowości.
- Ale są sytuacje, które sprawiają, że bardziej doceniam życie i wszystko, co mam. Niedawno kobieta z obwodu donieckiego została przywieziona do szpitala z oderwanymi nogami. Jej mąż i matka zostali zabici na jej oczach. Ona i jej dziecko przeżyli. Tak, przeżyła, ale nie chciała już dłużej żyć. Więc pracowałam z nią przez bardzo długi czas, próbując jej pomóc. Byłam nie tylko terapeutką, ale także psycholożką. W końcu udało mi się przywrócić jej pragnienie życia. Zrozumiała i poczuła, że ma po co żyć. Uwierzyła, że będzie w stanie opanować protezy. I rzeczywiście tak się stało - teraz chodzi. W takich chwilach czuję, że nie żyję na próżno. I mam siłę, by dalej podążać tą ścieżką" - mówi Irina.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!