Exclusive
20
min

Tetiana Malkowa: „Wiedźma z Konotopu” to lekka wersja tego, co od niemal trzech lat dzieje się w Ukrainie

W ciągu pierwszych dwóch tygodni emisji ukraiński horror „Wiedźma z Konotopu” zarobił ponad 25 milionów hrywien. Opowiada historię Ukrainki z Konotopu, która mści się na rosyjskich okupantach, gwałcicielach i zabójcach swego ukochanego. Tetiana Malkowa, odtwórczyni głównej roli, dostrzega w tej brutalnej historii wartość terapeutyczną

Oksana Gonczaruk

Tetiana Malkowa w „Czarownicy z Konotopu”. Zdjęcie: Film.ua

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

W czasie wojny kariera Malkowej nabrała rozpędu nie tylko w Ukrainie, ale także w Polsce, dokąd wyjechała z liczną rodziną na początku inwazji. Sestry zapytały aktorkę o to, jak się żyje w dwóch krajach, jak to jest brać udział w zdjęciach do polskiego serialu telewizyjnego bez znajomości języka polskiego i na czym polega psychoterapia przez film.

Tatiana Malkowa

Teraz mogę wszystko

Oksana Honczaruk: Dlaczego Ty i Twoja rodzina wybraliście Polskę?

Tetiana Malkowa: Wyjechaliśmy z Kijowa 7 marca [2022 r. – red.]. Nie chciałam wyjeżdżać, to był wymuszony krok podyktowany dobrem moich dzieci. Po telefonicznych rozmowach ze swoimi babciami moja najstarsza córka złapała od nich syndrom paniki. Mówiła: „Mamo, nie zostaję, muszę jechać”. Zdecydowałam, że wywiozę dzieci, bo ich zdrowie psychiczne było dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego. Tylko dokąd, skoro w zachodniej Ukrainie nie było miejsca nawet w saunach?

Zadzwoniłam do Tomasza Sobczaka, mojego polskiego kolegi z filmu „Smak wolności”. Niczego nie oczekiwałam, chciałam go tylko zapytać, jak wygląda sytuacja w Polsce. A on zapytał mnie, gdzie i kiedy nas odebrać (uśmiech). Tomasz bardzo nam wtedy pomógł: zorganizował darmowe zakwaterowanie na pierwsze trzy miesiące, dopóki nie znaleźliśmy mieszkania w Warszawie.

„Smak wolności” to ukraiński dramat kulinarny, w którym Sobczak gra szefa kuchni w restauracji.

A ja gram sous chefa [zastępca szefa kuchni – red.] w tej restauracji. Bardzo polecam ten film widzom, którzy nie są fanami horroru: można go oglądać nawet z dziećmi. To świetna, pozytywna bajka w stylu Kopciuszka, bardzo lekka i czysta. Na końcu publiczność płacze ze szczęścia, a ty czujesz się, jak wtedy, gdy wiesz, że twoja rodzina stoi za tobą i cię wspiera. Widziałam ludzi wychodzących z seansu, którzy mówili: „Teraz mogę wszystko”.

Czytałam kilka złych recenzji...

Cóż, uwielbiamy przygnębiające i destrukcyjne filmy. Wiele osób uważa, że w Ukrainie nie powinno się kręcić nic poza dramatami. Myślę, że telewizja bardzo nas zepsuła. Uzależniliśmy się od negatywnych historii i ciągłego doszukiwania się zdrady. A to wpędza ludzi w tak niskie wibracje, że nie wiem, jak można wtedy dążyć do czegokolwiek.

„Smak wolności” jest dla tych, którzy tracą wiarę

Nawiasem mówiąc, ten film był wyświetlany w Polsce w maju 2024 roku i Polacy go pokochali.

W ciągu dwóch lat pobytu w Polsce pojawiłaś się już w ośmiu projektach. Jak dostałaś pierwszą rolę?

Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy, od razu zaczęliśmy z mężem szukać produkcji, wypełniając ankiety dotyczące naszego przyjazdu. W tamtym czasie pojawiło się wiele takich kwestionariuszy specjalnie dla Ukraińców, z pomocniczymi stronami, na których mogli wypowiadać się nie tylko aktorzy, ale wszyscy artyści z Ukrainy.

Na moją propozycję odpowiedziała firma producencka, która tworzy popularny serial „Na dobre i na złe”, emitowany już od 25 lat. Na tym serialu wychowało się całe pokolenie Polaków. Myślę, że będzie na antenie przez kolejne 25 lat.

To serial medyczny, a jego specyfika polega na tym, że autorzy dość szybko reagują na bieżące wydarzenia na świecie. Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, natychmiast wpisali to do scenariusza i od razu zaczęli szukać aktorki do roli Ukrainki, która kiedyś studiowała w Polsce i trochę zna język. W tamtym czasie w ogóle nie rozumiałam polskiego – nie czytałam i nie mówiłam po polsku, a nawet więcej: nie zamierzałam się go uczyć, bo chciałam wrócić do domu. Ale jakimś cudem nauczyłam się tekstu, a przesłuchania wypadły przyzwoicie. Zostałam przyjęta.

Jak pracowałaś na planie, nie znając polskiego?

Dostosowałam się. Ale jeśli któryś z aktorów zmieniał tekst, to była dla mnie katastrofa. Poprosiłam kolegów, żeby nie wprowadzali żadnych zmian (śmiech), wszędzie chodziłam z tłumaczem Google i uczyłam się, uczyłam, uczyłam... I jakoś, na adrenalinie, dałam radę. Zaplanowano cztery odcinki z moim udziałem, w rezultacie kręciłam przez półtora roku.

Ukraińska gwiazda polskiego kina

Po tym udanym debiucie dostałaś własnego agenta?

Pojawił się od razu, bo aktorzy w Polsce nie pracują bez agentów. Po „Na dobre i na złe” zagrałam w kilku innych serialach telewizyjnych oraz w polskiej komedii „Game over”, która, mam nadzieję, wkrótce wejdzie na ekrany kin. Miałabym znacznie więcej ról w polskich serialach, gdybym zgodziła się grać zmarłych, prostytutki i surogatki. Ale ja takich rzeczy nie gram.

Staram się wybierać ciekawsze historie, gdzie moja postać żyje, nie jest naga i nie jest prostytutką (śmiech)

Zostałam też zaproszona do poważnego, pełnometrażowego polskiego projektu, ale w tym czasie byłam już zaangażowana w kręcenie ukraińskiego serialu kryminalnego „Pies Alf”.

Czy w polskim kinie jest dziś wiele historii, w których pojawia się wojna Rosji z Ukrainą?

Oczywiście. Oprócz „Na dobre i na złe” wątek ukraiński pojawia się w innym kultowym polskim serialu, który również był kręcony przez kilkadziesiąt lat; nasza Lera Guliajewa gra tam ukraińską weterynarz [„Barwy szczęścia”- red.]. Ale bądźmy szczerzy: Ukraińcy nie powinni oczekiwać głównych ról w polskich filmach.

Z Danielem Olbrychskim i Mateuszem Janickim

Widziałam zdjęcie, na którym stoisz obok legendarnego polskiego aktora Daniela Olbrychskiego i z gwiazdy współczesnego polskiego kina Mateusza Janickiego. Czym jest ten projekt?

To serial „Na dobre i na złe”. Mateusz Janicki gra w tej historii mojego ukochanego, któremu urodziłam dziecko. Daniel Olbrychski jest jego dziadkiem. Gra u boku takiej legendy jest dla mnie bardzo ważna, wiele się od niego nauczyłem.

Mateusz Janicki jest współorganizatorem fundacji, która pomaga Ukraińcom. Wspiera nie tylko ukraińskich, ale także syryjskich, białoruskich i innych uchodźców. Mateusz wystąpił w filmie Agnieszki Holland „Zielona granica”, opowiadającym o problemach uchodźców na granicy białorusko-polskiej na początku 2020 roku. Film wywołał w Polsce skandal, ze względu na krytykę ówczesnych polskich władz, które nie traktowały uchodźców właściwie.

W drugą rocznicę inwazji w krakowskim teatrze dramatycznym [teatr Słowackiego – red.] odbył się koncert „Solidarni z Ukrainą 2024”, w którym wzięło udział wiele polskich i ukraińskich gwiazd, w tym ja. Wspólnie z fundacją Stand with Ukraine zbieraliśmy fundusze na pomoc ukraińskim dzieciom z terenów frontowych oraz dzieciom, które straciły rodziców podczas wojny.

Twoja najstarsza córka Alisa niedawno zdała egzaminy do polskiego liceum. Jakie studia wybrała? Jak wyglądała jej adaptacja w nowym kraju?

Nie podam Ci prawidłowo ukraińskiego odpowiednika nazwy tej specjalności, ale jest ona związana z politologią. Moja córka wybrała ją sama, a ja staram się nie ingerować w jej życie osobiste.

Okres adaptacji był dość trudny dla wszystkich moich dzieci. Na początku musiały chodzić do małej, wiejskiej szkoły, która była zupełnie inna od tej, do której chodziły w Kijowie. Alisa była bardzo zestresowana, ponieważ straciła wszystkich przyjaciół. W pewnym momencie po prostu położyła się na kanapie i powiedziała, że niczego nie chce. Ciężko było ją z tego wyciągnąć, musieliśmy z nią dużo rozmawiać. Ale wszystko przezwyciężyliśmy.

Czym zajmuje się teraz Twój mąż, reżyser i aktor Dmytro Malkow?

Dima ma ponad 25 lat doświadczenia filmowego. Współpracował z „Kwartałem 95” [ukraińska grupa twórcza, kabaret i przedsiębiorstwo rozrywkowe założone w 2003 roku przez grupę komików pod kierunkiem Wołodymyra Zełenskiego – red.] i dużo pracował na własną rękę. W Polsce, podobnie jak ja, zaczął robić wszystko naraz. Dużo grał nie tylko w Polsce, ale nawet w Rumunii. Oczywiście proponowano mu role Ukraińców.

Dziś w związku z tym, że nasza wojna pojawia się w wielu europejskich scenariuszach filmowych, jest spore zapotrzebowanie na ukraińskich aktorów

W 2023 roku wyreżyserował dramat wojenny „Czarnobyl 2022. Inwazja” – o przejęciu przez Rosjan elektrowni jądrowej w Czarnobylu na początku wojny. Dlaczego film został nakręcony na Łotwie?

Celowo go tam kręciliśmy, bo ten projekt ma bardzo ważną misję: pokazać sytuację europejskiej publiczności. Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach i jest to przede wszystkim opowieść o linoskoczkach ekstremalnych. 23 lutego 2022 roku udali się do Czarnobyla i przywiązali swoje liny do wieży radiowej. Następnego dnia rozpoczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę.

Film zawiera materiały dokumentalne, ale jest fikcją. Główną bohaterką jest łotewska blogerka, której telefon komórkowy służy do transmitowania wojny dla europejskiej publiczności. Jest bezradna i doświadcza wszystkiego, co ta rosyjska ohyda może zrobić kobiecie. Film przedstawia dość brutalne wydarzenia, a postać tej dziewczyny została wprowadzona do fabuły celowo, by pokazać, że jeśli Europejczycy będą tylko oglądać, ograniczając się do „ochów” i „achów”, to nic się nie zmieni. Na Łotwie obraz odniósł niesamowity sukces: z marszu wskoczył na czwarte miejsce pod względem liczby wyświetleń w historii platformy, na której był emitowany. Widzowie byli zszokowani tym, co zobaczyli.

„Wiedźma z Konotopu”, czyli psychoterapia w kinie

„Wiedźma z Konotopu” to także szokujący i przerażający film...

Zależy dla kogo, bo to tylko lekka wersja tego, co od prawie trzech lat dzieje się w Ukrainie.

Nie lubię się bać, gdy oglądam film, nie jestem fanką horrorów. Ale ta historia to nie jest klasyczny horror. W klasycznym maniak prześladuje dobrego człowieka – w „Wiedźmie” historia jest opowiedziana na odwrót. I co ważne, film ma lekkie, a nawet, powiedziałbym, psychoterapeutyczne zakończenie.

Kiedy przychodzimy do psychoterapeutów, zaczynają mówić, że nasza złość nie jest przepracowana, i sugerują stosowanie różnych technik: krzyk, tłuczenie pięściami w poduszki itp. I tu właśnie pojawia się „Wiedźma” jako prawdziwa filmoterapia. Podążając za bohaterką, robisz wszystko to, o czym od dawna fantazjowałaś – a na końcu widzisz wyjście.

Dla mnie to jak przejście z trybu zemsty do trybu „myślenia o sobie” i przywrócenie sensu życia

Powiedziałaś, że byłaś pod wrażeniem scenariusza filmu napisanego przez Jarosława Wojcieszka. I że to właśnie jakość historii sprawiła, że chciałaś w nim zagrać. Co takiego było w tej historii, że Cię wciągnęła?

To bardzo głęboka historia, która miała szansę stać się filmem kultowym. Ukraińska mitologia jest tu ukazana całkiem dobrze poprzez tragedię kobiety, która kiedyś dobrowolnie zrezygnowała ze swojej ogromnej magicznej mocy w imię miłości. Jednak po stracie wróciła do magii i zaczęła wykorzystywać ją do czynienia zła, co zaczęło ją niszczyć.

Jak wyjść z tej sytuacji? To bardzo ważkie pytanie, ponieważ dziś zdecydowana większość Ukraińców pragnie zemścić się na Rosjanach za zniszczenie ich życia. Jednocześnie pragnienie zemsty niszczy nas od środka. Czytając scenariusz pomyślałam, że ta historia może się przydać wielu ludziom.

Ale scenariusz bardzo różni się od tego, co ostatecznie widzimy w filmie. Jak duża jest ta różnica? Dlaczego tak się stało?

„Wiedźma” jest przede wszystkim filmem producenckim. Wszystkie rzeczy, które są sprzeczne z moimi życzeniami i oczekiwaniami, są wyborem producentów. Mogę w jakiś sposób wpływać na to, jak wygląda wiedźma, jak jest ubrana, jakie ma tatuaże, jakie rytuały odprawia – ale to producenci mają ostatnie słowo. Dlatego to oni są odpowiedzialni za końcowy produkt. Czy mi się to podoba, czy nie.

Czołówka filmu nie ostrzega, że jest w nim pokazana przemoc wobec kobiet. Niektóre z tych, które go obejrzały, były wstrząśnięte sceną gwałtu. Czy była potrzebna aż tak drastyczna scena?

Nie możesz pokazać, że się mścimy, nie pokazując dlaczego. Jeśli jakaś konkretna widzka była aż tak dotknięta sceną gwałtu, to szczerze mi przykro – ale nie mogłam nic poradzić na to, że właśnie ofiara gwałtu kładzie kres opowieści o zemście. Zostało to zrobione na tyle dobrze, że publiczność biła mi brawo.

Dla wielu było to jak katharsis, ludzie poczuli ulgę, satysfakcję – zarówno za pomszczony gwałt, jak za inne zło, którego dopuścili się w filmie okupanci

Jeśli scena gwałtu by się nie pojawiła, nie byłoby przyczyny i skutku. Już widzę ten film pokazywany gdzieś w Rosji i tamtejszych ludzi mówiących: „Jacy oni są krwiożerczy. My, tacy fajni, przyjechaliśmy ich wyzwolić, a oni nas zabili i zrobili o tym film”.

Chodzi o to, by jasno pokazać, po co jest zemsta. I jak siła wrogów, której użyli przeciwko nam, działa przeciw nim.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Pięć lat temu muzyk Marian Pyrih (prawdziwe nazwisko Pyrożok) zainicjował we Lwowie projekt Pyrіh i Batih, który powstał, by „zdmuchnąć sowiecki kurz z ukraińskich poetów XX wieku w czasie rosyjskiej okupacji”. Podczas wojny Pyrіg i Batih przekształcił się z niszowej lwowskiej grupy w zespół popularny w całym kraju. Bo Ukraińcom, spragnionym wartościowej rodzimej poezji i muzyki - dawał jedno i drugie. Odkrył mało znane utwory ukraińskich poetów, którzy cierpieli pod sowieckimi rządami w latach 1918-1986, i opatrzył je wysokiej jakości muzyką akademicką. Nawiasem mówiąc, wielu Ukraińców poznało Pawło Tychyna jako autora tekstów właśnie dzięki sekstetowi Pyrih i Batih. A jego program pt. „Zabity przez kacapa” gromadzi teraz pełne sale w całym kraju. Dochód z niego przeznaczony jest na potrzeby Sił Zbrojnych Ukrainy.  

Marian Pyrih urodził się i wychował we Lwowie - i tutaj stał się sławny. Jednak kilka miesięcy temu postanowił przenieść się do Charkowa

Zespół "Pyrіh i Batih", foto: Ołeksandr Mały

Teraz jestem mieszkańcem Charkowa

Ksenia Minczuk: Dlaczego przeprowadziłeś się ze Lwowa do Charkowa, gdzie wojna jest odczuwalna każdego dnia?

Marian Pyrih:- Zakochiwałem się w Charkowie stopniowo. I w końcu zakochałem się bez reszty. 25 grudnia 2024 roku, w Boże Narodzenie, wsiadłem do pociągu - i od 26 grudnia jestem tutaj. Ta decyzja jest częściowo spowodowana pracą. Tutaj narodził się nowy projekt. Więc tak, jestem teraz mieszkańcem Charkowa.

Mieszkam w tym mieście od kilku lat. Dużo o nim mówiłem przed przeprowadzką, chciałem je poznać. Niektórzy ludzie potrafią zwiedzać na odległość, ale ja chcę tu być.

Teraz Charków przeżywa swego rodzaju rozkwit. Przypomina Charków z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Wtedy ludzie z zachodniej Ukrainy przeprowadzali się tutaj, by płynnie mówić po ukraińsku. Tak, do Charkowa! Nieważne, jak paradoksalnie może to brzmieć. Zachodnia Ukraina była wtedy pod polską okupacją, a w Charkowie wszystko było luksusowe - aż do okrutnych lat trzydziestych. Naprawdę nie chciałbym, aby lata trzydzieste, które już się wydarzyły w naszej historii, powtórzyły się teraz tutaj.

Dlatego jestem w Charkowie: by obserwować i angażować się w zmiany, które teraz zachodzą. One są fundamentalne i niezbędne dla naszego kraju.

Czym różni się życie w Charkowie od życia we Lwowie?

Z moich obserwacji wynika, że w Charkowie wszystkie procesy zachodzą szybciej. Podoba mi się ten rytm, prawdopodobnie dlatego czuję się tu komfortowo. Charków jest blisko linii frontu, więc doceniasz każdy kolejny dzień życia tutaj. Trzeba robić wiele rzeczy na czas, bo jutra może nie być. We Lwowie czujesz się bezpieczniej. Tam jest nieco inne podejście do wydarzeń, w których bierzemy udział. Nie chcę nikogo urazić, mówiąc, że Lwów jest mniej zaangażowany w wojnę niż Charków. To po prostu inne podejście do życia. Ludzie żyjący na stepach mają inne podejście do życia niż ci, którzy żyją w górach.

Charków ma bardzo pozytywny wpływ na mnie i moją pracę. Czuje to nawet moje ciało. Kiedy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy, na Wielkanoc 2023 roku, zostaliśmy zaproszeni do gry w wiosce Staryj Sałtiw. To było rankiem. Zawsze porównuję tutejsze poranne występy do tych we Lwowie, bo tam jest trochę wilgotno, powietrze jest gęstsze, więc trudniej mi śpiewać.

Tutaj jest inaczej, piosenka sama wypływa z moich ust. Niebo jest tu wyżej. Dobrze tu śpiewać
Koncert charytatywny. Fото: Herman Krieger

Jak dotąd, Charkowszczyzna jest moim ulubionym regionem do śpiewania, gęstość powietrza jest tu idealna. W tym powietrzu otwierasz się, twój głos po prostu wylewa się z ciebie, bez dodatkowego wysiłku.

W Charkowie czuję się jeszcze bezpieczniej, ponieważ czuję się połączony i zaangażowany. Tu jest dużo pracy. Jeździmy do opuszczonych miast i miasteczek, do wojska. Kiedy mieszkasz we Lwowie, coś takiego jest znacznie trudniejsze logistycznie.

Ogólnie nasz kraj jest duży i kolorowy. Ludzie na Zakarpaciu różnią się od ludzi ze Lwowa i ludzi z Huculszczyzny. Jesteśmy różni, mamy swoje dialekty, regionalne osobliwości, instrumenty muzyczne. Ale jednocześnie jesteśmy jedną rodziną, ludźmi jednego kraju. Chciałabym, żebyśmy wszyscy tak myśleli i cieszyli się naszą różnorodnością.

Jesteś naszą najlepszą nianią

Dołączyłeś do zespołu Pyrih i Batih w latach 2019-2020. Jak zmieniła się Twoja publiczność podczas wojny?

Stała się znacznie większa. W pierwszych miesiącach inwazji w ogóle nie było czasu na muzykę. Ktoś napisał, że muszę pracować z dziećmi, więc zacząłem z nimi pracować. Współpracowałem z Caritas, gdzie spędzałem czas z dziećmi integracyjnymi, a także z dziećmi z Irpienia, Buczy, Zaporoża, Kramatorska i Horliwki. Kiedyś powiedziały: „Jesteś naszą najlepszą nianią”. Ciekawie było je obserwować, przyglądać się, jak się uczą się ukraińskiego, jak się zachowują. Pomyślałem, że gdyby nie wojna, te dzieci nigdy by się nie spotkały. A teraz widzę dzieci z prawie całej Ukrainy w jednym pokoju. To dzieci przywróciły mnie muzyce - bo zawsze coś śpiewały.

Zdałem sobie sprawę, że chcę wrócić. Przypomniałem sobie słowa Antonycza [Bohdan Ihor Antonycz, pochodzący z Łemkowszczyzny XX-wieczny poeta ukraiński - red.]: „Dla mnie dzień bez pieśni jest jak grób, który zamknęła śmierć”.

Śpiew jest tym, co trzyma mnie w tym życiu, leczy mnie.

Pomyślałem, że skoro piosenka tak dobrze działa na mnie, to może uzdrowi też kogoś innego. Oprócz uzdrawiania, dodałem narrację o ukraińskości. To był mój cel: popularyzacja ukraińskiej poezji. Tak powoli dotarłem do miejsca, w którym jestem dzisiaj.

Kiedy poczułeś, że jesteś popularny?

Zdałem sobie sprawę, że o wiele więcej ludzi zaczęło nas słuchać po „Szumi gaj”. Jednocześnie zdałem sobie sprawę, że spoczywa na mnie większa odpowiedzialność. Mogę przekazać narrację, którą chcę, większej liczbie ludzi. To miłe, kiedy po koncercie w Zaporożu dzieci podchodzą do mnie i mówią, że uczą się ukraińskiego z naszych piosenek i lubią poezję. Myślisz sobie: „O, świetnie!:

Delikatna i czuła ukrainizacja

Czujesz, że Twoja praca zmienia ludzi i ich poglądy?

Nie tylko czuję, ludzie mówią mi o tym wprost: „Bardzo dziękuję za wrażliwość w tej kwestii. Każdy twój występ to mały wykład edukacyjny”.

Poprzez moją pracę przeprowadzam delikatną i czułą ukrainizację. Zaczęliśmy to robić z GICZ Orkiestrą w 2011 roku. I tak, zawsze staram się być delikatny i nikogo nie urazić. Chociaż sami nazywamy naszą praktykę „muzycznym klapsem”. Stąd „bicz” (batih) w nazwie zespołu - bo każda z naszych piosenek jest blizną po ranach zadanych kiedyś naszej ziemi. A jeśli zaczyna się goić, przypominamy, nie pozwalamy zapomnieć.

Dzielę się z publicznością tym, że na przykład pewne rzeczy odkryłem dla siebie dopiero po 24 lutego 2022 roku (na przykład w poezji). Dzielę się tym, abyśmy wszyscy nie czuli się zawstydzeni, że czegoś nie wiedzieliśmy. Teraz musimy się uczyć. Nie wstydź się surżyka [surżyk to odmiana ukraińskiego cechująca się wpływami jęz. rosyjskiego - red.].

Moim zadaniem jest rozkochać ludzi w języku ukraińskim i Ukrainie w ogóle.

Chcę, żebyśmy pielęgnowali ukraińskość i nie wstydzili się jej, ale cieszyli się nią. Moim nieskromnym zdaniem udaje mi się sprawić, że ludzie zakochują się w ukraińskim. Czerpię z tego satysfakcję - chociaż miałem przekonanie, że będę pracował, nawet jeśli nie zobaczę rezultatu.

Ale rezultat jest - z każdego wyjazdu i każdego występu. Porozumiewamy się z ludźmi, przytulamy się. Opowiadają nam swoje historie, na przykład o tym, jak żyli pod okupacją.Jacy ci ludzie są odważni! Potrafią powiedzieć okupantowi prosto w oczy, co o nim myślą. Jedna z kobiet powiedziała mi o swoim mężu: „Nie wiem, jakim cudem nie został zastrzelony, jakim cudem jeszcze żyje”. A on na to: „Dlaczego, przecież byłem w swoim domu. Czy ja muszę się kłaniać okupantowi?”.

Wtedy myślisz: „Wow! O jakich obawach możesz mówić, gdy obok ciebie siedzi osoba, która dyskutowała z wrogiem twarzą w twarz?”Nasi ludzie inspirują mnie, czuję nowy wigor. Może to zabrzmieć nieco samolubnie, ale ja zyskuję coś od ludzi, a oni zyskują coś ode mnie.

«Культура — це живий організм, який постійно еволюціонує. Ми культурно еволюціонували навіть за ці 3 роки дуже сильно. Але боротьба триває. І не тільки у нас»

Wszystko zaczęło się od Tyczyny

Gdy zacząłeś robić to, co robisz teraz, jaki był Twój cel, oprócz tej łagodnej ukrainizacji? Na przykład przedstawić Tyczynę jak największej liczbie osób? Coś w tym stylu?

Dobrze, że wspomniałaś o Tyczynie [Pawło Tyczyna to jeden z najwybitniejszych ukraińskich poetów XX w. - red.]. Bo tak naprawdę wszystko zaczęło się od niego. Wtedy z GICZ Orkiestrą nazywaliśmy to „deklaracją niesłusznie zapomnianych poetów”.

Pracowaliśmy muzycznie zarówno nad Tyczyną, jak nad Sosiurą [Pawło Sosiura, kolejny wybitny ukraiński poeta XX w. - red.], ofiarami sowieckiego terroru, świetnymi autorami, którzy zostali okaleczeni przez system. Potem odszedłem z grupy i postanowiłem zmienić kierunek muzyczny na studia akademickie. Nazwałem to „wielką ucieczką od rock and rolla”. Kiedy w 2016 roku nagrywałem album Tyczyny, zdałem sobie sprawę, że nie chcę być w show-biznesie. Postanowiłem, że to nie będzie komercyjne. Nagrałem ten album na własny koszt i wrzuciłem go na platformy internetowe do darmowego odsłuchu.

Pomyślałem sobie: "Tyczyna napisał tę poezję 100 lat temu, a ja ją teraz śpiewam. Może za 100 lat ktoś posłucha mojej płyty, zainteresuje się i będzie kontynuował to dzieło?" Nie myślałem wtedy o popularności. Byłem po prostu ciekawy.

Kto jest Twoim ulubionym poetą?

Tyczyna. To on otworzył mi drogę. Pozostaje moim głównym źródłem, inspiracją i nauczycielem. Znam jego poezję od ponad 30 lat.

Co 2-3 lata odkrywam jego twórczość w inny sposób.Nawiasem mówiąc, teraz jestem też pod wrażeniem Wasyla Stusa. Zacząłem czytać tego poetę od esejów, a potem przeszedłem do poezji. Kiedyś było to dla mnie trudne i smutne, ale kiedy zanurzyłem się głębiej w historię jego życia, zrozumiałem, dlaczego. Jego poezja jest smutna, prawdziwa, ale bardzo duchowa, zwłaszcza teksty obozowe. Są jak modlitwy, amulety. Kiedy je czytasz, zaczynają na ciebie działać. Stus jest trudny do opracowania muzycznego. To monologowa modlitwa. Fascynujące z punktu widzenia ambicji kompozytora.Pamiętam, że w 1993 roku po raz pierwszy usłyszałem na żywo zespoły Placz Jeremii [Lament Jeremiasza] i Mertwij Piweń [Martwy Kogut]. Śpiewały poezję Jurija Andruchowycza i Wiktora Neboraka [poeci ukraińscy - red.] po ukraińsku. Zrobiło to na mnie duże wrażenie.

Rosyjski był wtedy popularny wszędzie - nie tylko we wschodniej Ukrainie, ale także na zachodzie. „Jeśli chcesz być cool, mów po rosyjsku” - mówiło się.

Pochodzę z ukraińskojęzycznej rodziny, ale mówiłem też po rosyjsku - przyznaję, że nawet śpiewałem po rosyjsku. Aż do 2004 roku. Po pomarańczowej rewolucji moje poglądy zaczęły się zmieniać, choć małymi kroczkami.Każdy kraj ma swój język. I własne granice. Granica regionu kończy się tam, gdzie kończy się język używany w tym regionie

Kadr z teledysku

Po inwazji głęboko zanurzyłem się w poezji. Postanowiłem przypominać nie tylko o poetach zakazanych, ale także o tych, którzy zostali zabici.

Istnieje opinia, że jeśli zdekomunizujemy wszystko, to zostaniemy przez literaturę osieroceni. Bo postacie naszej kultury były w większości komunistami, zwłaszcza jeśli spojrzeć na Charków. Ale bycie komunistą nie oznacza bycia przeciwko Ukrainie. Oni wszyscy pisali po ukraińsku i starali się popularyzować Ukrainę, a nie ZSRR. Byli po prostu jej częścią, byli kosmopolitami. Teraz widzimy konsekwencje istnienia Związku Radzieckiego, ale wtedy wszystko dopiero się zaczynało, była inna optyka. Dla wszystkich to byli ludzie, którzy zabili imperium. Teraz musimy zrozumieć, że jesteśmy zaangażowani w dekolonizację, deimperializację.

Sowieckie niszczenie Ukraińców trwa do dziś. Ta ciągłość się nie przerwała - tylko intensywność i podejście do niszczenia czasami się zmieniały.

Metody się zmieniły, ale drapieżność Rosji wobec nas nie. Nic dziwnego, że Ukraińcy mają pewien wewnętrzny dysonans mentalny wynikający z poczucia niższości. „Mały brat”, "mała Rosja" - wszystkie te rzeczy były narzucane przez lata. Musimy uświadomić to sobie siebie duchowo i mentalnie, fizycznie i geograficznie, by pozbyć się tej niższości. Musimy zrozumieć, jak bardzo się od Rosjan różnimy. Mamy wiele wartościowego materiału w poezji i muzyce. Chciałbym, żeby ludzie zdali sobie z tego sprawę. I warto to zrobić teraz. Jest tyle nazwisk, że czasem myślę: „Kiedy one się skończą?”.

Moje życie nie wystarczy, żeby je wszystkie poznać.

Tylko kultura może zmienić Ukraińców

Sam zrobiłeś swój smyczek. Nie znam innych muzyków w Ukrainie, którzy graliby na gitarze w ten sposób. Do czego on służy.

To są bambusowe pałeczki. Chciałem zagrać coś nowego. Muzyka, która do mnie przychodziła, wymagała jakiegoś rodzaju smyczkowego dźwięku. Skrzypce to skomplikowany instrument, który wymaga lat nauki. Próbowałem grać na wiolonczeli - to było interesujące, ale wymagało długiej nauki. Potem pomyślałem, że mogę uderzać w gitarę czymkolwiek, co mam pod ręką: puszkami, rzutkami itp.

Metodą prób i błędów doszedłem do bambusowych pałeczek. Próbowałem też różnych strun. Moja metoda nie działa na drogich strunach, bo one mają specjalne uzwojenie, dzięki któremu palce się nie pocą. A moje kijki po prostu się po strunach ślizgają. Moja metoda działa najlepiej na zwykłych, metalowych strunach. Ale nie wypróbowałem jeszcze wszystkich, proces trwa. To mój osobisty wynalazek.

Podróżowanie po Ukrainie musi poszerzać horyzonty...

Robię notatki przed koncertami w różnych miastach, przygotowuję się. Kiedy jedziemy do nieokupowanego miasta, czytam o nim, studiuję jego historię. I okazuje się, że gdybyśmy nie pojechali do tego miasta z koncertem, nie dowiedziałbym się o nim niczego nowego. W ten sposób ciągle się czegoś uczymy, wzbogacamy się, poszerzamy słownictwo i pielęgnujemy w sobie Ukraińców.

Nasz słownictwo jest stale aktualizowane. Jakie słowa z charkowszczyzny Cię zaskoczyły?

Wiem na przykład, że jeśli powiesz słowo „trempel” [wieszak na ubrania - red.], wszyscy od razu zrozumieją, że jesteś z Charkowa.

Jak kultura może zmienić Ukraińców i Ukrainę?

Tylko kultura może ich zmienić. Kultura powinna być wszechogarniająca. Ja na przykład zajmuję się niszową działalnością poetycką. Ale jest też teatr, kino, sztuka wizualna, sport itp.

Wszystko to jest kulturą. Tylko ona może całkowicie zmienić Ukrainę.

O czym marzysz?

Marzę o zwycięstwie. Chciałbym je zobaczyć za mojego życia. Marzę o utopijnym kraju. Już zdałem sobie sprawę, że go nie zobaczę, ale chcę, żeby zobaczyły go dzieci. One są naszą przyszłością. Nie możemy ich stracić. I marzę, że zobaczą nasz wolny, stabilny kulturowo kraj. Kraj, w którym Rosja nie jest już częścią twojej kultury, w którym nie pracujesz już z jej narracjami. I w którym dobrze wiesz: to jest ukraińskie, jestem z tego dumny i kocham to.

20
хв

Marian Pyrih: - Każda nasza pieśń jest blizną po ranach zadanych naszej ziemi

Ksenia Minczuk
teatr lalek charków

Jej ulubionym słowem jest „czułość”. Jest w historiach, które opowiada na scenie, w jej stosunku do publiczności i aktorów, w tym, co łączy ją z Charkowem. Uważa, że czułość to źródło jej własnej siły w tych trudnych czasach.

Oksana Dmitriewa jest główną reżyserką Charkowskiego Teatru Lalek im. Wiktora Afanasjewa. Już latem 2022 r. jej lalki pojawiły się na przedstawieniach w schronach i w teatrze. Ludzie tego potrzebowali.

ksana Dmitriewa. Zdjęcie: Ołeksij Jeroszenko/Gwara Media

Kamienie zamiast bomb

Oksana Honczaruk: Pod koniec 2024 r. Twoja „Żyrafa Mons” wygrała Ogólnoukraiński Festiwal Teatralny „GRA” – została uznana za najlepszą sztukę dla dzieci. To jedna z pierwszych sztuk wystawionych w czasie wojny, wzruszająca opowieść o żyrafie, która ukrywa się w Charkowie podczas niemieckiej okupacji w 1941 roku. To bajka?

Oksana Dmitriewa: To legenda miejska z Charkowa, którą dramaturg Ołeh Mychajłow przekształcił w bajkę. Połączył w tej historii dwie wojny: wydarzenia, które miały miejsce 80 lat temu, i teraźniejszość. Bez względu na to, jak smutne to jest, historia się powtarza. Ale jednocześnie ta historia łączy różne pokolenia. Ołeh stworzył przejmującą historię, w której z miejsca się zakochałam.

W tej bajce, która nie do końca jest bajką, jest nieopisana czułość i nadzieja na dobre zakończenie. To okazja do szczerej rozmowy z dziećmi i dorosłymi o tym, co dzieje się w mieście i kraju. „Żyrafa Mons” jest więc próbą prostego mówienia przez teatr o tym, co trudne.

Scenografię do spektaklu stworzył charkowski artysta Kostiantyn Zorkin, który za swoją pracę otrzymał osobną nagrodę „GRA”.

To nie przypadek, ponieważ Kostia jest wyjątkowym artystą. To on stworzył cały spektakl, wszystkie lalki, chociaż zwykle nad spektaklem pracuje cały zespół. Ale w tamtym czasie większość specjalistów opuściła miasto, a wielu z tych, którzy pozostali, nie miało siły, by wrócić do zawodu. Wszyscy byliśmy zagubieni.

Te pierwsze spektakle były dla nas jak terapia, dzięki nim stopniowo wracaliśmy do pracy. Pracowaliśmy bez finansowania. Dopiero później naszą „Żyrafę Mons” wsparł Dom Norymberski w Charkowie. Ale początki były trudne, chociaż miałam wrażenie, że sam Charków pomógł nam znaleźć zarówno rozwiązania artystyczne, jak materiały.

Trudno rozmawiać z dziećmi o wojnie i śmierci, unikając ckliwego języka?

Kiedy pracujesz nad sztuką dla dzieci, starasz się zrozumieć, jak odbierze ją dziecko i jak odbierze ją dorosły, który przychodzi z tym dzieckiem do teatru. Dzieci oglądają sztukę o wojnie odważniej niż dorośli.

Lubię opowiadać historię o przyjaciółce, która przyprowadziła swojego 4-letniego syna na „Żyrafa Mons”. Oglądał uważnie, mama mu wszystko tłumaczyła, a po spektaklu powiedział: „Dobrze, że na koniec żyrafa została nakarmiona. Bo to źle, kiedy dziecko jest głodne”.

Przedstawienie „Żyrafa Mons”

Dla dorosłych to wyraźnie bolesne doświadczenie, ponieważ trudno im patrzeć na ten straszny czas, w którym nasze dzieci są zmuszone dorastać. I to wspaniałe, że nasza „Żyrafa” pozwala dorosłym płakać – w takich momentach publiczność otwiera się, akceptuje swoją sytuację, a potem robi rzeczy, które są ważne dla zwycięstwa.

By nie traumatyzować dzieci, wszystko w spektaklu mówimy ostrożnie i równie ostrożnie pokazujemy. Na przykład w sztuce to nie bomby spadają z nieba, ale kamienie rzucane przez złych ludzi, którzy chcą skrzywdzić innych. To delikatny sposób mówienia o wszystkich trudnych sprawach, w tym o śmierci. Kiedy pracowałam nad tą sztuką, rozmawiałam z psychologami. Teraz trzeba to robić, a także studiować specjalistyczną literaturę – by wiedzieć, jak rozmawiać z publicznością w każdym wieku.

Bo wszyscy mamy traumę wojenną. I nie możemy milczeć

Pewnie masz wiele ciepłych historii związanych z tą sztuką.

Oczywiście. Na przykład nasz teatr ma dobrego przyjaciela, Maxa Rosenfelda, charkowskiego architekta i historyka. Przyszedł zobaczyć „Żyrafę” w dniu, w którym jego córka, mieszkająca teraz w Niemczech, przyjechała do Charkowa. Pierwszą rzeczą, jaką dziewczynka powiedziała swojemu tacie, gdy wysiadła z pociągu, było to, że to noc otwarcia teatru lalek, więc musieli się spieszyć. I Max zabrał ją na przedstawienie.

Później powiedział mi, że kiedy kurtyna się podniosła i zobaczył łóżeczko dziecięce z siedzącą w nim żyrafą, poczuł się rozdarty – przez tę historię i fakt, że jego dziecko, którego nie widział od roku, siedziało obok niego. Wszystko to spowodowało, że Rosenfeld zainicjował publikację stylowej książki artystycznej, bajki Ołeha Michajłowa ze wspaniałymi zdjęciami z przedstawienia zamiast zwykłych ilustracji.

Jedna ze stron książki

24 lutego wyjechałaś z Charkowa do Połtawy. Dlaczego tam pojechałaś?

Do ostatniej chwili nie wierzyłam w inwazję, chociaż moja mama i siostra pochodzą z Kramatorska, więc już od 2014 roku dobrze wiedzą, czym jest wojna. Kilka tygodni przed 24 lutego siostra wymusiła na mnie obietnicę: jeśli wydarzy się najgorsze, na pewno opuszczę Charków. Umówiłam się więc z moją przyjaciółką w Połtawie, że w razie potrzeby wszyscy zatrzymamy się u niej.

Na 24 lutego zaplanowano próbę generalną „Matki Courage” w moim teatrze. To był mistyczny zbieg okoliczności

24 lutego poszłam więc do pracy, jednocześnie próbując zdobyć bilety na pociąg do Połtawy. Moi koledzy i ich rodziny już zbierali się w teatrze. Wielu zostało w nim przez kilka następnych miesięcy, bo w mieście było strasznie. A Charkowski Teatr Lalek to stary budynek, z mocnymi ścianami i bezpieczną piwnicą. Schroniło się tam ponad sto osób. Później, gdy sytuacja na stacjach kolejowych się uspokoiła, ludzie zaczęli opuszczać miasto.

Ale Ty wróciłaś, mimo niebezpieczeństw.

Wróciłam 22 marca, bo moja rodzina i koledzy zostali w Charkowie. I dlatego, że w oddaleniu było straszniej. Poczułam się trochę lepiej. Moja mama i siostra przeniosły się z Połtawy do Dniepru, a teraz są w Iwano-Frankiwsku. Za sprawą wojny studiują geografię kraju (uśmiech).

Lalki w schronie

Myślę, że wiele osób musiało uznać lalkarzy, którzy wrócili do pracy w marcu 2022 r., za kompletnych wariatów.

W tym czasie większość mieszkańców Charkowa mieszkała w metrze, bo miasto było nieustannie ostrzeliwane. Wraz z niewielką grupą aktorów, którzy pozostali w mieście, próbowaliśmy zorganizować tour po stacjach charkowskiego metra. Teraz brzmi to surrealistycznie, ale w tamtej sytuacji to był jedyny sposób na pracę.

Byli tam również studenci z moich zajęć na Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Artystycznym. Zaangażowałam wszystkich, którzy pozostali w mieście. Powiedziałam: „Przyjaciele, bądźmy razem, żeby nie było tak strasznie”. Jestem im bardzo wdzięczna. Bo wiesz, niektórzy aktorzy patrzyli na mnie, jak na wariatkę, a studenci mnie wspierali, bo mi wierzyli. I zagrali swoje przedstawienie dyplomowe w metrze.

Aktorzy w charkowskim metrze

Aktorzy nie wierzyli w sens organizowania spektakli lalkowych pod bombami?

Nie, nie aż tak. Ktoś poświęcił cały swój czas na wolontariat, ktoś inny wstąpił do oddziałów samoobrony, ktoś poszedł do regularnego wojska, ktoś miał kryzys psychiczny… Wszyscy wracaliśmy do kreatywności stopniowo, małymi krokami. Mieszkańcy Charkowa tchnęli w nas przekonanie, że musimy pracować, bo nasza praca to nie jakaś błahostka.

Ożywiliśmy więc ciepłą i liryczną sztukę dla dzieci „Księżniczka Kropka”, opartą na dziele holenderskiej pisarki Annie Schmidt, i zaczęliśmy ją wystawiać w metrze. To była niesamowita terapia zarówno dla aktorów, jak dla publiczności. Bo publiczność uratowała nas, a my uratowaliśmy ją.

To mi dało nadzieję, że my, z naszym dziwnym zawodem, nadal możemy być potrzebni w tym szalonym świecie

Jak wyglądały Twoje występy w metrze?

Występowaliśmy na wszystkich stacjach, na każdej atmosfera była inna. Na przykład na stacji „Sałtowka” żal ludzi był bardziej odczuwalny. A na stacji „Bohaterowie Pracy” w marcu 2022 roku mieszkało około tysiąca osób. Wyobraź sobie tę przestrzeń.

W naszej bajce „Księżniczka Kropka” aktorzy mieli takie wysokie peruki z białego, półprzezroczystego materiału, które wyglądały kosmicznie. No i aktorzy w tych perukach pojawiają się na dworcu, gdzie prawie nie da się przejść. Chodzą między ludźmi i ich dobytkiem, między zwierzętami domowymi – kotami, psami, a nawet legwanami. Patrzę na nich i gdzieś na granicy świadomości pojawia się u mnie myśl, że tak musi wyglądać postapokalipsa.

Na innej stacji rozmawiałam z psycholożką. Powiedziała, że nie wie, co by zrobiła, gdyby nie było tu dzieci. A dzieci były bardzo szczęśliwe w tej postapokalipsie i powiedziały jej, że nie chcą wychodzić na górę, chcą zostać w metrze na zawsze. Wyjaśniła mi to: one czuły, że tam zwraca się na nie uwagę, bo rodzice w końcu zaczęli poświęcać im większość czasu. Czy to nie surrealistyczne?

Dzieciom było łatwiej, bo wszystko, co działo się wokół nich, postrzegały jako grę.

Miałam wrażenie, że w tej sytuacji dzieci były silniejsze od dorosłych. W rzeczywistości to one trzymały dorosłych, były powodem do walki i przetrwania.

Tam, w charkowskim metrze, czuliśmy dużo czułości. Wszystkie te spojrzenia prosto w oczy, dotykanie się, uściski z publicznością. Zwykle teatr jest oddzielony od publiczności, a tam wszystko było bardzo blisko. To było cenne doświadczenie

Teraz wszystko się trochę zmieniło. Oczywiście szkoda Charkowa, bo tu napięcie jest codziennie. Ale o wiele bardziej przerażające jest to, że przyzwyczajamy się do życia w tym napięciu.

Teatr pod ziemią. Zdjęcie: Wikoria Jakymenko

Otello, który wrócił z wojny

Co dziś dzieje się z waszym teatrem? Słyszałam, że aktorzy nie otrzymują wynagrodzenia. To dla was niszczące.

Zaledwie kilka tygodni temu Charkowska Rada Miejska, mimo że teatr podlega regionalnej administracji wojskowej, postanowiła pomóc teatrowi w opłacaniu rachunków za media. To był dla nas duży problem od lat, bo nie mamy pieniędzy na media; jeszcze trochę i teatr przestałby działać. Jestem wdzięczna władzom miasta za tę decyzję.

Nasze pensje są teraz po prostu skromne. Nie możemy grać w swojej siedzibie, a jeśli chcemy grać, musimy płacić czynsz. Nie chcemy podnosić cen biletów, bo to byłby bolesny cios dla mieszkańców Charkowa. Błędne koło.

Dlaczego ludzie chcą teraz chodzić do teatru. Chodzi tylko o odwrócenie uwagi?

Być może chodzi o bycie razem i terapię. Wszyscy wydajemy się odrętwiali, jakby skamieniali od codziennego stresu, żalu, oczekiwań.

Jesteśmy dziś takimi twardymi kamieniami. Potrzebujemy kogoś, kto z nami porozmawia. Potrzebujemy powrócić do naszego naturalnego stanu choćby na chwilę. Musimy coś poczuć, płakać i się śmiać

Pracę w teatrze zaczęłaś w 2007 roku. Mówi się, że w czasach radzieckich repertuaru zazdrościli wam nawet w Moskwie.

Jest taka legenda, że on był znacznie lepszy niż w słynnym Teatrze Obrazcowa w Moskwie i że pomysły naszego teatru pojawiły się tam później. Innymi słowy, twórcze pomysły zostały przeniesione do Moskwy poprzez plagiat. Krążyła również historia, że władze radzieckie chciały stłamsić nasz teatr jako potężnego konkurenta dla teatru moskiewskiego. Podobno przyjechała komisja z Moskwy i stwierdziła, że Charkowski Teatr Lalek to „żywy trup”. A my wciąż żyjemy (uśmiech).

Wierzę, że teatr jest żywym organizmem, więc nie może istnieć w tej samej temperaturze przez cały czas. To, że nasz teatr potrzebuje twórczej odnowy, nowych pomysłów, nowego pokolenia aktorów i reżyserów, było przed inwazją dotkliwie odczuwalne. Napięcie dosłownie rozbrzmiewało w przestrzeni teatru i wszyscy rozumieli, że zespół musi pomyśleć o zmianach, poszukać czegoś nowego. Wojna zmieniła wszystko i wszystkich.

W środowisku teatralnym toczy się dziś wiele sporów o to, jak pokazywać widzom wojnę. A Ty w Teatrze Lewego Brzegu w Kijowie wystawiasz „Otella”, sztukę nie tyle o zazdrości, co o wojnie.

Nie mogę nie mówić o wojnie, ponieważ ona jest obecna w moim życiu i nie mogę myśleć o niczym innym

Za to nie mogę teraz robić komedii. Ważne jest dla mnie, by poprzez teatr przetrawić to, co dzieje się ze mną jako osobą, z moim ciałem, z moimi uczuciami i reakcjami tu i teraz.

Jeśli chodzi o „Otella” w Kijowie, jest to moja druga próba wystawienia tej sztuki Szekspira. Po raz pierwszy zrobiłam to w 2023 roku w Bośni, w wyjątkowym Sarajewskim Teatrze Wojennym SARTR, który koncentruje się na aktualnych kwestiach społecznych. Podczas wojny na Bałkanach [1992-1996 – aut.] aktorzy teatru byli nastolatkami, dla wielu z nich sztuka teatralna jest sposobem na przetrwanie traumy wojennej. Podczas oblężenia Sarajewa nie działało tam nic poza tym teatrem i Akademią Sztuk Pięknych. A ludzie biegli pod ostrzałem oglądać spektakle.

„Otello”. Zdjęcie: Kostiantyn Mochnacz/Teatr na Lewym Brzegu

Ale „Otello” z Sarajewa to inny spektakl. W Kijowie aktorzy grają dramat o spalonym raju, świecie okaleczonym przez wojnę i perspektywach jego odbudowy. Otello i Jago, z którego nie zrobiłam zdrajcy, to ludzie straumatyzowani przez wojnę. Mój „Otello” opowiada o ludzkiej kruchości, o tym, że człowiek wraca z wojny, ale wojna się nie kończy. Wciąż w nas żyje i wciąż zabija. Dlatego nawet tak mała rzecz, jak chusteczka do nosa, może zniszczyć ludzkie szczęście.

Polacy powiedzieli nam: „Jesteście bardzo silni”

Jaka jest różnica między ukraińskim teatrem lalek a na przykład polskim?

Teatry lalkowe w Polsce są potężne, a uczelnie dla lalkarzy doskonałe. Na przykład w Białymstoku jest Akademia Teatralna, do której w czasie wojny na studia pojechało kilkoro moich studentów. Mają tam inne metody nauczania, inny system. Po pierwsze, nauka jest skoncentrowana na studencie, a po drugie, studenci mogą uczyć się od wielu mistrzów. I uczą się pracy z różnymi rodzajami lalek – marionetkami, pacynkami, lalkami naturalnej wielkości. Mają możliwość wyboru własnego teatru. Myślę, że możemy się wiele nauczyć od Polaków, chociaż nasz teatr jest zaskakująco ciekawy. Jednak ta zmienność, wielowektorowość polskiego teatru robią na mnie duże wrażenie.

W 2022 roku przyjechaliśmy do Warszawy na Festiwal dla Dzieci „Korczak Dzisiaj”. Przywieźliśmy nasz pierwszy spektakl o wojnie dla nastolatków – „Nic mi nie jest”, oparty na sztuce Niny Zachożenko [premiera odbyła się w Charkowie w lipcu 2022 roku – red.]. Ten spektakl jest dziennikiem refleksji nastolatków z Buczy, którzy zastanawiają się nad pierwszymi dniami inwazji i okupacji. To nasza pierwsza próba analizy strasznych wydarzeń w Ukrainie i opowiedzenia o wojnie.

Są różne głosy i różne historie, każdy wybrał własną drogę: niektórzy wyjechali, inni zostali, jeszcze inni poszli walczyć. Po spektaklu Polacy mówili: „Jesteście bardzo, bardzo silni”.

„Nic mi nie jest” opowiada o życiu nastolatków pod okupacją

Wystawiłaś to również w Niemczech i we Francji, na festiwalu w Charleville.

Tak. Obserwując reakcję zagranicznej publiczności zdałam sobie sprawę, że to prawdziwa dyplomacja kulturalna.

Zarazem „Nic mi nie jest” był ważniejszy dla Ukraińców, którzy są teraz zmuszeni żyć za granicą. Podczas trasy mieliśmy spotkania. Pamiętam dziewczynę z Bachmutu, która podczas ostrzału zasłoniła brata własnym ciałem. Przeszła operację w Niemczech. Rozmawiała z naszymi aktorami i dziękowała nam za to, że choć na chwilę sprowadziliśmy ją do domu.

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Dzieci oglądają sztukę o wojnie odważniej niż dorośli

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Twarze dzieci wojny to twarze nas wszystkich

Ексклюзив
20
хв

„Musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie”. Esej Wołodymyra Jermolenki

Ексклюзив
20
хв

Julia Iliucha: Moje kobiety nie mają imion

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress