Exclusive
20
min

Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce

To historyczna wspinaczka: nie tylko w Ukrainie, ale i na świecie nie zdarzyło się, by czterech żołnierzy z protezami kończyn nóg i żołnierka po poważnym urazie wspięli się na Kilimandżaro, na wysokość 5 895 metrów. Rozmawiamy z Romanem Kołesnykiem i Ołeksandrem Pedanem, uczestnikami tego przedsięwzięcia

Ksenia Minczuk

Władysław Szatiło, Ołeksandr Michow, Roman Kołesnyk i Mychajło Matwijiw na szczycie Kilimandżaro, 2025 r. Film dokumentalny o ich wspinaczce pojawi się na dużym ekranie jesienią 2025 roku

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Bohaterowie, nie ofiary wojny

– Często jeżdżę na linię frontu, z koncentratorami dla wojska i różną pomocą wolontariuszy – mówi Ołeksandr Pedan, współproducent projektu Second Wind. – Raz zabrałem 11 żołnierzy z protezami nóg i rąk na ściankę wspinaczkową, potem oni zaproponowali mi wyjazd w góry. W 2024 roku, w Dzień Niepodległości Ukrainy, z siedmioma chłopakami mającymi protezy pojechaliśmy na połoninę Wesniarka w Karpatach. Tam przekonałem się, że to świetna rehabilitacja dla naszych żołnierzy.

Więc kiedy Hennadij Hazin, autor i producent projektu Second Wind, zwrócił się do mnie z propozycją wzięcia w nim udziału, nie wahałem się ani chwili. Cieszyłem się, że takie rzeczy będzie można robić globalnie i zwrócić jeszcze większą uwagę na kwestię rehabilitacji naszych weteranów.

Mam już doświadczenie w kontaktach z żołnierzami noszącymi protezy. Myślę, że znaleźliśmy wspólny język. Czekałem więc tylko, aż wyruszymy.

Trening w Kijowie przed wspinaczką

Ksenia Minczuk: – Jaki był wasz cel?

Ołeksandr Pedan: – Głównym celem była wspinaczka i zwrócenie uwagi opinii publicznej na naszych weteranów, nauczenie ludzi większej tolerancji, patrzenia na takie osoby z szacunkiem, a nie z litością. Oczywiście chcemy również dotrzeć do żołnierzy po amputacjach. Chcemy pokazać im, że życie się nie kończy, że społeczeństwo się o nich troszczy. Że są bohaterami, a nie ofiarami wojny. I chcemy zwrócić uwagę świata na Ukrainę i problemów naszych weteranów.

Wszystkie te nasze cele udało się połączyć się w jeden wielki ruch. Zaczęli się z nami kontaktować weterani, organizacje i światowe media. Dlatego stworzyliśmy fundację charytatywną „Drugi oddech UA”. Będzie pomagać w rehabilitacji żołnierzy po urazach poprzez aktywny tryb życia i sport.

Co było najtrudniejsze podczas wspinaczki na Kilimandżaro?

Martwiłem się o chłopaków i o Olę. Nie chciałem, żeby coś im się stało. Widziałem, jak było im ciężko. Poza tym kręciliśmy duży film o tej historycznej wspinaczce. Musieliśmy filmować także tam, gdzie mogliśmy odpoczywać, by film był kompletny. Ja filmowałem i wszyscy nasi kamerzyści filmowali. O nich też się martwiłem.

Chłopaki i Ola umówili się ze sobą, że będą szli, „dopóki nie padną”. To brzmiało dla mnie przerażająco

Zdałem sobie sprawę, że nie żartują. Gdyby ktoś naprawdę zemdlał na wysokości 5895 metrów, to co robić? Jak go nieść, jak go ratować? Czasami musisz się zatrzymać, poddać, a ja wiedziałem, że oni tego nie zrobią. To było najstraszniejsze.

Z czego jesteś najbardziej dumny?

Z nich, naszych bohaterów. Są niesamowici. Niezniszczalni. Inspirują cały świat. Ustanowili rekord świata. Zasłużenie. Jestem z nich bardzo dumny.

Który moment wspinaczki zrobił na Tobie największe wrażenie?

Końcowy atak, zdobycie szczytu. Dotarliśmy tam w nocy, szliśmy po zboczu w ciemności. To najtrudniejsza rzecz we wspinaczce. Już myśleliśmy, że nie damy rady – i nagle wyszło słońce, którego nie było już od kilku dni. Zobaczyliśmy je ponad chmurami, doszliśmy do łagodniejszej części stoku, ze śniegiem. To było niesamowite, jak objawienie.

Wschód słońca nad Kilimandżaro

Pięcioro twardych ludzi

Przez całą drogę na wysokość 5 895 metrów uczestnicy wspinaczki szli ramię w ramię mimo zmęczenia, choroby wysokościowej, wyczerpania fizycznego i emocjonalnego. Trzymali się dzięki wzajemnemu wsparciu. Władysław Szatiło wyznał: „Nie mieliśmy prawa się zatrzymać, dopóki przynajmniej jeden z nas szedł”.

Kim są ci ludzie?

Przed inwazją Olga Jegorowa, pseudonim „Wysota”, podnosiła ciężary, była mistrzynią sportu, trenerką i entuzjastką wspinaczki. 24 lutego 2022 r. dołączyła do wolontariuszy, a później do sił zbrojnych. W 2023 r. została poważnie ranna, ale już po trzech miesiącach leczenia wróciła do służby. Później znów została ranna i znów wróciła na front. Dziś marzy o zabieraniu ludzi w góry, podróżowaniu po świecie na rowerze i napisaniu książki.

Mychajło Matwijiw „Gryzli” służy od 2021 r. W grudniu 2023 r. w pobliżu wsi Welyka Nowosiłka nadepnął na minę przeciwpiechotną i stracił część nogi. Po rehabilitacji i otrzymaniu protezy prowadzi aktywny tryb życia: wędruje, podróżuje, uprawia wakesurfing i snowboard.

Ołeksandr Michow „Ragnar” jest weteranem, społecznikiem i wolontariuszem. W 2023 r. podczas misji bojowej pod Ługańskiem stracił część nogi poniżej kolana. W 2024 r. zdobył pierwsze miejsce w Mistrzostwach Ukrainy w para ju-jitsu i drugie miejsce na mistrzostwach świata w tej dyscyplinie w Abu Zabi.

Władysław Szatiło „Szatia” walczył od 2014 r. W marcu 2019 r. stracił prawą nogę podczas pracy w szarej strefie, ale później wrócił do służby. W 2022 r. został złotym i brązowym medalistą na Warrior Games w Stanach Zjednoczonych, w 2024 r. zdobył srebro na mistrzostwach świata w biegu przez płotki i został członkiem drużyny „Strong Spirit Games 2024”.

Roman Kołesnyk „Dobriak” jest kandydatem na mistrza sportu w mieszanych sztukach walki. Ze sportem był związany zawsze i nie porzucił go, gdy doznał kontuzji – nadal uprawiał boks i parkour. Poza tym wciąż pisał i rapował, rozwijał własną markę odzieżową i był wolontariuszem. Niedawno został mistrzem pankrationu na ogólnoukraińskim turnieju „Idę do Ciebie”. Jako jedyny na ringu zawodnik z protezą.

Na szlaku

Pomóż mi iść, bracie

– Przede wszystkim chciałem zmotywować naszych kontuzjowanych żołnierzy, chłopaków i dziewczyny – wyjaśnia Roman Kołesnyk. – Chciałem, żeby zobaczyli, że możesz robić nadludzkie rzeczy, jeśli masz pragnienie życia.

Kiedy dowiedziałem się, że nakręcą o tym również film, który zobaczy cały świat, natychmiast się zgodziłem. To pomoże ludziom przekonać się, że jesteśmy silni i niezłomni, że walczymy, chociaż rozdziera nas terrorystyczny kraj.

Jakie były największe wyzwania podczas przygotowań?

Przygotowania nie były trudne. Przez całe życie byłem w sporcie i w warunkach bojowych (nie chodzi tylko o wojnę). W życiu musisz mieć charakter i być zahartowany.

A co było najtrudniejsze?

Choroba wysokościowa. To nas po prostu powaliło. Kręciło nam się w głowie, przewracaliśmy się, brakowało nam tlenu, nie mieliśmy siły. Do tego stłukłem goleń mojej zdrowej nogi. Ale szedłem dalej, zaciskając zęby

Wiem, że mieliście do dyspozycji specjalne rozwiązania techniczne na tę wyprawę. Na czym polegały?

Zrobiono dla nas specjalne spodnie, z łatwym dostępem do protez. Mogliśmy je rozpiąć od stóp do miednicy. Dzięki temu każdy z nas mógł szybko wyregulować protezę, sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, zdjąć ją, by szybko wytrzeć spoconą nogę. Musieliśmy korzystać z tego rozwiązania dość często. Dosłownie już 20 minut po rozpoczęciu wspinaczki zatrzymałem się, by wytrzeć nogę.

Początek wspinaczki

Jak wspieraliście się podczas wspinaczki?

Zawsze interesowaliśmy się swoim zdrowiem – niezależnie od tego, czy potrzebowaliśmy pigułki, czy innej pomocy. Zachęcaliśmy się nawzajem, żartowaliśmy. To dawało nam siłę. Rozmawialiśmy o wszystkim – o przyjaźni, wojnie, wspinaczce, sporcie.

Staliśmy się przyjaciółmi. Kiedy przechodzisz przez tak trudne momenty w życiu, kiedy dzielisz się z kimś na górze ostatnim batonem i kroplą wody, zdajesz sobie sprawę, że ta osoba jest gotowa oddać za ciebie wszystko. I właśnie tak było z nami. Nikt nie szczędził niczego innym. Ja na przykład miałem skurczony kikut i okazało się, że zapomniałem skarpety na niego w obozie. Chłopaki bez wahania dali mi swoje, chociaż każdy mógł swojej potrzebować.

Były momenty, w których myślałeś o poddaniu się?

Jedynym był ten, kiedy odniosłem kontuzję. Bałem się, że moje ciało tego nie wytrzyma i się poddam. Wcześniej, po powrocie do domu, kiedy odniosłem podobną kontuzję, kiedy upadłem dwa razy i skręciłem nogę – zdjąłem protezę i przez kilka dni nie mogłem jej założyć, tak bolało.

Więc gdy na wysokości 4350 metrów doznałem podobnej kontuzji, schowałem się pod kurtką i nawet uroniłem łzę. Bo zdałem sobie sprawę, że mogę schodzić, ale nie wspinać się

A tam, na dole, będzie ewakuacja, leczenie... Jednak wszyscy mnie wspierali, więc nie mogłem się poddać. Wstałem i szedłem dalej.

Co czułeś, kiedy wstałeś?

Nadludzką siłę. W sobie, mojej drużynie i moim kraju. Zdałem sobie sprawę, że nie wszystko poszło na marne, że możemy i musimy pokonać wszystkie przeszkody.

Kiedy tak leżałem i krwawiłem, fizycznie czułem się jak ranny. Choroba wysokościowa mnie powaliła. To było jak wtedy, kiedy krwawiłem po ostrzale z czołgu wroga. Było mi wtedy ciepło i chciałem zasnąć. Na szczycie było tak samo: ciepło, ciężko, chciałem tylko zamknąć oczy, położyć się i pozwolić, by to wszystko już się skończyło.

Jakie znaczenie ma dla Ciebie zdobycie Kilimandżaro po tym wszystkim, czego doświadczyłeś na wojnie?

Ono jest jak życie. A życie to walka. Będziesz upadać, nie będziesz mógł oddychać, nie będziesz miał tlenu – ale twoim zadaniem jest walczyć i iść dalej

Góra mnie zmieniła, choć nie potrafię jeszcze dokładnie określić jak. Myślę, że minie trochę czasu, zanim to pojmę. Ale kiedy zdobyłem Kilimandżaro, natychmiast zdałem sobie sprawę z wartości rodziny, bliskich ludzi, a nawet mojej własnej wartości. Że możesz czerpać przyjemność z picia wody, oglądania słońca, rozmowy z ukochaną osobą, przytulania rodziców. To banalne: masz rodziców, oni żyją. Nie potrzebujesz milionów dolarów. To takie proste.

Zadedykowałeś komuś tę wspinaczkę?

Nie dedykowałem jej bezpośrednio, lecz podczas całej wspinaczki rozmawiałem w myślach z moim przyjacielem, Maksymem „Rugby”, który zginął na wojnie w 2022 r. Rozmawiam z nim prawie codziennie od jego śmierci.

Poszedłem na Kilimandżaro i poprosiłem go o pomoc. Kiedy zaginął bez wieści, powiedziałem mu w głowie: „Maksym, bracie, weź moją siłę, byś mógł przetrwać. Wykorzystaj moją energię”. A kiedy wspinałem się na górę, prosiłem go: „Maksym, pomóż mi iść, bracie. Daj mi swoje ramię. Daj mi swoją energię”. Bardzo mnie motywował. I zobaczyłem go tam, na Kilimandżaro.

„Poddawanie się nie ma sensu” – powtarza Roman Kołesnyk

Bo o życie trzeba walczyć

Na konferencji prasowej po waszym wejściu na szczyt Ołeksandr Pedan powiedział, że góra mogła cię zatrzymać. Gdyby tak się stało, to czy poszedłbyś na nią jeszcze raz?

Oczywiście, że tak. Gdyby mnie nie wpuściła, wróciłbym, by dokończyć to, co zacząłem. Na 100 procent.

Jak wykorzystasz to doświadczenie, by pomagać innym?

Będę pokazywał ludziom, że życie jest wartością, o którą musisz walczyć. Upadliśmy, kręciło nam się w głowie, nie mieliśmy siły, ale szliśmy dalej.

Czy uważasz, że ta wyprawa może zmienić nastawienie społeczeństwa do weteranów i osób niepełnosprawnych?

Ona już zmienia nastawienie. Ludzie widzą, że weterani nie są biednymi, połamanymi ludźmi, nad którymi trzeba się użalać czy płakać. Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce i wielkie pragnienie życia. Nawet jeśli to życie zostało nam niemal odebrane.

Mam wrażenie, że jest w Tobie znacznie więcej życia niż u wielu innych ludzi. Bo znasz jego wartość. Jestem Ci za to bardzo wdzięczna.

Na szczycie

Zdjęcia: Second Wind

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

Ексклюзив
20
хв

Ta walka to dla mnie kwestia honoru

Ексклюзив
20
хв

Moskale lubią uderzać w święta

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress