Exclusive
20
min

Tetiana Malkowa: „Wiedźma z Konotopu” to lekka wersja tego, co od niemal trzech lat dzieje się w Ukrainie

W ciągu pierwszych dwóch tygodni emisji ukraiński horror „Wiedźma z Konotopu” zarobił ponad 25 milionów hrywien. Opowiada historię Ukrainki z Konotopu, która mści się na rosyjskich okupantach, gwałcicielach i zabójcach swego ukochanego. Tetiana Malkowa, odtwórczyni głównej roli, dostrzega w tej brutalnej historii wartość terapeutyczną

Oksana Gonczaruk

Tetiana Malkowa w „Czarownicy z Konotopu”. Zdjęcie: Film.ua

No items found.

W czasie wojny kariera Malkowej nabrała rozpędu nie tylko w Ukrainie, ale także w Polsce, dokąd wyjechała z liczną rodziną na początku inwazji. Sestry zapytały aktorkę o to, jak się żyje w dwóch krajach, jak to jest brać udział w zdjęciach do polskiego serialu telewizyjnego bez znajomości języka polskiego i na czym polega psychoterapia przez film.

Tatiana Malkowa

Teraz mogę wszystko

Oksana Honczaruk: Dlaczego Ty i Twoja rodzina wybraliście Polskę?

Tetiana Malkowa: Wyjechaliśmy z Kijowa 7 marca [2022 r. – red.]. Nie chciałam wyjeżdżać, to był wymuszony krok podyktowany dobrem moich dzieci. Po telefonicznych rozmowach ze swoimi babciami moja najstarsza córka złapała od nich syndrom paniki. Mówiła: „Mamo, nie zostaję, muszę jechać”. Zdecydowałam, że wywiozę dzieci, bo ich zdrowie psychiczne było dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego. Tylko dokąd, skoro w zachodniej Ukrainie nie było miejsca nawet w saunach?

Zadzwoniłam do Tomasza Sobczaka, mojego polskiego kolegi z filmu „Smak wolności”. Niczego nie oczekiwałam, chciałam go tylko zapytać, jak wygląda sytuacja w Polsce. A on zapytał mnie, gdzie i kiedy nas odebrać (uśmiech). Tomasz bardzo nam wtedy pomógł: zorganizował darmowe zakwaterowanie na pierwsze trzy miesiące, dopóki nie znaleźliśmy mieszkania w Warszawie.

„Smak wolności” to ukraiński dramat kulinarny, w którym Sobczak gra szefa kuchni w restauracji.

A ja gram sous chefa [zastępca szefa kuchni – red.] w tej restauracji. Bardzo polecam ten film widzom, którzy nie są fanami horroru: można go oglądać nawet z dziećmi. To świetna, pozytywna bajka w stylu Kopciuszka, bardzo lekka i czysta. Na końcu publiczność płacze ze szczęścia, a ty czujesz się, jak wtedy, gdy wiesz, że twoja rodzina stoi za tobą i cię wspiera. Widziałam ludzi wychodzących z seansu, którzy mówili: „Teraz mogę wszystko”.

Czytałam kilka złych recenzji...

Cóż, uwielbiamy przygnębiające i destrukcyjne filmy. Wiele osób uważa, że w Ukrainie nie powinno się kręcić nic poza dramatami. Myślę, że telewizja bardzo nas zepsuła. Uzależniliśmy się od negatywnych historii i ciągłego doszukiwania się zdrady. A to wpędza ludzi w tak niskie wibracje, że nie wiem, jak można wtedy dążyć do czegokolwiek.

„Smak wolności” jest dla tych, którzy tracą wiarę

Nawiasem mówiąc, ten film był wyświetlany w Polsce w maju 2024 roku i Polacy go pokochali.

W ciągu dwóch lat pobytu w Polsce pojawiłaś się już w ośmiu projektach. Jak dostałaś pierwszą rolę?

Kiedy przyjechaliśmy do Warszawy, od razu zaczęliśmy z mężem szukać produkcji, wypełniając ankiety dotyczące naszego przyjazdu. W tamtym czasie pojawiło się wiele takich kwestionariuszy specjalnie dla Ukraińców, z pomocniczymi stronami, na których mogli wypowiadać się nie tylko aktorzy, ale wszyscy artyści z Ukrainy.

Na moją propozycję odpowiedziała firma producencka, która tworzy popularny serial „Na dobre i na złe”, emitowany już od 25 lat. Na tym serialu wychowało się całe pokolenie Polaków. Myślę, że będzie na antenie przez kolejne 25 lat.

To serial medyczny, a jego specyfika polega na tym, że autorzy dość szybko reagują na bieżące wydarzenia na świecie. Kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, natychmiast wpisali to do scenariusza i od razu zaczęli szukać aktorki do roli Ukrainki, która kiedyś studiowała w Polsce i trochę zna język. W tamtym czasie w ogóle nie rozumiałam polskiego – nie czytałam i nie mówiłam po polsku, a nawet więcej: nie zamierzałam się go uczyć, bo chciałam wrócić do domu. Ale jakimś cudem nauczyłam się tekstu, a przesłuchania wypadły przyzwoicie. Zostałam przyjęta.

Jak pracowałaś na planie, nie znając polskiego?

Dostosowałam się. Ale jeśli któryś z aktorów zmieniał tekst, to była dla mnie katastrofa. Poprosiłam kolegów, żeby nie wprowadzali żadnych zmian (śmiech), wszędzie chodziłam z tłumaczem Google i uczyłam się, uczyłam, uczyłam... I jakoś, na adrenalinie, dałam radę. Zaplanowano cztery odcinki z moim udziałem, w rezultacie kręciłam przez półtora roku.

Ukraińska gwiazda polskiego kina

Po tym udanym debiucie dostałaś własnego agenta?

Pojawił się od razu, bo aktorzy w Polsce nie pracują bez agentów. Po „Na dobre i na złe” zagrałam w kilku innych serialach telewizyjnych oraz w polskiej komedii „Game over”, która, mam nadzieję, wkrótce wejdzie na ekrany kin. Miałabym znacznie więcej ról w polskich serialach, gdybym zgodziła się grać zmarłych, prostytutki i surogatki. Ale ja takich rzeczy nie gram.

Staram się wybierać ciekawsze historie, gdzie moja postać żyje, nie jest naga i nie jest prostytutką (śmiech)

Zostałam też zaproszona do poważnego, pełnometrażowego polskiego projektu, ale w tym czasie byłam już zaangażowana w kręcenie ukraińskiego serialu kryminalnego „Pies Alf”.

Czy w polskim kinie jest dziś wiele historii, w których pojawia się wojna Rosji z Ukrainą?

Oczywiście. Oprócz „Na dobre i na złe” wątek ukraiński pojawia się w innym kultowym polskim serialu, który również był kręcony przez kilkadziesiąt lat; nasza Lera Guliajewa gra tam ukraińską weterynarz [„Barwy szczęścia”- red.]. Ale bądźmy szczerzy: Ukraińcy nie powinni oczekiwać głównych ról w polskich filmach.

Z Danielem Olbrychskim i Mateuszem Janickim

Widziałam zdjęcie, na którym stoisz obok legendarnego polskiego aktora Daniela Olbrychskiego i z gwiazdy współczesnego polskiego kina Mateusza Janickiego. Czym jest ten projekt?

To serial „Na dobre i na złe”. Mateusz Janicki gra w tej historii mojego ukochanego, któremu urodziłam dziecko. Daniel Olbrychski jest jego dziadkiem. Gra u boku takiej legendy jest dla mnie bardzo ważna, wiele się od niego nauczyłem.

Mateusz Janicki jest współorganizatorem fundacji, która pomaga Ukraińcom. Wspiera nie tylko ukraińskich, ale także syryjskich, białoruskich i innych uchodźców. Mateusz wystąpił w filmie Agnieszki Holland „Zielona granica”, opowiadającym o problemach uchodźców na granicy białorusko-polskiej na początku 2020 roku. Film wywołał w Polsce skandal, ze względu na krytykę ówczesnych polskich władz, które nie traktowały uchodźców właściwie.

W drugą rocznicę inwazji w krakowskim teatrze dramatycznym [teatr Słowackiego – red.] odbył się koncert „Solidarni z Ukrainą 2024”, w którym wzięło udział wiele polskich i ukraińskich gwiazd, w tym ja. Wspólnie z fundacją Stand with Ukraine zbieraliśmy fundusze na pomoc ukraińskim dzieciom z terenów frontowych oraz dzieciom, które straciły rodziców podczas wojny.

Twoja najstarsza córka Alisa niedawno zdała egzaminy do polskiego liceum. Jakie studia wybrała? Jak wyglądała jej adaptacja w nowym kraju?

Nie podam Ci prawidłowo ukraińskiego odpowiednika nazwy tej specjalności, ale jest ona związana z politologią. Moja córka wybrała ją sama, a ja staram się nie ingerować w jej życie osobiste.

Okres adaptacji był dość trudny dla wszystkich moich dzieci. Na początku musiały chodzić do małej, wiejskiej szkoły, która była zupełnie inna od tej, do której chodziły w Kijowie. Alisa była bardzo zestresowana, ponieważ straciła wszystkich przyjaciół. W pewnym momencie po prostu położyła się na kanapie i powiedziała, że niczego nie chce. Ciężko było ją z tego wyciągnąć, musieliśmy z nią dużo rozmawiać. Ale wszystko przezwyciężyliśmy.

Czym zajmuje się teraz Twój mąż, reżyser i aktor Dmytro Malkow?

Dima ma ponad 25 lat doświadczenia filmowego. Współpracował z „Kwartałem 95” [ukraińska grupa twórcza, kabaret i przedsiębiorstwo rozrywkowe założone w 2003 roku przez grupę komików pod kierunkiem Wołodymyra Zełenskiego – red.] i dużo pracował na własną rękę. W Polsce, podobnie jak ja, zaczął robić wszystko naraz. Dużo grał nie tylko w Polsce, ale nawet w Rumunii. Oczywiście proponowano mu role Ukraińców.

Dziś w związku z tym, że nasza wojna pojawia się w wielu europejskich scenariuszach filmowych, jest spore zapotrzebowanie na ukraińskich aktorów

W 2023 roku wyreżyserował dramat wojenny „Czarnobyl 2022. Inwazja” – o przejęciu przez Rosjan elektrowni jądrowej w Czarnobylu na początku wojny. Dlaczego film został nakręcony na Łotwie?

Celowo go tam kręciliśmy, bo ten projekt ma bardzo ważną misję: pokazać sytuację europejskiej publiczności. Film jest oparty na prawdziwych wydarzeniach i jest to przede wszystkim opowieść o linoskoczkach ekstremalnych. 23 lutego 2022 roku udali się do Czarnobyla i przywiązali swoje liny do wieży radiowej. Następnego dnia rozpoczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę.

Film zawiera materiały dokumentalne, ale jest fikcją. Główną bohaterką jest łotewska blogerka, której telefon komórkowy służy do transmitowania wojny dla europejskiej publiczności. Jest bezradna i doświadcza wszystkiego, co ta rosyjska ohyda może zrobić kobiecie. Film przedstawia dość brutalne wydarzenia, a postać tej dziewczyny została wprowadzona do fabuły celowo, by pokazać, że jeśli Europejczycy będą tylko oglądać, ograniczając się do „ochów” i „achów”, to nic się nie zmieni. Na Łotwie obraz odniósł niesamowity sukces: z marszu wskoczył na czwarte miejsce pod względem liczby wyświetleń w historii platformy, na której był emitowany. Widzowie byli zszokowani tym, co zobaczyli.

„Wiedźma z Konotopu”, czyli psychoterapia w kinie

„Wiedźma z Konotopu” to także szokujący i przerażający film...

Zależy dla kogo, bo to tylko lekka wersja tego, co od prawie trzech lat dzieje się w Ukrainie.

Nie lubię się bać, gdy oglądam film, nie jestem fanką horrorów. Ale ta historia to nie jest klasyczny horror. W klasycznym maniak prześladuje dobrego człowieka – w „Wiedźmie” historia jest opowiedziana na odwrót. I co ważne, film ma lekkie, a nawet, powiedziałbym, psychoterapeutyczne zakończenie.

Kiedy przychodzimy do psychoterapeutów, zaczynają mówić, że nasza złość nie jest przepracowana, i sugerują stosowanie różnych technik: krzyk, tłuczenie pięściami w poduszki itp. I tu właśnie pojawia się „Wiedźma” jako prawdziwa filmoterapia. Podążając za bohaterką, robisz wszystko to, o czym od dawna fantazjowałaś – a na końcu widzisz wyjście.

Dla mnie to jak przejście z trybu zemsty do trybu „myślenia o sobie” i przywrócenie sensu życia

Powiedziałaś, że byłaś pod wrażeniem scenariusza filmu napisanego przez Jarosława Wojcieszka. I że to właśnie jakość historii sprawiła, że chciałaś w nim zagrać. Co takiego było w tej historii, że Cię wciągnęła?

To bardzo głęboka historia, która miała szansę stać się filmem kultowym. Ukraińska mitologia jest tu ukazana całkiem dobrze poprzez tragedię kobiety, która kiedyś dobrowolnie zrezygnowała ze swojej ogromnej magicznej mocy w imię miłości. Jednak po stracie wróciła do magii i zaczęła wykorzystywać ją do czynienia zła, co zaczęło ją niszczyć.

Jak wyjść z tej sytuacji? To bardzo ważkie pytanie, ponieważ dziś zdecydowana większość Ukraińców pragnie zemścić się na Rosjanach za zniszczenie ich życia. Jednocześnie pragnienie zemsty niszczy nas od środka. Czytając scenariusz pomyślałam, że ta historia może się przydać wielu ludziom.

Ale scenariusz bardzo różni się od tego, co ostatecznie widzimy w filmie. Jak duża jest ta różnica? Dlaczego tak się stało?

„Wiedźma” jest przede wszystkim filmem producenckim. Wszystkie rzeczy, które są sprzeczne z moimi życzeniami i oczekiwaniami, są wyborem producentów. Mogę w jakiś sposób wpływać na to, jak wygląda wiedźma, jak jest ubrana, jakie ma tatuaże, jakie rytuały odprawia – ale to producenci mają ostatnie słowo. Dlatego to oni są odpowiedzialni za końcowy produkt. Czy mi się to podoba, czy nie.

Czołówka filmu nie ostrzega, że jest w nim pokazana przemoc wobec kobiet. Niektóre z tych, które go obejrzały, były wstrząśnięte sceną gwałtu. Czy była potrzebna aż tak drastyczna scena?

Nie możesz pokazać, że się mścimy, nie pokazując dlaczego. Jeśli jakaś konkretna widzka była aż tak dotknięta sceną gwałtu, to szczerze mi przykro – ale nie mogłam nic poradzić na to, że właśnie ofiara gwałtu kładzie kres opowieści o zemście. Zostało to zrobione na tyle dobrze, że publiczność biła mi brawo.

Dla wielu było to jak katharsis, ludzie poczuli ulgę, satysfakcję – zarówno za pomszczony gwałt, jak za inne zło, którego dopuścili się w filmie okupanci

Jeśli scena gwałtu by się nie pojawiła, nie byłoby przyczyny i skutku. Już widzę ten film pokazywany gdzieś w Rosji i tamtejszych ludzi mówiących: „Jacy oni są krwiożerczy. My, tacy fajni, przyjechaliśmy ich wyzwolić, a oni nas zabili i zrobili o tym film”.

Chodzi o to, by jasno pokazać, po co jest zemsta. I jak siła wrogów, której użyli przeciwko nam, działa przeciw nim.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
muzycy, żołnierzy, występ

Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.

– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!

Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.

– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.

Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.

Witalij Kyryczenko. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Terapia sztuką

Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu. 

Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.

Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury

– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.

Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?

Dmytro Romanczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.

– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.

Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!

 Wciąż jesteśmy ludźmi

W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.

– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.

Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI

Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.

Dmytro Melniczuk. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.

Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB. 

Muzyka na wojnie

Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale. 

Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy. 

Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.

20
хв

Desant kultury, czyli z bandurą na froncie

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Ексклюзив
20
хв

Alyona Alyona: - Na front przynoszę miłośc i uwagę

Ексклюзив
20
хв

Wielka wojna zawsze wywołuje mikrowojny. W rodzinnych wszechświatach

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress