Exclusive
20
min

Reguły raju: życie Ukraińców w Norwegii

Norweskie realia szokują niektórych Ukraińców, dlatego wielu z nich wraca do domu. Niektórzy nie mogą nauczyć się języka, inni nie mogą zaakceptować lokalnego stylu życia. Zakaz podróżowania do Ukrainy również skłonił część z nich do opuszczenia Norwegii

Kateryna Kopanieva

Czy cudzoziemcom łatwo żyć w Norwegii?

No items found.

Ze względu na problemy mieszkaniowe i obciążenie systemu ubezpieczeń społecznych w 2024 r. norweski rząd wprowadził szereg zmian mających ograniczyć napływ ukraińskich uchodźców. Jedną z nich jest całkowity zakaz podróżowania z Norwegii do Ukrainy. Sestry zapytały ukraińskie uchodźczynie o warunki życia w jednym z najbogatszych i najdroższych krajów w Europie.

Nie wybierzesz mieszkania – ani nawet miasta

Kateryna Czyżyk z Kijowa przyjechała do Norwegii ze swoim trzyletnim synem w marcu 2022 roku. Mieszka w Porsgrunn, mieście położonym o dwie godziny jazdy z Oslo na południe.

Kateryna Czyżyk mieszka w Norwegii od ponad 2 lat

– Przyjazd do Norwegii w roli uchodźcy to rodzaj loterii. Nikt nie wie, co go czeka – mówi Kateryna. – Teraz wszyscy nowo przybyli Ukraińcy przechodzą przez Rode, obóz dla uchodźców (flyktninger r?de), a którym w wielkiej hali są porozstawiane namioty z piętrowymi łóżkami. Ludzie zwykle spędzają tam do dziesięciu dni, dopóki nie zostaną zarejestrowani i przesiedleni.

Ale ja i mój syn nie pojechaliśmy do Rode: w momencie naszego przyjazdu w Norwegii istniało kilka innych miejsc rejestracji Ukraińców. Zostaliśmy zarejestrowani na lotnisku, po czym wysłano nas do mutaku, czyli hostelu – to był typowy akademik ze wspólną toaletą i kuchnią na piętrze. Przez pierwszych kilka dni mieszkaliśmy w pokoju dla dziesięciu osób, potem przeniesiono nas do osobnego pokoju, ponieważ byłam z dzieckiem.

W mutaku kJaką pomoc otrzymują Ukraińcy w Norwegii? Czy łatwo jest znaleźć, mieszkanie, pracę i posłać dzieci armiono nas trzy razy dziennie, jedzenie było bardzo dobre, z mięsem i rybami. Słyszałam, że w Rode było trudniej – zbyt pikantne potrawy.

Nawiasem mówiąc, pierwsi ukraińscy uchodźcy byli zszokowani, gdy po przyjeździe zostali rozebrani, otrzymali te same ubrania, a wszystkie ich rzeczy zostały zabrane do kontroli. Takie zasady stosowano tu wobec wszystkich nowo przybyłych uchodźców. Teraz wobec Ukraińców już się ich nie stosuje.

Obóz w Rode. Zdjęcie: Werner Juvik

Z naszego pobytu w mutaku zapamiętałam przede wszystkim epidemię rotawirusa; niemal wszyscy się zarazili. Wspólna toaleta na korytarzu była prawdziwym wyzwaniem.

Większość ludzi przebywa w mutakach przez około dwa miesiące, ale mój syn i ja byliśmy tam przez siedem.

Tutaj uchodźcy nie szukają mieszkań na własną rękę. Zajmuje się tym państwo

Rodziny z dziećmi często dostają mieszkanie. Jeśli jesteś sama, może to być pokój w dużym mieszkaniu dzielonym przez kilku uchodźców. To stałe lokum, które się wynajmuje. Uchodźcy nie mogą wybrać sobie miasta lub gminy, w których chcieliby żyć – zostaną osiedleni tam, gdzie akurat jest miejsce.

Mój syn i ja dostaliśmy mieszkanie w suterenie prywatnego domu. Było to miejsce oddzielone od sąsiadów, z całkiem przyzwoitymi warunkami. W mieszkaniu znajdowały się nawet meble, co w Norwegii jest rzadkością, bo większość przydzielanych uchodźcom lokali jest pusta.

Szkoła niuansów życia

Kiedy się osiedlasz, miejscowa gmina daje ci 2-3 tysiące koron (200-300 dolarów) na urządzenie się i zakup artykułów pierwszej potrzeby.

W mutaku dostawaliśmy 550 koron (około 55 dolarów) co dwa tygodnie. W Norwegii te pieniądze wystarczyłyby na co najwyżej jedne zakupy, ale ponieważ byliśmy karmieni, dawaliśmy sobie radę.

Przeprowadzając się z hostelu do osobnego mieszkania tracisz to wsparcie. Bezrobotny może natomiast ubiegać się o pomoc społeczną w wysokości 6500 koron (650 dolarów) na osobę dorosłą miesięcznie (na dziecko jest mniej). Osobno możesz ubiegać się o wsparcie ze specjalnego programu pomocy w opłaceniu czynszu: twój dochód zostanie obliczony i otrzymasz kwotę potrzebną na opłacenie mieszkania.

Kateryna Czyżyk nad fiordem

Po przesiedleniu do stałego miejsca zamieszkania Ukraińcy mają dwie opcje: szukać pracy lub zapisać się do specjalnego programu integracyjnego (większość uchodźców wybiera to drugie).

– Szkoła integracyjna uczy zarówno języka norweskiego, jak niuansów życia w Norwegii – wyjaśnia Kateryna. ?

Osoby uczęszczające do szkoły integracyjnej otrzymują stypendium w wysokości 17 000 koron (1700 dolarów) miesięcznie

Świadczenia socjalne są wtedy anulowane. W przypadku tych, którzy poszli do szkoły w 2022 roku, kurs trwał rok. Dla nowo przybyłych będzie on krótszy – od trzech do sześciu miesięcy, w zależności od decyzji gminy.

Jeśli nie znajdziesz pracy w trakcie nauki, po ukończeniu szkoły możesz ponownie ubiegać się o świadczenia socjalne. Zakłada się jednak, że po szkole integracyjnej osoba powinna znaleźć pracę lub przynajmniej staż. Istotą stażu jest to, że przez pewien czas pracujesz za darmo (ale zachowujesz świadczenia socjalne), zdobywasz doświadczenie, a pracodawca ma darmowego pracownika.

Manicure w Norwegii? Lepiej zapomnij

Przeciętna pensja według norweskich standardów to 3-4 tysiące dolarów miesięcznie. Za takie pieniądze można żyć w Norwegii na przyzwoitym poziomie, ale tylko wtedy, gdy pracują oboje partnerzy (małżonkowie). Nie ma tu zwyczaju, że mąż pracuje, a żona zostaje w domu.

W Ukrainie byłam manikiurzystką i w Norwegii udało mi się znaleźć praktykę w tej branży. Zaczęłam pracować jeszcze przed szkołą integracyjną, kiedy mieszkałam w mutaku. Po mieście rozeszły się wieści, że robię paznokcie dziewczynom, więc skontaktowała się ze mną Norweżka, która miała salon kosmetyczny i szukała ukraińskiej manikiurzystki (już wcześniej zatrudniała Ukrainkę i klientki były zadowolone).

Pracując dla niej na pół etatu, zarabiałam około 5000 koron (500 dolarów) miesięcznie, co w Norwegii jest niewielką kwotą. Warunki pracy były niekorzystne: płacono mi nie za klientów, ale za przepracowane godziny. Im więcej pracowałam, tym mniej dostawałam.

Kiedy więc właścicielka salonu zaproponowała mi pracę na pełen etat, pomyślałam, że moja pensja nie wystarczy nawet na opłacenie czynszu – i odeszłam. Po szkole integracyjnej znalazłam staż w innym salonie, z lepszymi warunkami. Zaliczyłam go i teraz czekam na podpisanie kontraktu.

Norwegowie bardzo wspierają Ukraińców od początku wojny w 2022 roku. Zdjęcie: Shutterstock

Wśród klientek Kateryny Ukrainek jest niewiele:

– Większości naszych dziewczyn nie stać na manicure w norweskich salonach. W moim pierwszym salonie lakier szelakowy kosztował 800 koron (80 dolarów), a przedłużanie paznokci – od 1200 koron (120 dolarów). Dlatego klientkami salonów kosmetycznych są głównie Norweżki.

Nie mówię dobrze po norwesku, lecz moja praca nie wymaga biegłego posługiwania się tym językiem. W większości dziedzin znajomość norweskiego jest jednak konieczna – i to jest główna przeszkoda, z którą borykają się Ukraińcy szukający pracy.

Tutaj wszyscy rozumieją angielski, ale bez znajomości norweskiego nie dostaniesz pracy nawet w supermarkecie

Nawet branża sprzątająca w Norwegii nie jest zbyt dostępna: by dostać pracę w dobrej firmie sprzątającej, musisz mieć specjalne kwalifikacje. Kurs dający takie kwalifikacje kosztuje około 30 000 koron (3000 dolarów). Bez kwalifikacji możesz dostać pracę jedynie jako pokojówka w hotelu za minimalne wynagrodzenie.

Wielu Ukraińców znalazło pracę w usługach kurierskich. Wśród obcokrajowców panuje natomiast przekonanie, że w Norwegii możesz zarobić fortunę w fabrykach ryb, gdzie nie trzeba znać norweskiego.

Fabryki ryb rzeczywiście dobrze płacą, od 4 do 5000 dolarów miesięcznie, ale dla Ukraińca dostanie w nich pracy jest niemal niemożliwe. Bo wszystkie miejsca już dawno przejęli miejscowi

Ceny w Norwegii są wysokie. Wynajęcie małego dwupokojowego mieszkania kosztuje mnie 1100 dolarów miesięcznie (w Oslo cena jednopokojowego mieszkania zaczyna się od 1500 dolarów). Zakup podstawowych artykułów spożywczych na trzy dni to wydatek co najmniej 100 dolarów. Kilogram mrożonego fileta z kurczaka kosztuje 30 dolarów, dlatego wiele osób (w tym ja) jeździ po mięso do sąsiedniej Szwecji, gdzie zapłacisz za to 14 dolarów.  Korzystam z transportu publicznego, który również nie jest tutaj tani (podróż autobusem do innego miasta będzie kosztuje ok. 80 dolarów).

Osobliwości życia na farmie

Inna ukraińska uchodźczyni wewnętrzna, Ołena Tretiak z Charkowa, musiała kupić samochód, by móc się przemieszczać po Norwegii. Wraz z córką w wieku szkolnym i matką została osiedlona w jednej z miejscowości w okręgu Innlandet, 500 kilometrów od Oslo.

W rok Ołena nauczyła się norweskiego od podstaw do poziomu B1

– Nasze okolice to obszar rolniczy, najbliższe miasto jest oddalone o około 190 kilometrów – mówi Ołena. – Możesz kupić używany samochód za tysiąc dolarów; samochody są tutaj przystępne cenowo (nie dotyczy to jednak kosztów ubezpieczenia i utrzymania).

Mieszkamy na farmie położonej sześć kilometrów od najbliższej wioski. Ale nawet na takim odludziu na pewno znajdzie się przedszkole, a często nawet szkoła podstawowa. Co więcej, mój przykład pokazał, że możliwe jest znalezienie na takim odludziu pracy biurowej offline. Bo tutaj życie nie koncentruje się wyłącznie w dużych miastach.

Dom w norweskiej wiosce. Zdjęcie: Shutterstock

W Ukrainie Ołena pracowała w branży IT. W Norwegii początkowo chodziła do szkoły integracyjnej i w ciągu roku udało jej się nauczyć norweskiego od podstaw do poziomu B1:

– Ten język jest dość trudny, ale miałam dobrego nauczyciela. Po szkole miałam szczęście znaleźć staż w mojej dziedzinie w lokalnym oddziale agencji rządowej. Z powodu języka na początku było tak trudno, że nawet płakałam z rozpaczy. Wydawało mi się, że nic nie rozumiem.

W sumie miałam staż przez ok. siedem miesięcy (w rzeczywistości były to dwa staże w ramach różnych programów, ale pracowałam dla tej samej organizacji). Potem udało mi się znaleźć pracę na własną rękę. Koledzy z pierwszej pracy pomogli mi napisać CV. Do tego czasu udało mi się zdać egzamin językowy, potwierdzić mój ukraiński dyplom IT (nie było trudno, bo studiowałam w Ukrainie systemem bolońskim) i ukończyć zaawansowany kurs na lokalnym uniwersytecie naukowo-technicznym.

Nie otrzymałam żadnych odpowiedzi z dużych miast, natomiast udało mi się znaleźć pracę w charakterze administratorki systemu w firmie działającej w naszej gminie. Bariera językowa nadal sprawia mi trudności, ale lubię tę pracę i rzetelnie uczę się norweskiego.

Przedszkolaki jedzą kanapki i śnieg

– Moja córka norweskiego nauczyła się bardzo szybko, ponieważ w jej przedszkolu nie było innych Ukraińców. Do szkoły przeszła więc niemal bez trudności.

Nawiasem mówiąc, niektóre rzeczy w norweskich szkołach i przedszkolach są dla nas szokujące. Kiedyś w przedszkolu widziałam dzieci na dworze (było tylko 7 stopni) i ich nauczycielki w gumowych kombinezonach, które oblewały się nawzajem wodą.

Tutaj dzieci mogą leżeć w błocie, jeść śnieg, pić z kałuży (sama widziałam!) – i nikt nie powie im złego słowa

Może się wydawać, że w szkole dzieci tylko się bawią i w ogóle się nie uczą – ale tak nie jest. Spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu (piątek to ich dzień na wędrówki po górach, bez względu na pogodę). W pierwszej klasie córka bez mojej pomocy nauczyła się czytać, pisać, liczyć do stu i poznać wiele angielskich słów.

Dzieci wrzucają śnieg do kubków, polewają go syropem – i jedzą. Zdjęcie: Ołeksandra Mysak

Nie mogę natomiast powiedzieć, że podoba mi się tutejszy system żywienia – w przedszkolach i szkołach dzieci dostają same kanapki. Zresztą dorośli też na okrągło jedzą kanapki. W Norwegii kanapka jest najpopularniejszym daniem (szczególnie z rybą). Innym narodowym daniem jest pinnekj?tt - solone i suszone żeberka jagnięce na brzozowych patykach, które jada się w Boże Narodzenie – tak jak owsiankę ryżową z kremem maślanym.

Wszyscy żyją, więc dlaczego się nie śmiać?

Norwegowie kochają jeść, ale jeszcze bardziej kochają się ruszać. Jazda na rowerze i piesze wędrówki są tutaj bardzo popularne. Piękno wokół (w Norwegii chyba nie ma brzydkich miejsc) jest inspirujące, choć warunki pogodowe nie zawsze pozwalają się nim cieszyć.

Tam, gdzie mieszkamy, zeszłej zimy było minus 40 stopni (mówią, że może być nawet minus 50). Przy takich temperaturach oddychanie jest fizycznie bolesne. Natomiast lata tutaj są chłodne: średnia temperatura wynosi około 13 stopni Celsjusza. Ostatnio było 20 stopni. Dla miejscowych to już upał.

Według Ołeny powszechne przekonanie, że Norwegowie są jednym z najszczęśliwszych narodów na świecie, nie jest dalekie od prawdy:

– Cały czas się uśmiechają. Nie denerwują się drobiazgami, nie pozwalają, by problemy psuły im nastrój. Pewnego razu mężczyzna zjeżdżał na rowerze z góry, upadł i połamał nogi. Siedział potem we krwi i błocie, wciąż się uśmiechając. Widziałam też, jak w piwnicy pękła stara rura, a Norweg w śnieżnobiałej koszuli został spryskany czarną cieczą od stóp do głów. Stał tam cały mokry – i oczywiście się śmiał. Wszyscy żyją, nic strasznego się nie stało, więc dlaczego się nie śmiać? Chodzi o to, by nie denerwować się sytuacjami, których nie możesz zmienić.

Córeczka Ołeny oswaja renifera

To chyba jedyne podejście, które może uratować twoje nerwy, gdy na przykład zetkniesz się z lokalną medycyną. Od miesięcy bezskutecznie próbuję znaleźć rozwiązanie problemu medycznego. Kiedy powiedziałam lekarzowi, że biorę lek, który w ogóle mi nie pomaga, poradził, żebym brała go więcej. Umówiłam się na wizytę u lekarza specjalisty, ale jego gabinet jest oddalony od miejsca, w którym mieszkam, o 200 kilometrów.

Kiedy moja mama zwichnęła palec, na pogotowiu powiedziano jej, że „samo się zrośnie”, chociaż palec był wyraźnie skrzywiony

Na szczęście nasz przyjaciel założył na ten palec bandaż – w szpitalu nawet tego nie zrobili. Mimo to ludzie tutaj dożywają 80-90 lat i dłużej.

Pacjent płaci za usługi medyczne do 3000 koron rocznie (300 dolarów). Wszystko powyżej tej kwoty jest opłacane przez państwo.

Zakazana Ukraina

Norweskie realia szokują Ukraińców, dlatego wielu z nich wraca do domu. Niektórzy nie mogą nauczyć się języka, inni nie mogą zaakceptować lokalnego stylu życia. Zakaz podróżowania do Ukrainy również skłonił część z nich do opuszczenia Norwegii. Teraz jeśli Ukrainiec objęty tymczasową ochroną pojedzie do Ukrainy choćby na jeden dzień, zostanie pozbawiony wsparcia socjalnego, a być może nawet statusu, który pozwala mu pozostać w Norwegii.

Norwegia stała się pierwszym krajem Europy, który zakazał Ukraińcom posiadającym status ochrony czasowej podróżowania do Ukrainy

Wprowadzono również inne ograniczenia w celu zmniejszenia napływu uchodźców. Na przykład norweski rząd przestał pokrywać koszty importu zwierząt domowych przez uchodźców, a usługi dentystyczne nie są już bezpłatne dla uchodźców w wieku od 19 do 24 lat. Rząd ogłosił również zamiar wysłania wszystkich zdolnych do pracy uchodźców do pracy – Ukraińcy powinni pracować co najmniej 15 godzin tygodniowo. Od czerwca 2024 r. w Norwegii pracowało tylko 11 000 Ukraińców.

W swoim artykule dla LSE EUROPP Aadne Osland, profesor w Norweskim Instytucie Studiów Miejskich i Regionalnych na Uniwersytecie Stołecznym w Oslo, zauważa, że głównymi przeszkodami w integracji Ukraińców w Norwegii są bariera językowa, trudności w potwierdzeniu ich kwalifikacji oraz niepewność co do tego, jak długo pozostaną w Norwegii i czy będą mogli pozostać w kraju po wygaśnięciu tymczasowej ochrony.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterek

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
dron, operator, żołnierz

Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę? 

"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.

Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.

Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?

Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.

Okoliczni mieszkańcy przechodzą przez zniszczony most w Bachmucie, 7 października 2022 r. Zdjęcie: Yasuyoshi CHIBA/AFP

Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.

Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.

Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?

Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go). 

Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.

Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.

Rekruci 3. Brygady Powietrznodesantowej na szkoleniu w obwodzie kijowskim, wtorek, kwietnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Vadim Ghirda

Straciliście wszystkich?

Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.

Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy

Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona! 

W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku. 

Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe? 

Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.

A później?

Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.

Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.

Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas

A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.

Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?

Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też. 

Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.

Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
Ćwiczenia na jednym z poligonów pod Kijowem, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP

W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?

Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa. 

Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.

Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza

Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.

Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.

20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Paweł Kowal: Żołnierze KRLD w wojnie z Ukrainą to dowód na plan większej wojny

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Odliczanie dla Scholza

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress