Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
„My też przyjęliśmy uchodźczynię!”. Trochę o niespełnionych oczekiwaniach – europejskich i naszych
To już trzecie rok idzie, odkąd uchodźcy z Ukrainy zalali Europę. Przez cały ten czas Europejczycy i my otwieraliśmy się jedni na drugich. Ktoś spodziewał się czegoś innego, ktoś jest lekko zszokowany. Bywa
W chustach i czapkach uszankach – tak niektórzy wyobrażają sobie uchodźców ze wschodu. Fot: AKG Images/East News
No items found.
<frame>Tym tekstem Olgi Gembik rozpoczynamy cykl artykułów zatytułowany „Portrety siostrzeństwa”. Chcemy w nim opowiedzieć o przyjaźni między Ukrainkami i Polkami, wsparciu zwykłych ludzi, ale nie tylko o tym – także o nieporozumieniach, które ostatecznie stworzyły nową wiedzę obu narodów o sobie nawzajem. Opowiedzcie nam swoje historie – historie spotkań z polskimi lub ukraińskimi kobietami, które zmieniły Wasze życie, zaimponowały Wam, nauczyły Was czegoś, zaskoczyły lub skłoniły do myślenia. Piszcie do nas na adres: redakcja@sestry.eu <frame>
Na jednym z niedawnych eventów w Warszawie rozmawiali o uchodźcach z Ukrainy: przedstawiali statystyki i szukali sposobów na integrację Ukraińców z polskim społeczeństwem. Mnie zainteresowało coś innego – prezentacja badań, które właśnie zostały przeprowadzone. Slajdy pokazywały małe dzieci noszone przez matki w grubych chustach zawiązanych w supeł na plecach, mężczyzn w bawełnianych portkach i czapkach uszankach. Typowe radzieckie powojenne życie.
Uśmiechnęłam się, wysłałam zdjęcia znajomym – wszyscy byliśmy zaskoczeni. OK, powiedzmy, że sztuczna inteligencja wygenerowała te obrazy, inspirując się starymi, czarno-białymi filmami. Ale dlaczego organizatorzy eventu nie mieli z tym problemu?
„Czasem ma się ochotę wyjść na plac Republiki i krzyknąć do nieba: ‘Hej, jesteśmy tacy sami jak wy! Po prostu nasz kraj jest w stanie wojny’. Ale to na nic – oni tego nie zrozumieją”. Wiktoria jest uchodźczynią wojenną z Ukrainy, w 2022 roku trafiła do Rzymu. Miała mieszkanie niedaleko Kijowa i własną, choć niewielką, firmę turystyczną w centrum stolicy. W jednej chwili wszystko się zmieniło – teraz jej dom remontują, a ona stoi w kolejce po puszkę tuńczyka i paczkę makaronu w ośrodku dla uchodźców.
Donna o fioletowych włosach przygląda się jej misternemu manicure, spogląda na nią z góry i z dołu, aż w końcu rzuca: „Wcale nie jesteś taką biedną uchodźczynią!”. Wiktoriia dziękuje jej, zastanawiając się, czy jest wystarczająco wdzięczna, potem dziękuje jeszcze raz, odwraca się i już nie wraca
Do tej rozmowy doszło jeszcze zanim wszyscy w Europie zaczęliśmy mieć siebie dość. Znajoma polska para, która pomagała uchodźcom z Ukrainy, powiedziała kiedyś, że nie każdy jest w stanie dłużej ciągnąć wolontariat.
Tak, w czasach wstrząsów większość ludzi podzieli się ostatnimi pieniędzmi z potrzebującymi z najlepszych intencji i z potrzeby serca. Ale niestety niewiele osób ma wystarczająco rozwiniętą empatię – jeden z elementów inteligencji emocjonalnej według Daniela Golemana. Empatia niekoniecznie jest entuzjastycznym pomocnikiem, ponieważ nie jest równoznaczna z działaniem. Za to człowiek, który ją ma, bezbłędnie rozumie stan emocjonalny innej osoby, z łatwością wyobrażając sobie siebie w jej butach. I jest w stanie wczuć się w jej sytuację.
Czasami myślę, że to właśnie empaci, którzy robią dobre uczynki, są kanonizowani przez Kościół jako święci. Oczywiście jest ich znacznie mniej niż tych, którzy chcą pomóc
Dzieci noszone przez matki w chustach na plecach, mężczyźni w bawełnianych portkach i czapkach uszankach – z takimi „podręcznikowymi” uchodźcami łatwiej sympatyzować. Co innego, jeśli ukraińska uchodźczyni nosi torebkę Birkin Herm?s. Fakt, że jest to jedyna rzecz, którą udało jej się złapać przed ostatnim nalotem w domu, pozostaje za kulisami.
Włoch, który prowadzi improwizowany teatr w Rzymie, w którego zespole są uchodźcy z Ukrainy, pojął to intuicyjnie. Dziewczyny nauczyły się po włosku swoich ról prawie bez akcentu, ale pojawił się problem z ubraniami. „To zbyt europejskie” – pomyślał reżyser. Osobiście odwiedził więc najbliższy sklep z używanymi rzeczami i za kilka euro kupił coś używane spódnice i bluzki. Niektóre z nich postanowił nawet podrzeć – wszystko w imię sztuki.
W dniu premiery na parterze siedzieli doradcy burmistrza, przedstawiciele władz miasta, członkowie administracji i ich żony. Wszyscy byli wzruszeni, klaskali i krzyczeli: „Bravissimo!”.
Wrzucili do kapelusza tyle datków, że dyrektor teatru nie mógł się doczekać kolejnej premiery. Powinnyśmy mu powiedzieć, żeby kupił czapki uszanki?
„My też przyjęliśmy uchodźcznię!” – tak syn wspaniałej austriackiej pary poinformował swoich przyjaciół o mojej znajomej na Facebooku. Rodzice wielu jego kolegów ze szkoły przyjęli już Ukraińców, a jego jeszcze nie. Tyle że uchodźczyni okazała się irytująca już od pierwszego dnia: chodziła z pokoju do łazienki i z powrotem, skrzypiała na schodach, coś gotowała, trzaskała drzwiami. Krótko mówiąc, żyła swoim codziennym życiem – chociaż przeważnie przebywała w parku, by nie przeszkadzać. Tydzień później, kiedy wróciła ze spaceru, znalazła swoje rzeczy starannie ułożone na schodach. Wyszła wzruszając ramionami. „Każdy może przeceniać swoje siły. Muszę być wdzięczna” – napisała ze zrozumieniem moja mądra przyjaciółka na Facebooku.
Kateryna również zyskała trochę mądrości. Włoskiej rodzinie, która udzieliła jej schronienia, dziesięć razy musiała opowiadać o swojej ewakuacji z Hostomla, o tym, jak jej dom zapalił się od ostrzału wroga.
Gospodyni, starsza pani, parzyła kawę i zapraszała koleżanki na ciastka – zajmowały miejsca na widowni, z nogami na kanapie. Kateryna wzruszyła ramionami i zaczynała swoją opowieść od nowa. Panie achały i ochały
A potem wyprowadziły dodatkowy blitz. „Tak, my też jemy makaron”, „Nie, Ukrainka nie ma obowiązku posiadania pięciorga dzieci”, „Nie, nie wiem, jak ugotować barszcz”, „Tak, byłam wiele razy za granicą”, „Nie, nie każdy marzy o życiu we Włoszech” – wyjaśniała uprzejmie i cierpliwie.
„Zdałam sobie sprawę, że to, co najbardziej szokuje te kobiety, to nie ostrzał i bomby, ale nasze podobieństwo. Przyjęcie do wiadomości, że jesteśmy takie same, jest jak przyznanie, że one również mogłyby być na naszym miejscu, w niebezpieczeństwie, i że wojna jest gdzieś bardzo blisko. A to trochę coś innego niż zajmowanie miejsc na widowni” – mówi Kateryna, poprawiając wyimaginowaną uszankę na głowie.
To już trzeci rok idzie, odkąd Europa i my patrzymy sobie w oczy. Zdejmijmy uszanki, poznajmy się.
Redaktorka i dziennikarka. Ukończyła polonistykę na Wołyńskim Uniwersytecie Narodowym Lesia Ukrainka oraz Turkologię w Instytucie Yunusa Emre (Turcja). Była redaktorką i felietonistką „Gazety po ukraińsku” i magazynu „Kraina”, pracowała dla diaspory ukraińskiej w Radiu Olsztyn, publikowała w Forbes, Leadership Journey, Huxley, Landlord i innych. Absolwent Thomas PPA International Certified Course (Wielka Brytania) z doświadczeniem w zakresie zasobów ludzkich. Pierwsza książka „Kobiety niskiego” ukazała się w wydawnictwie „Nora-druk” w 2016 roku, druga została opracowana przy pomocy Instytutu Literatury w Krakowie już podczas inwazji na pełną skalę.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę?
"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.
Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.
Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?
Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.
Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.
Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.
Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?
Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go).
Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.
Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.
