Exclusive
20
min

Aliona Daniłowa: Największą wartością są ludzie, którzy robią wszystko 24/7, aby przybliżyć nasze zwycięstwo

Wojna uświadomiła mi, kto jest kim. To bardzo ważne, ponieważ nie można żyć we mgle marzeń i nadziei, że ludzie się zmienią - mówi założycielka Ukraińskiego Batalionu Kobiecego.

Oksana Szczyrba

Aliona Daniłowa, założycielka Ukraińskiego Batalionu Kobiecego. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Ukraiński Batalion Kobiet zjednoczył te, którym zależy na pomocy wojsku, zapewnianiu amunicji wojsku i wsparcia kobietom dotkniętym wojną. Wśród członkiń Batalionu są tylko kobiety odważne i silne. Czekają na swoich mężów, braci i synów walczących na froncie, chcą przybliżyć zwycięstwo. Aliona Daniłowa, założycielka Batalionu, opowiedziała Sestrom o swej pracy wśród wolontariuszek.

Oksana Szczyrba: W Pani rodzinie trzy pokolenia mężczyzn poszły na front jako ochotnicy: Pani ojczym, mąż i brat. Jak Pani to odebrała?

Aliona Daniłowa: W 2014 roku mój ojczym pojechał bronić Ukrainy i wkrótce trafił do niewoli. Po 9 miesiącach wolontariusze pomogli go odbić. Dziś znów broni Ukrainy na polu bitwy. Mój mąż jest żołnierzem od 2014 roku, był ochotnikiem podczas Rewolucji Godności i zaraz po niej pojechał bronić naszego kraju na wschodzie. W 2018 roku został poważnie ranny. Stracił nerkę, śledzionę, część żołądka i wątroby. Mimo to 24 lutego znów wyjechał, by bronić Ukrainy.

Mój brat - ma teraz 20 lat - zdecydował w szkole, że będzie wojskowym, jak mój ojczym. Wstąpił do Liceum Wojskowego w Odessie, a następnie do tamtejszej Akademii Wywiadu, gdzie nadal studiuje. Od razu podpisali z nim kontrakt. Od trzeciego roku studiów studenci są zabierani na misje bojowe. Potem wracają do akademii, nadrabiają teorię i znów zaczynają ćwiczyć. Trzymam się i pomagam, jak mogę. My, Ukraińcy, nie mamy innego wyjścia, jak być rodziną.

OSz: Skąd pomysł stworzenia Ukraińskiego Batalionu Kobiecego?

AD: Przyjechałam do rodziców, nie mogłam znaleźć noclegu i dowiedziałam się, że mój 18-letni brat też bronił Ukrainy. Dużo rozmawiałam z dziewczynami i kobietami, które również przeżywały wydarzenia wojenne. To było bardzo trudne psychicznie. Postanowiłam stworzyć społeczność, w której kobiety byłyby przydatne naszym obrońcom. To tu zaczyna się historia Ukraińskiego Batalionu Kobiecego. Zjednoczyłam dziewczyny, aby razem wspierały siły zbrojne.

OSz: Czym dokładnie zajmuje się wasza organizacja?

AD: Zespół Ukraińskiego Batalionu Kobiecego składa się wyłącznie z kobiet, mamy ponad 50 członkiń. Z zawodu jestem dziennikarką. Są wśród nas piłkarki, dziennikarki, piosenkarki, aktorki, menedżerki, marketingowcy, nauczycielki, ekonomistki, lekarki, historyczki, psycholożki i reprezentantki innych zawodów.

Niektóre mają krewnych na froncie, inne swoich bliskich straciły, ale wszystkie chcą być przydatne dla naszych żołnierzy. Batalion daje im poczucie siły i pocieszenie. W sumie ponad 3000 osób z całego świata jest zaangażowanych w nasze działania - pomagają w przekazywaniu darowizn, w kampaniach informacyjnych albo po prostu rozmawiają o Ukrainie. Pracujemy 24/7 na zasadzie wolontariatu, choć mamy też pełnoetatowe prace, hobby i dzieci.

Od prezydenta Ukrainy otrzymałyśmy nagrodę "Złote serce". Projekt "Nagroda dla wolontariuszy" wyróżnił nasz zespół nagrodą za pomoc dla wojska, ufundowaną przez laureatów Pokojowej Nagrody Nobla za rok 2022 z Centrum Wolności Obywatelskich.

Aliona Daniłowa z Wołodymyrem Zełenskim. Zdjęcie: archiwum prywatne

Pomagamy ukraińskim obrońcom, informując o zapotrzebowaniu na amunicję wojskową. Wspieramy kobiety dotknięte wojną i stajemy się ich głosem w mediach. Promujemy ukraińską kulturę, opowiadając o bieżących wydarzeniach i dziedzictwie historycznym. I pokazujemy światu prawdziwe życie Ukraińców podczas wojny poprzez nasze własne projekty medialne.

Ukraiński Batalion Kobiecy zorganizował wydarzenia online i offline. W miarę możliwości współpracujemy z mediami, by przyciągnąć kobiety do pomocy i wsparcia naszej organizacji, ukraińskiego wojska i naszych sztandarowych projektów, takich jak "Głos kobiety".

OSz: Jak mogę zaangażować się w działania Batalionu?

AD: Wciąż rekrutujemy nowe osoby, które chcą do nas dołączyć. Dziewczyny z wielkim sercem są u nas mile widziane. Wystarczy chęć pracy na rzecz zwycięstwa i napisanie do nas w mediach społecznościowych.

OSz: Jak szybko udało ci się nawiązać współpracę w zespole?

AD: Szybko. Dla nas to ciężka codzienna praca. Wciąż zmieniamy nasze wewnętrzne formaty i podejście do naszych działań.

OSz: Jak wybierasz osoby, którym chcesz pomóc?

AD: Pomagamy zarówno obrońcom, jak oskarżonym. Zespół pracuje wyłącznie nad oficjalnymi zgłoszeniami. Jeśli jakaś jednostka potrzebuje pomocy, wypełnia formularz lub pisze do nas w mediach społecznościowych. Mye dostarczamy instrukcje i przygotowujemy oficjalny wniosek tak szybko, jak to możliwe. Mamy już kilka działów. Pomagamy wszystkim, którzy potrzebują pomocy.

OSz: Batalion umożliwia darowiznę albo samodzielny zakup. Co ludzie kupują? Chętnie przekazują darowizny?

AD: Format samodzielnego zakupu jest częścią akcji "Tajemniczy święty Mikołaj. Podaruj żołnierzom święta" i "8 marca na froncie". Pytamy wojskowych, czego potrzebują - rękawic taktycznych, latarek, leków, bielizny termicznej, mundurów i czy czegoś innego. Na podstawie oficjalnych próśb tworzymy listy i wysyłamy je do wszystkich, którzy chcą wziąć udział w akcji. Ludzie sami decydują, czy wygodniej im kupić przedmiot, czy przekazać darowiznę.

OSz: Na czym polega istota projektu "Głos kobiety"?

AD: To projekt społeczno-psychologiczny, który zapewnia kobietom pomoc psychologiczną i opowiada o wojnie w Ukrainie ich oczyma. Staramy się pokazać światu doświadczenie narodu ukraińskiego, zwłaszcza doświadczenie kobiet, które pokonały wiele wyzwań, by uciec i uratować swoich bliskich. Każda kobieta może podzielić się swoją historią i otrzymać bezpłatną pomoc psychologiczną, wziąć udział w zajęciach arteterapii online.

Mamy całodobową linię pomocy psychologicznej. Linki do historii z projektu "Głos kobiety" można znaleźć tutaj.

OSz: Opowiedz nam o projekcie "Tajemniczy święty Mikołaj".

AD: Już drugi rok z rzędu dostosowujemy znaną na całym świecie noworoczną zabawę w wymianę prezentów "Tajemniczy święty Mikołaj" do wojennych realiów Ukrainy. "Podaruj żołnierzom Boże Narodzenie" to akcja charytatywna, w której każdy, komu zależy, wybiera przedmiot (lub kilka) z listy potrzeb, którą nasi wolontariusze opracowali na prośbę naszych obrońców. Potrzeby obejmują koce, materace, leki, rękawice taktyczne, siatki maskujące itp. Tak dobieramy prezenty, aby koszt każdego mogła pokryć jedna osoba. W tym roku rozpoczęliśmy akcję 20 listopada, paczki docierają do nas niemal codziennie, musieliśmy nawet przedłużyć akcję o kilka dni. Wśród darów były pocztówki od dzieci. Pakowałyśmy te paczki ze łzami w oczach.

OSz: Jaka jest najtrudniejsza część Pani pracy?

AD: Upewnienie się, że spotkanie zakończy się tak szybko, jak to możliwe, a nasi obrońcy otrzymają amunicję, która sprawi, że poczują się choć trochę chronieni. Oczywiście praca organizacji ma swoje ograniczenia, ale mamy zespół, w którym wszystkie kobiety są niesamowicie zmotywowane. No, i mamy wspólne cele, więc razem dajemy radę ze wszystkim.

Podziękowania dla Ukraińskiego Batalionu Kobiecego od wojska. Zdjęcie: archiwum prywatne

OSz: Co batalion oznacza dla Ciebie?

AD: Jest miejscem siły. Tutaj każdy ma swoją historię, podobne wartości, łączy nas wspólny cel. Na początku inwazji na pełną skalę, kiedy trudno było zebrać siły i pracować, nie rozpaczałam, ale stworzyłam tę społeczność, która jest teraz dla obrońców niezawodną strażą tylną. Rozwijamy się każdego dnia.

OSz: W jednym z wywiadów powiedziałaś, że w zespole był konflikt językowy. Opowiedz o tym.

AD: Nie mogę powiedzieć, że był to konflikt językowy. Tak czy inaczej dla nas ważne jest, by wszyscy członkowie zespołu mówili po ukraińsku. Razem robimy wiele, aby przekazać ludziom wartość komunikowania się w ojczystym języku. Zaczęliśmy od siebie i zależy nam, by wszyscy obywatele Ukrainy robili to samo.

Niedawno wolontariuszka Ukraińskiego Batalionu Kobiet podzieliła się na swoim Instagramie historią o tym, jak świadomi są nasi młodzi ludzie. W 2014 roku zdali sobie sprawę, że język to miecz!

OSz: Czy nie uważa Pani, że aktywność wolontariuszy spadła od początku inwazji? Jaki jest tego powód?

AD: Nie spadła. Mój kanał jest pełen wolontariuszy, którzy pomagają każdego dnia. Inna sprawa, czy spadła aktywność osób, które chcą tych wolontariuszy wspierać. W tym przypadku - tak.

OSz: Jakie jest największe osiągnięcie Ukraińskiego Batalionu Kobiecego?

AD: Największą wartością są ludzie, którzy robią wszystko 24/7, by przybliżyć nasze zwycięstwo.

OC: Jak zapamiętała Pani 24 lutego? Kiedy mąż szedł na front, próbowała go Pani zatrzymać?

AD: W styczniu i lutym 2022 roku Żenia przygotowywał się do wojny: czyścił broń, chodził na strzelnicę i porządkował swój plecak. 24 stycznia obudził się około 4:30 i przeczytał pierwsze doniesienia o eksplozjach w Charkowie. Obudził mnie słowami: "Alenuszka, wojna się zaczęła. Proszę, uważaj na siebie. Ja wyjeżdżam". Był już ubrany i gotowy. Nie bardzo rozumiałam, dokąd jedzie i na jak długo, a kiedy zdałam sobie z tego sprawę, już żegnaliśmy się w drzwiach. Wyobrażasz sobie? Pozwalasz komuś odejść i nie wiesz, czy jeszcze go zobaczysz... Po prostu nie zdajesz sobie sprawy z tego, co się dzieje.

OSz: Jak wojna zmieniła Pani życie?

AD: Wojna uświadomiła mi, kto jest kim. To bardzo ważne, bo nie można żyć we mgle marzeń i nadziei, że ludzie się zmienią. 24 lutego był jedną nocą, jednym porankiem, jednym dniem, w którym każdy musiał podjąć decyzję za siebie. Stałam się jeszcze bardziej dumna i kochająca mój kraj.

OSz: Pani marzenia?

AD: By wszyscy jak najszybciej wrócili do domu cali i zdrowi. Nie mam innych marzeń. Reszta to rzeczy, które chcę zrealizować. Chcę, żeby każdy miał dokąd wrócić i do kogo wrócić.

No items found.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Krymskie podwórko Lerane Chajbułłajewa

Deportacja i powrót do ojczyzny

Ksenia Minczuk: Jakie są wspomnienia Pani rodziny z deportacji w 1944 r., a potem z powrotu na Krym?

Lerane Chajbułłajewa: Część mojej rodziny opuściła Krym, lecz potem tam wróciła. A rodzina mojego taty trafiła na Syberię (tyle dobrze, że wtedy było lato). Babcia opowiadała mi, że pracowała w tartakach.

W początkowym okresie Tatarów krymskich obowiązywała tam godzina policyjna. Nie wolno było wyjeżdżać poza wyznaczone miejsce bez pisemnego pozwolenia. Dlatego rodzina mojego ojca spędziła zimę na Syberii. Dla nich, jak dla innych Tatarów krymskich, to był strasznie trudny czas – z ciepłego kraju trafić w środek tak surowej zimy...

Dlatego większość tych, którzy zostali deportowani na Syberię lub do Kazachstanu, przeniosła się potem do Uzbekistanu. A kiedy zniesiono godzinę policyjną, zaczęli szukać swoich krewnych – i wrócili.

Minęło 70 lat, lecz wciąż są tacy, którzy nie znają losu swoich krewnych. Istnieją grupy w mediach społecznościowych, na których krymianie wciąż szukają siebie nawzajem

Wróciliśmy na Krym, gdy miałam 8 lat. Był 21 czerwca 1990 roku, cały samolot z Uzbekistanu był pełen Tatarów krymskich: kobiet, dzieci, starców. Mężczyźni wyjechali wcześniej, by znaleźć jakieś zakwaterowanie i zorganizować przeprowadzkę dla swoich rodzin.

Rodzina Lerane w Uzbekistanie na kilka dni przed powrotem na Krym (Lerane z matką – z prawej). Zdjęcie: archiwum prywatne

Dotarliśmy do wioski w okolicy Dżankoj. Bardzo stary dom, wszędzie wokół chwasty... To był dla mnie kontrast, ponieważ w Uzbekistanie mieszkaliśmy w dwupiętrowym domu na osiedlu typu miejskiego. Czyli – przyjechaliśmy z miasta na wieś. W domu nie było toalety ani łazienki. Tak zaczęło się nasze życie na krymskiej wsi.

Rodzice zawsze powtarzali nam, że musimy się uczyć i dobrze zachowywać, bo według na nas będą oceniać wszystkich Tatarów krymskich. Ale dobrze się stało, że przyjechaliśmy na wieś, bo w przeciwieństwie do miast tutaj do szkół uczęszczały głównie dzieci krymskotatarskie.

W miastach istniała niepisana zasada, by nie sprzedawać domów Tatarom krymskim. Nasi ludzie cierpieli tam z powodu różnych rzeczy.

Znaleźliśmy się w nieprzyjaznym środowisku, zdominowanym przez sowiecką propagandę – chociaż Ukraińcy wspierali powrót Tatarów krymskich. Ludziom na Krymie wmówiono, że kiedy powrócimy, wyrżniemy wszystkich i zabierzemy im domy

Moje babcie powiedziały mi, że sowiecka propaganda o „dziwnych i obcych” Tatarach krymskich była też rozpowszechniana w Uzbekistanie. Lecz kiedy tam dotarli, miejscowi zdali sobie sprawę, że jesteśmy swoi, mamy podobne języki i tę samą religię. Uzbecy bardzo pomogli nam przetrwać. Mama była karmiona piersią przez uzbecką sąsiadkę, bo babcia straciła mleko.

Betoniarka – symbol dzieciństwa

Kiedyś powiedziała Pani, że „dorastała na barykadach”. Co to znaczy?

Przez pierwsze pięć lat na Krymie mieliśmy nieustanne wiece. Nasz dom był jak „baza przeładunkowa” – inni Tatarzy krymscy zatrzymywali się u nas, gdy szukali zakwaterowania dla swoich rodzin. Wszyscy byliśmy aktywni, robiliśmy transparenty, chodziliśmy na protesty, ciągle gdzieś pędziliśmy. To właśnie nazywam „barykadami”.

Każdego roku, 18 maja, obchodziliśmy w Symferopolu Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa Tatarów Krymskich. Zostałam dziennikarką. Zawsze zadawałam sobie pytania, kim jestem, skąd pochodzę, dlaczego tak się stało. Byłam zanurzona w historii, chociaż oficjalnej historii na Krymie nie było, wszystko przekazywano ustnie. W ukraińskich podręcznikach nadal nie ma całościowej historii Krymu ani Tatarów krymskich. Dobrze, że przynajmniej są książki o historii Krymu od ukraińskich prywatnych wydawców.

Nam, Tatarom krymskim, zakorzenienie się zajęło 15-20 lat. Zbudowaliśmy własne dzielnice, na Krymie jest ich 11.

Tatarzy Krymscy otrzymali ziemię, ale bez elektryczności, bez wody – „buduj, co możesz”. Te „kołyski” na granicy działek są dla nas czymś świętym. Oznaczały, że to nasza ziemia i możemy tu mieszkać

Zawsze coś budowaliśmy, betoniarka to symbol mojego dzieciństwa. Mamy nawet powiedzenie, że jeśli na podwórku krymskiego miasta lub wsi stoi betoniarka, to jest to podwórko Tatarów krymskich. W pobliżu Eupatorii Tatarzy krymscy otworzyli sklep z narzędziami i nazwali go „Wieczna budowa”.

Posyłanie dzieci na studia wyższe było u nas obowiązkowe. Wyższe wykształcenie to dla nas świętość. To status, prestiż. Rodzice muszą zapewnić swoim dzieciom jak najlepszy start. Dzięki temu ja, dziewczyna ze wsi, dostałam się na Uniwersytet Symferopolski.

Po etapie zakorzenienia przyszła stabilizacja. Zaczęły się pojawiać firmy, krymskotatarscy deputowani, a Medżlis [Medżlis Narodu Tatarów Krymskich to najwyższy organ wykonawczo-przedstawicielski Tatarów krymskich w okresie między sesjami Kurułtaju Narodu Tatarów Krymskich – red.] w końcu zaczął się liczyć. Krymska Partia Ludowy Ruch Ukrainy liczyła około 2000 członków i prawie wszyscy jej członkowie byli Tatarami krymskimi. Pomarańczowa Rewolucja na Krymie była przez nas wspierana, sama demonstracyjnie nosiłam pomarańczowy krawat. Byliśmy za europejską Ukrainą, ale potem nastąpił rok 2014. Okupacja.

Mapa Krymu. Zdjęcie: Ołeksandra Jefymenko/Hromadske Radio

Śmierć bohatera i zdziwienie „wybawców”

Jaki był dla Pani czas okupacji?

Mieszkaliśmy na przedmieściach Symferopola. Pamiętam czołgi i helikoptery latające bardzo nisko nad naszym domem; niedaleko nas znajdowała się jednostka wojskowa. Czułam, że tym razem to nie ćwiczenia, ale coś poważniejszego.

Najważniejszą rzeczą, która wydarzyła się na początku okupacji, była śmierć mojego sąsiada, Reszata Ametowa. Szukaliśmy go przez dwa tygodnie, rozwiesiliśmy w mieście jego portrety ze zdjęciami, zaangażowaliśmy telewizję. Później znaleziono jego ciało, był torturowany... Tysiące ludzi z całego Krymu przyjechało na jego pogrzeb. Tragedia jednej rodziny stała się tragedią całego półwyspu.

<frame>3 marca 2014 r. krymskotatarski aktywista Reszat Ametow udał się na centralny plac Symferopola, aby zaprotestować przeciwko okupacji Półwyspu Krymskiego. To była jednoosobowa pikieta. Został zatrzymany przez tak zwaną krymską samoobronę. Jego ciało, ze śladami tortur i gwałtownej śmierci, zostało odnalezione 15 marca we wsi Zemlianiczne. Głowę miał obwiązaną taśmą, obok leżały kajdanki. Sprawcy wciąż nie zostali ukarani. Śledztwo rzekomo prowadzi administracja okupacyjna. Ukraińskie organy ścigania nie mają dostępu do akt sprawy ani miejsca zbrodni. <frame>

Reszat Ametow, pośmiertnie uznany za Bohater Ukrainy, z dziećmi. W 2013 roku. Zdjęcie: ctrcenter.org

Strasznie się bałam głupoty Rosjan, którzy zaczęli przyjeżdżać na Krym. Nie można było uniknąć kontaktów z nimi, szybko zaczęli podporządkowywać sobie cały półwysep. Nie rozumieli, dlaczego nie są kochani. Byli przekonani, że przybyli, by nas uratować.

Zaczęli zajmować domy na naszej ulicy. Pojawiły się ich sklepy, lecz zatrudniali w nich „tylko Słowian”. Znowu szykany, rewizje i aresztowania. Ale najbardziej szokujące było to, że sąsiedzi zaczęli wywieszać tę trójkolorową szmatę jako swoją flagę.

Żyłam na okupowanym Krymie przez dwa lata. Zbierałam pieniądze dla ukraińskiej armii, mówiłam o nielegalności tego, co dzieje się na półwyspie. W końcu dano mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli wyjadę. Wyjechałam w lutym 2016 roku. Mój syn i ja osiedliliśmy się w Irpieniu.

Czibereki, czyli prawda o Krymie

Opuściła Pani półwysep, ale stworzyła wokół siebie krymską atmosferę. Skąd pomysł na własną kawiarnię?

W Kijowie otworzyliśmy nasz pierwszy, krymskotatarski lokal – małą chiberecznię [Tatarzy krymscy nie mówią: „czebureki”, ale: „czibereki” – red.] Nazywał się „Tolu Cziberek”, co oznacza „pełny cziberek”. W tym czasie w Kijowie były również chiberecznie w stylu sowieckim, to dość popularny format fast foodu. Ale te ich duże cziberki miały w sobie niewiele mięsa. Pokazałam kijowianom, że prawdziwy cziberek powinien być pełen mięsa.

Jednym z głównych dań kuchni krymskotatarskiej jest jantyk, czyli „dietetyczny cziberek”. Zdjęcie: FB „Krymskie Podwórko”

W moim lokalu opowiadałam ludziom o Krymie i historii Tatarów krymskich. Postanowiłam, że będę promowała tę wiedzę poprzez chibereki.

Mówienie o Krymie za pośrednictwem naszej kuchni sprawia, że ludzie walą do nas drzwiami i oknami. Zaczynają się interesować, zadawać pytania. Najpierw o to, dlaczego prawdziwy cziberek powinien mieć 15 centymetrów długości, a potem – o nasz powrót po deportacji

Czasami mówią do mnie: „Zapomnij o Krymie, teraz wszystko tam jest prorosyjskie”. A ja im odpowiadam: „Było Imperium Rosyjskie i pierwsza aneksja Krymu. Gdzie jest teraz Imperium Rosyjskie, a gdzie są krymscy Tatarzy? Była też deportacja – za czasów Związu Radzieckiego, w 1944 roku. I gdzie jest ten Związek Radziecki, a gdzie jesteśmy my?”. Tatarzy krymscy przetrwają i tę aneksję, jeśli Bóg pozwoli. Pytanie tylko, jakim kosztem. Bo już teraz jest bardzo wysoki.

W Irpieniu poznałam mojego przyszłego męża, medyka wojskowego. Miałam już wtedy swoje „Krymskie Podwórko” i robiłam obiady dla szpitala, w którym on był leczony. Miesiąc po naszym ślubie nastąpiła inwazja. Nie walczy, bo jest niepełnosprawny, ale ilekroć dowiaduje się o śmierci kolegi żołnierza, długo patrzy na swoją kamizelkę kuloodporną. Wciąż ją ma – wisi na manekinie. Obok leży torba z mundurem i apteczką. Jest gotów wrócić do walki w każdej chwili.

Jest rok 2022, Rosjanie są w Irpieniu. Jak udało się Pani przetrwać?

Babcia opowiadała, że podczas deportacji mieli 15 minut na spakowanie się – musieli więc zabrać tylko najważniejsze rzeczy.

Jeśli jesteś budowlańcem, to bierzesz narzędzia, bo one pozwolą ci się utrzymać. Jeśli krawcową – musisz wziąć maszynę do szycia. Ja zabrałam laptopa – i to wszystko

Ale nie opuściliśmy Irpienia od razu. Przez jakiś czas pomagaliśmy sąsiadom, dostarczając im lekarstwa i żywność. Kiedy czołgi były już na obrzeżach miasta, wyjechaliśmy w konwoju zorganizowanym przez irpieński Kościół biblijny. Potem trafiliśmy do Lwowa.

Lerane, nic nie zmieniaj

Pani „Krymskie Podwórko” ponownie otworzyło swoje podwoje we Lwowie. Jaka jest atmosfera tego miejsca? Kto do was przychodzi? Co serwujecie?

Bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, zawsze i wszędzie będę otwierać moje „Krymskie Podwórka” (śmiech). Nawet jeśli będę musiała to zrobić w Papui-Nowej Gwinei.

Lerane na progu swojej kawiarni. Zdjęcie: Ołeksandra Jefymenko

Kawiarnia znajduje się w historycznym centrum Lwowa. To jedyna kawiarnia halal we Lwowie otwarta przez dziedziców tej kultury. Przychodzą do nas różni ludzie. W Irpieniu to byli głównie uchodźcy wewnętrzni, tęskniący za Krymem. We Lwowie jest wielu młodych ludzi. Wpadają na kawę i bułkę, i mówią: „Opowiedz nam o Krymie i krymskich Tatarach ”.

To dla nich stworzyłam „Muzeum Krymskich Wspomnień”, w którym każdy przedmiot jest w jakiś sposób związany z półwyspem lub Tatarami krymskimi. Dla nich stale aktualizuję moją małą bibliotekę. Jest w niej krymskotatarski elementarz, są książki o historii, o krymskotatarskich obrzędach, bajki, Koran itp.

Mieszkańcy Lwowa są konserwatywni, a restauracje odwiedza wymagająca klientela. Przez ostatnie 20 lat Lwów był liderem w ukraińskiej branży restauracyjnej, przegrywał z nim nawet Kijów. Restauracja „Kryjiwka” robiła furorę. Ale Lwowianie nie chodzą do turystycznych miejsc. Szukają prawdziwego jedzenia.

Dlatego trafiają też do nas. Ludzie z zachodniej Ukrainy rzadko przyjeżdżają na Krym, dla większości z nich jest on nieznany.

A miejscowi są zainteresowani słuchaniem o naszych dysydentach, o ruchu oporu, deportacjach. Cudzoziemcy i wojskowi – również

Nie będę skromna i powiem, że „Krymskie Podwórko” we Lwowie ma 5 gwiazdek na mapie Google. Nie ma ani jednej negatywnej recenzji.

Menu mamy małe. Naszym najpopularniejszym daniem jest jantyk, odpowiedniki czibereka, ale pieczony na suchej patelni. Popularne są również lagman, płow, szurpa, pachława i kawa po krymsku – nasze gastronomiczne specjały krymskotatarskie. Gotujemy w małych kociołkach, dzięki czemu wszystko jest świeże. A w każdą niedzielę gotujemy sekretne danie, którego nie ma w menu. Nasi klienci naprawdę to lubią. Zamawiają nawet z wyprzedzeniem, choć nie wiedzą, co to będzie.

Prowadzenie biznesu w czasie wojny jest trudne. Alarmy przeciwlotnicze, przerwy w dostawach prądu, brak bezpieczeństwa – wszystko ma na nas wpływ. Zatrudniam przesiedlone Ukrainki z Ługańska, Doniecka i Sum. Bywa ciężko, ale bez „Krymskiego Podwórka” sobie nie poradzę. To, co otrzymuję od naszych gości, niesamowicie mi pomaga. Płaczemy i się przytulamy.

To bardzo prosty lokal. Powstał z grantu, więc nie mieliśmy dużo pieniędzy. Jednak Emine Dżeppar, była wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy, odwiedziła nas i powiedziała: „Lerane, nic nie zmieniaj. Na Instagramie jest wiele lokali – wyrafinowanych, ale podobnych do siebie. Twój jest, jak żaden inny”.

Na Krymie otworzę „Ukraińskie podwórko”

Osoby wewnętrznie przesiedlone często mówią, że nie mają domu. Pani również jest przesiedleńcem wewnętrznym. Czuje się Pani we Lwowie zadomowiona?

Jestem obywatelką Ukrainy, więc cała Ukraina jest moim domem. Ale całkiem jak w domu czuję się tylko na Krymie. Tam jest moja rodzina.

To twoi ludzie są twoim domem

Najbardziej odczułam to w 2009 roku, kiedy musiałam dużo podróżować po Krymie. Przyjechałam do Sudaku, na ojcowiznę mojej matki, gdzie było pełno Tatarów krymskich. Po Bakczysaraju to być może drugie największe miasto pod względem liczby naszych rodaków. Pamiętam, jak stałam na przystanku komunikacji miejskiej, a młodzi ludzie mówili w naszym krymskotatarskim języku. Potem szłam aleją cyprysową do nabrzeża, a wszędzie grała nasza muzyka. Nazwy restauracji i kawiarni też są w krymskotatarskim. Czuję się tam, jak w domu.

Jak pachnie Pani Krym?

Piołunem. Zielonym na początku czerwca, potem – wypalonym na krymskim stepie. Kiedy byłam dzieckiem, wypasałam owce na polach, więc często czułam ten zapach. A w kwietniu Krym pachnie kwiatami brzoskwini; tata miał niesamowity ogród brzoskwiniowy. Mój Krym pachnie też dojrzałą pigwą. W październiku babcia zrywała pigwy z drzewa, przynosiła je do domu i zostawiała na parapecie. Aromat roznosił się po całym domu. A potem był zapach dżemu z pigwy. I zapach cziberek. Moja rodzina często gotowała jantyki, a czibereki pojawiały się na stole podczas świąt religijnych. No i kawa...

Zdjęcie: Ołeksandra Jefymenko

O czym Pani marzy?

By wrócić na Krym i otworzyćn tam „Ukraińskie Podwórko” – z ukraińskimi potrawami. Studiuję teraz ten temat – na przykład co jadła rodzina Iwana Franki. Wszystko, co ukraińskie, powinno zostać przywiezione na Krym, by przypominać ludziom o Ukrainie poprzez smaki, muzykę i tradycje. Zabiorę też moje dziewczyny, które teraz pracują w „Krymskim Podwórku”.

Nasze dziedzictwo jest bardzo bogate – językowe, kulturowe, historyczne, muzyczne, kulinarne. Musimy się go trzymać, musimy je pielęgnować. Być z niego dumni i je ożywiać.

20
хв

Mój Krym pachnie piołunem

Ksenia Minczuk
niewola maksim butkevich

Maksym Butkewycz, ukraiński dziennikarz i obrońca praw człowieka, znany z obrony uchodźców, osób ubiegających się o azyl i niesprawiedliwie skazanych obywateli Ukrainy na okupowanych terytoriach Donbasu, w pierwszych dniach wielkiej wojny poszedł bronić kraju. Odkąd w czerwcu 2022 roku trafił do niewoli, o jego uwolnienie walczyło setki osób. Został wymieniony 18 października 2024 r.

Dziś Maksym przebywa w Kijowie. Rozmawiamy o tym, jak został schwytany, jak przetrwał niewolę, o kryzysie światowych organizacji praw człowieka i znaczeniu rehabilitacji po niewoli.

Miasto, które stwardniało

Ksenia Minczuk: Co Pan sądzi o dzisiejszym Kijowie?

Maksym Butkiewicz: Poza tym, że pada deszcz? Trochę się do tego przyzwyczaiłem. Oczywiście Kijów bardzo mi się podoba, to moje rodzinne miasto. Ale teraz widzę go już inaczej. Stał się bardziej surowy i twardy. Wiele słyszałem o tym, że jest spokojnym miastem – ludzie chodzą do barów i dobrze się bawią. Ja mam inne odczucia. Owszem, ludzie chodzą do barów, ale w każdym z nich dają datki na konkretną jednostkę wojska. Pojawiło się sporo księgarni, co było dla mnie zaskakujące. Nie mam pojęcia, jak one się utrzymują. Odbywa się też sporo wydarzeń kulturalnych, a bilety na koncerty czy spektakle teatralne szybko się wyprzedają. Jednocześnie jednak w Kijowie panuje napięcie, ludzie są niespokojni. Są ciągłe zaciemnienia, niepokój, każdy ma kogoś na froncie. Nigdy nie czułem takiej atmosfery. Ani w Kijowie, ani nigdzie indziej.

W Kijowie. Kadr z filmu wideo

Kijów jest zmęczony?

Oczywiście, że jest. To zmęczenie jest nieuniknione. Byłoby dziwne, gdyby ludzie nie byli w takim stanie. Ale jeśli mam mówić ze swojej perspektywy, to istnieje atmosfera uporu. To znaczy: „Tak, jesteśmy zmęczeni, ale to nie znaczy, że będziemy leżeć i nic nie robić”. Nie ma defetyzmu.

Dlaczego poszedł Pan na wojnę?

Kiedy doszło do inwazji, w Kijowie pozostało niewielu ludzi. W pobliżu miasta toczyły się już walki. Poszedłem więc do wojskowego biura rejestracji i poboru. Jako działacz na rzecz praw człowieka – nie musiałem. Było wiele do zrobienia i wiem, że moi koledzy zrobili wiele ważnych rzeczy. Ale w tamtym momencie zdałem sobie sprawę, że jeśli Rosjanie nie zostaną powstrzymani, nie będzie żadnych praw człowieka w Ukrainie, nie będzie z kim ani o czym rozmawiać. Musieliśmy się więc bronić, głównie w imię praw człowieka.

Dziś wojsko jest jedną z najmniej chronionych kategorii ludności, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Zapotrzebowanie na pomoc prawną dla wojskowych jest ogromne i znacznie przewyższa podaż

Kiedy wstąpiłem do sił zbrojnych i dostałem mundur, zawiesiłem swoją działalność na rzecz praw człowieka. Napisałem o tym na mojej stronie na Facebooku. Ale w wojsku zacząłem dbać o swoich podwładnych. Trudno to nazwać obroną praw człowieka, lecz tak powinien postępować dowódca i człowiek.

W otwartym polu, łatwy cel

Został Pan schwytany 21 czerwca 2022 r., podczas wykonywania misji bojowej w regionie Ługańska. Jak do tego doszło?

- Dzień wcześniej otrzymaliśmy rozkaz, by wzmocnić jednostki we wsi Myrna Dołyna w obwodzie ługańskim. Naszym zadaniem było zajęcie posterunków obserwacyjnych wzdłuż drogi z Łysyczańska na północy do Złotego. Była to dla nas strategicznie ważna trasa. Dotarliśmy tam po bardzo ciężkim ataku moździerzowym, który trwał przez wiele godzin – całą noc, a potem znowu nad ranem. Mieliśmy obserwować i raportować, bez angażowania się w walkę. Zabrano nas do wyznaczonego punktu obserwacyjnego, wciąż pod ostrzałem moździerzowym, który nie ustawał. Rozstawiliśmy się najlepiej, jak potrafiliśmy. Moi podwładni byli już wyczerpani: nie spali, nie jedli. Ale najtrudniejsze było to, że było bardzo gorąco, a po drodze skończyła nam się woda.

W 2022 roku, przed niewolą. Zdjęcie: FB Hero

W pewnym momencie pojawiły się problemy z łącznością. Radia, które mieli żołnierze, nie były wystarczająco dobre i było ich za mało. Najwyraźniej wojna elektroniczna wroga była skuteczna. Następnego dnia rano ludzie i sprzęt weszli w pobliski pas lasu. Jak się okazało, był tam wróg, którego liczebność była niewspółmierna do naszej. Nas było dziewięciu.

W końcu skontaktowano się z nami i poinformowano, że jesteśmy otoczeni. Ale pierścień nie był jeszcze zamknięty i mogliśmy się wydostać. Podążaliśmy za punktami orientacyjnymi, dotarliśmy do przedostatniego punktu i musieliśmy szybko przejść przez pole, gdzie rzekomo czekali na nas nasi przyjaciele. Kiedy jednak byliśmy kilkadziesiąt metrów od pasa lasu, ukraiński żołnierz ostrzegł nas, że musimy się zatrzymać, bo zostaniemy ostrzelani.

Okazało się, że on był w niewoli od poprzedniego wieczora. Powiedział, że jeśli teraz nie złożymy broni, zostaniemy zabici. Na końcu pasa lasu pojawili się rosyjscy żołnierze, rzeczywiście mieli nas na celowniku. Staliśmy w otwartym polu, łatwy cel. Niczego nie broniliśmy, nikogo nie osłanialiśmy.

Miałem wtedy jedno zadanie: uratować życie moich podwładnych. Rozkazałem im więc złożyć broń. Tak zostaliśmy schwytani

Naprawdę byliśmy w pierścieniu, cały teren był wypełniony oddziałami wroga. A bojownik, który wyprowadził nas w pole, wyjaśnił później, że, po pierwsze, użyto wobec niego siły, a po drugie, był przekonany, że w ten sposób uratuje nam życie. Uznał więc, że nie zrobił nic złego. Może tak, może nie...

Pięciu z nas zostało już wymienionych, ale czterech nadal jest w niewoli. Tylko ja zostałem skazany. Z tych, którzy wrócili, dwóch jest już z powrotem na stanowiskach bojowych. Jeden zginął, chroniąc nas.

W areszcie w Ługańsku, podczas quasi procesu w sierpniu 2023 r. Zdjęcie: Mediazona

Nie stracić poczucia sensu

Co powinna zrobić osoba wzięta do niewoli, by przetrwać?

Są różne sytuacje. My nie mieliśmy bitwy poprzedzającej pojmanie. Być może dlatego ich żołnierze byli raczej spokojni, dali nam nawet wodę. To było ważne, bo byliśmy kompletnie odwodnieni. Na początku zachowywali się bez nadmiernej przemocy, choć było wiele przypadków, że chłopaki zostali wzięci do niewoli i od razu doszło do przemocy. Wielokrotnie słyszałem od różnych więźniów o pozorowanych egzekucjach. I że niektórzy więźniowie byli zmuszani do strzelania do innych. Najczęściej było to markowane, tzn. dawano im broń bez amunicji – lecz oni o tym nie wiedzieli. To przerażające, kiedy człowiek jest gotowy zastrzelić swojego kolegę na rozkaz tego, który wziął go do niewoli.

Niestety by ocalić życie, w niewoli musisz wykonywać rozkazy wroga, bo nieposłuszeństwo jest postrzegane jako bodziec do agresywnych działań.

Heroizm, który oglądaliśmy w radzieckich filmach, najczęściej nie ma sensu –taki człowiek może zagrozić nie tylko sobie, ale też innym więźniom. To nie przyniesie zwycięstwa, chociaż może pokazać zwycięstwo moralne. Decyzja należy do każdego

Do misji bojowych musisz być odpowiednio przygotowany. Posiadanie dystynkcji na mundurze, zwłaszcza z symbolami, jest niebezpieczne. Zresztą na misji ich nie potrzebujesz. Nie potrzebujesz też telefonu komórkowego ze zdjęciami, komunikatorami i wszystkim, co osobiste. Bo to też może być niebezpieczne.

Słynny psychiatra Wiktor Frankl napisał książkę, w której wyjaśnił mechanizmy przetrwania na przykładach. Co Panu pomogło przetrwać w niewoli?

Wiktor Frankl był dla mnie bardzo ważny jeszcze zanim zostałem pojmany. Przede wszystkim mówił o sensie: jeśli ktoś stracił sens istnienia, jego szanse na przetrwanie były minimalne. Bez względu na to, jak silna fizycznie była ta osoba, bez względu na okoliczności. Moja sytuacja nie była taka sama, jak w nazistowskich obozach, ale zachowanie poczucia sensu było naprawdę bardzo ważne.

Ważne jest, by sformułować dla siebie odpowiedź na pytanie: „Po co to wszystko?” – i cały czas o tym pamiętać

Trzeba wspierać się nawzajem tak bardzo, jak to możliwe, nawet w małych, praktycznych rzeczach. Na przykład trzeba zwracać uwagę na to, komu czego brakuje. Jeśli np. skarpetek, a ty masz zapasową parę, możesz się nimi podzielić. Zwróć uwagę, czy dana osoba nie wycofuje się w głąb siebie, nie popada w depresję. Z taką osobą powinieneś starać się utrzymywać kontakt, ale w żadnym wypadku nie powinieneś wchodzić w jej przestrzeń osobistą bez zaproszenia. Bo w niewoli i tak nie ma przestrzeni osobistej.

W niewoli człowiek zmienia się w przedmiot, który można fizycznie złamać, zniszczyć – ale nie pozbawić znaczenia i wartości. Jeśli istnieje możliwość zachowania choćby niewielkiej przestrzeni i wewnętrznej autonomii, zdecydowanie powinieneś z niej skorzystać. Może to być pamięć o bliskich i ważnych osobach, myślenie o swoich marzeniach, rytuałach itp. Takie proste rzeczy są ważne. Kiedy masz wewnętrzną przestrzeń myśli i emocji, które pochodzą z pamięci o ludziach, których kochasz, dość trudno cię wewnętrznie złamać.

Pierwsze chwile na Ukrainie po zwolnieniu z niewoli. Zdjęcie: Witalij Łysenko

W niewoli panuje atmosfera degradacji. Miałem swoje sposoby, by się temu przeciwstawić. Jestem przyzwyczajony do pracy z tekstem i językiem, więc w niewoli pisałem teksty... w głowie. Trudno powiedzieć, o czym były, bo wtedy musiałbym opowiadać wszystko, o czym myślałem przez lata (śmiech). „Pisałem” po ukraińsku i angielsku, to było trudne. Kiedy stało się możliwe czytanie książek, wielu chłopaków zaczęło czytać – i to znacznie więcej niż wcześniej, przed niewolą. To utrzymywało ich głowy w porządku, odwracało uwagę.

Niektórzy więźniowie budują w wyobraźni swój przyszły dom, planują. Ja myślałem o swoich błędach z przeszłości. Myślałem też o światopoglądzie wroga – dlaczego to robi, dlaczego chce nas zniszczyć. I myślałem o naszych wartościach. Na prośbę kolegów z celi napisałem serię satyrycznych opowiadań politycznych science fiction. Układałem dla siebie modlitwy, słuchałem dużo muzyki – także w głowie. Miałem takie własne „radio”. Przypominałem sobie piosenki i kompozycje, które lubiłem, i „puszczałem” je sobie. Dużo myślałem o ludziach, których poznałem w różnych latach w różnych krajach. Czułem się szczęśliwy, że poznałem tak wielu wspaniałych ludzi. To wszystko podtrzymywało mnie na duchu.

W wywiadzie dla Sestr Mariana Mamonowa powiedziała, że w niewoli miała ochotę na pączki z wiśniami. Na jakie jedzenie miał Pan największą ochotę?

Był taki okres, druga połowa lata i pierwsza połowa jesieni 2022 roku, kiedy po prostu byłem głodny. Jedzenie było złe, porcje małe. Marzyłem o daniach ukraińskich, gruzińskich, azjatyckich (o gruzińskich najczęściej). Potem było trochę lepiej, lecz wciąż miałem ochotę na kawę i czekoladę, choć wcześniej nie lubiłem słodyczy. To pewnie dlatego, że w niewoli bardzo potrzebujesz cukru.

Nie pragnę zemsty, chcę sprawiedliwości

Anastazja Hułej, ukraińska więźniarka Auschwitz, powiedziała, że nawet po okropnościach obozu koncentracyjnego nie żywi urazy do Niemców – tylko do konkretnych ludzi, którzy to zrobili. Czy Pan nienawidzi Rosjan po doświadczeniu niewoli?

Nie czuję nienawiści do tych, którzy źle mnie traktowali. Nie ma we mnie pragnienia zemsty. Jest za to pragnienie sprawiedliwości i zrozumienie, że tych ludzi trzeba powstrzymać, na przykład poprzez postawienie ich przed sądem. Nie jestem ostatnim więźniem. Jeśli oni nie zostaną powstrzymani, będą nadal robić to, co robią.

Gotowość ogromnej liczby ludzi do posłusznego wykonywania woli swoich przywódców i masowego zabijania ludzi w innych krajach bez żadnego sensu, do bycia narzędziem w rękach morderców, to kwestia odpowiedzialności. Zdecydowana większość Rosjan jest odpowiedzialna za to, co dzieje się w Ukrainie, czy im się to podoba, czy nie. Żałoba, morze krwi, tragedie – są za to odpowiedzialni. Czy to sprawia, że jestem na nich zły? To trudne pytanie psychologiczne. Faktem jest jednak, że istnieje wewnętrzny dystans między mną a nimi. Nie rozumiem, jak wolna osoba może pozwolić sobie na to, by stać się bezwolnym narzędziem w rękach psychopatów.

Ta sama Anastazja Hułej powiedziała, że po niewoli na zawsze przestała tańczyć. Jak rozumiem, straciła wewnętrzną radość. A jak niewola zmieniła Pana?

Na razie trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Oczywiście zmieniły się moje stany emocjonalne i wewnętrzne, ale wciąż jestem w trakcie powrotu do wolnego życia, więc to, czego nie ma teraz, może pojawić się później. Pewne konsekwencje mogą pojawić się za 3 miesiące lub później. Wciąż jednak mam w sobie radość, nie zniknęła, jest jej dużo. Jestem za to wdzięczny losowi i ludziom.

Teraz czuję się wolny. Wróciłem do życia i nawet małe rzeczy – na przykład możliwość wyboru, co kupić i w co się ubrać – napełniają mnie radością. Albo wybór kawy w kawiarni. A wybór kawy jest dość trudny, bo nagle w moim życiu jest jej bardzo dużo

Kolejną niesamowicie przyjemną rzeczą jest możliwość chodzenia – na dowolne odległości i w dowolnych kierunkach. Niedawno szedłem Chreszczatykiem i nagle zdałem sobie sprawę, że to nie była moja wyobraźnia, to nie była moja fantazja ani wspomnienie. To była rzeczywistość, prawdziwy Chreszczatyk w moim prawdziwym Kijowie i prawdziwy ja idący wzdłuż niego. To mi wystarczy, by być szczęśliwym.

Miewał Pan w niewoli chwile rozpaczy?

Nie było dnia ani minuty, kiedy bym myślał, że o mnie zapomniano, nawet gdy nie było żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Czasami to było przytłaczające, ale wiedziałem, że nie zostałem porzucony. Wierzyłem, że zostanę wymieniony. Rozumiałem jednak, że to może nie nastąpić szybko.

W kwietniu 2024 roku zacząłem otrzymywać listy, wiele listów. Sprawiły, że poczułem ciepło. Przypominały mi, że nie zostałem zapomniany i że ludzie o mnie walczą. To był również sygnał dla innych, że też nie zostali zapomniani. I sygnał dla administracji kolonii, że inni śledzą nasze losy. A to może być już powód, by traktować nas trochę lepiej.

Walec, który rozjeżdża prawa człowieka

Porozmawiajmy o roli działań na rzecz praw człowieka w czasie wojny. Globalne organizacje praw człowieka nie zawsze są obiektywne, mają niepełne informacje, są stronnicze albo po prostu bezsilne. Czy Pana poglądy na rolę działań na rzecz praw człowieka uległy podczas wojny zmianie?

Nieskuteczność struktur międzynarodowych to naprawdę bardzo smutna sprawa. Ale dla mnie oznacza to, że powinno być więcej działań na rzecz praw człowieka. Cała ta sytuacja pokazuje, jak krytyczne znaczenie mają te prawa i ich egzekwowanie w czasie wojny. Bo z definicji są one wtedy najbardziej zagrożone.

Może musimy użyć nowych metod, być twardszymi, bardziej radykalnymi? Co trzeba zmienić?

Ludzie, którzy teraz bronią praw Ukraińców, są aktywni i odważni. Jeśli mówimy o ochronie praw człowieka w Ukrainie, wiele robi się poprzez dokumentowanie naruszeń praw i wolności człowieka, w tym zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Należy to robić, by postawić sprawców przed wymiarem sprawiedliwości. I to się dzieje.

Ukrainie udaje się również przestrzegać praw i wolności rosyjskich jeńców wojennych. Kiedy jednak mówimy o ochronie praw człowieka na terytorium Rosji, o ukraińskich jeńcach cywilnych i wojskowych, niestety niewiele można zrobić. Bo to państwo już dawno zmieniło się w walec, który rozjeżdża prawa człowieka na miazgę. Tam są obrońcy praw człowieka, niezwykle odważni, pracują w ciągłym niebezpieczeństwie, ale ich narzędzia są bardzo ograniczone.

Wiadomość, którą Maksym Butkewycz zapisał na fladze w czerwcu 2022 r., nim został schwytany. Zdjęcie: archiwum prywatne

Sprawa z organizacjami międzynarodowymi jest jeszcze smutniejsza. Jeśli mówimy o organizacjach międzyrządowych lub międzypaństwowych, to są one w większości skoncentrowane w systemie ONZ, który został zaprojektowany w celu uwzględnienia opinii wszystkich graczy, w tym obecnego państwa – agresora. Jeśli jeden z graczy systematycznie podważa fundamenty, na których zbudowana jest ta interakcja, organizacja staje się zupełnie nieskuteczna, jej praca zostaje sparaliżowana. A wtedy struktury regionalne mogą być jeszcze bardziej agresywne.

Stawianie winowajców przed wymiarem sprawiedliwości jest bardzo ważne. W końcu potrzebujemy mechanizmów prewencyjnych, by takie sytuacje nie powtórzyły się w przyszłości. Obecnie głównym organem międzynarodowym regulującym globalny wymiar sprawiedliwości jest MTK [Międzynarodowy Trybunał Karny – red.]. Nawet jeśli wydane przez niego nakazy i decyzje nie wpływają bezpośrednio na sprawców, to i tak zostaną oni pociągnięci do odpowiedzialności w taki czy inny sposób. Na przykład dostaną zakaz podróżowania i pozostaną na terytorium państwa – agresora. To też zmieni ich życie.

Jeśli mówimy o partnerach międzynarodowych, to wielu z nich brakuje zrozumienia, że wojna w Ukrainie to nie tylko sprawa Rosji i Ukrainy. Konsekwentne podważanie podstaw międzynarodowego systemu prawnego i praw człowieka przez Federację Rosyjską dotyczy wszystkich

Jeśli Ukraina zostanie pokonana, wolność, solidarność i poszanowanie praw, na których opiera się nasze życie, będą zagrożone. Jeśli nie będzie międzynarodowego systemu bezpieczeństwa, jeśli przeważy prawo silniejszego, a umowy będą realizowane tylko wtedy, gdy to będzie korzystne dla jednej ze stron, to świat stanie się zupełnie inny.

Ja jestem tu, a oni wciąż tam

Jak wygląda rehabilitacja jeńców wojennych? Co by Pan zmienił w tym procesie?

Aktywna faza rehabilitacji to tak naprawdę pierwsze cztery tygodnie po powrocie z niewoli. Ten etap mam już za sobą. To życie w wolnym świecie, do którego musisz się przyzwyczaić.

Artysta Matwiej Weisberg namalował portret Maksyma Butkewycza, 2024 r. Archiwum prywatne

Ukraina musi stworzyć system instytucji zajmujących się rehabilitacją jeńców wojennych – obecnie jest ich niewiele. Potrzebujemy również systemu wsparcia w okresie gdy kończy się faza instytucjonalna. Ludzie potrzebują wsparcia medycznego, psychologicznego, społecznego i prawnego przez miesiące, a może lata. Teraz tego nie ma. Tysiące, dziesiątki tysięcy, a może nawet setki tysięcy ludzi są w niewoli – ale wrócą. To poważne wyzwanie, największe w ciągu ostatnich 50-60 lat. Potrzebujemy ludzi, którzy specjalizują się w związanych z tym problemach.

Jak zamierza Pan wykorzystać swoje doświadczenie z niewoli, by pomóc innym uwolnionym i dotkniętym wojną ludziom?

Być może będzie to wsparcie instytucjonalne, o ile uda nam się przyciągnąć odpowiednie zasoby. Chcę też opowiadać o niewoli poprzez moją historię jak najszerszej publiczności. Tematem numer jeden są dla mnie teraz nasi jeńcy wojenni, wojskowi i cywile. Bo ja już jestem tu, ale oni wciąż są tam. Czuję, że moim obowiązkiem jest pomóc im dotrzeć tutaj tak szybko, jak to tylko możliwe. I sprawić, by już się nie bali.

20
хв

Maksym Butkewycz: – Wciąż mam sobie radość

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Andre Tan: „Już dwa razy byłem bankrutem. Trzeciego nie przeżyję”

Ексклюзив
20
хв

Chiński syndrom, czyli po co Trumpowi Kanada, Grenlandia i Kanał Panamski

Ексклюзив
20
хв

Nie uspokajajcie zła

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress