Wojna w Ukrainie
Фоторепортажі, новини з місця подій та розмови з тими, хто щодня бореться за нашу перемогу

Lesia Litwinowa: "Najtrudniejszą rzeczą na froncie jest nie myśleć o dzieciach"
Z wykształcenia filmowczyni, Lesia Litwinowa porzuciła karierę telewizyjną w 2014 roku, kiedy rozpoczęła się wojna Rosji z Ukrainą, i założyła fundację charytatywną Swoi. Tylko w ciągu pierwszych czterech lat pomogła ponad 35 000 przesiedleńcom ze Wschodu i wspierała nieuleczalnie chorych pacjentów.
Podczas pandemii fundacja Lesi Litwinowej pracowała 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, zbierając pieniądze, kupując i dystrybuującc koncentratory tlenu na całej Ukrainie.
W dniu inwazji na pełną skalę poszłą z mężem do komisji wojskowej. I to pomimo faktu, że nosiła w swoim łonie dziecko. W czasie naszej rozmowy pod koniec lipca Lesia Litwinowa przebywała w obwodzie donieckim w ramach plutonu inżynieryjnego 207. batalionu Sił Zbrojnych Ukrainy. Ale od 1 września jest oficjalnie cywilem. Zapewnia nas, że nie na stałe, ale na około rok. "W tym czasie muszę wszczepić implanty do kręgosłupa, który w końcu przestał działać, rozwiązać coś z moim prawym okiem, które nie widzi po wstrząsie mózgu i wyremontować dom, abym mogła w nim mieszkać" - napisała kobieta w mediach społecznościowych
W ekskluzywnym wywiadzie dla "Sestr", Lesia Litwinowa opowiedziała swoją historię i podzieliła się swoimi poglądami na temat wojny, zwycięstwa i przyszłości kraju.
Natalia Żukowska: Lesiu, spodziewałeś się inwazji na pełną skalę? Czy też było to dla ciebie zaskoczeniem?
Lesya Litvinova: Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Myślę, że wszyscy rozsądni ludzie spodziewali się rosyjskiej inwazji na pełną skalę od 2014 roku. Co do mnie osobiście, myliłam się: nie sądziłam, że będzie to atak z Białorusi. Byłem pewien, że wróg stamtąd nie przyjdzie. Zrozumieliśmy jednak, że stolica zostanie zbombardowana, więc lepiej było opuścić miasto. 24 lutego 2022 r. zabrałam wszystkie dzieci, nawet te dorosłe, które mieszkały już na swoim, i zabrałam je do swojego domu. To wieś między Dymerem a Hostomlem w obwodzie kijowskim. Wtedy wydawało mi się, że tam będzie bezpiecznie. Zostawiliśmy wszystkich w domu, w tym nasze najmłodsze dziecko, które miało wtedy półtora roku i nadal karmiłam je piersią. Po raz pierwszy została w domu bez nas, była z moimi rodzicami. Mój mąż i ja musieliśmy pojechać do Kijowa do pracy w fundacji, ale chcieliśmy wrócić następnego dnia. Nie było jednak drogi powrotnej. Wieś była pod okupacją. Mój mąż pochodzi z Doniecka, więc dobrze wiem, co to jest okupacja. Jedynym rozsądnym wyjściem było więc poczekać, aż jeden z pracowników przyjdzie do biura, oddać klucze i pojechać do najbliższej komisji wojskowej. Wieczorem byliśmy już zmobilizowani.

NZ: Jak zakończyła się okupacja dla Twojej rodziny?
LL: Dzieci były pod okupacją przez prawie trzy tygodnie bez nas. Nie miały prądu, jedzenia, bo nie trzymałam tam dużych zapasów. Połączenie telefoniczne było często zrywane. Powrót był dla nich dość trudny. Miejscowi zgodzili się z rosyjskim wojskiem, że pozwolą im przejść pieszo i bez telefonów. Rodzaj "zielonego korytarza" - na własne ryzyko. Pozwolono im zabrać tylko dokumenty. Nie wolno było zabierać nawet zwierząt. Ludzie przechodzili przez rzekę. Rosjanie otworzyli ogień w stronę konwoju. Byli zabici i ranni. Na szczęście moja rodzina wyszłą bez szwanku. To był dla mnie bardzo trudny okres. Tego samego dnia udało nam się nawet zobaczyć. Dowódca kompanii pozwolił mi spędzić z dziećmi noc. Rano wysłałem ich do moich przyjaciół w zachodniej Ukrainie.
NZ: Lesiu, rozumiem, że to właśnie fakt, że Twoi bliscy trafili pod rosyjską okupację skłonił Cię do podjęcia decyzji o pójściu do komisji wojskowej?
LL: Mam pięcioro dzieci. Moja najstarsza córka ma 26 lat. Ma już dwójkę własnych dzieci. Tak, jestem babcią, choć brzmi to dziwnie. Kolejna córka ma 23 lata. Mój syn - 14 lat. Najmłodsza córka 9. A teraz Solomiia, najmłodsza, będzie miała 3 lata. Kiedy poszliśmy służyć, miała zaledwie półtora roku. Zdaję sobie sprawę, że w cywilu byłabym o wiele bardziej przydatna (w końcu nadal zdalnie zarządzam fundacją, która działa naprawdę skutecznie) niż nieprzeszkolony strzelec wyborowy, którym wtedy byłam. Jednak w tamtym czasie nie widzieliśmy z mężem innej opcji.
Gdybym miała teraz wybór, nadal pozostałabym w cywilu, a na wojnę poszedłby tylko mój mąż. Ale stało się, jak się stało
NJ: Masz pięcioro dzieci, mogłeś przeprowadzić się za granicę. Dlaczego tego nie zrobiłaś?
LL: Rozważaliśmy opcję wysłania dzieci za granicę. Mam wielu przyjaciół w różnych krajach, którzy chętnie widzieliby je w każdej rodzinie, z rodzicami lub bez nich. Jednak starsze dzieci kategorycznie odmówiły wyjazd w sytuacji, gdy my zostaliśmy tutaj. A ja nie mogę wyjechać z Ukrainy.
NZ: Jak wytłumaczyłaś dzieciom, że ich matka idzie na wojnę?
LL: Kiedy dzieci wydostały się spod okupacji, ich matka była już żołnierzem, który złożył przysięgę i został zmobilizowany. Dzieci ciągle pytały: "Mamo, kiedy wrócisz? Przestaniesz walczyć?". Bardzo za mną tęskniły - ja za nimi też.
NJ: Jak często udawało ci się kontaktować z dziećmi?
LL: Prawie codziennie, trochę, ale zawsze rozmawialiśmy. Bardzo się bałam, że moja młodsza córka nie zrozumie, że jesteśmy jej rodzicami. Była zbyt mała. Ale dzięki komunikacji, zwłaszcza komunikacji wideo, dzięki temu, że wszyscy są razem jako rodzina, rozumie, kim są mama i tata. Wszystkie zabawki, którymi bawi się moja najmłodsza córka, są w parach: jest lalka mama i lalka tata, mama jeż i tata jeż.
NZ: Lesia, jak to się stało, że ty i twój mąż zostaliście saperami?
LL: Nie wybieraliśmy, tak się po prostu stało. Większość ludzi, którzy przychodzili do wojskowych biur werbunkowych w tamtym czasie, nie miała żadnych specjalności wojskowych. To, co nazywało się TRO, stało się taką samą częścią Sił Zbrojnych jak reszta.
NJ: Jak nauczyłaś się pracy jako saperka?
LL: Łatwo się uczyć, gdy ma się motywację. My mamy jej wystarczająco dużo. Wszystko zaczęło się od tego, że w batalionie mieliśmy towarzyszy, którzy walczyli w 2014 roku i byli dobrzy w pracy sapera. Przekazali nam podstawową wiedzę. A kiedy już coś wiesz, wiesz, gdzie szukać i nad czym pracować.
Przez pół roku musieliśmy błagać dowództwo o pozwolenie na naukę w jednostce szkolącej saperów. W końcu ją dostaliśmy i pojechaliśmy. Dodatkowo udało mi się wziąć udział w normalnych kursach medycyny taktycznej na poziomie lekarza.
Mam więc teraz dwie specjalizacje: medyka i sapera.
NJ: Co jest najtrudniejsze w twojej pracy?
LL: Najtrudniej jest nie myśleć o dzieciach. Jeśli myślisz o nich cały czas, nie możesz nic zrobić. W ogóle nic nie można zrobić. Patrzysz na to wszystko i myślisz: "Czy warto, żeby moje dziecko gdzieś płakało?". Ale to są emocje. Rozsądek mówi coś zupełnie innego, bo jeśli nie zakończymy tego teraz, moje dzieci będą następne. A ostatnią rzeczą, jakiej chcę, jest zobaczenie dzieci na froncie.
NZ: Czy można porównać życie w cywilu i wojsku? Jak przyzwyczaiłeś się do nowego życia?
LL: Przyzwyczajałam się do tego. Przez ten czas mieszkaliśmy w wielu miejscach: w opuszczonych budynkach, wiejskich chatach, w byłym hotelu, w ziemiance, w samochodzie, w piwnicy. Wszystko to jest postrzegane jako całkowicie normalne. Istnieją pewne czysto fizjologiczne potrzeby, które są nieco trudniejsze dla kobiet na wojnie niż dla mężczyzn. Na przykład dla mnie problematyczne jest bieganie do krzaków. Ponieważ podczas rozbierania się, a także wybierania bezpiecznego miejsca, wiele może się wydarzyć w ciągu tych kilku minut. Nie wiem, jak inne dziewczyny sobie z tym radzą, ale ja nie jem nic przez dzień przed misją bojową i staram się nie pić wody. Płuczę tylko usta, żeby wytrzymać dzień lub dwa.

NJ: A co z podstawową higieną? Z jakimi innymi niedogodnościami borykają się kobiety w wojsku?
LL: Tak jak w cywilu, gdzie nie zawsze są warunki. Dla mnie nie jest problemem mieszkać w tym samym miejscu co mężczyźni, przebierać się, czy myć, bo to wszystko straciło sens. Nie uwłacza to mojej godności. Ale obecność na mojej ziemi ludzi, których nie chcę tu widzieć, jest dla mnie dużo gorsza. Jeśli chodzi o niedogodności, nie ma kobiecego munduru, ale można nosić męski. Jednak kilka miesięcy temu kwatera główna przeprowadziła ankietę na temat rozmiarów i objętości. Daje mi to powody, by sądzić, że jest jakiś ruch w tym kierunku. Wiele osób produkuje damskie uniformy i można je kupić. Dla mnie ten męski jest w porządku.
NZ: Czy jako kobiecie Ci odpuszczają, czy wszystko odbywa się na równi z mężczyznami?
LL: Robimy wszystko na równi z mężczyznami. Saper nie pracuje 24 godziny na dobę. Nie jesteśmy jak piechota, która zawsze jest w bitwie lub w okopie. Oprócz pracy saperskiej pomagamy kopać okopy. Kiedyś zapytałem dowódcę: "Dlaczego wszyscy inni kopią, a ja od trzech dni gotuję barszcz?". A on na to: "Bo jesteś kobietą! Wychowano mnie w przekonaniu, że kobiety nie powinny być obciążane ciężką pracą". To dziwne: kiedy biegnę trzy kilometry w nocy pod ostrzałem z ładunkiem, wszyscy zapominają, że jestem kobietą. To są dziwne rzeczy: być kobietą w jednym miejscu, a w innym już nie.
NJ: Podczas służby byłaś z mężem 24 godziny na dobę. Jak wojna zmieniła wasz związek?
LL: Byliśmy bardzo blisko, ale teraz to osiągnęło inny poziom. Musieliśmy przejść przez wiele rzeczy, które są niemożliwe do przejścia w cywilu.
Przez półtora roku, kiedy byliśmy razem w wojsku, nie mieliśmy ani jednej kłótni. W cywilu znajdowaliśmy powody do sporów. Na małą skalę, na poziomie gospodarstwa domowego, jak w każdej rodzinie.
Dobrze nam się współpracowało jako parze saperów. W końcu saperzy, podobnie jak snajperzy, pracują w parach. Czujemy się komfortowo i swobodnie pracując razem. Chociaż mieliśmy wiele dyskusji z dowództwem na ten temat. Bo oni mają na ten temat argument: "jajka powinny leżeć w różnych koszykach" - przynajmniej jedno z dwojga rodziców powinno przeżyć. A ja zawsze miałem na to kontrargument, że razem mamy dużo większe szanse na przeżycie niż osobno. Czujemy się dobrze, ubezpieczamy się nawzajem i nie musimy nawet rozmawiać podczas misji. Patrzymy na siebie i wiemy, co mamy robić. To bardzo ważne. Tak się złożyło, że jesteśmy nie tylko dobrym małżeństwem, ale też dobrą parą saperów.
NZ: Ty i Twój mąż pobraliście się na froncie. Kto podjął decyzję?
LL: Tak, oficjalnie pobraliśmy się na froncie. Dowódca podjął taką decyzję. Dla żadnego z nas nie był to pierwszy ślub, czuliśmy się komfortowo bez niego. Ale dowódca nas przekonał. Powiedział: "Jeśli jednemu z was coś się stanie, to drugie powinno mieć ułatwione zadanie". Mówimy o dostępie do oddziału intensywnej terapii, do akt sprawy, jeśli chodzi o niewolę i tak dalej. Zapisał nas, ponieważ ma do tego prawo. Zajęło to 10 minut. Oczywiście nie było wesela. Wieczorem wypiliśmy z braćmi herbatę. Był nawet tort.

NZ: W tym roku w maju ty i twój mąż zostaliście ranni w pobliżu Bahmutu. Jak do tego doszło? W jakim byliście stanie?
LL: My, jako saperzy, pojechaliśmy z piechotą. Ich zadaniem był desant i zdobycie przyczółka. A my mieliśmy za zadanie wcześniej sprawdzić, czy nie ma zagrożenia dla jednostek. Kiedy tam pojechaliśmy, powiedziano nam, że nikogo przed nami nie było. Kiedy tam dotarliśmy, sytuacja bardzo się zmieniła. Oboje mieliśmy wstrząśnienie mózgu, rany od odłamków, ale nic zagrażającego życiu. Z wyjątkiem całkowitej dezorientacji. Ponieważ od momentu trafienia nie jesteś już wojownikiem. Nawet powrót do schronu jest trudnym zadaniem. Jeśli chodzi o rehabilitację, mieliśmy szczęście: byliśmy tam przez długi czas - 21 dni. To bardzo długo. Znam chłopaków, którym dano 3-5 dni i wrócili na front. Znam też chłopaków, którzy zostali kontuzjowani kilka razy w ciągu tygodnia i dalej walczą, bo nie ma ich kto zastąpić.
NZ: Lesiu, byłaś na rehabilitacji w sanatorium, które się w tym specjalizuje. Czego brakuje w naszym państwowym programie rehabilitacji?
LL: Wiele rzeczy trzeba zmienić. Miałam szczęście: trafiłam do miejsca, w którym wiedzą, co robią. Jednak takich miejsc jest niewiele. Byłam leczona w zwykłym szpitalu cywilnym, ponieważ szpitale wojskowe nie radzą sobie z liczbą rannych. Szpitale cywilne są mniej przygotowane na przyjęcie personelu wojskowego. Tak naprawdę nie rozumieją specyfiki. W tych szpitalach jest duży problem ze wsparciem, nie tylko z leczeniem.
Miałam na sobie spodnie we krwi, rozciętą koszulę, nóż przy pasku, telefon w kieszeni - to wszystko.
Mogę kupić wszystko, mam pieniądze na karcie, ale technicznie nie mam takiej możliwości. W szpitalach wojskowych te kwestie zostały rozwiązane dawno temu. W szpitalach cywilnych jest to trudne. Nie trzeba mieć zapasów wszystkiego na wszelki wypadek, ale niech będzie kilka osób, które podejdą i zapytają, czego potrzebujesz i pomogą ci to zorganizować. To byłoby bardzo dobre.
NJ: Czy w szpitalu, do którego trafiłaś był psycholog?
LL: Nie miałem szczęścia do psychologa w szpitalu cywilnym. Był tam bardzo dziwny człowiek. Spotkałem go tylko raz i powiedziałem mu, że nigdy nie powinienem się z nim spotykać. Po pierwsze, mówił do mnie po rosyjsku. Grzecznie odpowiedziałam, że pochodzę z rosyjskojęzycznej rodziny, ale poproszę go o przejście na ukraiński. Bo tak czuję się bezpiecznie. Powiedział, że biegle mówi po ukraińsku, ale nie uważa tego za konieczne, ponieważ wszyscy pochodzimy z tego samego kraju. Innym problemem jest , że wojskowi przebywają w tych samych oddziałach co cywile, którzy nie mają pojęcia, jak zachowywać się w pobliżu wojskowych. Wszystkim jest ciężko. Jedna z kobiet po prostu głośno płakała i prosiła, żeby powiedzieć jej, czego potrzebuję i co mam jeść. Nie dała mi chwili spokoju i w końcu musiałam jej powiedzieć: dość. Inna kobieta rozpoczęła spotkanie od pytania: "Czy to prawda, że w wojsku dużo płacą?". To również nie wprawiło mnie w dobry nastrój. Reszta po prostu nie wiedziała, co robić - albo odwracali wzrok, albo udawali, że w ogóle nie istnieję. To wielki dyskomfort zarówno dla mnie, jak i dla nich. Nie są gotowi, by to dostrzec.
NZ: Co zrobić, aby poprawić sytuację na froncie?
LL: Potrzebujemy wysokiej jakości szkoleń na wszystkich poziomach. Nie da się wygrać tej wojny "mięsem". Tę wojnę trzeba wygrać umiejętnościami. W tym rozwiązaniami technologicznymi. Nie wygramy jej zasobami ludzkimi. Dlatego każdy musi się uczyć. Nie tylko uczyć się, jak dobrze walczyć, ale także uczyć się medycyny. Istnieje tu ogromna luka. Nie mamy wystarczającej liczby medyków bojowych. Nie ma nawet wystarczającej liczby osób przeszkolonych do udzielania sobie podstawowej pomocy. Kiedyś byłam w zaprzyjaźnionej jednostce w kompanii zwiadowczej. Przypadkowo spojrzałem, co mają w apteczkach. A tam były chińskie opatrunki. I to też jest problem. Gdyby mieli podstawowe przeszkolenie i rozumieli różnicę między normalnym opatrunkiem a chińskim, to by ich nie brali. A może ich dowództwo nie ma pojęcia jak to powinno wyglądać. Więc spokojnie wzięli je i oddali żołnierzom.

NZ: Czego nauczyła Cię wojna?
LL: Niczego nowego. Przed inwazją na pełną skalę mieliśmy doświadczenie aktywnego udziału w pandemii. To było jak wojna, tylko w wersji demo. Nie pamiętam spokojnych czasów w tym kraju. To była albo rewolucja, albo kryzys gospodarczy, albo pandemia, albo wojna.
NZ: Czy wojna trwa za długo?
LL: Będzie to bardzo powolny proces. Proces wycofywania się będzie powolny. Proces przywracania terytoriów będzie bardzo powolny. Zmiana władzy z wojskowej na cywilną na wyzwolonych terytoriach również będzie powolna. To wszystko będzie stopniowe, bardzo trudne.
Całe miasta znikną z mapy kraju, a ich odbudowa będzie niemożliwa. Bahmut fizycznie zniknął. Nie da się go odbudować. Być może gdzieś w pobliżu powstanie nowe miasto. Przed nami wiele trudnych zadań.
NJ: Mówi Pan, że wojna potrwa co najmniej pięć lat. Dlaczego tak długo?
LL: Nie widzę możliwości zakończenia jej wcześniej. Możliwe jest oddanie części okupowanych terytoriów i wstrzymanie wojny środkami dyplomatycznymi nawet jutro. Ale czy będzie to zwycięstwo? Nie. Czy będzie to koniec wojny? Nie. Ponieważ oni zbiorą swoje siły i zaatakują ponownie. Wojna trwa już prawie 10 lat i widzimy jej tempo. W obecnej sytuacji wojna nie może trwać zbyt długo. Ale widzisz: wszyscy chcieli kontrofensywy, ale nie byli przygotowani na to, że nie będzie ona błyskawiczna, ale każdy metr ziemi zostanie odzyskany, z ogromnymi stratami.
NJ: Czym jest dla Ciebie zwycięstwo i jak widzisz swoje życie po nim?
LL: Będzie ciężko. Ale wytrzymaliśmy półtora roku. Chociaż nikt nie wierzył, że wytrzymamy nawet trzy dni. I to daje mi nadzieję, że dożyję zwycięstwa.
Chcę odzyskać absolutnie wszystkie terytoria, w tym Krym. Trudno mi sobie wyobrazić, jak to zrobić technicznie, ale bez tego nie będzie zwycięstwa. Chcę, żeby Rosja zaczęła płacić odszkodowania za wszystko, co zrobiła. I chcę, aby wokół tego kraju wyrosła żelazna kurtyna. Ponieważ jest to bardzo toksyczne państwo w wersji, w jakiej istnieje obecnie - nie ma dla niego miejsca w cywilizowanym świecie. Oczywiście chcę wrócić do życia, które mieliśmy, ale wszyscy rozumiemy, że to się już nigdy nie powtórzy.
NZ: Lesia, w co wierzysz i jak widzisz przyszłość naszego kraju, Ukrainy?
LL: Wierzę w ludzi. I walczę dla ludzi. Nie o terytorium. Nie o granice. O prawo ludzi do życia w wolności i godności. Niestety, nie zobaczę kraju, o którym marzę za mojego życia.
Po zwycięstwie będziemy mieli zaminowany, zniszczony, krwawiący kraj. Będziemy mieli katastrofalną sytuację demograficzną i ekologiczną. Niestety, taka jest cena niepodległości.
I trzeba będzie za to zapłacić. Tak, nie brzmi to zbyt optymistycznie. Ale nie zaprzecza faktowi, że życie toczy się dalej. Tu i teraz. W każdej chwili.


Ludzie z żelaza, czyli Superhumans
Olga Rudniewa jest jedną z najbardziej znanych kobiet na Ukrainie. Pomagała ludziom przed wojną na pełną skalę i nadal to robi. Rozpoczęła karierę we własnej firmie wydawniczej i pracowała w Ministerstwie Zdrowia. Przez 18 lat kierowała Fundacją Eleny Pinczuk ANTIAIDS. Od lutego 2022 r. koordynuje największy magazyn humanitarny HelpUkraineCentre. Od sierpnia 2022 r. jest dyrektorem generalnym Centrum Superludzi. To właśnie tam Ukraińcy, którzy stracili kończyny, będą mogli uzyskać najlepszą pomoc
Olga opowiedziała magazynowi Sestry o wolontariacie zagranicznym, szkoleniu zespołu Superhumans Centre, pierwszych pacjentach i swoim marzeniu
Natalia Żukowska: Olga, gdzie byłaś, gdy wybuchła wojna na pełną skalę?
Olga Rudnieva: 24 lutego obudziłam się na Maderze. Pojechałam tam dzień wcześniej, żeby odebrać mamę. To była zaplanowana podróż i pojechałam z prawie pustą walizką. Rano obudziłam się, przeczytałem wiadomości i zdałam sobie sprawę, że w kraju toczy się wielka wojna. Byłam jedną z tych osób, które nie wierzyły, że to w ogóle może się wydarzyć. Myślałam, że może dojść do wojny między systemami finansowymi i politycznymi, ale czołgi na ulicach - to by mi nie przyszło do głowy. Byłam pewna, że natychmiast wrócę na Ukrainę, ale mój mąż przekonał mnie, żebym została. W pierwszym tygodniu kupiliśmy opatrunki i kaski. Byłam wtedy dyrektorem Fundacji Eleny Pinczuk. Robiłam wszystko, co umiałam i mogłam, ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że to nie wystarczy. W mediach społecznościowych natknęłam się na post o inicjatywie ukraińskich biznesmenów, aby stworzyć w Polsce Centrum Pomocy Ukrainie, gdzie pomoc humanitarna z Europy byłaby zbierana, sortowana i wysyłana dalej, do Ukrainy. Dołączyłam do nich i na początku marca byłem już w Polsce, i zaczęłam pracę w magazynie.
NZ: I przez prawie sześć miesięcy dosłownie mieszkałaś w tym magazynie
OR: Zaczynaliśmy o 8 rano i kończyliśmy o 10 wieczorem. Pierwsze trzy miesiące były bardzo intensywne. Rano na rozładunek czekało nawet 30 ciężarówek. I w ogóle nie było tam mężczyzn. Nie było też zbyt wielu kobiet. Później przenieśliśmy się do większego magazynu, gdzie potrzebowaliśmy wielu pracowników.
Napisałam post w mediach społecznościowych i poprosiłam o pomoc. Rano w magazynie było już 300 osób
NJ: Jak długo byłaś tam wolontariuszem?
OR: Wróciłam na Ukrainę w maju. Zacząłam podróżować między Polską a Ukrainą i wtedy narodził się pomysł zbudowania centrum chirurgii plastycznej i protetyki. To jest nasze Centrum Superludzi. Zrezygnowałam z poprzedniej pracy, w której byłam 18 lat. Miałam świetną pensję i czekali tam na mnie. Ale kiedy kraj jest w stanie wojny, trzeba się włączyć w dzialania.

NJ: Ale nie wiedziałeś nic o protetyce, czy chirurgii rekonstrukcyjnej.
OR: Ja również nie wiedziałam nic o magazynach i logistyce, ale nie miałam wyboru. Pierwsze dwa miesiące to była katastrofa. Nie mogłam spać, czytałam tony literatury, oglądałam filmy dokumentalne. Zdobywanie wiedzy zajęło mi miesiąc. Musiałam zrozumieć, jak zbudować laboratorium protetyczne, jakich pomieszczeń potrzebujemy. Pomysł stworzenia Centrum Superludzi należy do mojego przyjaciela i przedsiębiorcy Andrija Stavnitsera. Jest on siłą napędową projektu. Nasz drugi partner, Philip Gruszko, jest odpowiedzialny za finanse, planowanie i strategię. A ja jestem dobrym kierownikiem projektu. Podróżowaliśmy po świecie i przyglądaliśmy się pododbnym ośrodkom. Odwiedziliśmy Niemcy, Austrię, Amerykę i kilka ukraińskich ośrodków protetycznych. Przejechaliśmy dziesiątki tysięcy kilometrów. Tam, gdzie nie mogliśmy jechać ani polecieć, komunikowaliśmy się przez telefon i wideo. Prosiliśmy o możliwość obejrzenia ośrodka, sprzętu i podzielenia się swoimi doświadczeniami. Wszędzie traktowano nas ze zrozumieniem. Spotykaliśmy się z rannymi żołnierzami i poznawaliśmy ich potrzeby. Stopniowo uzyskaliśmy ogólny obraz tego, co i jak należy robić. W czerwcu znaleźliśmy dom dla nadludzi we Lwowie.
NJ: Stworzyliście centrum w szpitalu. Dlaczego nie osobno?
OR: Urazy są bardzo skomplikowane, dlatego ważne jest, aby mieć szpital w pobliżu, aby nasi pacjenci mogli otrzymać usługi, których centrum nie zapewnia. W końcu mogą mieć inne problemy zdrowotne. Mogą mieć zawał serca, problemy naczyniowe, mogą po prostu źle się czuć. Chcielibyśmy mieć taki ekosystem: my pomagamy lekarzom, a oni pomagają nam.
NJ: Nie nazywacie jednak swojej placówki szpitalem. Dlaczego?
OR: Taka jest nasza decyzja co do zasady, ponieważ uważamy, że nie mamy chorych ludzi. Pacjent wraca do zdrowia. Kończyny naszych pacjentów nie odrastają. Nie uważamy ich za chorych. Przyszli odzyskać utracone możliwości

U nas nawet nie ma szpitalnego zapachu. Stworzyliśmy specjalne zapachy do rozpylania we wnętrzach. Atmosfera jest bardzo przyjazna, jak na letnim obozie. Mamy gry, własną drużynę golfową. Wojskowi przechodzą tu rekonwalescencję. Przyjeżdżają do nas na wózku inwalidzkim, a wychodzą na nogach. Naszym zadaniem jest przywrócenie im jak największej sprawności.
NJ: Na jakim etapie znajduje się dziś projekt Superhumans?
OR: Otworzyliśmy ośrodek w połowie kwietnia. Zamontowaliśmy już 120 protez. Mamy bardzo skomplikowane przypadki, którymi nikt nie chciał się zająć - z podwójną, potrójną wysoką amputacją. Przyjmujemy je, ponieważ możemy pomóc. Mamy silny, profesjonalny zespół składający się z protetyka, rehabilitanta, psychologa i pracownika socjalnego. Pacjent jest również częścią zespołu. Nie możemy przywrócić mu sprawności i postawić go na nogi, jeśli nie będzie z nami współpracował. Ostrzegamy, że droga jest bardzo trudna. Naszym zadaniem jest sprawić, by dana osoba założyła protezy, poszła i chodziła na nich. Każdy powinien mieć jakiś cel. Był pacjent, który chciał wrócić do wędkowania. Rehabilitanci nauczyli go pracy z wędką. Zarzuciliśmy wędkę z drugiego piętra na pierwsze. Miesiąc później otrzymaliśmy film, na którym on i jego żona złowili pierwszą rybę w jeziorze. Dostał to, czego chciał - nauczył się.
NZ: Czy protetyka i rehabilitacja są bezpłatne dla żołnierzy? Czy są jakieś specjalne zasady obowiązujące w waszej instytucji?
OR Wszystkie usługi dla osób dotkniętych wojną są bezpłatne. Obejmują one protetykę, chirurgię rekonstrukcyjną i rehabilitację. Wystarczy zebrać dokumenty i złożyć wniosek online. Jeśli chodzi o wymagania, nie przyjmujemy osób uzależnionych od narkotyków, a spożywanie alkoholu jest zabronione. Osoba musi być również osobiście zmotywowana. Jeśli pacjent opuści trzy zajęcia, jest to powód do wykluczenia go z listy. Nie było jednak takich przypadków. Przychodzą tu ludzie świadomi. W budynku nie przypomina się o wojnie. Ale wiesz, oni mówią tylko o wojnie. Jak przyszła, jak atakowali, jak bili Moskali. Możesz wyłączyć wszystkie treści o wojnie, ale to jest w ich głowach.
NZ: To nie jest projekt rządowy. Kim są darczyńcy? Jak ich znaleźliście i przekonaliście, by pomagali?
OR: W sumie pełne uruchomienie i pierwsze trzy lata działalności Superhumans będą wymagały 54 milionów dolarów finansowania. Największym darczyńcą projektu jest Howard Graham Buffett. Centrum otrzymało charytatywną transzę w wysokości 16,3 miliona dolarów od Fundacji Howarda Grahama Buffetta. Z tej kwoty 15,3 miliona dolarów zostanie wykorzystane na remont i wyposażenie pomieszczeń szpitala we Lwowie. Kolejny milion zostanie wydany na protezy dla pierwszych pacjentów. Jest to bardzo kosztowne. Średnia cena protezy wynosi 20 000 dolarów. Możemy przyjąć 50 pacjentów miesięcznie, co daje milion dolarów. A mówimy tylko o komponentach protetycznych. Musimy znaleźć co najmniej milion dolarów każdego miesiąca. Mamy 500 osób na liście oczekujących. To prawie 10 miesięcy pracy. Na początku byli to zagraniczni darczyńcy, zresztą zasadniczo skupiamy się na nich. Na przykład są ludzie, którzy nie chcą dawać sprzętu wojskowego, ale coś bardziej humanitarnego. Mamy bardzo jasno zdefiniowany cel projektu a oni widzą rezultaty. Zbudowaliśmy szpital w 4,5 miesiąca. Wszystko jest przejrzyste i oni to doceniają. Ostatnio do projektu dołączyło wiele dużych ukraińskich firm. Niektóre firmy zapewniają protezy swoim pracownikom, którzy stracili kończyny podczas wojny.
NZ: Czy trudno było znaleźć protetyków, rehabilitantów i psychologów?
OR: Na Ukrainie naprawdę nie ma specjalistów, których szukaliśmy. Oni po prostu nie istnieją. Przeszkoliliśmy ich. Zatrudniliśmy młodych, utalentowanych ludzi, którzy mieli potencjał. Protetyków zabraliśmy do Niemiec, Włoch i Francji. Rehabilitantów szkolono na Łotwie, w Polsce i Niemczech. Proces szkolenia specjalistów jest dość skomplikowany. U nas naprawdę ich nie ma.

NJ: Superhumans posiada własne laboratorium protetyczne, najlepsze w Europie. Na czym polega jego niezwykłość?
OR: Sprowadziliśmy najnowszy sprzęt i czekamy na drukarki 3D. To laboratorium produkuje odbiorniki macierzyste, najbardziej wrażliwą część protezy. Ponadto montujemy tam same protezy. Proteza składa się z kilku komponentów: można wziąć stopę od jednego producenta, kolano od drugiego, a węzły od trzeciego. Wszystko zależy od potrzeb pacjenta i jego planów na przyszłość. Wiadomo, że po zwycięstwie będziemy krajem z dużą liczbą osób niepełnosprawnych. I właśnie dlatego zbudowaliśmy to centrum. Chcemy nie tylko dopasować protezy do chłopaków, ale także sprawić, by były estetyczne. Dekorujemy je. Chłopcy przynoszą rysunki dzieci, a my przenosimy je na protezy, robimy na nich różne napisy. Chcemy oddać im ich tatuaże. Chcemy, żeby pokochali swoje nowe kończyny i żeby dobrze w nich wyglądali. Bo tu nie chodzi o protezy. Chodzi o ich historię. Fakt, że stracili nogi i ręce broniąc kraju. Budujemy estetykę, w której zamiast ludzi wyglądających jak ofiary wojny, na ulicach pojawią się nadludzie. A jeśli dzieci będą dorastać w otoczeniu tych nadludzi, rozwój Ukrainy potoczy się zupełnie innym torem.
NZ: Olga, jakie masz plany na przyszłość? O czym marzysz?
OR: O otwarciu Superhumans w Mariupolu i Jałcie. Ponadto musimy otworzyć 5 kolejnych ośrodków na Ukrainie, aby przybliżyć usługi do pacjenta.
NZ: Jesteś teraz w ciągłym kontakcie z żołnierzami. Jestem pewna, że za każdym razem słyszysz od nich trudne, łamiące serce historie. Czy są jakieś, które szczególnie utkwiły ci w pamięci?
OR: Każdy ma wyjątkową historię. Każdy ma swoją historię ewakuacji. Prawdopodobnie najbardziej imponująca jest historia Oleha, który stracił prawą nogę powyżej kolana i nie mógł zostać ewakuowany przez trzy godziny. Wstrzyknął sobie środki przeciwbólowe. Następnie przyjechała karetka, a po drodze ponownie podano mu środki przeciwbólowe. Kiedy przywieziono go do szpitala, zdecydowano się na amputację i wstrzyknięto morfinę. Jego serce zatrzymało się z powodu przedawkowania. Ponieważ nikt nie zapytał go, ile razy był znieczulany. Przez 30 minut jakiś święty lekarz wykonywał mu bezpośredni masaż serca. Zgodnie ze wszystkimi prawami medycznymi mógł zatrzymać się znacznie wcześniej, ale przywrócił go z martwych. Wielu chłopaków opowiada, jak ich bracia nieśli ich przez 10 kilometrów na rękach, ponieważ medycy nie zawsze mogli ich ewakuować

NZ: Jak ta wielka wojna zmieniła twoje życie?
OR: Radykalnie. Nie mieszkam w domu, widuję się z mężem dwa dni w miesiącu. Nie noszę ubrań, które nosiłam przed 24 lutego. Schudłam 10 kilogramów. Wystarczy mi jedna walizka. Nie znam swojego planu na najbliższe dwa tygodnie. Mój krąg towarzyski się zmienił. Kiedy podróżowałam wcześniej, uwielbiałam drogie hotele, ale teraz to tylko sceneria. Interesują mnie tylko dawcy, pieniądze i protezy.
NZ: Jak widzisz zwycięstwo Ukrainy i nasze państwo w przyszłości?
OR: Bezkompromisowość: granice sprzed 1991 roku. Dorastałam na Krymie. Urodziłam się w Doniecku. Jestem zmęczona wyrzekaniem się mojej przeszłości. Chcę to wszystko odzyskać i mieć prawo wyboru, jak żyć, gdzie żyć i jakim językiem mówić. Więc wierzę, że zwyciężymy. I że ci ludzie, którym teraz pomagają Superludzie, uczynią przyszłe pokolenie silniejszym i bardziej odpornym. Tak, jesteśmy tacy: mamy wiele blizn, mamy niedoskonałą twarz, mamy oderwane ręce i nogi, ale to jest cena za naszą wolność. My, Ukraińcy, jesteśmy teraz z żelaza nie tylko wewnątrz, ale i na zewnątrz. Przed nami dużo pracy i zaczynamy już teraz.
NJ: Skąd czerpiesz siłę i energię, by pomagać?
OR Od Superhumans. Człowiek przyjeżdża na wózku, zdesperowany, zmęczony po wszystkich szpitalach państwowych. Trzy dni później ta sama osoba podchodzi do ciebie na dwóch nogach, przytula cię, śmieje się. To bardzo inspirujące. Nigdy w życiu nie widziałem efektów mojej pracy tak szybko. Oni wszyscy są niesamowici. Mają tyle siły, pragnienia życia. To bardzo inspirujące i stymulujące do robienia tego, co robimy. To daje nam wiarę, że jesteśmy na dobrej drodze.


Fedor Szandor: "Nie znam drugiej tak intelektualnej armii w historii jak nasza"
Fedor Szandor, profesor Użhorodzkiego Uniwersytetu Narodowego i członek Sił Zbrojnych Ukrainy, został mianowany ambasadorem nadzwyczajnym i pełnomocnym Ukrainy na Węgrzech. Rozmowa z Sestry odbyła się w przeddzień tej przełomowej nominacji. Mogliśmy więc porozmawiać szczerze, bez dyplomatycznych obostrzeń. Postanowiliśmy więc nie zmieniać niczego w tym tekście.
Przed wojną Fedor Szandor prowadził wycieczki, organizował rozgrywki intelektualne i Użhorodzkie Regaty, czyli coroczne spływy rzeką Uż na własnoręcznie zdobionych pływających konstrukcjach. Jest również członkiem rady regionalnej i prezesem Zakarpackiej Organizacji Turystycznej. Gdziekolwiek się udaje, zawsze nosi muszkę na kraciastej koszuli. Dopiero od początku inwazji Rosji na Ukrainę na pełną skalę musiał zmienić swoje ulubione ubrania na mundur wojskowy. Rozmawialiśmy z profesorem Szandorem o tym, jak linia frontu dzieli życie na przed i po, o codziennym życiu żołnierzy, zmieniających się wartościach i instynkcie samozachowawczym.
Oksana Szczyrba: Prawie wszyscy na Ukrainie teraz Pana rozpoznają. Zdjęcie, na którym wygłasza Pan wykłady z linii frontu, stało się wirusowe. Przyzwyczaił się Pan do tej popularności?
Fedor Szandor: Szczerze mówiąc, nie zwracałem na to uwagi, ponieważ mam 27 lat doświadczenia w nauczaniu. Kiedy pół miasta pozdrawia cię na ulicy (jesteśmy małym 100-tysięcznym miastem), nie przywiązujesz wagi do tej popularności. To, co robię, to mój mały wkład w popularyzację Sił Zbrojnych i Ukrainy.
OSZ: Jest Pan profesorem Użhorodzkiego Uniwersytetu Narodowego, doktorem filozofii, autorem kilku książek o kuchni i ojcem czwórki dzieci. Nie miał Pan doświadczenia bojowego. A jednak poszedł Pan na linię frontu.
FS: Oczywiście, nie byłem w czynnej służbie, bo poszedłem na studia magisterskie, obroniłem doktorat, a potem zrobiłem habilitację. I całe swoje dorosłe życie, 27 lat, poświęciłem jednej pracy w jednym miejscu - Użhorodzkiem Uniwersytecie Narodowym, gdzie awansowałem ze zwykłego nauczyciela na prorektora i kierownika Katedry Socjologii i Pracy Socjalnej. W mojej rodzinie również nie było wojskowych. Poszedłem na front z jednego powodu: jestem socjologiem, filozofem i na zimno zrozumiałem, że mam dwie możliwości. Pierwszą było zabranie rodziny i opuszczenie Ukrainy, gdzie mogłem zacząć od zera w wieku 48 lat. Drugim wyjściem była próba walki z wrogiem, aby moje kobiety nie zostały zabite lub zgwałcone, jak to miało miejsce w Buczy i Irpinie. Postanowiłem więc bronić swojej ziemi - nie emocjonalnie, ale chłodno i rozsądnie. Dostaliśmy trzydzieści dni na szkolenie i w kwietniu 2022 roku byliśmy już w rejonie Słowiańsk-Izium.

OS: O ile wiem, nie powiedziałeś żonie, że idziesz na wojnę..
FS: W ogóle nie lubię niepokoić mojej żony. Jeśli jadę na konferencję, ona wie, że wrócę, że wszystko będzie dobrze. Raz poleciałem na konferencję do Australii. Zadzwoniłem i powiedziałem jej, ale ona myślała, że jestem w Austrii, która znajduje się około 300 kilometrów od Zakarpacia. Zostałem na miesiąc i wróciłem cały i zdrowy. Jeśli chodzi o mój pobyt na froncie, moi przyjaciele zapytali moją żonę: co twój mąż robi na froncie? Żona odpowiedziała spokojnie. Ona wie, że jeśli już dokonałem wyboru, to będę go realizował do końca, nawet jeśli ktoś w rodzinie jest temu przeciwny.
TS: Czy rozmawiałeś ze studentami o wojnie? Wiedzieli, że jedziesz na front?
FS: Nie, nie powiedziałem im. Dowiedzieli się o tym dopiero dwa i pół miesiąca później, kiedy zaczęły się bombardowania. Oczywiście usłyszeli to na swoich telefonach. Ale studenci są przyzwyczajeni do nauki online podczas pandemii koronawirusa.
TS: Jak wygląda dzień na froncie?
FS: To zależy od zadania bojowego wyznaczonego przez dowódców. Zwykły żołnierz wykonuje określone zadanie punktowe na swoim posterunku obserwacyjnym. Powiedzmy, że idziesz na służbę co 4 godziny. Masz 8-godzinną przerwę, podczas której musisz zjeść, przespać się i ponownie stawić się na służbę.
Oczywiście w sytuacjach kryzysowych wszyscy zostają w okopach i trzymają linię, kontrolują sytuację, słuchając rozkazów dowódcy. Jeśli chodzi o dowódcę, a ja przez jakiś czas pełniłem obowiązki dowódcy kompanii, jest zupełnie inaczej: wszyscy muszą być nakarmieni, ubrani, podłączeni i muszą jasno wykonywać rozkazy przełożonych, oceniać całą sytuację, dostosowywać działania zwiadowcze i obserwować drony. Dlatego dowódca ma 100 żołnierzy i 100 zadań każdego dnia
Teraz zajmuję się współpracą cywilno-wojskową. To praca z personelem nad wsparciem moralnym i psychologicznym. Pracuje się z trudnymi przypadkami - z ludźmi, którzy walczyli na trudnych terenach, wyszli z nich lub z tymi, którzy mają załamania psychiczne po walce.
Miałem kilka nieprzyjemnych momentów, na przykład, kiedy musiałem zadzwonić do rodzin ofiar i poinformować ich, że ich dziecko niestety nie wróci do domu. To nie jest łatwe
Błędem byłoby powiedzieć, że jestem do tego przyzwyczajony. Pracuję społecznie, a to jest element pracy społecznej - komunikowanie się z ludźmi w trudnych sytuacjach
TS: Fiodorze Fiodorowiczu, jakie wspomnienia z frontu najczęściej przychodzi Panu do głowy?
FS: Przede wszystkim pamiętam chłopaków, których trzeba było ratować. Tego się nie zapomina. Zabitych, rannych, tych w szoku pociskowym. Były też specyficzne momenty - nocne wyjścia. Czasem można pomyśleć, że to może się dziać tylko w filmach fabularnych. W rzeczywistości dzieje się to w prawdziwym życiu, a ja byłem w takiej sytuacji dwa razy. Nie wiem jak, ale przeżyliśmy.
OS: Wojna podzieliła życie wszystkich na przed i po, zmieniła nasze uczucia, światopogląd, wyostrzyła strach i instynkt samozachowawczy. Jak wyglądają relacje międzyludzkie w czasie wojny? Co jest w nich lepsze, gorsze, łatwiejsze, trudniejsze?
FS: Mieliśmy dyskusję z psychologami i wyraźnie powiedziałem, że każdy, kto walczył na wojnie, na pewno będzie miał zespół stresu pourazowego i będzie potrzebował rehabilitacji. Psychologowie sprzeciwili mi się, zapewniając, że w niektórych przypadkach można tego uniknąć. Może i tak, ale społeczny zespół pourazowy już istnieje. Społeczeństwo nie wyjdzie z tego z dnia na dzień. To jest moje społeczeństwo. Ja w nim żyję. Jeśli chodzi o zmiany wewnętrzne, stałem się bardziej zdyscyplinowany
TS: Wszyscy jesteśmy ludźmi i mamy lęki, często nawet ukryte. Czy zmysł samozachowawczy jest bardziej wyostrzony podczas wojny?
FS: Absolutnie. Osoba, która nie ma instynktu samozachowawczego, jest największym zagrożeniem dla otoczenia. Bo jeśli nie użala się nad sobą, to co może zrobić dla swoich towarzyszy? "Kto jest tam dla mnie, kto mnie wspiera... Tak, on tam jest". Z jednej strony jest to moment braterstwa, a z drugiej instynkt samozachowawczy. Kiedy wybucha wojna, ten instynkt, z którym się rodzimy, staje się najważniejszy.
TS: Czy zawsze czuł Pan to braterstwo, o którym Pan mówi?
FS: Tak. Każda jednostka wojskowa jest tworzona na zasadzie braterstwa. Jeśli czujesz się niekomfortowo, starasz się jak najszybciej stamtąd wydostać, przenieść w inne miejsce. Zawsze są konflikty. Jesteśmy zmęczeni wewnętrznie, są różne niuanse i tarcia. Ale ufasz ludziom wokół siebie w 99 procentach.
TS: Ludzka psychika ulega dramatycznym zmianom podczas wojny. Jakie zmiany zauważył Pan w sobie lub w towarzyszach?
FS: Zacząłem bardziej doceniać życie i czas, bo na wojnie jest on bardzo krótki. Doceniać też ludzi i środowisko.
TS: Czy na wojnie spotkał Pan ludzie, którzy nie wytrzymali, którzy się poddali?
FS: Tak, oczywiście. To nie jest zwykła wojna. To jest armia ludowa. Walczy tu cała Ukraina i są tu wszyscy: od zmarginalizowanych po elity, od przedsiębiorców po nauczycieli, od burmistrzów po deputowanych, sprzątaczki, ochroniarzy. Pełny przekrój społeczeństwa.
Takiej armii intelektualnej nie ma nigdzie indziej na świecie. Mówię to odpowiedzialnie jako naukowiec, nigdy w całej historii nie było tylu inteligentnych umysłów, co w ukraińskiej armii. Teraz cały naród jest na froncie.
Jeśli chodzi o osoby, które się załamują, ważne, aby dać im czas na odpoczynek. Powinny wrócić do domu, pomyśleć, a następnie zdecydować, czy zostać, czy może przenieść się do innej jednostki.
ОЩ: Як часто їздите додому?
ФШ: Я вже двічі був у відпустці і двічі — у відрядженні за кордоном, де представляв інтереси Збройних Сил України, у зв’язку з річницею російсько-української війни.
TS: O co pytają Pana dzieci, kiedy się spotykacie?
FS: Zawsze spędzamy czas razem: siedzimy i rozmawiamy. Mam wielu przyjaciół. Mam dużo chrześniaków - aż trzydzieścioro. Muszę ich wszystkich odwiedzić, uścisnąć dłoń, napić się zakarpackiej kawy. Zawsze przyjeżdżam na uczelnię, odwiedzam znajomych z branży turystycznej. Muszę wszystko kontrolować, bo wojna toczy się nie tylko na froncie, ale i na tyłach
TS: Każda kobieta martwi się o swojego męża na froncie. Niektóre wyrażają swoje emocje głośno, podczas gdy inne cicho wzdychają. Jak reaguje Pana żona?
FS: Opowiedziała o swoich doświadczeniach podczas pierwszych wakacji. Kiedy wróciłem po raz drugi, porozmawialiśmy. Wyjaśniłem wszystko, a ona się uspokoiła.
TS: Co jej Pan powiedział?
FS: To niech pozostanie tajemnicą(śmiech).
OS: Co świat rozumie z tej wojny?
FS: Gdybyśmy się poddali, po prostu by nam współczuli: cóż, stało się. Przez trzy dni, miesiąc, rok, nie poddaliśmy się. Postawiliśmy cały świat w niewygodnej sytuacji, w której musi wybierać między dobrem a złem. To trudny moment. Jednak ostatnie głosowania, nawet tak dysfunkcyjnej organizacji jak ONZ, pokazują, że większość krajów na świecie zdecydowała się wesprzeć Ukrainę.
OS: Czy wojna jest daleka od Pana wyobrażeń?
FS: Ta wojna jest nielogiczna. To absurd, że dzieje się to w XXI wieku.
W czasach nowych odkryć w medycynie i kosmosie toczy się wojna, która może doprowadzić do tego, o czym pisał Albert Einstein: "Nie wiem, jaka broń zostanie użyta w Trzeciej Wojnie Światowej, ale Czwarta Wojna Światowa będzie toczona kijami i kamieniami"
Więc albo zdecydujemy się używać telefonów komórkowych, albo będziemy pisać na kamieniach.
OS: Walczycie o wykształcony naród. To pańskie zdanie stało się sloganem. Co należy zasadniczo zmienić w podejściu do edukacji, byśmy nigdy nie zgubili się w rosyjskiej sieci?
FS: Musimy po prostu pójść do szkoły i przywrócić przedmioty humanistyczne, które porzuciliśmy na uniwersytetach, w przedszkolach i szkołach. Dyscypliny społeczne, humanitarne to nie tylko konkretna wiedza, ale także człowieczeństwo, osobowość. Człowiek powinien cieszyć się światem, a nie go niszczyć
BHP: Według badań Ukraińskiego Instytutu Przyszłości, 8,6 miliona Ukraińców wyjechało i nie wróciło od początku inwazji Rosji na Ukrainę na pełną skalę. Wielu uchodźców marzy o powrocie do domu, do swoich rodzin, pracy, odbudowie kraju i życiu w znajomym środowisku. Ale młode Ukrainki z dziećmi lub całymi rodzinami mogą łatwo przystosować się za granicą, nauczyć się języka i znaleźć przyzwoitą pracę. W jaki sposób państwo powinno motywować młodych ludzi do powrotu na Ukrainę w celu nauki i pracy?
FS: Państwo powinno stworzyć równe reguły gry dla wszystkich. Jeśli zasady będą takie same dla wszystkich, nie będzie potrzeby wzywania nikogo z powrotem. Każdy wróci na własną rękę i będzie pracował w tym kraju.
TS: Ponad trzy miesiące temu został Pan nominowany na stanowisko ambasadora Ukrainy na Węgrzech, choć Kijów nie otrzymał jeszcze oficjalnej odpowiedzi z Budapesztu. Czy przygotowuje się Pan do nowej pracy?
FS: Jestem teraz na pierwszej linii frontu. Jeśli otrzymam oficjalną odpowiedź, oczywiście ją zaakceptuję
TS: Ale uczy się Pan języka?
FS: Uczę się języka, ponieważ muszę komunikować się z węgierskimi wolontariuszami
TS: Udało się Panu uruchomić kampanię węgierskich darowizn na rzecz ukraińskich sił zbrojnych. I to mimo faktu, że Węgry nie wspierają Ukrainy bronią. Jak to się udało? I czy są przypadki, w których oskarża się Pana o współpracę z Węgrami?
FS: Jak dotąd nikt mnie o nic nie oskarżył. Ponieważ wszyscy wiedzą, że jestem na froncie. Jeśli ktoś ma jakieś zarzuty, zapraszam go tutaj. Zapraszam ich do obrony kraju razem ze mną. Zapraszam ich na front.
Jeśli chodzi o węgierskich wolontariuszy, otrzymaliśmy od nich dużą pomoc, a będzie to już ósma partia: kamery termowizyjne, specjalistyczny sprzęt wojskowy, odzież, żywność i 70 milionów UAH.
Nie dotyczy to jednego batalionu czy jednej brygady, ale wszystkich. Jest to oczywiście ogromna pomoc dla ukraińskich sił zbrojnych w walce z Rosją.
TS: Nazywają Pan ojcem turystyki zakarpackiej. Tęskni Pan za nią teraz?
FS: Oczywiście. Kiedy mam wolny czas po służbie, kontaktuję się z przyjaciółmi. Uruchomiliśmy kilka projektów, ciągle o nich dyskutujemy, planujemy co zrobimy za tydzień, za miesiąc. Niektóre projekty nie są wznawiane, jeśli chodzi o wydarzenia rozrywkowe, ponieważ nie jest to teraz ważne, ale wszystkie grupy turystyczne są aktywne. Ogłosiliśmy rok 2024 rokiem turystyki kwiatowej, ponieważ w przyszłym roku będzie wielkie święto: 100 lat od pojawienia się ogromnych plantacji sakury na Zakarpaciu. Rozpocząłem tę kampanię podczas krótkiego urlopu, a moi przyjaciele będą ją kontynuować.
OS: Czy prezentuje Pan również mini rzeźby?
FS: Ja inicjuję, inni odkrywają. Wszystkie te rzeźby są związane z Zakarpaciem. W samym Użhorodzie jest ich ponad 50, a na całym Zakarpaciu 100
BHP: Pytanie, które interesuje nas wszystkich brzmi: kiedy Ukraina wygra?
FS: Pierwsza wojna światowa trwała cztery lata, a druga - sześć. Nie ma w tym nic zaskakującego. Nasza wojna na pełną skalę trwa tylko półtora roku. To właściwie wojna światowa. Wiesz, aby zakończyć wojnę wcześniej, musisz zrobić coś na własną rękę: zabrać rodzinę w bezpieczne miejsce i samemu udać się na linię frontu. W rzeczywistości Ukraina już wygrała. Trzeba tylko potwierdzić to zwycięstwo. Oznaką zwycięstwa są instytucje edukacyjne, cywilizowane normy, zmiana mentalności, a nie łzy matek i kobiet.

TS: Jaki nastrój panuje dziś Użhorodzie?
FS: Ci, którzy byli aktywnie zaangażowani w wojnę, na początku byli oburzeni: bary i restauracje były pełne ludzi... Powiedziałem: każdy ma swój własny wybór. Ja na przykład dokonałem swojego wyboru. Oni też dokonali swojego. Zostali na terytorium Ukrainy i tu płacą podatki.
W naszej wojnie nie chodzi o obwinianie kogokolwiek, ale o zwycięstwo. Jeśli wygramy, zajmiemy się tym później. Ale najpierw trzeba zwyciężyć.
OS: Co będzie Pan robił po zwycięstwie?
FS: Napiję się zakarpackiej kawy, na pewno pojadę do znajomych na Węgry, posiedzę nad brzegiem Dunaju, pojadę do zakarpackich wód termalnych w Kosynie, a potem do Budapesztu. To mój plan minimum na pierwszy tydzień. I na pewno podziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali
GS: Teraz pytanie błyskawiczne. Kto był Pana najgorszym nauczycielem?
FS: Życie.
TS: Kto był Pana ulubionym nauczycielem?
FS: Życie.
TS: Gdybyś mógł Pan podróżować w czasie, gdzie by się Pan udał?
FS: Zakończyłbym swoją podróż na Ukrainie, a następnie objechałbym całe Węgry
TS: Jaka cecha sprawiła Panu najwięcej kłopotów?
FS: Niechęć do innych i egocentryzm.
GS: Jaka jest najlepsza rada, jaką Pan otrzymał?
FS: Mam wujka, brata mojej mamy, który zawsze daje mi nieszablonowe rady. Jego najlepsza: "Do wniosków dojdziesz później, nie od razu".
GS: Czujesz się liderem, czy naśladowcą?
FS: Na różne sposoby w różnych momentach. Tam, gdzie czegoś nie wiem, jestem zwolennikiem, a tam, gdzie jestem pewien, liderem.
GS: Kiedy ma Pan zły dzień, co Pan robi, aby poczuć się lepiej?
FS: Nie ma czegoś takiego. Żyję, więc to piękny dzień
OC: Jak wygląda Pana idealna sobota?
FS: Odkrywanie czegoś wyjątkowego i turystycznego rano, a potem cieszenie się całym dniem z tego, co się zrobiło
TS: Jakie zakończenie filmu chciałby Pan zobaczyć?
FS: Gdzie główny bohater umiera
TS: Jakie jest Pana ulubione miejsce na Ukrainie?
FF: Zakarpacie
TS: Którą fikcyjną postać chciałby Pan spotkać?
FS: Z Szarkanem. To smok zakarpacki.
GS: Co Pana najbardziej irytuje?
FS: Powolność
GS: Czego się Pan najbardziej boi?
FS: Jestem zdany na siebie. Że zrobię coś złego i zaszkodzę społeczeństwu
TS: Który tytuł filmu najlepiej opisuje Pana życie?
FS: "Szeregowiec Ryan"
TS: Z kim zamieniłby się Pan miejscami na jeden dzień i dlaczego?
FS: Zdecydowanie z nikim. To kwestia zasad. Chcę pozostać sobą.
TS: Gdyby mógł Pan zjeść kolację z kimś z historii, kto by to był?
FS: W czasie wojny być może z Churchillem, a w czasie pokoju z J.K. Rowling
TS: Co by Pan robił, gdyby Pan nie uczył?
FS: Byłbym ratownikiem
TS: Co najbardziej ceni Pan w człowieku?
FS: Chęć tworzenia
GS: Kogo chciałby Pan przeprosić?
FS: Moją rodzinę, której poświęcam niewiele czasu
TS: Za co się Pan krytykuje?
FS: Za spędzanie zbyt mało czasu z rodziną i przyjaciółmi
TS: Co wpaja Pan swoim dzieciom?
FS: Bycie szczerym i niepoddawanie się.
TS: Jaka była najgorsza rzecz, którą zrobił Pan jako dziecko?
FS: Aż strach o tym myśleć(uśmiech). Kradliśmy czereśnie sąsiadowi, wybijaliśmy okna piłką.
OC: Proszę o dokończenie zdania: Wojna to.....
Zło.
Sumienie jest..
To konieczność
Patriotyzm jest..
Naszą przyszłością
TS: Gdyby dżin spełnił teraz Pana trzy życzenia, czego by Pan sobie życzył?
FS: Powiedziałbym mu: dziękuję i do widzenia, sam to zrobię
OC: Czy wierzy Pan w Boga?
FS: Tak
OSH: Jaki jest Pana szczęśliwy amulet?
FS: Nie mam żadnych talizmanów, nie jestem fetyszystą. Myślę, że to moja wiara.
TS: Pana ulubiony cytat?
FS: "Lepiej umrzeć na stojąco, niż żyć na kolanach". Powtarzam to sobie od dzieciństwa
OSH: Jakie jest Pana marzenie?
FS: Chcę, by cały świat dowiedział się o Zakarpaciu. Właśnie nad tym pracuję.
OS: Dziękuję za rozmowę. Życzę zdrowia i Bożej pomocy we wszystkich przedsięwzięciach


Maria Berlińska: "To największa wojna dronów w historii"
Maria Berlińska jest aktywistką publiczną, która od 2014 roku zajmuje się rozpoznaniem lotniczym i wspiera kobiety w walce. Jest także założycielką Centrum Wsparcia Rozpoznania Powietrznego i projektu praw człowieka Invisible Battalion na Ukrainie.
Szkoli personel wojskowy i operatorów dronów oraz walczy z biurokratyczną machiną państwa, by przekonywać, jak ważne są drony. Bo ratują życie naszych żołnierzy, nasze miasta i wioski.
Natalia Żukowska: Atak Rosji na pełną skalę nie był dla Pani zaskoczeniem. Często ostrzegała Pani o tym w swoich postach.
Maria Berlińska: O Wielkiej Wojnie zaczęłam mówić kilka lat przed jej rozpoczęciem. Od 2005 roku badam i analizuję procesy społeczno-polityczne w Rosji. Dogłębnie badam wroga, aby zrozumieć, czego chce. Jak powiedział rzymski filozof, znajomość pewnych wzorców eliminuje potrzebę znajomości pewnych faktów. Po prostu staram się wyłapywać wzorce i podążać za zimną logiką.
Jeśli będziemy siedzieć w ciepłej kąpieli propagandy, to w pewnym momencie zdamy sobie sprawę, że przegraliśmy wojnę - a wtedy będzie już za późno.
Proces niszczenia imperium już trwa. Rosja upadnie, ale będą temu towarzyszyć silne trzęsienia ziemi i przesunięcia tektoniczne, a sąsiednie kraje, zwłaszcza Ukraina, mogą zostać uwięzione pod jego gruzami. Imperium zbudowane na filozofii zła i nienawiści do bliźniego nie może istnieć długo. Dlatego właśnie upada. Najpierw nastąpił upadek ZSRR, a teraz trwa jego druga część. Niestety, ceną jest ludzkie życie. A naszym zadaniem jest upewnić się, że ta cena jest jak najniższa, aby nasi ludzie nie umierali. Dlatego zawsze mówimy o technologiach, które mogą pomóc nam wygrać

NZ: Nie pochodzi Pani z rodziny wojskowych, nie studiowała Pani na akademii wojskowej. Skąd decyzja, żeby pójść na front?
MB: W 2014 roku zgłosiłam się na ochotnika. Potrzebowali specjalistów rozpoznania lotniczego. Zająłam się tą dziedziną od zera: sama latałem na linii frontu do 2017 roku, a jednocześnie budowaliśmy w Kijowie pierwsze na Ukrainie centrum szkoleniowe dla wolontariuszy, które szkoliło specjalistów rozpoznania lotniczego. Uważam, że w edukacji najważniejsze jest samokształcenie: dobrze uczyć się od profesjonalistów. Trzeba uczyć się przez całe życie, zwłaszcza w tak dynamicznym świecie jak nasz. Nie ma znaczenia, jakie było wcześniejsze wykształcenie. Liczy się motywacja i chęć nauki kolejnego zawodu.
NZ: Kiedy zdała sobie Pani sprawę, że nie można wygrywać wojen bez dronów?
MB: W 2014 roku operatorzy dronów byli na wagę złota. Współpracowaliśmy z różnymi jednostkami w regionie Ługańska. To właśnie wtedy dostrzegłam korzyści płynące z operacji z użyciem dronów.
W pół godziny uzyskujemy informacje, które zwykli oficerowie wywiadu mogą zbierać przez tydzień. No i ocalamy ludzkie życie - nie musimy wysyłać żołnierzy np. na pole minowe.
Na wojnie sprawa jest prosta: kto pierwszy znajdzie i trafi w cel, ten przeżyje. Tak to właśnie działa. Gdzie tylko mogłam, mówiłam o potrzebie rozwoju tej branży, ale przez te wszystkie lata urzędnicy w swoich biurach mnie nie słyszeli.

NZ: Niemal od początku wojny szkolicie operatorów bezzałogowych statków powietrznych na potrzeby frontu i dostarczacie drony armii. Co jest nie tak z tą branżą na Ukrainie?
MB: To nie tak. Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że branża nie istnieje: dopiero staje na nogi. Niestety, państwo nie wspierało inicjatyw mających na celu rozwój w latach 2014-2015, kiedy rozpoczęła się wojna.
W rezultacie na początku inwazji na pełną skalę mieliśmy dosłownie garstkę producentów dronów. Można ich było policzyć na palcach jednej ręki. Każdy producent mógł dostarczyć maksymalnie 10, 20, 30 systemów miesięcznie, przy zapotrzebowaniu na setki tysięcy.
MB:W 2014 roku zgłosiłam się na ochotnika. Potrzebowali specjalistów rozpoznania lotniczego. Zajęłam się tą dziedziną od zera: sama latałem na linii frontu do 2017 roku, a jednocześnie budowaliśmy w Kijowie pierwsze na Ukrainie centrum szkoleniowe dla wolontariuszy, które szkoliło specjalistów rozpoznania lotniczego. Uważam, że w edukacji najważniejsze jest samokształcenie: dobrze uczyć się od profesjonalistów. Trzeba uczyć się przez całe życie, zwłaszcza w tak dynamicznym świecie jak nasz. Nie ma znaczenia, jakie było wcześniejsze wykształcenie. Liczy się motywacja i chęć nauki kolejnego zawodu.
NZ: Czy Pani zdaniem coś się zmieniło przez ponad rok wojny na pełną skalę?
MB: Coś się zmieniło, ale to wciąż nie jest przemysł. Aby to zrobić, potrzebujemy co najmniej setki niezawodnych producentów, którzy mogliby dostarczać tysiące dronów miesięcznie.
Obecnie potrzebujemy setek tysięcy systemów. Na przykład, potrzebujemy co najmniej 10 000 dronów poziomu taktycznego na jeden dzień. Za pomocą drona poziomu taktycznego myśliwiec może pokryć obszar do 10-15 kilometrów
Teraz pracę tę wykonują chińskie maviki
Ważne jest, aby zrozumieć, że jest to materiał eksploatacyjny: w ciągu tygodnia wiele dronów tracimy i znów trzeba będzie je kupić. Ale to się opłaci: dron za 500-600 dolarów może trafić w sprzęt wart miliony. Potrzebujemy ich setek tysięcy. Tyle dronów potrzebujemy, ile potrzebujemy żywych ludzi. Abyśmy nie wysyłali żywych ludzi pod precyzyjny ostrzał artylerii, bo to drony mogą wykonywać te zadania. Zmienia się na lepsze, ale uwierz mi: w skali takiej wojny obecne ilości ukraińskich dronów nie pokrywają nawet 10 procent potrzeb. Podchodzę do tych danych bardzo optymistycznie.
NJ: Co rząd robi nie tak?
MB: Wraz z moim zespołem cały czas staramy się coś zmieniać: wprowadziliśmy szereg zmian w uchwałach Rady Ministrów, kodeksie celnym i podatkowym. Jestem wdzięczny tym posłom i ministrom, którzy rozumieją problem, i nas wspierają. Wciąż jednak pozostaje wiele kwestii do rozwiązania. Wychodzę z założenia, że najważniejszą osobą w państwie nie jest dziś prezydent, nie jest minister obrony, ani nawet żołnierz na froncie.
Najważniejszą osobą w kraju jest inżynier, ponieważ to inżynierowie mogą zapewnić rozwiązania, które uratują życie dziesiątkom tysięcy ludzi. Ukraińskie odpowiedniki Lancetów, Szahidów i Orłów mogą uratować ludzkie życie. Państwo powinno znaleźć inżynierów i zachęcać ich do pracy. Powinni mieć zielone światło wszędzie.
Musimy importować komponenty, tak jak w Rosji: wróg przywozi komponenty ciężarówkami, a inżynierowie siedzą i po prostu budują drony. W naszym kraju inżynierowie walczą o te części i muszą ich gdzieś szukać. Nie ma nic ważniejszego w kraju niż ta branża. To największa wojna dronów w historii ludzkości. I wygra ten, kto będzie miał najwięcej dronów

Nie możemy sobie pozwolić na walkę z ludźmi. Jest nas 5-6 razy mniej. Jeśli ktokolwiek ma złudzenie, że Rosja porzuciła plany wkroczenia do Kijowa, to bardzo się myli. Rosjanie rozumieją, że jeśli przegrają, rozpadną się, a Putin i jego otoczenie zasiądą na ławie oskarżonych w Hadze. Dlatego pójdą na całość.
NZ: Wiem, że przed inwazją na pełną skalę mieszkała Pani w Stanach Zjednoczonych, miała Pani pracę, ale zostawiła Pani wszystko i wróciła na Ukrainę. Nie żałuje Pani?
MB: W 2014 roku poszłam na wojnę za moich ludzi. Za drugim razem zrobiłam tak przede wszystkim dlatego, że moja wiedza i doświadczenie mogły się przydać. Tak, mieszkałem w Stanach Zjednoczonych przez kilka lat, ale nie wyobrażam sobie, że mogłabym tam zostać.
Żyć dobrym, bogatym, dostatnim życiem, podczas gdy moi ludzie wykrwawiają się na śmierć? Siedzieć w restauracji, pić drogie wino, podróżować, patrzeć na wulkan na Islandii lub pojechać do Japonii, aby medytować, gdy moi ludzie są zabijani tutaj?
Dla mnie jest to niepojęte.
I jeszcze to, co mówię wszystkim moim żołnierzom, zanim wyruszą na front lub kiedy ich odwiedzam: walczę w tej samej wojnie po raz drugi. W zeszłym roku zdałem sobie sprawę, że ta wojna trwa dla mnie praktycznie całe życie, od czasów studenckich. Może się zdarzyć, że ta wojna potrwa dłużej niż moje życie. Jestem śmiertelna, mogę odejść w każdej chwili. Dlatego ważne jest, żebym miała z czym odejść. Ważne, aby odejść z poczuciem spełnienia, z poczuciem wdzięczności dla ludzi, dla całego świata
NJ: Nie boi się Pani?
MB: Bałam się, jak każdy. Strach jest normalną reakcją. Każdy się boi, ale ważne jest, aby kontrolować swój strach, w przeciwnym razie on będzie kontrolował ciebie. Teraz nadal się boję.
NJ: Odkąd Rosja rozpoczęła pełnowymiarowy atak na Ukrainę, czy ma Pani czas na sen?
MB: Marzę o tym, żeby się porządnie wyspać. Trzeba to robić od czasu do czasu, bo jeśli nie wyśpisz się wystarczająco przez tydzień lub dwa, nadejdzie dzień, w którym będziesz wyłączony i będziesz spał, czy tego chcesz, czy nie. Ciągle brakuje mi snu. Chcę spać przynajmniej kilka godzin dłużej, ale wiem, że moim braciom i siostrom jest o wiele trudniej. Ja mogę iść na front, potem wrócić i wziąć gorący prysznic, ale oni muszą być tam cały czas. Pamiętam moje zimy w Donbasie: jak ciężko było pracować, zwłaszcza w zimnie lub w jesiennym i wiosennym błocie, kiedy jesteś głodny, pokryty błotem i zmarznięty. Dlatego na nic nie narzekam.
Wiem, że naszym ludziom jest teraz znacznie trudniej. Naprawdę chcę ich chronić, ale to wymaga uruchomienia machiny państwowej, bo sami wolontariusze tego nie zrobią.
NZ: Co utwierdza Panią w przekonaniu, że Ukraina stawi czoła wrogowi?
MB: Przepraszam, podchodzę do tego matematycznie, a matematyka to uparta nauka
Bez względu na to, jak heroiczne są nasze wysiłki, jeśli nie mamy F-16, jeśli nie mamy wystarczającej liczby dronów, to będziemy musieli się zatrzymać i usiąść przy stole negocjacyjnym.
Wierzę jednak, że jeśli wszyscy będziemy współpracować, możemy przynajmniej powstrzymać tę wojnę dla naszych dzieci. Tak, aby przynajmniej przez jakiś czas nasze dzieci nie były w stanie wojny. Bo ten wróg jest wieczny.

Jeśli znów popadniemy w iluzję, że możemy jakoś się z nimi dogadać i podpiszemy kolejny Mińsk, Stambuł czy Paryż, zostawimy naszym dzieciom bombę zegarową, którą kiedyś zafundowali nam Krawczuk i Kuczma, podpisując Memorandum Budapesztańskie. Rosjanie są jedynymi istotami na świecie, z którymi nie można negocjować. Niestety, jest ich ponad 140 milionów - Ukraina musi działać bardzo mądrze, asymetrycznie, intelektualnie i technologicznie. A wtedy na pewno wygramy.
Maria Berlińska jest działaczką publiczną, która od 2014 roku zajmuje się rozpoznaniem lotniczym i wspiera kobiety w walce. Jest także założycielką Centrum Wsparcia Rozpoznania Powietrznego i projektu praw człowieka Invisible Battalion na Ukrainie. Jest także założycielką i szefową Victory Drones, największego ukraińskiego projektu szkoleniowego dla personelu wojskowego, który przeszkolił już 28 000 żołnierzy w zakresie rozpoznania powietrznego i wysłał kilka tysięcy UAV na linię frontu. Rosyjska inwazja zastała Berlińską podczas podróży służbowej do Stanów Zjednoczonych. W pierwszych tygodniach spotkała się z ponad pięćdziesięcioma kongresmenami z obu amerykańskich partii. Przekonywała urzędników o potrzebie wsparcia Ukrainy i dostarczenia broni.
Zdjęcia dostarczone przez bohaterkę publikacji.


Modelka na wojnie: Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek będę w stanie mentalnie stąd wrócić
Amatę Linner, modelkę i fotografkę, wojna złapała w Paryżu. To był drugi semestr jej studiów z fotografii reportażowo-dokumentalnej w paryskiej Speos Speos School of Photography, jednej z najbardziej znanych szkół fotograficznych na świecie.
Nie miała pojęcia, jak pomóc, gdy jej przyjaciółka z charkowskiej Saltówki napisała: "Z okna widzę czołgi, strzelają do domów. Wiem, że nie przeżyjemy. Wiem, że wszyscy zginiemy".
"Zdałem sobie sprawę, że nie mogę skończyć studiów. Uzgodniliśmy, że oddam mój końcowy projekt na temat mostów w Normandii w późniejszym terminie. Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Moje życie nie miało już sensu. Jedyne, co miało sens, to zrobić coś, by wygrać" - mówi.

Amata wrócił do rodzinnego Dniepru w połowie sierpnia 2022 roku
"To była emocjonalna decyzja. Wcześniej chodziłam na wszystkie protesty i demonstracje. Wciąż była nadzieja: jeśli będziemy mówić wystarczająco głośno o tym, co się dzieje, to może zostaniemy zauważeni i otrzymamy natychmiastową pomoc. Jak się okazało, zajęło to czas. Zbierałem pomoc, przekazywałem darowizny i stworzyłam nowy projekt fotograficzny z uchodźcami. Ale to wszystko nie wystarczyło".
Найгірший досвід — чула як люди кричать під завалами
Pierwszy dźwięk, jaką Amata usłyszała w Dnieprze, był terkot obrony przeciwlotniczej.
"Na początku wydało mi się to dziwne, że ludzie reagowali na to jak na coś normalnego. Nadal uważam, że to wielka tragedia, że jesteśmy do tego przyzwyczajeni, ludzie nie powinni się do tego przyzwyczajać. Ale potem zdałem sobie sprawę, że życie toczy się dalej, nawet przy dźwiękach obrony przeciwlotniczej".
14 stycznia 2023 r. rakieta uderzyła w okolicę, gdzie mieszkała Amata. "To było przerażające doświadczenie".
"Zniszczony dom znajduje się około 500 metrów od mojego. Byłem na miejscu. Słyszałem krzyki ludzi pod gruzami, widziałem powybijane okna, ruiny dwóch wejść. Pamiętam, że cała okolica była pokryta dymem gęstym i czarnym, tak że trudno było oddychać. Nie spodziewasz się czegoś takiego w mieście, które dobrze znasz, w mieście swojego dzieciństwa. Kiedyś spojrzałem na swój dom, na dom naprzeciwko i zdałem sobie sprawę, że boję się zobaczyć mój Dniepr jak Charków, jak Mariupol - ze zniszczonymi, rozbitymi domami. Nigdy nie myślałem, że to zobaczę".
Praca na froncie to nie jest robota, z której można się zwolnić
Być może był to punkt zwrotny, w którym Amata ostatecznie zdecydowała, by pójść do wojska.
"To jest droga. Musisz podjąć tę decyzję świadomie. To nie jest praca, którą możesz rzucić, bo coś ci się nie podoba, jesteś zbyt zmęczony czy cokolwiek innego"
Kolejnym testem dla Amaty było wzięcie udziału w organizacji ewakuacji ze strefy działań wojennych. W ten sposób postanowiła sprawdzić, do czego naprawdę jest zdolna, zrozumieć, jak zareaguje pod ostrzałem, czy będzie w stanie go wytrzymać, czy nie wpadnie w panikę.

"Po mojej pierwszej podróży zdałem sobie sprawę, że mój pomysł dołączenia do Sił Zbrojnych był realny. Są ludzie, których pierwszą reakcją jest strach i mogą być sparaliżowani. Są też ludzie, którzy potrafią odłożyć emocje na bok i poradzić sobie z sytuacją: uratować życie i pomóc komuś innemu. Ja jestem bliższa tej drugiej postawie. I wtedy pomyślałem, że zdałem ten test. Ważne było również zrozumienie, jak to jest rozładowywać ciężarówkę z transporterem płytek i kaskiem ważącym około 13 kilogramów, gdy waży się tylko 53".
Nie jest tak, że Amata niczego się nie boi. Jest strach. Ale strach można kontrolować, można też dać mu się całkowicie pochłonąć.
"To przerażające, kiedy jedziesz w niebezpieczne miejsce. Uczę się kontrolować strach. Np. wybucha obok mnie pocisk, a ja i tak wracam w to miejsce".
Na wojnę tylko z najlepszymi
Potem przyszedł czas na szkolenie. Medycyna taktyczna, bezpieczeństwo osobiste, praca z opatrunkami, w grupie i szkolenie z broni palnej. "Kiedy leci w twoją stronę granat, musisz odpowiednio upaść. Musisz nauczyć się, kiedy otworzyć ogień, a kiedy się zatrzymać. Trzeba rozumieć komendy dowódcy i siebie nawzajem, na przykład podczas szturmu na lotnisko: jak to robić, jak się poruszać. Broń to rzecz, którą zawsze mam przy sobie. Jest ciężka, niewygodna, wisi na twoim ramieniu - musisz się do niej przyzwyczaić. Nawet po treningu z atrapami broni człowiek się boi, że są prawdziwe i mogą nagle wystrzelić. Było kilka osób, które nie wytrzymały obciążenia. Jestem z siebie dumna, bo zaliczyłem wszystko bezbłędnie".

Teraz Amata ma przed sobą trening fizyczny. Aby dołączyć do Trzeciej Oddzielnej Brygady Szturmowej, krucha kobieta "musi nabrać trochę kondycji".
"Dlaczego trzecie natarcie? Zacytuję mojego brata: jeśli idziesz na wojnę, idź z najlepszymi"
Francuska cyganeria i rosyjskie "cierpienie".
Amata Linner nie pamięta już swojego dyplomowego projektu fotograficznego o mostach w Normandii. Worki z piaskiem, zaklejone okna - zaczęła fotografować te codzienne obrazy wojny.

"Chciałem pokazać moje zwykłe życie, moje miasto z tymi wszystkimi 'naklejkami' [chroniące ludzi przed odłamkami szkła-red]. Pokazać, że to wszystko nie jest na darmo, że ma znaczenie. Pokazałem, co robimy w przypadku ataku rakietowego, co chroni budynki przed odłamkami, a na koniec - konsekwencje prawdziwego ataku rakietowego z 14 stycznia. Po uderzeniu z taką siłą, że powala ścianę, meble i naczynia pozostają na miejscu - można iść i je zabrać. Następnie poszedłem na cmentarz wojskowy i zrobiłem zdjęcia grobów z flagami, aby pokazać cenę, jaką płacimy za naszą wolność. Zabrałem to wszystko z powrotem do Francji i zaprezentowałem na mojej wystawie dyplomowej".
Jury bardzo spodobał się projekt dyplomowy Amaty, niektórzy z nich nazwali go nawet zupełnie nowym spojrzeniem na Ukrainę.
Ale na wystawie była jeszcze jedna praca związana z wojną. Projekt ten przedstawiał "osobiste cierpienie" autora - opowiadał o jego trudnym życiu we Francji, matce w Moskwie, której nie może odwiedzać, bo boi się poboru do wojska, starych oknach i brudnej łazience w tanim paryskim mieszkaniu, w którym jest zmuszony mieszkać, a także o jego przemyśleniach na temat tego, jak wojna zniszczyła jego życie.
To właśnie ten projekt dyplomowy został uznany za najlepszy reportaż dokumentalny roku w Speos School of Photography w Paryżu
Zdjęcia dostarczyła bohaterka artykułu.

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.