Straciliście wszystkich?
Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.
Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy
Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona!
W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku.
Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe?
Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.
A później?
Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.
Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.
Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas
A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.
Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?
Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też.
Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.
Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?
Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa.
Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.
Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza
Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.
Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.
„Terytorium Kobiet” to ukraińska organizacja, która jednoczy kobiety na całym świecie. Przez prawie 11 lat swego istnienia zrealizowała dziesiątki projektów humanitarnych, społecznych i kulturalnych. Lilia Szeczenko, szefowa organizacji, jest przekonana, że jeśli człowiek zna swoje korzenie, rozumie, kim jest i co musi zrobić, by ocalić swój kraj. Wojna na pełną skalę mocno wpłynęła pracę organizacji, która dostarczyła już ponad 500 ton pomocy humanitarnej dla wojska i ludności cywilnej. Aktywistki z „Terytorium” wspierają rodziny jeńców wojennych i pomagają kobietom, które doświadczyły przemocy. Z każdym dniem są bardziej widoczne w Europie.
Natalia Żukowska: Czym jest „Terytorium Kobiet”?
Lilia Szewczenko: Nasza organizacja została stworzona przez ideowe kobiety, które wprost oddychają Ukrainą. To stwierdzenie nie jest gołosłowne. „Terytorium Kobiet” nie jest zdefiniowane i nie ma granic. To nie tylko terytorium tych kobiet, które mieszkają w Ukrainie. To przestrzeń kobiet na całym świecie – zwłaszcza teraz, gdy miliony Ukrainek, uciekając przed wojną, znalazły schronienie w wielu krajach europejskich. Chcemy im pomagać. Dlatego zdecydowałyśmy, że od teraz „Terytorium Kobiet” będzie działało pod parasolem każdego kraju przyjmującego ukraińskie uchodźczynie, zgodnie z jego prawem. Finalizujemy już prace nad dokumentami, na przykład dla „Terytorium Kobiet” w Polsce. Przeprowadziłyśmy rozmowy z pracownikami Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, z ukraińskimi przesiedlonymi i polskimi firmami.
Jak pomagają ukraińskim kobietom w Polsce? Przede wszystkim organizują szkółki niedzielne. Ważne jest, by dzieci nie zapominały o swojej ukraińskiej kulturze, poznając jednocześnie kulturę kraju, w którym mieszkają. Z uwagi na to, że jesteśmy w stanie wojny na pełną skalę, a większość pieniędzy od firm i ministerstw w Ukrainie idzie na potrzeby wojskowe, ukraińskie Ministerstwo Edukacji nie ma wystarczających funduszy na książki i podręczniki dla dzieci przebywających za granicą. Do zadań zadań „Terytorium Kobiet” należy nie tylko organizowanie szkółek niedzielnych, ale także drukowanie książek. Prowadzimy już rozmowy z Wydawnictwem „Gutenberg” – będziemy rozdawać książki za darmo, zaczynając od naszych szkółek niedzielnych.
Mamy już pewną bazę, więc nie będzie trudno zorganizować pracę w Polsce. Pod koniec 2022 roku jedna z naszych członkiń otworzyła pierwszą szkołę artystyczną w Warszawie i otrzymała już niewielkie dotacje od polskich władz lokalnych. Szkoła nieodpłatnie uczy rysunku zarówno dzieci ukraińskie, jak polskie.
Dałyśmy Europie wykwalifikowany personel. Z powodu wojny w Ukrainie wielu pedagogów, lekarzy i menedżerów wyjechało do UE. Wielu z nich nostryfikowało już swoje dyplomy. Na przykład nasza członkini, która była przewodniczącą „Terytorium Kobiet” w Dnieprze, a teraz mieszka w Gdańsku, ma potwierdzony dyplom i jest w Polsce pełnoprawną prawniczką. Jej matka również nostryfikowała swój dyplom, pracuje jako dentystka. Przekazujemy więc naszą wiedzę i usługi również Polakom.
Chcemy, by Polacy zrozumieli, że nie tylko od nich bierzemy, ale także dajemy. To będzie jedno z zadań „Terytorium Kobiet” w Polsce
Zajmiemy się również przywództwem kobiet i kwestią płci. Kobiety muszą zrozumieć swój status i znaczenie w społeczeństwie.
Jak zmieniła się praca organizacji od początku inwazji?
„Terytorium Kobiet” jest w 90% zaangażowane w wolontariat. Współpracowałyśmy z kilkoma polskimi fundacjami, które miały w Warszawie magazyn dla wolontariuszy o powierzchni 400 metrów kwadratowych. Jesteśmy wdzięczni Polakom za opłacanie czynszu przez długi czas. Magazyn był wypełniony pomocą humanitarną po sufit. Było tam wszystko, od ubrań i żywności po drogi sprzęt medyczny, który wysyłałyśmy do ukraińskich szpitali. Na przykład dyfuzory, z których każdy kosztował około 2500 euro – a miałyśmy ich ponad tysiąc. Wyposażałyśmy szpitale w łóżka, aparaty rentgenowskie, witaminy. W magazynie pracowali zarówno Ukraińcy, jak Polacy. Na prośbę odbiorców wysyłałyśmy ciężarówki z pomocą humanitarną. Organizowałyśmy również miejsca w rodzinnych domach dziecka i domach opieki, zdobywałyśmy opaski uciskowe i kamizelki kuloodporne dla żołnierzy, zbierałyśmy pieniądze na drony. Nie tylko same dostosowałyśmy się do nowych wyzwań, ale także dostosowałyśmy do nich innych.
Kim są członkinie waszej organizacji?
Jest nas około dwóch tysięcy. Są wśród nas kobiety, które mają własne organizacje pozarządowe i fundacje – pełnią funkcje szefowych działów. Jedną z nich jest Iryna Michniuk, wdowa po Bohaterze Ukrainy. Od 2014 roku stoi na czele organizacji „Skrzydła Ósmej Sotni”, do której należą wdowy po poległych i ich dzieci. W Ukrainie mamy 19 oficjalnie zarejestrowanych oddziałów. Zespół składa się z kobiet o różnych zawodach i dochodach, ale o wspólnym samym profilu ideowym i wizji. Są też żołnierki, jak Wiktoria Christenko, która była pierwszą doradczynią admirała ukraińskiej floty.
W moim zespole mam Alinę Czalecką, członkinię zarządu „Terytorium Kobiet” z Doniecka, która została zmuszona do ucieczki z rodzinnego miasta. Jej mąż pracował w donieckiej administracji, ona jest nauczycielką, profesorką, pracowniczką naukową. Opuścili Donieck z niczym, przyjechali do Irpienia. Ledwo zaoszczędzili pieniądze i kupili mieszkanie, a tu wybuchła wojna na pełną skalę i mieszkanie zniszczył pocisk wroga. W Irpieniu znaleźli się pod okupacją. Alinie zaproponowano pracę za granicą – i jak pani myśli, gdzie ona teraz jest? W Irpieniu. Nie chce wyjeżdżać z Ukrainy.
Z jakimi problemami przychodzą do was kobiety?
Odkąd przystąpiłyśmy do koalicji „Kobiety, Pokój, Bezpieczeństwo”, dołączyło do nas wiele kobiet. To aktywistki, które walczą o przywództwo kobiet i pomagają ofiarom przemocy. To duży problem w Ukrainie – Bucza, Irpień... Zna pani te historie. Wiem o wielu rzeczach, ale o nich nie mówię. Mamy umowę: nie mówisz o sprawach, w których nie uczestniczyłaś. Jesteś świadkiem. To historie, której doświadczyli kobieta, dziewczyna czy dziecko. Opowiadają je sami, jeśli chcą. Jak możemy im pomóc? Zawsze opowiadam się za wzajemną pomocą i wsparciem. Do tych ludzi trzeba mówić z wielkim wyczuciem, ponieważ każde słowo może być traumatyczne.
Pomagamy im choć trochę poczuć grunt pod nogami. Dajemy kobietom poczucie siostrzeństwa i przekonujemy, że nie są same, że wszystkie jesteśmy takie same
Mówimy o tym, że każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji. Powtarzamy, że jesteśmy dla nich. Czasami prosimy je o pomoc, by zaangażować je w proces i pokazać im, że są potrzebne. Poza tym każde zajęcie przynajmniej częściowo odwraca uwagę od traumy. Nie mamy jasnego programu, jak to zrobić. Od lat jest on dopracowywany.
Dzięki porozumieniu o współpracy z miejskimi urzędami pracy pomagamy też kobietom przekwalifikowywać się i znaleźć pracę. Współpracujemy z ukraińskim Ministerstwem ds. Kombatantów. W „Terytorium Kobiet” jest wiele żołnierek – obrończyń, które były cywilami. Jako pierwsze pomogłyśmy im szyć wojskowe mundury damskie i bieliznę. I zdobyłyśmy dla nich przystosowane dla kobiet kamizelki kuloodporne.
Co udało wam się zrobić od momentu powstania organizacji?
Nasze życie zostało podzielone na przed inwazją i po niej. Przed miałyśmy potężny projekt, który łączył ukraińskie dzieci za granicą. Stworzyłyśmy również Międzynarodowy Festiwal Przemysłu Kulturalnego i Kreatywnego „Terytorium Kobiet”, który później przemianowałyśmy na „Terytorium Mistrzów”. Gdyby nie inwazja, ten festiwal byłby finansowany przez ukraińskie Ministerstwo Kultury i Polityki Informacyjnej. To festiwal, który wydobył ukraińskie produkty z dna. Pokazał, że mogą być marką sprzedawaną nie tylko na targach i bazarach, ale nawet w pięciogwiazdkowych hotelach. Na razie projekt został zawieszony, bo dziś jednoczymy ukraińskie kobiety za granicą.
Robimy wszystko, co w naszej mocy, by zachować Ukrainę w ich pamięci. W pierwszym etapie zarejestrowałyśmy „Terytorium Kobiet” w Polsce i Francji. Następne będą Belgia, Szwajcaria, Niemcy i Hiszpania
Dostarczyłyśmy naszym obrończyniom ponad 1200 paczek z apteczkami pierwszej pomocy, witaminami, specjalnym kremem na bazie oleju, który zapobiega pękaniu skóry, i perfumami.
Bo dziewczyna powinna czuć się dziewczyną, gdziekolwiek jest. Wysyłałyśmy im więc również farby do włosów. Kiedyś poprosiłam dziewczyny na froncie, by zrobiły sobie zdjęcie dla mediów, bo chciałyśmy ogłosić zbiórkę na te paczki. Zrobiły je i nam wysłały – wszystkie były zadbane, z fryzurami i manicure. Za własne pieniądze poszły drogiego manikiurzysty i fryzjera. Powiedziały mi: „Lilia, wiesz, kiedy otworzyłyśmy te pudełka, poczułyśmy się, jak w domu”. Dostały od nas taki psychologiczny zastrzyk szczęścia.
Pani organizacja pomagała kobietom i dzieciom ewakuować się z miejsc zagrożonych okupacją. Ilu osobom pomogłyście?
Nie mamy precyzyjnych szacunków. Ewakuowałyśmy ludzi z Melitopola, Berdiańska, Chersonia, z obwodu donieckiego i lewobrzeżnej części obwodu zaporoskiego, który jest już okupowany. Oczywiście pomagało nam wojsko. Nie wiem, czy mam prawo opowiadać o szczegółach tych wszystkich historii. Podzielę się jedną: historią matki z dwójką dzieci, która opuszczała Melitopol. Córka miała wtedy 15 lat, synek 3, ich ojciec służył w siłach zbrojnych. Jeśli Rosjanie dowiedzieliby się o tym, zastrzeliliby ich. Ta kobieta poprosiła dzieci, by nic nie mówiły, a jeśli to będzie konieczne, by odpowiadały tylko po rosyjsku. Po drodze rosyjscy żołnierze z bronią weszli do ich autobusu, by skontrolować pasażerów. Gdy podeszli do nich, lufa karabinu maszynowego zawieszonego na ramieniu przypadkowo uderzyła dziecko w głowę. Chłopczyk był tak przerażony, że ciągle płakał. Byli przesłuchiwani, ich telefony zostały sprawdzone, przeszli przez wiele kręgów piekła. Na szczęście Rosjanie nie rozebrali chłopca.
Bo już po wszystkim matka odkryła, że pod ubraniem, na piersi, ma kartkę z rysunkiem ojca w mundurze wojskowym, flagą i napisem: „Chwała Ukrainie!”. Chłopczyk sam to narysował
Dla niego właśnie tym jest Ukraina, jego życie. Gdyby Rosjanie zobaczyli ten rysunek, pewnie by ich zastrzelili. Znamy wiele takich historii.
Utrzymuje Pani kontakt z rodzinami, którym pomogła?
Pewnego dnia na pewno sporządzę taką listę, ale teraz celem jest zalegalizownie działalności „Terytorium Kobiet” w Europie i Ameryce. Bo jesteśmy silne, prawdziwe i działamy. Jesteśmy kobietami, które nie są przyzwyczajone do brania, ale do dawania. Z czasem być może zainteresuję się losem kobiet, którym pomogłyśmy. Zawsze jednak myślę o tym, czy one tego potrzebują, czy pojawiając się, nie wyrządzę im krzywdy.
Często podróżuje Pani za granicę. O czym tam Pani mówi? Jak reagują obcokrajowcy? Co interesuje ich najbardziej?
Mówię o jedności narodu ukraińskiego, pokazuję nasze realia wojenne. Opowiadam o tym, jak ciężko nam jest, ile mamy problemów i jak staramy się je rozwiązać. Moje przesłanie jest zawsze takie samo: potrzebujemy pomocy, by uporać się z tymi wszystkimi problemami. Zawsze mówię: „Robimy swoje, a wy nie stójcie z boku, pomóżcie nam w tej wojnie, jak tylko możecie – doświadczeniem, wsparciem humanitarnym, wojskowym”. Ciągle mówimy o pomocy dla ukraińskiej armii. Wiem, że jesteśmy słyszane.
„Terytorium Kobiet” wspiera jeńców wojennych, dołączając do różnych kampanii. To pomaga w organizowaniu kolejnych wymian jeńców?
Zdecydowanie tak. Pomagamy rodzinom jeńców wojennych od początku wojny w 2014 roku. Organizujemy wydarzenia z udziałem ich matek, żon i dzieci. Pamięta pani tych, którzy zostali schwytani na Krymie na początku wojny? Zabraliśmy matkę i córkę jednego z żołnierzy piechoty morskiej do ONZ, aby opowiedzieć prawdę o wojnie w Ukrainie.
Każda kampania informacyjna powinna być zaplanowana i ciągła. Takie działania nie tylko nie pozwalają światu zapomnieć o tych, którzy są w niewoli, ale pomagają też rodzinom jeńców wojennych poczuć, że nie są sami i nie zatracą się w swoim smutku. Problemy łączą ludzi. Mamy wiele przejmujących historii związanych z powrotem jeńców wojennych. Niedawno na liście zwolnionych z niewoli znalazł się żołnierz, na którego wszyscy czekali. Myślałyśmy, że wrócił. Ale to nie był on. Nazwisko takie samo, ale imię inne.
Prowadzi Pani też szkolenia dla agencji rządowych dotyczące komunikowania się z weteranami i ich rodzinami. Jakie są główne zasady, które stara się Pani przekazać?
Posłużę się przykładem Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie. Musisz umieć rozmawiać z weteranem – żołnierzem, obrońcą lub obrończynią. Z natury jesteśmy empatami. Nawet na ulicy czasami chcesz podejść i powiedzieć żołnierzowi: „Dziękuję, że mnie bronisz. Chwała Ukrainie”. Chcesz go przytulić i powiedzieć: „Jesteś bohaterem”. Ale nie możesz tego zrobić, bo takie gesty to wyzwalacze. Powiesz mu, że jest bohaterem, a on może nie być bohaterem dla samego siebie. Uczymy takiego podejścia nie tylko pracowników instytucji państwowych, ale także ludność cywilną. Co najważniejsze, uczymy, jak postrzegać tych ludzi. Na przykład kiedy przychodzą do Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie, kierownik, który z nimi rozmawia, musi być wysoko wykwalifikowany i rozumieć, że każdy żołnierz ma retrospekcje. Uczymy takich pracowników zwracać uwagę na mimikę, oczy, zachowanie. Trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz, bo prawie wszyscy wojskowi doznali jakichś urazów. Poza tym środowisko, w którym się znajdą, powinno być wolne od barier i sprzyjające integracji społecznej.
Weterani powinni pracować i być zachęcani do udziału w odbudowie Ukrainy, a nie siedzieć zamknięci w domach
Socjolodzy twierdzą, że po wojnie kraj stanie w obliczu kryzysu, w szczególności kryzysu demograficznego. Czy po zwycięstwie Ukrainki wrócą z Europy? Co trzeba zrobić, by tak się stało?
Nie wiem nawet, czy mam prawo mówić to publicznie – ale tak, będziemy mieli kryzys demograficzny. Wyż demograficzny nas nie uratuje. Zastanawiamy się, jak nad tym pracować, bo przecież to jest nasza przyszłość. Czy kobiety wrócą z zagranicy? Im dłużej trwa wojna na pełną skalę, tym mniej jest to prawdopodobne. Teraz mamy wiele rozwodów. Wiele kobiet dostosowuje się do swoich dzieci, których większość asymiluje się w społeczeństwach, w których żyją. Mieliśmy już takie przypadki wśród moich członkiń. Mieszkały z dziećmi za granicą, córka chciała wrócić, ale syn nie. Zaadaptował się, ma przyjaciół, jest bardziej akceptowany w klasie niż w domu i polubił nowy kraj.
Musimy zrozumieć, że na decyzje rodziców będą miały wpływ ich dzieci. Dlatego za granicą należy pracować przede wszystkim z dziećmi
Ponadto wiele kobiet za granicą było w stanie lepiej się realizować czy zarabiać większe pieniądze niż w kraju. Na przykład była pielęgniarką w szpitalu w zachodniej Ukrainie, a teraz jest pielęgniarką we Wrocławiu i otrzymuje znacznie wyższą pensję. Nasi urzędnicy muszą słuchać społeczeństwa i stworzyć program, który pozwoli ukraińskim kobietom wrócić do domu. „Terytorium Kobiet” na pewno będzie w to zaangażowane, przede wszystkim swoim doświadczeniem i zasobami. W końcu powinniśmy żyć w naszym kraju, bronić go, przywracać do życia i dać mu przyszłość. Większość członkiń „Terytorium Kobiet” za granicą to rozumie.
Bronili Mariupola heroicznie przez 86 dni. W końcu, 20 maja 2022 r., na rozkaz najwyższego dowództwa prawie 2500 żołnierzy musiało złożyć broń. Projekt „Serce Azowstali”, uruchomiony w lutym 2023 r., ma służyć wspieraniu wojskowych po powrocie z niewoli – a także ich rodzin. O pomoc może ubiegać się każdy, kto ma status „obrońcy Mariupola”.
Dmytro Moskwa, żołnierz, 26 lat: – Nie mogłem uwierzyć, że jestem wolny
Miesiąc po tym, jak podpisałem kontrakt ze 109. Brygadą Obrony Terytorialnej, wybuchła wojna na pełną skalę. Stacjonowaliśmy w kombinacie metalurgicznym w Mariupolu. 24 lutego 2022 roku rozległ się alarm. Nie rozumieliśmy, co się dzieje. Myśleliśmy, że to tylko kolejne ćwiczenia. Ale kiedy zaczęły nadlatywać samoloty, wszystko stało się jasne. Dostaliśmy broń i wysłano nas do pilnowania mostu łączącego prawy i lewy brzeg miasta. Później nasza 15-osobowa grupa została przeniesiona na lewy brzeg. Wróg już się przedarł, a my zostaliśmy wysłani po posiłki. Rosjanie nadciągali zewsząd. Nie było jasne, kto skąd strzela – gdzie są nasi, a gdzie oni. Najbardziej przerażające były naloty. Rozdzieliliśmy się, ponieważ skuteczniej i rozsądniej było działać w małych grupach. Ale wtedy natknęliśmy się na wroga, zaczęła się wymiana ognia.
Oberwałem cztery razy: trzy kule trafiły mnie w nogi, a jedna w ramię – ale wszystkie przeszły na wylot. Z naszej piątki trzech zostało rannych
Założyliśmy sobie opaski uciskowe i ruszyliśmy w kierunku naszych. Nie przeszliśmy jednak nawet 500 metrów, bo wszędzie było pełno Rosjan. Widzieliśmy, jak wyciągali cywilów z piwnic, rzucali ich na kolana, każąc trzymać ręce za głową. Prawdopodobnie ich sprawdzali. Wtedy jako dowódca grupy postanowiłem nas poddać. To było jedyne wyjście, tym bardziej że moje rany dawały o sobie znać przy każdym kolejnym kroku. Był 19 kwietnia 2022 roku.
„Moskwa, za kogo ty walczysz?”
Kiedy Rosjanie zobaczyli na moim mundurze naszywkę z napisem „Moskwa”, nie mogli uwierzyć, że to moje nazwisko. Myśleli, że robię sobie z nich jaja. Ale któryś powiedział do mnie: „Więc za kogo, kurwa, ty walczysz!?”. Odpowiedziałem: „Jestem u siebie. Bronię swojej ziemi, na którą przyszliście”. Jeden z Buriatów zerwał mi tę naszywkę i nakleił ją sobie na hełm. „To dla mnie, jestem z Moskwy” – powiedział. Ich medycy zbadali nasze obrażenia. Kiedy zobaczyłem, w jakim stanie jest moja noga, przestraszyłem się, że mi ją odetną. Zabrali nasze stazy, które były bardzo porządne, i zamiast nich użyli radzieckich opasek Esmarcha [gumowa opaska uciskowa do tymczasowego zatrzymywania przepływu krwi – red.]. Wsadzili nas do transportera, lecz już półtora kilometra dalej zatrzymali nas Czeczeni.
Ci z marszu zaczęli nas przesłuchiwać: „Za kogo walczycie? Za Zełenskiego, za Kliczkę? Oni was porzucili”. Wszystko sfilmowali i opublikowali na swoim TikToku. Nawiasem mówiąc, to właśnie z niego moja rodzina dowiedziała się, że zostałem schwytany.
Nazwali nas „bojownikami” i „terrorystami”. Na początku trzymali nas w czymś co przypominało dużą budę dla psa, potem w jakiejś szopie, w końcu zabrali nas do Nowoazowska. Tam dołączyło do nas jeszcze 15 jeńców i zabrali nas wszystkich do aresztu śledczego w Doniecku.
Wśród nas był żołnierz batalionu „Azow”. Kiedy Rosjanie się o tym dowiedzieli, przesłuchiwali go i pobili łopatą tak bardzo, że zmarł
Miesiąc później byliśmy w Ołeniwce. Przesiedziałem tam sześć miesięcy. Najgorzej byli traktowani ludzie z „Azowa” – zwłaszcza ci, którzy mieli tatuaże z ukraińskimi symbolami.
Jesteś z Mariupola. Dokąd teraz pójdziesz?
Ale najcięższe warunki były w Taganrogu. Było nas dziesięciu w celi z monitoringiem. Zmuszali nas do nauczenia się rosyjskiego hymnu narodowego; śpiewaliśmy go każdego ranka. W każdej celi znajdowała się ulotka opisująca znaczenie rosyjskiej flagi i jej kolorów. Jeśli nie chciałeś się tego nauczyć, byłeś bity, zresztą karana była cała cela. Raz zostałem pobity tak bardzo, że ledwo mogłem doczołgać się do celi. Bo otworzyłem oko, kiedy prowadzili mnie po terenie obozu. To tam zakazane. Bili mnie po nogach i piętach – lecz nie kijem, a plastikową fajką wodną. Razili mnie też paralizatorem – w szyję, plecy i pachy. Podczas przesłuchań nieustannie wypytywali, co widziałem: „Widziałeś jakichś szabrowników?”, „Gdzie to było?”, „Ilu naszych zabiłeś?”. Odpowiedziałem: „W ogóle nie umiem strzelać”. Obejrzeli moje ręce. W prawej dłoni miałem wgniecenie, ponieważ byłem strzelcem karabinu maszynowego. Lepiej było po prostu milczeć… Im jesteś cichszy, tym mniej pytań zadają. Próbowali złamać mnie psychicznie. Powtarzali, że nikt nas nie potrzebuje, że dotarli już do Dniepru, że Charków i Chersoń są pod rosyjską kontrolą i teraz są w drodze do Mikołajowa. Namawiali do wstąpienia do tak zwanego oddziału ochotniczego, byśmy walczyli po ich stronie. „Jesteś z Mariupola. Dokąd teraz pójdziesz?” – mówili.
Wypuścili mnie 10 października 2022 r. Nie mogłem uwierzyć, że jestem wolny. Potem było leczenie. Miałem wiele problemów zdrowotnych, od zębów po niezagojone rany. Moja noga nie goiła się przez siedem miesięcy.
Po wyleczeniu dzięki projektowi „Serce Azowstali” pojechałem z rodziną do Truskawca na rehabilitację (kiedy byłem w niewoli, urodziła mi się córka). Byliśmy razem przez dwa tygodnie, oddychaliśmy świeżym powietrzem i pływali w basenie. Mogliśmy też chodzić na konsultacje z psychologami.
Jednak moim najlepszym wsparciem jest żona i dziecko
Mam trzecią grupę inwalidzką, ale wracam do służby w mojej jednostce. Obecnie jestem w kompanii dronów. Koordynuję pracę operatorów.
Wołodymyr Kapczuk, strażnik graniczny, 40 lat – To miała być filtracja, a nie niewola
Początek inwazji zastał mnie w szpitalu w Mariupolu, miałem wtedy koronawirusa. Do mojej jednostki w Azowstali mogłem dołączyć 2 marca. Z tego, że rozpoczęła się wojna na pełną skalę, zdałem sobie sprawę, gdy miasto zaczęły bombardować samoloty. Rosjanie niszczyli wieżowce, wielu cywilów zostało pod gruzami. Zdarzało się, że nawet dzień po bombardowaniu można było usłyszeć głosy ludzi dobywające się spod zwałów gruzu. Ale nie było sprzętu, więc nie dało się ich ratować.
Z naszej bazy w Azowstali przemieszczaliśmy się na pozycje w mieście. Najgorsze dla mnie było patrzenie na tę część miasta, w której przebywała moja żona i dwoje dzieci. Córka miała 15 lat, syn 4 miesiące. Okolica płonęła przez całą dobę, była nieustannie bombardowana, nie było jak do nich zadzwonić. Później okazało się, że wszystkie bloki wokół zostały zniszczone, ale ten, w którym byli moi najbliżsi, jakimś cudem ocalał. Na szczęście 17 marca wszyscy troje opuścili miasto. Dowiedziałem się jednak o tym dopiero wtedy, gdy wyszedłem z niewoli – bo wtedy mogłem zadzwonić.
Dla Rosjan byliśmy terrorystami
Powiedziano nam, że to nie niewola, ale tzw. filtracja, a ta zgodnie z Konwencją Genewską nie może trwać dłużej niż 180 dni. Okazało się jednak, że i w tym przypadku Rosjanie kłamali: wielu naszych nadal jest w niewoli.
Najpierw zostaliśmy przewiezieni do Ołeniwki, jednak już w nocy z 25 na 26 maja 2022 r. załadowano nas z powrotem do samochodów. Myśleliśmy, że to wymiana, ale przewieźli nas do aresztu śledczego w Taganrogu. Podczas „przyjęcia” jednego chłopaka pobili na śmierć. Takich sytuacji było wiele. Warunki w areszcie były straszne, do tego ciągłe bicie i przesłuchania. Przez pierwsze dwa tygodnie byłem bity co najmniej trzy razy dziennie. Podczas przesłuchań razili mnie paralizatorem, kopali i tłukli gumowymi pałkami. Mówili, że zajęli już połowę Ukrainy, że nie wyjdziemy na wolność i na resztę życia trafimy na północ Rosji. Bo zgodnie z rosyjskim prawem wszyscy jesteśmy terrorystami.
Prawie wszystkich wypytywano, czy widzieli zagranicznych najemników. Pytali o pozycje zajmowane przez nasze oddziały i o to, kto z nas w jakim służył i jaki miał stopień. Każdy z nas odpowiadał, że był kucharzem lub kierowcą.
„Jak to możliwe, że u was są tylko kucharze i kierowcy, skoro pod Mariupolem zginęło prawie 40 tysięcy naszych?” – dziwili się
Po 4,5 miesiącu zostałem przeniesiony do Kamieńska-Szachtinskiego w obwodzie rostowskim, gdzie mieszkaliśmy w barakach. W porównaniu z Taganrogiem jedzenie było lepsze, jednak nie mogliśmy jeść jak ludzie. Aby dostać się do jadalni, musiałeś przebiec przez korytarz, w którym po obu stronach stało 5-6 Rosjan z kijami. Więc biegniesz i jesteś ciągle bity. Wracasz tą samą drogą. No i czasu na jedzenie mieliśmy bardzo mało, nie więcej niż 2 minuty. Raz nakarmili 526 osób w 27 minut. Spędziłem tam 5,5 miesiąca. W lutym 2023 roku zostałem wpisany na listę do wymiany.
Człowiek myśli, że teraz wszystko już będzie dobrze
W Mariupolu, na linii frontu, odniosłem kontuzję bojową. Mój towarzysz i ja byliśmy w jednym z budynków. Mieliśmy szczęście, że czołg walnął w jego w róg, inaczej nie opowiadałbym teraz mojej historii. Jedna z cegieł trafiła mnie w odcinek lędźwiowy pleców. Dopiero po wymianie okazało się, że mam ponad 20-procentowe przemieszczenia kręgów. W przygranicznym szpitalu przeszedłem operację, wszczepiono mi implant – później okazało się, że złej jakości. Nie wytrzymał obciążenia i złamał się podczas mojej służby. Zacząłem szukać informacji, czy ktoś mógłby mi pomóc – i tak natrafiłem na „Serce Azowstali”.
Po wymianie pytali mnie, czego potrzebuję, ale w tamtym czasie byłem szczęśliwy, że wyszedłem na wolność, i nie potrzebowałem niczego więcej. W „Sercu Azowstali” znaleźli dla mnie klinikę i neurochirurga, dzięki czemu 26 czerwca 2024 r. zostałem ponownie zoperowany. Tym razem wszczepiono mi już bardzo dobry implant, z dodatkowym systemem mocowania.
Tuż po wyjściu z niewoli człowiek myśli, że teraz wszystko już będzie dobrze. Jesteś w euforii, mówisz, że nic cię nie boli i jesteś zdrowy. Wielu facetów prosi o to, by jak najszybciej mogli wrócić do domu. Dopiero po jakimś czasie wszystko zaczyna z ciebie wyłazić, także urazy psychiczne. Dzięki „Sercu Azowstali” tego lata udało mi się pojechać do sanatorium na Zakarpaciu. Przez 10 dni chodziłem tam na terapię z psychologami; pomogli mi przepracować pewne rzeczy. Oczywiście czasami przepływają mi przez głowę różne retrospekcje.
Śni mi się Azowstal, niewol, wojna i polegli towarzysze. Potrafię spać co najwyżej 2 godziny na dobę
Przez miesiąc lub dwa jest spokojnie, potem jest coraz gorzej. Niektórzy zaczynają nadużywać alkoholu, inni narkotyków. Dla mnie ujściem jest wędkarstwo. Choć mam już 40 lat, chcę iść na studia, by zostać terapeutą rehabilitacyjnym. To mój cel i „Serce Azowstali” obiecało, że pomoże mi go zrealizować. Mam świadomość, że nie jestem już dobrym żołnierzem, ale chcę pomagać ludziom takim jak ja.
Ksenia Suchowa, dyrektorka „Serca Azowstali” – Jesteśmy jedną rodziną
„Jesteśmy organizacją pozarządową, która powstała przy wsparciu Rinata Achmetowa [jeden z najbogatszych ludzi w Ukrainie, były właściciel kombinatu „Azowstal” – red.]. To z jego inicjatywy na dwuletnią działalność projektu przeznaczono miliard hrywien. Naszym zadaniem jest pomaganie ludziom, którzy przez 86 dni bohatersko bronili Mariupola. Państwo jest naszym kluczowym partnerem. Podpisaliśmy memorandum z Ministerstwem Weteranów, Ministerstwem Polityki Społecznej i sztabem koordynacyjnym – czyli ze wszystkimi, którzy w taki czy inny sposób zajmują się obrońcami.
Nasz zespół składa się z ponad 20 osób. To głównie administratorzy i menedżerowie, którzy kontaktują się bezpośrednio z żołnierzami i wybierają pomoc, której ci potrzebują.
Można skontaktować się z nami, przychodząc bezpośrednio do biura lub dzwoniąc na infolinię: 0 (800) 600 114.
Nasz projekt obejmuje siedem programów pomocy. Każdy obrońca może wybrać trzy. To unikalny ekosystem wsparcia w Ukrainie, który pomaga uczestnikom przejść od rehabilitacji do samorealizacji w życiu cywilnym. Obecnie główną grupą osób, z którymi pracujemy, są powracający z niewoli i ich rodziny.
Program 1: „Powrót”
Każdemu, kto wraca z niewoli, dajemy tzw. digital box – zestaw, który pomaga obrońcy być z nami w kontakcie i monitorować stan jego zdrowia. Zestaw zawiera laptopa, słuchawki, power bank i smartwatch. Jest również bon o wartości 4 tysięcy hrywien na zakup witamin i odżywek dla sportowców. Jeśli z niewoli powraca kobieta, dodatkowo dostaje pudełko z kosmetykami.
Program 2: „Zdrowie”
Naszym zadaniem jest zapewnienie żołnierzom jak najlepszej jakości życia. Współpracujemy z najlepszymi klinikami w Ukrainie. Obrońcy czasami potrzebują skomplikowanych operacji, a także protez – otrzymało je już sześciu obrońców Mariupola, piętnastu czeka w kolejce. Mówimy o protezach bionicznych, najnowocześniejszych elektronicznych kolanach. W ramach tego programu wykonujemy również badania całego ciała, to około 50 różnych testów. Istnieje też program stomatologiczny, bo niemal wszyscy wracają z niewoli bez zębów. Wielu potrzebuje implantów, rekonstrukcji szczęki i ekstrakcji odłamków. Współpracujemy również z ośrodkami rehabilitacyjnymi. Ci, którzy już otrzymali protezy i stanęli na nogi, odwiedzają swoich braci w szpitalach i ośrodkach rehabilitacyjnych, by ich wspierać. To daje dobre rezultaty.
Program 3: „Rodzina”
Jesteśmy w stałym kontakcie z rodzinami obrońców Mariupola. Naszym zadaniem jest stworzenie społeczności garnizonu Mariupol – przedstawiamy tych ludzi sobie nawzajem. Zapraszamy ich też do Truskawca, by odwiedzili nasze sanatorium. W zeszłym roku w jednej z takich wizyt wzięło udział 600 osób. W tym roku odbyły się już trzy takie obozy rodzinne. Poza tym razem z rodzinami jeńców wojennych czekamy na powrót ich bliskich z niewoli.
Program 4: „W domu”
W ramach tego programu zapewniamy mieszkania obrońcom Mariupola, którzy w wyniku działań wojennych zostali inwalidami 1. lub 2. grupy. To osoby z ciężkimi obrażeniami – amputacjami, na wózkach inwalidzkich. Oczywiste jest, że będzie im trudniej samodzielnie kupić mieszkanie niż zdrowym osobom. Zapewniliśmy już ponad 100 mieszkań, a planujemy – kolejne 200.
Program 5: „Sport”
Zapewniamy odzież sportową i trzymiesięczny karnet na siłownię. Organizujemy również obozy sportowe „10 dni w Karpatach”: odnowa psychiczna, wspinaczka górska, praca zespołowa, masaże, poznawanie lokalnej kultury i wzajemne wsparcie. Czasem słyszymy: „Chcę być z kolegami żołnierzami, z którymi byłem w koszarach. W przeciwieństwie do mojej rodziny – oni mnie rozumieją”.
Program 6:„Ochrona”
W ramach tego programu zapewniamy podstawowe porady prawne dotyczące procedury uzyskiwania statusów, zaświadczeń i innych dokumentów związanych ze służbą, świadczeniami i płatnościami państwowymi.
Program 7: „Przyszłość”
W tym programie opracowujemy kompleksowy plan adaptacji weteranów do życia w cywilu poprzez szkolenia. Obejmuje on kursy, przekwalifikowanie się i naukę języków obcych, w czym wspierają nas mentorzy kariery (wśród nich jest obrońca Mariupola).
W sumie przez nasz projekt przeszło już prawie 5 500 obrońców Mariupola i ich rodzin. Kluczowe przesłanie, które usłyszałem od naszych rodzin, brzmi: „Wiecie, jednak serce ma duszę”. Dla nas to ogromna radość, że stajemy się jedną wielką rodziną.
Projekt charytatywny „Niespaleni” pomaga żołnierzom i cywilom, którzy ucierpieli w wyniku działań wojennych od 2014 roku, pozbyć się blizn i oparzeń. Zaangażowany w to zespół nawiązał współpracę z ponad 30 klinikami w całej Ukrainie. Średni koszt leczenia pacjenta może wynieść ponad 10 000 dolarów, ale dla każdego leczenie jest bezpłatne. Projekt jest finansowany przez krajowych i zagranicznych darczyńców.
Służyłam w wojsku długo. Przez 25 lat byłam starszą pielęgniarką w sztabowym centrum medycznym, a w 2015 roku przeniosłam się do domu oficerskiego w Winnicy, gdzie pracowałam jako komendantka. Miałam przejść na emeryturę, ale wybuchła wojna na pełną skalę. Dlatego zostałam.
14 lipca 2022 roku byłam na służbie. Rozległ się alarm, wyszłam na zewnątrz. Byli ze mną koledzy z banku, który mieścił się w naszym budynku. Wtedy usłyszałam dźwięk silnika odrzutowego. Wydawało mi się, że leci samolot. Spojrzałam w górę... Kiedy się ocknęłam, wszystko wokół płonęło, łącznie ze mną. Droga do domu oficerów była zablokowana, szalały płomienie, było dużo dymu. Z wykształcenia jestem lekarką. Zrozumiałam, że ten ogień na sobie muszę ugasić sama. Dzień wcześniej padał deszcz i wokół były kałuże. Wpadłam do pierwszej, którą zobaczyłam.
Słyszałam krzyki, syreny radiowozów i karetek pogotowia. Zdałam sobie sprawę, że na dotarcie do szpitala mam mało czasu. Czułam oparzenia na całym ciele
Wyskoczyłam na drogę i zatrzymałam przejeżdżający autobus. Powiedziałam, że jestem żołnierką i muszę jechać do szpitala. Jestem bardzo wdzięczna człowiekowi, który mi wtedy pomógł.Miałam poparzone 45% ciała – dolną część pleców, pośladki i nogi. Na szczęście moja twarz nie ucierpiała.
Miałam też pękniętą błonę bębenkową, złamany obojczyk i uraz głowy – ale w porównaniu z poparzeniami to było nic. Zastanawiano się nad wysłaniem mnie za granicę, ale lekarze z wojskowego centrum medycznego postanowili leczyć mnie na miejscu. Dwa miesiące przeleżałam na brzuchu, przeszłam dwa przeszczepy skóry i operację odtworzenia błony bębenkowej. W znieczuleniu ogólnym założono mi 19 opatrunków. Pojawiły się twarde blizny, moja skóra była w okropnym stanie.
W Internecie natrafiłam na kontakty do projektu „Niespaleni”. Zgłosiłam się, lecz nie przyjęli mnie od razu – moje rany były świeże i wciąż krwawiły. Dziś przechodzę tam leczenie. Oczywiście blizny nadal są, ale już innego koloru niż kiedyś, bez stanu zapalnego, i stopniowo się zmniejszają. Stan mojej skóry też się poprawia. Teraz dostaję zastrzyki, potem moja skóra zostanie odnowiona za pomocą lasera. Wiem, że nie zregeneruje się w pełni, za bardzo ucierpiała, ale i tak będzie wyglądała inaczej. To daje mi wiarę i optymizm.
Natalia Koszara, cywil: „Z ośmiu odłamków wciąż mam w sobie trzy”
Mieszkam w wiosce Husariwka, w rejonie Iziumu, od 28 lat. Pracuję w szkole jako nauczycielka angielskiego. Kiedy rozpoczęła się inwazja, nasza rodzina nie wyjechała. Mieliśmy duże gospodarstwo: koty, psy, ponad 10 krów i prawie 50 świń, musieliśmy je karmić i poić.
Pod okupacją znaleźliśmy się już 2 marca 2022 roku. Nasza ulica jest tak położona, że nie zauważyliśmy nadciągającego wroga. 8 marca we wsi doszło do wielkiej bitwy, wiele domów płonęło, nie było wody, prądu ani gazu. Mieszkamy na górze. Nie ma studni, więc musieliśmy pić wodę z lokalnej rzeki. Brałam metalową rurkę i rozbijałam nią lód, a moi chłopcy w pośpiechu czerpali wodę z przerębla. Wszystko trzeba było robić szybko, bo nikt nie wiedział, kiedy znowu zacznie się ostrzał.
W wiosce byli też ludzie Kadyrowa. Niektórzy mieszkańcy są nadal uważani za zaginionych. Snajper zastrzelił kilku z nich. Tak dla zabawy
Miesiąc później zostaliśmy wysiedleni. Kwiecień był w miarę spokojny, ale w maju było już nie do zniesienia. Rosjanie strzelali, gdzie popadło. 23 maja 2022 roku po trafili mojego sąsiada. Pobiegłam mu pomóc i wtedy uderzył kolejny pocisk – w róg mojego domu. Coś mnie powstrzymało. Gdybym pobiegła od razu, zginęłabym. Potem było kolejne uderzenie. Poczułam, że w twarz trafił mnie odłamek. Okno w pokoju mojego młodszego syna zostało wyrwane, róg domu był roztrzaskany. Ostatnimi rzeczami, które widziałam obojgiem oczu, były beczki z cieknącą wodą i jedna z moich krów. Po chwili zdałam sobie sprawę, że nie mam oka, zakryłam je dłonią. Było dużo krwi. Przybiegli do nie moja matka i mąż, byli przerażeni. Poza utraconym okiem miałam też inne obrażenia – odłamki w szyi, nodze. I najgorsze: dostałam w wątrobę. W charkowskim szpitalu nazwali mnie nawet „dziewczyną z dziurą w wątrobie”. Straciłam dużo krwi, ale przeżyłam. W moim ciele utkwiło osiem odłamków, do dziś mam w sobie trzy.
W szpitalu okulistycznym wszczepili mi implant oka.
Jako kobiecie bardzo przeszkadzała mi blizna na czole, chociaż mój mąż powtarzał: „Jesteś taka piękna”
Chciałam wyglądać lepiej, więc zarejestrowałam się w projekcie „Niespaleni”. Nie znam nazw wszystkich procedur, którym jestem poddawana, ale stale dostaję specjalne kremy i zastrzyki w twarz. Oczywiście jestem zadowolona z rezultatów, no i wszystko jest bezpłatne.
Jeśli chodzi o blizny, czuję się dobrze, ale mój wzrok nie jest już tak dobry. Nie mogę przyzwyczaić się do życia bez oka. Jestem bardzo energiczna, więc często gubię się w przestrzeni. Nie widzę głębi. No i wciąż mam siniaki na twarzy. Od maja tego roku jestem osobą niepełnosprawną trzeciej grupy.
Maksym Turkewycz, szef projektu „Niespaleni”: „Chcemy pomóc tym ludziom”
Nasz projekt ma już ponad dwa lata. W tym czasie przyjęliśmy ponad dwustu pacjentów. Wszyscy nadal przechodzą leczenie, niektórzy są na etapie konsultacji. Pełny cykl leczenia jest długi, średnio trwa od roku do półtora. Pomysłodawcą projektu jest mój ojciec. Jest lekarzem i od dawna zajmuje się medycyną estetyczną. On zajął się medyczną częścią projektu, czyli protokołami i metodami leczenia, ja jestem odpowiedzialny za część organizacyjną i administracyjną.
Zrozumieliśmy, że możemy zrobić dla ludzi coś pożytecznego. Pierwsi pacjenci pojawili się przypadkowo, skierowali ich do nas z jednej z klinik.
Powiedzieli nam: „Są tacy ludzie. Może im pomożecie?”
To była Natalia Juchmanova z Mariupola, z ranami od odłamków po wybuchu bomby lotniczej, oraz Artem Melnyk, żołnierz obrony terytorialnej, który w wyniku eksplozji w centrum handlowym „Retrowil” w Kijowie miał poparzone ręce, ciało i twarz. Był też żołnierz o imieniu Ilia. Gdy jego czołg najechał na minę i się zapalił, doznał licznych poparzeń i obrażeń skóry. Potrzebował kilku etapów leczenia.
W tym momencie zdaliśmy sobie sprawę, że osób z podobnymi obrażeniami będzie wiele – zarówno cywilów, jak wojskowych. I tak to się zaczęło.
Dziś mamy pacjentów, na których twarzach i innych częściach ciała wciąż są pozostałości prochu z wybuchów. I blizny
60% naszych pacjentów to wojskowi, którzy ucierpieli z powodu tortur w rosyjskiej niewoli. Najczęściej mają blizny. Jednemu z nich Rosjanie wycięli nożem na czole swastykę.
Nasi specjaliści już uczą swoich zagranicznych kolegów, bo mają już ogromne doświadczenie i leczyli bardzo skomplikowane przypadki. W ciągu ostatnich dwóch lat odbyliśmy wiele podróży służbowych do Wielkiej Brytanii, Irlandii, Hiszpanii, Włoch, Portugalii, Francji, Polski, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Maroka. Dziś nasi zagraniczni koledzy są już bardziej oswojeni, ale na początku byli zszokowani. Ranami pacjentów i efektami tego, co robimy.
Szczerze mówiąc, nie mogę powiedzieć, by medycyna estetyczna na świecie była jakoś szczególnie rozwinięta – zwłaszcza jeśli mówimy o Europie Zachodniej. Są daleko za nami.
O ile w dziedzinie medycyny estetycznej, dermatologii i kosmetologii od Polski dzieli nas czteroletnia luka naukowa, to w przypadku Hiszpanii ta różnica wynosi 10-12 lat
Oni dopiero teraz próbują pracować z technologiami, które my już dawno przetestowaliśmy. Cóż, nikt nie wymyślił koła na nowo. Na przykład teraz pracujemy z laserami pikosekundowymi. To specyficzna technologia. Pikosekunda to bardzo mała część sekundy, podczas której wiązka światła wpływa na tkankę. Takie lasery istnieją już od 8 lat, ale dopóki nie zaczęliśmy ich używać, na świecie były postrzegane jako droga zabawka i nikt nie wiedział, jak ich używać.
Zdajemy sobie sprawę, że liczba osób, które odniosły obrażenia podczas wojny, jest znacznie większa niż liczba leczonych u nas ludzi. A nawet większa niż liczba tych, którzy zwrócą się do nas o pomoc w przyszłości.
Za sprawą naszego projektu chcemy tym ludziom pomóc. Sprawić, by nie bali się szukać pomocy.
Społeczeństwo musi zrozumieć, że ci ludzie, z różnymi traumami wojennymi, będą żyć wśród nas i musimy nauczyć się ich akceptować
Jak zostać uczestnikiem projektu „Niespaleni”
Obecnie w projekt zaangażowane są 32 kliniki i około stu lekarzy – zaznacza Maksym Turkewycz. – Leczenie i wsparcie są bezpłatne. Krajowe i zagraniczne firmy pomagają nam finansowo, kupują sprzęt i leki. Od momentu rozpoczęcia działalności otrzymaliśmy 2,5 miliona dolarów na sprzęt i do pół miliona na leki.
Mogą się do nas zgłaszać zarówno wojskowi, jak cywile. Podstawowym kryterium kwalifikowania pacjentów jest odniesienie ran w wyniku wojny. Taka osoba taka musi wejść na naszą stronę internetową i wypełnić formularz rejestracyjny. Nasi specjaliści skontaktują się z nią i pomogą przejść całą dalszą drogę. Istnieją dwa powody odmowy: diagnoza medyczna nie kwalifikuje pacjenta do leczenia u nas albo obrażenia nie są spowodowane przez wojnę.
– Na początku wielkiej wojny przez tydzień siedziałam na walizkach w Polsce, nie ubiegając się o żaden status. Kiedy ośrodek dla uchodźców zaoferował mi darmowe bilety promowe z Niemiec do Skandynawii, pomyślałam, że to znak. Tak trafiłam do Malmö, wraz z inną rodziną z Chersonia. W zeszłym roku oni wrócili do Ukrainy. Ja wciąż się trzymam – mówi Myrosława.
Jest uchodźczynią wojenną i obecnie pracuje w sektorze IT. Dwa lata temu dołączyła do międzynarodowej firmy z biurem w Sztokholmie. Myrosława należy do tych Ukraińców, którym udało się znaleźć w Szwecji pracę i dość dobrze się w tym kraju zadomowić.
Według nowego raportu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji 88% ukraińskich uchodźców w wieku produkcyjnym, żyjących w Szwecji, funkcjonuje na tamtejszym rynku pracy – albo już znaleźli bądź zmienili zatrudnienie, albo aktywnie go szukają. 66% Ukraińców jest zatrudnionych. To o 56% więcej niż w ubiegłym roku.
Po rozpoczęciu inwazji do Szwecji przybyło 60 tysięcy ukraińskich uchodźców. Do dziś ta liczba zmniejszyła się o blisko połowę. Według Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców w 10-milionowej Szwecji jest zarejestrowanych jest około 32 tysięcy Ukraińców. Co drugi albo wrócił do Ukrainy, albo wyjechał do innego kraju Unii Europejskiej, Kanady bądź Stanów Zjednoczonych.
Pierwsze wrażenia
Ołena, pisarka i nauczycielka angielskiego z Kijowa, jest jedną z tych, którzy przybyli do Szwecji zaraz po wybuchu pełnoskalowej wojny. Wraz z dwójką dzieci zamieszkała u przyjaciółki w Sztokholmie.
– W Szwecji jest duże poparcie dla Ukrainy – czy to na placu zabaw, czy w pracy, czy w międzynarodowej szkole, wśród ludzi z różnych krajów – mówi. – Partie polityczne się zmieniają, ale wszyscy wspierają Ukrainę i jest to wyczuwalne.
W Sztokholmie uczestniczyła w kursach języka szwedzkiego, zorganizowanych przez dwie Szwedki. Zapewniły dwudziestu Ukrainkom podręczniki, wspierały je, organizowały im wycieczki, chodziły z nimi na kawę.
– Matka jednej z nich zaprosiła nas do swojej daczy na wyspie. Wręczyła nam klucze i powiedziała: „Zostańcie tak długo, jak potrzebujecie, odpocznijcie” - wspomina z sentymentem Ołena. – Chociaż Szwedzi są na ogół zimni. Musisz zgadywać, co mają na myśli. Uśmiechają się, ale nie mówią niczego wprost. Czasami trudno było odczytać te niewerbalne komunikaty.
Poszanowanie prywatności ludzi, a także szwedzka koncepcja życia „lagom”, która opiera się m.in. na posiadaniu tylko niezbędnych rzeczy, odróżnia Szwecję od innych krajów
– Byłam gotowa na szwedzki minimalizm, słyszałam o nim już wcześniej – mówi Myrosława. – Kompostowałam odpady organiczne, nie kupowałam niepotrzebnych rzeczy i opróżniłam swój dom do białych ścian. Ale kiedy wynajęłam mieszkanie w Sztokholmie i zobaczyłam łazienkę, doznałam objawienia. Pomieszczenie dwa metry na dwa metry, cerata, konewka, gwóźdź – wszystko. Płacę za to 1200 euro miesięcznie.
Standard życia
Ukraińcy, którzy znaleźli się w Szwecji na początku inwazji, otrzymali „zestaw startowy” dla uchodźców: status tymczasowej ochrony, zakwaterowanie od gminy i pomoc społeczną.
Przyznano im też zapomogę w wysokości 71 koron dziennie (7 euro). Według wspomnianego raportu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji obecnie z pomocy państwa korzysta już tylko 17% Ukraińców przebywających w Szwecji.
– Szwecja okazała się dla Ukraińców jedną wielką loterią: niektórzy zostali osiedleni w akademikach w mieście, niektórzy w domach w lesie, inni mieli szczęście znaleźć pracę w pobliżu miejsca zamieszkania, a jeszcze inni zostali zmuszeni do szukania sobie nowego kraju, ponieważ w okolicy nie było dla nich pracy – mówi Myrosława. – Dobrze, że w pobliżu miejsca, w którym mieszkałam, były sklepy socjalne, w których można było kupić mąkę, olej, konserwy.
Bo żywność w Szwecji jest ponadtrzykrotnie droższa niż w Ukrainie. A mięso jest droższe 4-5 razy
Ołenie udało się dostać pracę asystentki nauczyciela w międzynarodowej szkole dla dzieci dyplomatów w Sztokholmie. Jednak po pięciu miesiącach wróciła z dziećmi do Kijowa:
– Chociaż pracowałam i miałam gdzie mieszkać, mój standard życia znacznie się obniżył. Paradoks: byłam w kraju o wysokim standardzie życia, a musiałam zrezygnować z poziomu, na którym żyłam w Ukrainie.
Tymczasem około 55% ukraińskich uchodźców uważa, że ich sytuacja finansowa w Szwecji jest zadowalająca, a dochody wystarczają im do zaspokojenia potrzeb. To o 5% więcej niż w ubiegłym roku. 15% Ukraińców żyje z pieniędzy otrzymywanych od rodziny lub przyjaciół.
Kolejnym ważnym względem, który nie zatrzymał Ołeny w skandynawskim kraju, jest problem z dostępem do opieki zdrowotnej dla ukraińskich uchodźców:
– Mam problemy zdrowotne, muszę monitorować pewne zagrożenia związane z rakiem. W Ukrainie mogłabym o to zadbać dzięki prywatnym lekarzom. W Szwecji nie ma prywatnej służby zdrowia. Chyba że już umierasz – wtedy przyjeżdża karetka. Ale jeśli okaże się, że sprawa nie była szczególnie pilna, możesz nawet zostać zmuszona do zwrotu pieniędzy za wezwanie ambulansu.
Osobista dziesięciocyfrówka
Do tej pory największym problemem Ukraińców w Szwecji był brak numeru osobistego. To dziesięciocyfrowy kod identyfikujący mieszkańca kraju. Poza obywatelami Szwecji jest on również nadawany osobom posiadającym pozwolenie na pobyt przez 13 miesięcy lub dłużej. Tyle że ukraińscy uchodźcy nie należeli do tej kategorii: wydawano im zezwolenia na pobyt tylko na 12 miesięcy, które co roku były odnawiane na kolejny rok.
Numer identyfikacyjny zapewnia dostęp do pełnej opieki medycznej, bankowości internetowej i usług publicznych. Bez niego otwarcie konta bankowego, wynajęcie mieszkania, surfowanie po Internecie, sprawdzenie dziennika elektronicznego studenta, a nawet korzystanie ze zniżek w sklepach – jest niemożliwe.
Zamiast numeru osobistego ukraińscy uchodźcy używają tzw. numerów koordynacyjnych, ale dają one bardzo ograniczone możliwości.
3 października uchwalono ustawę, która od 1 listopada 2024 roku wprowadza zmiany dla Ukraińców w Szwecji. Oprócz przyznania im numerów osobistych, rząd planuje również zwiększyć zasiłek socjalny – do 308 koron dziennie (30 euro)
Chrystyna Hewczuk, koordynatorka integracji ukraińskich uchodźców w Szwecji, która znalazła tu schronienie wraz z rodziną, przyczyniła się do tych zmian. To ona była bowiem inicjatorką petycji w sprawie zapewnienia Ukraińcom numeru osobistego.
– Po licznych spotkaniach ze szwedzkimi politykami i mediami w końcu zaczęły się zmiany – mówi. – W lutym tego roku szwedzki rząd przygotował ustawę mającą na celu poprawę warunków dla osób objętych tymczasową ochroną, co dotyczy przede wszystkim uchodźców z Ukrainy. Jeszcze w maju mówiło się, że Unia Europejska może przedłużyć obowiązywanie dyrektywy dla Ukraińców do 2026 roku. Oznacza to, że ukraińscy uchodźcy, którzy mieszkają w Szwecji od dwóch lat, mają prawo do otrzymania indywidualnego szwedzkiego numeru już teraz – i nie muszą czekać na 1 listopada, kiedy ustawa wejdzie w życie. W związku z tym wiele osób już od czerwca zaczęło ubiegać się o te numery – i je otrzymywać.
Dzięki numerowi indywidualnemu uzyskasz m.in. pełny dostęp do opieki medycznej, także dentystycznej. Ukraińscy uchodźcy będą mogli też korzystać z urlopu rodzicielskiego, a nawet założyć własną firmę.
– Szwecja jest jednym z krajów, w których najłatwiej zarejestrować indywidualnego prywatnego przedsiębiorcę lub małą firmę składającą się z dwóch lub więcej osób – dodaje Irena, która również mieszka w Sztokholmie. – Do tej pory bez numeru osobistego Ukraińcy w Szwecji nie mieli możliwości założenia własnej firmy. Teraz to bardzo łatwe.
Zostać na zawsze?
Opóźnienie w przyznaniu indywidualnego numeru przekonało niejednego Ukraińca, że Szwecja nie jest zainteresowana jego dłuższym pobytem. Wielu przyklaskiwało inicjatywom sąsiednich krajów, Norwegii i Finlandii, gdzie ukraińscy uchodźcy zostali natychmiast włączeni do rządowych sieci cyfrowych.
Ograniczenia dotyczące usług i skromne płatności skłoniły wielu Ukraińców do opuszczenia Szwecji i szukania schronienia gdzie indziej – najczęściej w Norwegii, Niemczech, Danii i Kanadzie.
– Szwedzi to specyficzny naród. Trudno się tu porozumieć, trudno znaleźć przyjaciół – mówi Anna Topilina, pisarka i blogerka. Mieszka w Szwecji od 15 lat i jest zaangażowana w pracę na rzecz imigrantów. – Ale kiedy zaczęła się wielka wojna, w pomoc włączyli się wszyscy. Szwedzi przyjmowali do swych domów ukraińskie rodziny i angażowali się w pomoc humanitarną. Społeczeństwo było bardzo zdeterminowane, by Ukraińcy się osiedlali się w Szwecji. Bo wojna, którą Ukraina toczy z Rosjanami, jest im emocjonalnie bliższa niż np. ta na Bliskim Wschodzie.
Anna Topilina zna wiele pozytywnych historii ukraińskich uchodźców, którzy znaleźli w Szwecji drugi dom. Wśród nich jest rodzina z Enerhodaru, która zostawiła w Ukrainie swój biznes i dom, uciekając przed najeźdźcami. Przybyli do Szwecji z trójką dzieci i psem. Dziś oboje pracują, mają dobre dochody i dom od gminy. Ich dzieci chodzą do szkoły i mówią już po szwedzku.
Według wspomnianego raportu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji 47% Ukraińców w kraju twierdzi, że potrafią mówić po szwedzku – to o 23% więcej niż w ubiegłym roku. Ponad połowa z nich ocenia swoje umiejętności językowe jako „dobre” lub „bardzo dobre”. To bardzo wysoki odsetek, który może wskazywać na chęć integracji i pozostania w Szwecji na dłużej.
– Szwecja ma obecnie antyimigrancki rząd, którego polityka ma na celu jak najszybsze odesłanie uchodźców do domu – mówi Anna Topilina. – Ale jak widzę, Ukraińców to nie dotyczy. Ustawa o nadawaniu indywidualnych numerów ma na celu umożliwienie im integracji. To pierwszy krok, który może sprawić, że Ukraińcy pozostaną w Szwecji, jeśli wojna nie zakończy się w najbliższej przyszłości.
Nowe prawo, oprócz poprawienia sytuacji ukraińskich uchodźców w Szwecji, nakłada na nich również obowiązki. Na przykład obowiązek szkolny – dzieci z Ukrainy muszą uczęszczać do lokalnych szkół
Kroki podjęte przez szwedzki rząd i przedłużająca się wojna w Ukrainie zachęcają uchodźców do bardziej precyzyjnego planowania swojej najbliższej przyszłości. Znajduje to odzwierciedlenie w wynikach ankiety.
Obecnie 81% Ukraińców w Szwecji chce pozostać w tym kraju w przyszłości, a tylko 13% zamierza wrócić do Ukrainy po zwycięstwie (w ubiegłym roku odsetek ten wynosił 24%).
Odsetek „niezdecydowanych”, czyli tych, którzy nadal nie wiedzą, co chcą robić w przyszłości, również się zmniejszył – do 33% w porównaniu z 24% w ubiegłym roku. Odsetek osób, które nie zamierzają wracać, wzrósł w ciągu roku do 58%. Dwie trzecie respondentów stwierdziło, że ich przyszłe plany dotyczące kraju zamieszkania zmieniły się w ciągu minionego roku.
– Jest wiele osób mieszkających w Szwecji, które pracują i zarabiają na życie, ale planują powrót do Ukrainy – dodaje Anna Topilina. – Pobyt za granicą jest dla nich okazją do nauczenia się czegoś, stania się w czymś lepszym, zdobycia dodatkowego wykształcenia i wykorzystania go w kraju.