Exclusive
20
min

Samotne macierzyństwo w czasach wojny: jak Ukrainki radzą sobie bez mężów

W maratonie samotnego macierzyństwa biegnę już od narodzin mojej 15-letniej córki. To bardzo trudne nawet w czasach pokoju, gdy mieszkasz we własnym kraju, we własnym domu, masz stabilną pracę i wsparcie rodziny. Gdy wybuchła wojna, miliony ukraińskich kobiet stały się samotnymi matkami. Ich mężowie albo poszli na front, albo ich rodziny zostały rozdzielone przez granice i oddalenie

Halyna Halymonyk

Ukrainka z dziećmi na granicy z Rumunią. Zdjęcie: Gabriel Preda RO/Shutterstock

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

– Z tego, jak trudno było mi przez te wszystkie lata, zdałam sobie sprawę dopiero wtedy, gdy poszłam na spotkanie z innymi ukraińskimi uchodźczyniami w Polsce – mówi Olga Stefan, samotna matka. – Dzieliły się doświadczeniami na temat tego, jak trudno było im za granicą bez mężów. To, co dotychczas było dla samotnych matek czymś zwykłym, dla uchodźczyń stało się nieoczekiwanym ciężarem. Zdałam sobie sprawę, jak wiele wysiłku można zaoszczędzić, gdy wychowuje się dziecko jako para lub gdy mężczyzna dzieli obowiązki rodzicielskie po rozwodzie.

Jednak wojna sprawia, że to rzadko zależy od woli mężczyzn...

Najtrudniej urodzić dziecko, którego ojciec nigdy nie weźmie na ręce

W samotnym wojennym macierzyństwie najstraszniej jest wtedy, gdy ginie ojciec dziecka. Od kwietnia 2024 r. wojna osierociła co najmniej 1759 ukraińskich dzieci. Co najmniej, ponieważ niektóre terytoria Ukrainy są okupowane, więc nie ma tam dostępu do informacji, a wielu żołnierzy – mężczyzn ma status zaginionych.

Łarysa Simonczuk z Torczyna zrobiła sobie test ciążowy 22 lutego 2022 roku, dwa dni przed wybuchem wojny. Upragnione dwa paski. Wraz z mężem, Ihorem, czekali na tę ciążę przez 15 lat bezdzietnego małżeństwa. To była wspaniała wiadomość. Ihor pracował w tym czasie w Polsce, więc Łarysa przekazała mu ją przez telefon. Kiedy wybuchła wojna, przeprowadziła się do niego. Razem poszli do ginekologa, razem wybrali imię. Dowiedzieli się, że to dziewczynka. Ewa.

To był zwykły poranek. Czekając na męża z obiadem, wybrała jego polski numer telefonu. Nie odebrał. Po chwili oddzwonił, ale z nieznanego, ukraińskiego numeru: „Jestem w Ukrainie, jadę na wojnę, przepraszam, nie mogę inaczej. Cokolwiek się stanie, zaopiekuj się córką”.

Wiedziała, że ma wyrzuty sumienia. Martwił się, że nie ma go na froncie, gdy wielu jego przyjaciół już tam było. Nie mógł się często kontaktować, w czasie ciąży udało im się porozmawiać zaledwie kilka razy.

Łarysa i Ihor Simonczukowie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Zginął we wrześniu, w walkach pod Charkowem. Ewę urodziła w listopadzie, dwa miesiące po jego śmierci, w polskim szpitalu. Zdecydowała się wrócić do Ukrainy, by być bliżej męża, pochowanego w jego rodzinnej wiosce.

Skontaktowałyśmy się na początku 2023 roku. Kiedy niedawno odwiedziłam jej stronę w mediach społecznościowych, wszystko było takie samo, choć minęły już prawie dwa lata. Na jej awatarze widnieje świeca, a w statusie – małżeństwo z Ihorem Simonczukiem. Jedyne zdjęcia przedstawiają jej córkę, która już urosła. Łarysa obiecała mężowi, że będzie dla niej i mamą, i tatą. Ale to było trudniejsze, niż sobie wyobrażała – nawet gdy wróciła do rodzinnego miasta, a rodzina wsparła ją w samotnym macierzyństwie.

Jak to jest wypłakać wszystkie łzy

Kiedy mężczyzna walczy na froncie, a kobieta jest w ciąży, oznacza to samotność 24\7, mówi Ksenia Rekonwald z Odessy. 17 grudnia urodziła córkę, też Ewę. Przez całą ciążę robiła paczki dla wolontariuszy na froncie, a urlop macierzyński wzięła na zaledwie tydzień, z czego cztery dni spędziła na oddziale położniczym. Praca pomogła nie myśleć o tym, jak ciężko jej bez Mykoły.

Od chwili gdy zaszła w ciążę widzieli się dwa razy: w 12. tygodniu pojechała do Kramatorska, by przekazać mu dobre wieści, potem on miał 15-dniowy urlop.

– To nie była ciąża, o jakiej marzyliśmy – mówi Ksenia. – Wyobrażaliśmy sobie, że będę kaprysić, a on będzie spełniał wszystkie moje zachcianki, zabierał mnie na spacery do lasu i nad morze, głaskał po brzuszku, by dziecko poczuło miłość ojca i przyzwyczaiło się do jego głosu.

Ksenia i Mykoła Rekonwaldowie. Zdjęcie: Archiwum prywatne

Przymusowa samotność nauczyła ją nie chcieć niczego specjalnego – tylko tego, co mogła sobie kupić w supermarketach, kiedy były otwarte. Nauczyła się nie płakać, gdy widziała szczęśliwe pary spacerujące i przytulające się – i prawie im nie zazdrościć. Filmowała różne epizody ze swojej ciąży, a potem wysyłała te filmiki do męża.

Podczas pięciodniowego urlopu, który dostał z okazji narodzin dziecka, starał się robić wszystko: kąpał dziecko, kołysał je, trzymał, złożył wózek i łóżeczko, udekorował pokój. Małe kawałki banalnego szczęścia, które wyrwali wojnie.

Teraz jest jej jeszcze trudniej: – Wtedy to był tylko brzuch. Dziś to dziecko, któremu odebrano ojca.

Kiedy się żegnali, zrozumiała znaczenie słów: „wypłakać wszystkie łzy”. Tak trudno jej było pozwolić, by wrócił na front, a jemu się pożegnać. Jej samotne macierzyństwo daje milionom innych rodziców możliwość bycia blisko swoich dzieci. Ale ona marzy tylko o tym, by Mykoła mógł wrócić do domu, by ktoś zastąpił go na froncie. W końcu on też zasługuje na to, by widzieć, jak dorasta jego dziecko.

Mykoła mógł pobyć z córką tylko przez pięć dni. Prywatne archiwum

Dwa miliony kobiet: matek i ojców w jednym

Według Eurostatu do końca lipca 2024 r. tymczasową ochronę w samej tylko UE, głównie w Niemczech i Polsce, otrzymało 4,1 mln Ukraińców. Prawie połowa z nich to kobiety, jedna trzecia to dzieci, a mniej niż jedna czwarta – mężczyźni.

Około dwóch milionów kobiet nagle stało się dla swoich dzieci jednocześnie matkami i ojcami. Szczególnie trudne było to dla tych, które przed wojną żyły w udanych związkach. Przyzwyczajają się do samodzielnego macierzyństwa w taki sam sposób, w jaki małe dzieci przyzwyczajają się do bycia na świecie: muszą robić wiele rzeczy po raz pierwszy. I nie chodzi tylko o obowiązki domowe czy finansowe, które kobiety dotychczas dzieliły ze swoimi partnerami.

W nieznane. Zdjęcie: Rulan Łytwyn/Shutterstock

– Jeśli ojciec był zaangażowany w wychowanie, bardzo trudno dostrzec, jak dziecko za nim tęskni – mówi Olga Starostyna, kolejna uchodźczyni.

Dzieci tracą kontakt ze swoimi ojcami, a niektórym nie udało się go jeszcze nawiązać ze względu na wiek. – Kiedy wybuchła wojna, starsza córka miała 7 lat, a młodsza rok – mówi kobieta. – Starsza dobrze pamięta ojca, tęskni za nim, ale dla młodszej on jest tylko obrazkiem w telefonie. Kiedy dostał urlop i mógł do nas przyjechać, starsza była bardzo szczęśliwa, a młodsza powiedziała następnego dnia: „Tato, jedź do siebie. To jest nasz dom, nie twój”.

– Zabolało to i mnie, i jego. Naprawdę cieszył się na drugie dziecko, marzył o nim. Ale nawet po dwóch tygodniach nasza młodsza córka nadal nie przyzwyczaiła się do taty. Okropnie boli mnie to, że nie ma go w pobliżu, gdy moje dzieci dorastają. Że nie widzi, jak najmłodsza z tej małej „cukinii” w wózku zmienia się w samodzielną dziewczynkę o silnym charakterze. I jak starsza wchodzi w okres dojrzewania...

Niektóre matki mówią, że dzieci czasami chowają w sobie nieświadomą urazę do rodziców, którzy nie są z nimi. Zwłaszcza gdy widzą, że ojcowie innych dzieci przyjechali lub są na tyłach, podczas gdy ich ojcowie są na wojnie od trzech lat. Nie rozumieją tej niesprawiedliwości, są złe na swych ojców

– Przed wojną mój mąż i ja byliśmy razem przez całą dobę – wspomina Iryna Kostiuczenko, która obecnie przebywa z dziećmi w Wielkiej Brytanii. – Nawet pracowaliśmy razem, byliśmy jednością dla naszych dzieci przez ponad 10 lat. Teraz, jak widzę, mają trochę pretensji do ojca, że wybrał obronę Ukrainy zamiast bycia z nimi. Zwłaszcza że mógł legalnie wyjechać.

W domu jest ciężko. Kiedyś było tak, że jak gdzieś jechaliśmy, to mąż prowadził. On wszystko naprawiał, cerował, szył, ja się na tym nie znałam. Gotowałam i sprzątałam, ale też mi w tym pomagał. Teraz z naszymi finansami jest trudno. Mąż jest na wojnie i wydaje wszystko, co zarobi, na sprzęt i swoje utrzymanie.

Dla wielu tymczasowo samotnych matek ważne jest każde wsparcie. Natalka Denisowa, działaczka społeczna z Sum, która mieszka z dwoma synami w Słupsku, mówi, że chciała zorganizować klub spotkań dla ukraińskich matek, ale nie było odzewu.

– Okazało się, że to, czego przymusowe migrantki potrzebują najbardziej, to miejsce, w którym mogą zostawić swoje dzieci pod opieką, by w ciągu tych kilku wolnych godzin załatwić swoje sprawy: pójść do lekarza, fryzjera czy załatwić jakieś sprawy.

To, co było w domu było czymś normalnym, bo masz męża, dziadków, przyjaciół, w życiu uchodźczyni stało się luksusem. Nie ma czasu nawet na to, by pobyć sama
Przed inwazją Natalia organizowała wydarzenia dla matek wychowujących niepełnosprawne dzieci. W realiach przymusowej migracji samotne kobiety mają inne oczekiwania. Szukają kogoś, kto spędzi czas z ich dziećmi, a nie z nimi. Zdjęcie: archiwum prywatne

Samotne macierzyństwo za granicą: gdzie jest bezpieczniej?

Wiele kobiet, które doświadczyły samotnego macierzyństwa w Ukrainie, twierdzi, że w krajach europejskich jest łatwiej. Bo tam panuje kultura równej odpowiedzialności w rodzicielstwie, wsparcie społeczne dla matek jest większe, a ojcowie są zachęcani do równego udziału w utrzymaniu dzieci.

– Niemieckie służby socjalne poprosiły mnie o dostarczenie zaświadczenia o dochodach byłego męża i wysokości alimentów. Kiedy powiedziałam, że mi nie pomaga, służby socjalne zaczęły zajmować się tą sprawą. W rozpadających się niemieckich rodzinach mężczyźni, którzy uchylają się od obowiązków, mają do czynienia z różnymi utrudnieniami, są też obciążani wyższymi opłatami. Rzadko więc zdarza się, by unikali płacenia alimentów na dzieci – mówi Nadia, matka 7-letniego Kiryła.

Maria Brusowa, która wychowuje syna i mieszka w Niemczech, od czasu zajęcia przez okupanta jej rodzinnego Ługańska w 2014 roku ma w Ukrainie ma status osobą wewnętrznie przesiedlonej.

– Tych dwóch doświadczeń nie da się porównać – mówi. – W Ukrainie musiałam żebrać o 480 hrywien wsparcia dla osób wewnętrznie przesiedlonych, doświadczając przy tym ciągłych obelg i upokorzeń. W Niemczech od razu zdecydowałam się nostryfikować swój dyplom pielęgniarski, do czego musiałam odbyć określoną liczbę godzin praktyki. Niemcy dały mi możliwość wynajęcia domu, pokryły koszty kursu języka niemieckiego, dojazdów i wypłaciły 250 euro zasiłku rodzinnego. To wsparcie pozwoliło mi szybko stanąć na nogi, potwierdzić dyplom i przejść na umowę o pracę.

Teraz chcę zdać na prawo jazdy i kupić samochód, bo do pracy dojeżdżam. Wierzę, że dam radę.

Przez cały okres integracji czułam się pewnie i bezpiecznie, nie bałam się, że wyląduję z dzieckiem pod mostem albo będę spać głodna. Bycie samotną matką w Niemczech nie jest tak straszne jak w Ukrainie

Ukrainki mieszkające w Polsce zauważają, że wsparcie koncentruje się tu na kobietach żyjących w związkach. Najbardziej odczuły to samotne matki wychowujące niepełnosprawne dzieci. Świadczenie pielęgnacyjne z tytułu opieki nad osobą z niepełnosprawnością wynosi 2 458 zł miesięcznie. Jest przyznawane rodzinom, w których opiekunowie nie pracują i muszą poświęcać większość czasu na opiekę nad dzieckiem. Maria Kowalowa mówi, że to wsparcie, wraz ze świadczeniem 800 plus na dziecko, pozwala jej opłacić mieszkanie dla siebie i syna. Chłopiec ma ciężki autyzm i porażenie mózgowe.

– Pieniędzy ledwo nam starcza. W ciągu dnia, kiedy dziecko jest w szkole specjalnej, mogłabym pracować – ale nie pracuję, bo mogłabym stracić zasiłek. To dobre dla tych kobiet, które mają pracujących mężów. Wtedy takie wsparcie naprawdę pomaga matce skupić się na wychowaniu dziecka i opiece nad nim.

Maria Kowalowa i jej syn żyją w Polsce bardzo skromnie. Państwowe wsparcie dla opiekunów niepełnosprawnych dzieci ledwo wystarcza im na życie. Zdjęcie: archiwum prywatne

Większość samotnych matek – uchodźczyń w Polsce skarży się na trudności ze znalezieniem pracy ze względu na grafik, który nie pozwala łączyć pracy z macierzyństwem. Na grupach uchodźczyń w mediach społecznościowych pojawiają się dziesiątki próśb w rodzaju: „Praca bez nocnych zmian” albo: „Praca umożliwiająca odbiór dziecka po szkole”.

Niestandardowe rozwiązania, czyli żyjąc w strachu

Postawione pod ścianą kobiety szukają niestandardowych rozwiązań. Pracują, podejmując ryzyko. Switłana musi na noc zostawiać dwójkę swoich małoletnich dzieci samych. Walentyna mówi, że dostała pracę w fabryce, która wymagała przychodzenia na wieczorne zmiany kończące się o północy. Wtedy musiała zostawiać swoje 11-letnie dziecko samo w domu.

– Ta praca pozwoliła mi opłacić mieszkanie i utrzymać rodzinę. Przyjaciółka odbierała moją córkę ze szkoły, a w domu mała sama sobie gotowała, odrabiała lekcje, kąpała się i kładła spać. W ciągu kilku miesięcy schudłam 28 kilogramów. Nie z powodu ciężkiej pracy, ale dlatego, że bardzo martwiłam się o córkę. Postanowiłam więc przenieść się do kraju z mieszkaniami socjalnymi i lepszą polityką społeczną dla rodzin z dziećmi. Teraz jestem w Norwegii i czuję się tu spokojniejsza.

Niektóre Ukrainki – przeciwnie. Doszły do wniosku, że w domu, chociaż nie było wsparcia społecznego ze strony państwa, była rodzina i przyjaźnie, które odciążały samotne matki. Mieszkały we własnych domach i nie bały się, że w każdej chwili mogą stać się bezdomne.

– Na uchodźstwie byłam naprawdę samotna – przyznaje Olga Ładna. – W domu miałam własny krąg, mogłam zostawić dzieci z rodziną i przynajmniej czasami wyjść.

Tutaj wydaje się to łatwiejsze: szkoły są blisko, transport jest wygodny, a dzieci są bardziej niezależne i pomagają w pracach domowych. Ale pustka, egzystencjalna samotność, świadomość, że jesteś tu jedyna za wszystkich, nigdy nie były tak silne jak teraz
No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Redaktorka i dziennikarka. W 2006 roku stworzyła miejską gazetę „Visti Bilyayivka”. Publikacja z powodzeniem przeszła nacjonalizację w 2017 roku, przekształcając się w agencję informacyjną z dwiema witrynami Bilyayevka.City i Open.Dnister, dużą liczbą projektów offline i kampanii społecznych. Witryna Bilyayevka.City pisze o społeczności liczącej 20 tysięcy mieszkańców, ale ma miliony wyświetleń i około 200 tysięcy czytelników miesięcznie. Pracowała w projektach UNICEF, NSJU, Internews Ukraine, Internews.Network, Wołyńskiego Klubu Prasowego, Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych, Fundacji Rozwoju Mediów, Deutsche Welle Akademie, była trenerem zarządzania mediami przy projektach Lwowskiego Forum Mediów. Od początku wojny na pełną skalę mieszka i pracuje w Katowicach, w wydaniu Gazety Wyborczej.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
Pomoc lwowska dla bezdomnych Wspólnoty Sant’Egidio

„Pomagając innym, ratujemy siebie”: jak Lwów stał się schronieniem dla tysięcy uchodźców

Od pierwszych dni inwazji na pełną skalę ulica Kopernika, jedna z najpiękniejszych ulic we Lwowie, stała się adresem, pod którym tysiące ludzi szukało ratunku. Właśnie tutaj mieści się centrum humanitarne międzynarodowej organizacji Wspólnoty Sant’Egidio. Przyjeżdżali tu starsi, chorzy, ranni i ci, którzy stracili bliskich. Nie wszystkim udawało się dotrzeć – niektórzy ginęli trafieni rosyjskimi pociskami podczas ewakuacji.

Osoby wewnętrznie przesiedlone, które przybywają do Lwowa, to nie to samo, co uchodźcy udający się do Europy. Lwów przyjmuje najciężej doświadczonych, straumatyzowanych, ciężko rannych oraz osoby starsze i niezdolne do podróżowania. W sumie ponad 220 000 Ukraińców z miast na linii frontu przybyło do Lwowa w poszukiwaniu ratunku.

Iwanna Synytska, koordynatorka międzynarodowej organizacji Wspólnoty Sant’Egidio we Lwowie, przyjęła setki rozdartych wojną Ukraińców od początku inwazji na pełną skalę. Przed wojną organizacja pomagała biednym i bezdomnym we Lwowie. W czasie wojny nie zaprzestała tej działalności, ale wiele osób, które przybyły do Lwowa jako uchodźcy, zostało wolontariuszami i teraz pomaga osobom żyjącym na ulicach. Osoby wewnętrznie przesiedlone mówią:

"Pomagając innym, ratujemy siebie".
Migrantki-wolontariuszki rozdają ludziom kwiaty

"Na początku wojny na pełną skalę do Lwowa przyjechało wiele osób ze wschodnich, południowych i centralnych regionów Ukrainy" - mówi Iwanna Synycka - "i po raz pierwszy spotkaliśmy tych ludzi w szkole w dzielnicy Sykhów, gdzie działało pierwsze schronisko dla uchodźców. Przychodziliśmy do nich codziennie i gotowaliśmy dla nich. Ponieważ jesteśmy społecznością, która od wielu lat karmi ubogich we Lwowie, postanowiliśmy przygotować jedzenie również dla naszych przesiedleńców.

Ludzie spali na podłodze w salach gimnastycznych i klasach szkolnych. Od lutego do lipca codziennie odwiedzaliśmy przesiedleńców, przynosząc ubrania i środki higieniczne, i poznawaliśmy ich.

Kiedy w mieście przebywało już ponad 200 000 uchodźców, postanowiliśmy zrobić dla nich coś więcej. Wprowadziliśmy proces rejestracji i rozpoczęliśmy dystrybucję pomocy humanitarnej w naszym centrum przy ulicy Kopernika. Ludzie przychodzili, rozmawialiśmy, a nasze rozmowy przeradzały się w bliskie relacje.

Byliśmy pierwszymi, którzy wysłuchali strasznych historii o tym, czego doświadczyli podczas wojny. Płakaliśmy razem i przytulaliśmy się. Żaden z naszych wolontariuszy nie był psychologiem: nie byliśmy gotowi na słuchanie tak strasznych ludzkich dramatów, każdy z nas przepuszczał te historie przez swoje serce.

Które historie zrobiły na tobie największe wrażenie?

Nie mogę zapomnieć starszej kobiety z Kramatorska, cały czas płakała, opowiedziała nam, że jej wnuk został zabity przez rakietę na stacji kolejowej w Kramatorsku, kiedy wsiadali do samolotu ewakuacyjnego do Lwowa. Rosja wystrzeliła rakiety balistyczne w ludzi, którzy znajdowali się na peronie. Wnuk tej kobiety został zabity, jej syn - ojciec dziecka - oszalał, ponieważ stało się to na jego oczach.

Albo rodzina z Doniecka, którym rakieta zabiła córkę: rodzice z dwójką małych dzieci ewakuowali się własnym samochodem. Ich samochód został trafiony atakiem rakietowym: ich najstarsza córka zgineła, syn Mychajło przeżył ale przeszedł wiele operacji i nadal trzeba go wozić na rehabilitację.

Przesiedleni w modułowym obozie dla uchodźców we Lwowie

Od ofiar do ratowników: jak przeżywany smutek zamienia się w siłę

Jest wiele historii o naszych przyjaciołach. Nazywam ich przyjaciółmi, ponieważ są uchodźcami, którzy przybyli do nas po pomoc humanitarną, a następnie chcieli nam pomóc i sami zaczęli pracować jako wolontariusze" - kontynuuje Iwanna - dzięki temu odnajdują sens i wracają do świata. „Chcemy czuć się potrzebni” – tę frazę słyszę najczęściej.

Natalia z Orichowa w obwodzie zaporoskim, która przyszła do nas i powiedziała nam ze łzami w oczach, że widziała na lokalnym czacie publicznym, że jej dom został zbombardowany. Teraz jako wolontariuszka pomaga bezdomnym. Ona dobrze rozumie, jak to jest stracić dom

Wielu mężczyzn również przybyło do naszego ośrodka. Pan Wołodymyr i jego syn ewakuowali się z Mariupola. Volodymyr przeżył tortury w rosyjskiej niewoli: wybito mu wszystkie zęby. Jego matka zmarła w Mariupolu, na podwórku jego domu i nie udało się jej pochować. Przed wojną miał dobrze prosperujący biznes w Mariupolu, a we Lwowie stał się bezdomny. Mimo to przyszedł do nas i pomagał rozdawać żywność innym potrzebującym

Podczas wojny wolontariat we Lwowie pomaga uchodźcom wewnętrznym żyć i iść naprzód. Rozumieją, że robią coś pożytecznego. Nie siedzą i nie pogrążają się w smutku, ponieważ są potrzebni. I cały czas nam o tym mówią, że to ważne, by czuli się potrzebni, że to pomaga im dojść do siebie.

Uchodźcy rozdają żywność bezdomnym

Na przykład pani Natalia, która przyjechała do nas z Siewierodoniecka, miasta okupowanego przez Rosjan, opowiedziała nam o swoim synu. Właśnie wrócił z frontu i co noc "prowadzi z nią wojnę".  Nie śpi, cierpi na bezsenność i jest niespokojny.  Zaprosiłam ich do nas. Po chwili przyznała, że dzięki pomocy innych zaczęła się uśmiechać.

"Przyjechaliśmy do Lwowa, bo nie mieliśmy już nic, a tutaj znaleźliśmy nowy sens życia"

Niestety, nie wszystkie historie mają szczęśliwe zakończenie. Śledzimy losy naszych uchodźców. Wiele osób, które zostały ewakuowane do Lwowa w pierwszych dniach wojny, wróciło później do swoich miast i zostało zabitych przez rosyjskie pociski.

Odwiedził nas mężczyzna o imieniu Vlad. Ewakuował się do Lwowa ze swoją babcią z Charkowa. Później babcia wyjechała do córki do Niemiec, ale Vlad został we Lwowie i znalazł tu pracę. Pewnego dnia Vlad pojechał do Charkowa na trzy dni - wielu mieszkańców Charkowa, którzy ewakuowali się do Lwowa, od czasu do czasu wraca do swojego rodzinnego miasta, aby zobaczyć, jak wyglądają ich domy lub mieszkania. I w momencie, gdy Vlad był w Charkowie w swoim mieszkaniu, nastąpił ostrzał rakietowy.

To znaczy, że dramat przesiedlonych polega również na tym, że starają się wrócić do swoich domów w miastach pierwszej linii... i tam umrzeć.

Wszyscy chcą wrócić do domu, bardzo cierpią. Chcą, nawet jeśli ich miasta są zajęte, ale ich domy wciąż stoją. Mówią: "Nie masz pojęcia, jak bardzo chcemy wrócić".

Mykola z Berdiańska przyznaje:

Dziś mijają dokładnie trzy lata odkąd zamknąłem drzwi wejściowe do mojego domu. Nie rezygnuję z myśli, że wrócę, otworzę drzwi i w końcu wejdę do mojego domu

Słuchało tego 20 osób i wszyscy płakali, ponieważ czuli jego słowa jak własne.

Ludzie chcą wrócić, choćby dlatego, że tam mieli wszystko, a teraz nic nie mają. Mówią: "Jesteśmy bezdomni".
Dvi Ivanka: koordynatorka pomocy i bezdomna

Krąg dobroci

Gdzie obecnie mieszkają osoby wewnętrznie przesiedlone we Lwowie?

Prawie każdy wynajmuje mieszkanie. W tych mieszkaniach mieszka kilka rodzin lub kilka pokoleń tej samej rodziny, ponieważ brakuje im pieniędzy na opłacenie czynszu i mediów. I często słyszę, że śpią w tych mieszkaniach na podłodze, bo nie mają pieniędzy na wynajęcie większego lokum.

W większości pracują, zarabiają pieniądze, a emeryci mają emerytury. Wielu młodym ludziom udaje się znaleźć pracę. Oczywiście często nie jest to ta sama praca, którą wykonywali w swoich rodzinnych miastach. Na przykład inżynier lub nauczyciel może pracować jako sprzątacz, ochroniarz lub sprzedawca w supermarkecie.

Co dokładnie robią  w Twoim ośrodku? Otrzymują pomoc czy pracują jako wolontariusze?

Ludzie przychodzili do nas po pomoc humanitarną, rejestrowali się, zostawali na herbatę i szczere rozmowy. Z tych spotkań narodziła się wspólnota. Teraz zapraszamy ich do pomocy w pracy z nowymi uchodźcami wewnętrznymi i do dystrybucji żywności dla biednych i bezdomnych we Lwowie. Raz w tygodniu przygotowujemy gorące posiłki, pakujemy je i idziemy do parku, aby rozdać je bezdomnym.

Przyjaźnimy się z tymi ludźmi od dziesięcioleci, przyjeżdża ich kilkuset, a teraz jest też wielu przesiedleńców wewnętrznych, którzy ustawiają się w kolejce do bezdomnych we Lwowie, aby coś zjeść.

Ludzie bez własnych domów pomagają bezdomnym. A ci uchodźcy wewnętrzni, którzy mają pracę i jakoś ułożyli sobie życie, pomagają tym, którzy mają mniej szczęścia

Osoby w wieku emerytalnym, które mają problemy zdrowotne i nie mogą znaleźć pracy, szczególnie potrzebują pomocy.

Jak bezdomni przeżywają wojnę w Ukrainie?

To bardzo przejmujące. Dwóch naszych wolontariuszy, którzy pracowali z bezdomnymi, zginęło na froncie. Jurij i Wołodymyr pojechali bronić Ukrainy od pierwszych dni wojny na pełną skalę. Kiedy zginął Jurij, który miał zaledwie 25 lat, jeden z bezdomnych podszedł do mnie i powiedział: "Jestem w butach, które dał mi Jurij".
A kiedy nasz wolontariusz Wołodia zginął na froncie, starsi ludzie z domu opieki płakali. Był dla nich jak wnuk, odwiedzał tych samotnych ludzi i pomagał im. "Był naszym słońcem" - mówili.

Vladimir i wolontariusze Domu Pomocy Społecznej nad osobami starszymi

Jak bezdomni reagują na pomoc ludzi, którzy stracili swoje domy i uciekli przed bombardowaniem?

Czekają na spotkanie z uchodźcami wewnętrznymi, aby zapytać ich o ich doświadczenia. Lwowscy bezdomni zaprzyjaźnili się z naszą wolontariuszką, uchodźczynią wewnętrzną Ludmiłą z Popasnej. Ludmiła jest kardiologiem i pomaga im udzielając profesjonalnych porad, a także gotuje dla nich. W szczególności piecze pyszne ciasta.
Nasi wewnętrzni przesiedleńcy nie tylko przychodzą do ośrodka, ale także angażują się w wolontariat na linii frontu. Co tydzień wyplatają siatki maskujące dla naszej armii.

To jest krąg pomocy.

<frame>Wspólnota św. Egidiusza, świecka międzynarodowa organizacja chrześcijan i katolików działająca w ponad 80 krajach na całym świecie. Stworzony we Włoszech w 1968 roku przez grupę rzymskich studentów. Założycielem jest profesor Andrea Riccardi. Społeczność znana jest z misji pokojowych i humanitarnych w Afryce, na Bałkanach, na Ukrainie. Główny kierunek wolontariatu: pomoc bezdomnym, uchodźcom, osobom starszym i niepełnosprawnym. <frame>

Zdjęcia: Gmina św. Egidiusza we Lwowie

20
хв

„Jesteśmy bezdomni, ale nie sami”: jak migranci, bezdomni i wolontariusze ratują się nawzajem

Jaryna Matwijiw
wywiad z Jurijem Andruchowyczem

Olga Pakosz: Trzy lata temu, w maju 2022 r., udzielił Pan wywiadu „Gazecie Wyborczej”, który był dość optymistyczny. Jak zmienił się Pana nastrój przez te trzy lata?

Jurij Andruchowycz: Jasne, tamten entuzjazm już minął. Sytuacja zewnętrzna jest dziś na tyle trudna, że wiele rzeczy nie wydaje się już tak osiągalnych, jak wtedy. Mimo to uważam, że nie wolno nam tracić optymizmu i pozytywnej wizji przyszłości. Dla niektórych może ona wyglądać na nieuzasadnioną, ale musimy szukać argumentów. Inaczej wszystko się rozpadnie.
Wydaje mi się, że wielu z nas — mnie też to dotyczy — będzie musiało przemyśleć na nowo, czym właściwie jest zwycięstwo. Ale powiem jedno: byłem przekonany, że w którymś momencie zachodnie armie będą walczyć ramię w ramię z nami. I trudno mi się tej myśli pozbyć, trudno mi się z nią rozstać bez żalu.

Czyli Europa rozczarowała?

Zdecydowanie. Choć nie tylko Europa potrafi rozczarować — mamy jeszcze naszego wielkiego zamorskiego brata, który, mam wrażenie, całkiem postradał zmysły. Pamiętam, jak tuż przed inwazją zadzwonił do mnie polski dziennikarz Michał Nogaś. Pytał o różne sprawy związane z możliwą wojną, także o to, co ja sam zamierzam zrobić. Zapytał też: "Co właściwie może powstrzymać Putina?" I wtedy — dość impulsywnie —odpowiedziałem, że same sankcje absolutnie nie, bo on ma je głęboko gdzieś. Ale wiem, co może go powstrzymać — to Siły Zbrojne Ukrainy, które są zdeterminowane, by bronić swojego kraju i walczyć. Problem w tym, że ich możliwości nie są nieskończone. Prędzej czy później przyjdzie moment wyczerpania, a Rosjanie będą nadal naciskać. I wtedy, mam nadzieję, z pomocą przyjdą nam zachodni partnerzy.

 Czyli wierzy Pan, że oni jednak przyjdą z pomocą?

Nie, już nie. Ale w 2022 roku miałem pełne prawo w to wierzyć. Zwłaszcza po naszych sukcesach… Kiedy powtarzałem tę myśl w gronie Ukraińców, spotykałem się z krytyką — zarzucano mi oportunizm, sugerowano, że nie wierzę w nasze siły zbrojne. Mówiono: „Dajemy sobie świetnie radę bez nich, popatrz tylko, jak nasi walczą!” A ja odpowiadałem, żemimo wszystko dobrze byłoby mieć kogoś po swojej stronie. To po prostu elementarna logika.

W każdej wojnie lepiej mieć sojuszników, niż nie mieć ich wcale. A my ich nie mamy

Urzędnicy wciąż próbują nazywać sojusznikami, dajmy na to, państwa NATO, ale to są partnerzy, a nie sojusznicy.
Różnica jest prosta. Partnerstwo to coś dobrego — bez partnerów byłoby nam znacznie trudniej. Ale partnerstwo oznacza tymczasowość i brak pewności. Partner może się rozmyślić i już nim nie być. I właśnie teraz jesteśmy tego świadkami. W przypadku Stanów Zjednoczonych to wręcz skandaliczne, brutalne i cyniczne. Sojusznik to coś więcej — to zobowiązanie, z którego nie da się tak po prostu wycofać.

Kto dziś mógłby być takim sojusznikiem?

Spośród krajów, które są najbliżej? Ich pomoc może nie jest duża w sensie ilościowym, bo to małe państwa, ale bez wątpienia mam na myśli wszystkie kraje bałtyckie — Litwę, Łotwę i Estonię. W stosunku do swoich możliwości, to właśnie one pomagają Ukrainie najwięcej.
Myślę też o państwach, które idą w ich ślady — Północna Europa, Skandynawia. Można powiedzieć, że one nas nie porzucą. Ta protestancka etyka wciąż tam funkcjonuje.

Chodzi Panu o Finlandię, która się zbroi i także przygotowuje się do wojny?

Mam pewne fantazje —geopolityczne i militarne — związane właśnie z Finlandią. Gdy latem zeszłego roku nasze wojska ruszyły naprzód w okolicach Kurska i stało się jasne, że Rosjanie praktycznie nie mają tam nikogo — całe odcinki frontu były puste —pomyślałem: to dobry moment dla Finlandii, by odzyskać swoje dawne ziemie w Karelii. Ale nie zdecydowali się na taki krok.

A Polska? Muszę zapytać o Polskę.

Oczywiście. Właśnie do niej zmierzałem. Niestety, nie postrzegam dziś Polski jako kraju, który zasługiwałby na miano pierwszego z naszych potencjalnych sojuszników. Mimo to wciąż nie tracę nadziei. Choć… to dość złożona sprawa. Co to właściwie znaczy: „nie tracę nadziei”? Aktywny udział Polski w tej wojnie jest nadal możliwy, ale może do niego dojść dopiero wtedy, gdy sytuacja będzie naprawdę dramatyczna. A tego właśnie chciałbym uniknąć.
Wyobraźmy sobie, że Kijów już padł, ale wciąż bronią się Lwów, Chmielnicki, Tarnopol — naprawdę nie chciałbym, by do tego doszło.
Czy zatem rzeczywiście pragnę interwencji zachodnich armii? Tak, ale tylko w takim sensie, by pomogły nam zwyciężać — nie po to, by włączyły się do walki dopiero wtedy, gdy już przegrywamy. Bo przegrać, niestety, potrafimy i bez ich udziału.

W swojej powieści "Rekreacje" — dla mojego pokolenia to był tekst formacyjny, światotwórczy — opisuje Pan zmiany jako karnawał. Nie przypominam sobie, by ktoś inny w ukraińskiej literaturze zastosował taki zabieg. Proszę powiedzieć: czy zmiany, których dziś doświadczamy, to czas i przestrzeń dla karnawału?

Chodzi o to, że karnawał zawsze ma swój początek i koniec. To zjawisko tymczasowe. W prawdziwym karnawale chodzi o odnowienie wartości. Tymczasem to, co widzimy teraz, jest raczej zaprzeczeniem tej odnowy.

Świat się rozpada, umowy tracą moc, autorytety przestają obowiązywać. Powiedziałbym, że we współczesnym świecie głupota stała się prawdziwym złem.

Przez długi czas traktowałem ją jedynie jako wadę, którą można wybaczyć. Ale teraz widzę, że to aktywny składnik zła.
Weźmy na przykład obecną amerykańską administrację: jeden głupiec na drugim. To ludzie, którzy w życiu niczego nie przeczytali, niczego się nie nauczyli może poza tym, co dotyczyło ich interesów biznesowych. I oto mamy, co mamy.
Karnawał to przecież w jakimś sensie święto głupców. Ale cała rzecz polega na tym, że ról głupców w karnawale wcale nie odgrywają głupcy. Często są to ludzie inteligentni, którzy udają głupców.

Francisco Goya „Pogrzeb sardynki” (karnawał)

I właśnie dzięki temu możliwa jest zmiana: przetasowanie skostniałych systemów i hierarchii. Powstaje alternatywna hierarchia — ale tylko na pewien czas, do konkretnej daty, po której cały ten bal się kończy: zaczyna się post, wszyscy milkną i już siedzą cicho.

Karnawał był historycznie — choćby w Republice Weneckiej — sposobem rozładowania napięcia. W społeczeństwie rządzonym twardą ręką dwa razy do roku pozwalano uciśnionym na odrobinę swobody, by się wyszumieli. Miało to działanie terapeutyczne.

Jak to odnieść do dzisiejszego świata?

Myślę, że współczesny świat też potrzebuje oczyszczającego karnawału. Bo zarówno ci skrajnie prawicowi, jak i dyktatorzy kurczowo trzymający się przeświadczenia: „To jednak my mieliśmy rację” — wszystko to nieuchronnie prowadzi do nowej fali powszechnego ucisku.

Na Zachodzie wyrosło już kilka pokoleń, które nawet nie zdają sobie sprawy, że wolność jest wartością. Urodzili się w niej, traktują ją jak coś oczywistego, jak powietrze. Nie rozmawiają o niej — bo po prostu jest. I dopiero gdy to powietrze zostanie im odcięte, poczują jego brak. Wtedy zaczną szukać wyjścia, być może właśnie w jakiejś nowej formie karnawału. Niekoniecznie w postaci klasycznego pochodu z maskami.

Czyli to nie czas na karnawał?

Być może właśnie tak.

A co zrobić z głupcami?

Mam może nieco uproszczoną odpowiedź, ale jest ona dość oczywista. Spójrzmy: ci klasyczni politycy, którzy stanęli u podstaw liberalnego świata po II wojnie światowej, nie tylko położyli fundamenty. Oni zbudowali ten cały gmach.

A jaka była ich siła? Czym się wyróżniali? Myślę, że w tamtych czasach po prostu nie istniała praktyka badań socjologicznych. Nie patrzyli na rankingi. Przypuszczam, że Churchill nie sprawdzał co tydzień, co myślą wyborcy, tak samo de Gaulle czy Adenauer. Mieli pomysły i je realizowali. A jak można dziś mieć pomysły i trzymać się ich, gdy kilka razy w tygodniu dostajesz prognozę, że stracisz władzę, jeśli pójdziesz tym tropem? I to wszystko w czasie rzeczywistym.

To już nie jest strategia — to zarządzanie preferencjami. Oczywiście, to jest demokracja — w jej najnowszej, stechnizowanej postaci. Otrzymujesz informacje zwrotne w kilka kliknięć. Ale może warto znowu poważnie zastanowić się nad rolą przywództwa. Bo na masy można zrzucić wszystko — mówić, że naród chciał, to ma. Ale prawdziwy lider to ten, kto bierze na siebie odpowiedzialność. I realizuje to, co uważa za słuszne. Jeśli napotyka opór — rozmawia z ludźmi, przekonuje ich, a nie dostosowuje się do ich życzeń.

A dziś widzimy właśnie to drugie. Liderzy nie prowadzą — oni doganiają społeczne trendy. I ten proces tylko się pogłębia: nawet ci politycy, których uważaliśmy za rozsądnych, zmieniają się w klaunów, dbających o swoje notowania. Jeśli spojrzymy na to z perspektywy innej planety, sprawa staje się oczywista: następuje prymitywizacja człowieka. Jest on już nastawiony wyłącznie na szybkie osiągnięcie tego, czego pragnie. Myślę, że to w dużej mierze skutek wpływu mediów społecznościowych. One zdewaluowały zarówno rolę eksperta, jak rolę redaktora.

To znaczy, że teraz wszyscy mogą wszystko?

Każdy może napisać post — i jest on odbierany jako coś o wiele bardziej „cool” niż profesjonalny artykuł. Może być bardzo trafny i poprawny, ale nikt na niego nie zwróci uwagi. Bo nudny. Bo długi. Bo napisany językiem ekspertów. Z drugiej strony, spójrzmy na media społecznościowe — czy to nie jest kolejny przejaw demokracji? Jakby ktoś chciał powiedzieć: „A co, wy, redaktorzy i dziennikarze, myśleliście, że zawsze będziecie kształtować nasze zdanie?” Nie, my sami możemy kształtować nasze zdanie. To na pewno jest wyzwanie. Czy zakończy się happy endem — nie wiadomo.

A gdzie w tym wszystkim są Ukraińcy? Kiedy rozmawiam z Polakami czy Amerykanami, zachwycają się naszą odwagą i bohaterstwem. To słowo teraz nie jest już sztuczne, ale pełne, prawdziwe. Co jeszcze oprócz bohaterstwa świat dostrzegł w Ukraińcach dzięki tej wojnie?

Wydaje mi się, że świat nadal nas nie docenia. Jest empatia ze strony tych, którzy… no, nie można powiedzieć, że są po naszej stronie — ale którzy przynajmniej współczują. A takich jest większość. Jednak chciałoby się, żeby większość była jednak po naszej stronie. To też kwestia informacji. Zagraniczne media koncentrują się na czarnych scenariuszach — zniszczeniach, ucieczkach, cierpieniu. O sukcesach Sił Zbrojnych Ukrainy czasem muszą pisać, bo nie da się ich pominąć. Ale pozytywnych wydarzeń w życiu cywilnym nie widzą, nie zauważają. A tam jest przecież mnóstwo ważnych, nowych rzeczy.

Jeśli chodzi o nas, to utrwalił się obraz zmęczonej, złamanej, nieszczęśliwej ofiary. I w dużej mierze, myślę, ten obraz wzmacniają nasi uchodźcy. Wielu z nich naprawdę nie potrafi patrzeć na wszystko w innych barwach niż najtragiczniejsze. Jeśli ktoś opuścił swój kraj, bo jego dom już nie istnieje, to trudno oczekiwać, że będzie miał ducha zwycięzcy.

Ale na szczęście jest wielu silnych duchem. Jeden przykład. Zwrócił się do mnie Józef Zisels, przewodniczy jednej z ukraińskich organizacji żydowskich. Przygotowali zbiórkę świadectw żydowskich uchodźców tej wojny. Z różnych regionów, głównie z obwodu kijowskiego i Mariupola, ale także z Charkowa i Czernihowa… Ludzie opowiadają, co się z nimi stało po 24 lutego 2022 roku. Tak, te świadectwa są trochę opóźnione w czasie — większość datuje się na wiosnę-lato 2022 roku. Od tamtego czasu wiele się zmieniło.

Zauważalne jest, że są to osoby z dodatkowymi tożsamościami. Są świadome swojego żydowskiego pochodzenia, to często aktywiści społeczności lub synagog. I jednocześnie ich teksty są w przeważającej części ukraińskie w duchu. Myślę, że zadziałał tu pewien dobór. Ale w wielu historiach powtarza się jeden motyw: nie ma domu. Był i nie ma. Teraz wielu z nich jest w Izraelu. Stali się repatriantami, uczą się hebrajskiego, otrzymują wsparcie. Ale jako Ukraińcy —wszyscy oni świadczą o tej wojnie. Ich oceny, ich akcenty — są ukraińskie.

To się jakoś kojarzy z II wojną światową?

Tak. W książce jest przedmowa redaktora — a mnie poproszono, żebym napisał jeszcze jedną. W obu podkreślono: podczas II wojny światowej uciekali przed nazistami. To był exodus, ewakuacja na wschód Związku Radzieckiego. A dziś —uciekają przed Rosją. Często są to ci sami ludzie — wówczas dzieci, dziś starzy i bezradni. Znów uciekają przed wojną — przed inną wojną, innym najeźdźcą, innym agresorem. Ale opisy są podobne — okrucieństwa, znęcanie się nad ludźmi w okupowanych miastach i wsiach. I niby wszystko już wiadomo, ale kiedy się to czyta — ciarki przechodzą po plecach…

A skoro już mowa o rosyjskim okrucieństwie. Gdy pytałam Andrzeja Stasiuka o Rosję, często cytował właśnie Pana. Wiele rzeczy, które Pan przewidział i opisał w „Moskowiadzie”, dziś się sprawdza. Czy spodziewał się Pan aż tak agresywnego zachowania?

 Pomyliłem się, kiedy na początku wojny zakładałem, że po pierwszym tysiącu poległych żołnierzy w Rosji zaczną się protesty. Ale to się bardzo szybko rozwiało, bo ten pierwszy tysiąc pojawił się błyskawicznie. Pomyślałem: dobrze, może to dla nich nie jest granica, może po dziesięciu tysiącach... i tak dalej.

A potem ktoś z zachodnich rozmówców powiedział mi: przecież oni żyją w dyktaturze i po prostu nie znają skali tych strat. Odpowiedziałem: to niemożliwe. Dziś nie ma już takiej informacji, której naprawdę nie dałoby się znaleźć — nie istnieje taka całkowita informacyjna blokada, która by to uniemożliwiała.

Ale problem polega na tym, że oni po prostu nie chcą nic wiedzieć. I myślę, że prawdopodobnie zawsze tacy byli.

Bo teraz, kiedy sam jestem w samym środku tej sytuacji, czytam różne historyczne opracowania — o tym, jak było trzysta, czterysta lat temu, jak się zachowywali, powiedzmy, za czasów Piotra I — i wszystko to układa się w jeden spójny obraz. Jacy byli, tacy są. Myślę, że jeśli na świecie istnieje coś absolutnie niezmiennego, to właśnie oni.

Nie chcieliśmy tego widzieć? Czy myśleliśmy, że oni się zmieniają?

A co właściwie wiedzieliśmy? Osobiście miałem w pamięci Związek Radziecki. Zacznijmy od tego, że jeśli dorastałeś w mieście w Ukrainie Zachodniej w czasach radzieckich, to głównym kryterium odróżnienia Ukraińców od Rosjan był język. U nas w mieście ci, którzy mówili po rosyjsku, byli „ruscy”.

I moja babcia mówiła: jak to możliwe, że w przedszkolu wszystkie dzieci rozmawiają między sobą po rosyjsku, a wszystkie mają ukraińskie nazwiska? Z takimi nazwiskami nie mogą być Rosjanami. I to zawsze było trochę niejasne — kto właściwie w Ukrainie jest Rosjaninem. Po 1991 roku sytuacja się nieco wyklarowała, choć w gruncie rzeczy mało nas to obchodziło. Wszyscy, którzy mieli ukraiński paszport, stawali się Ukraińcami. Podchodziliśmy do tego politycznie, nie etnicznie.

Ale w moim życiu był taki moment — pod koniec istnienia Związku Radzieckiego przez dwa lata, z przerwami, mieszkałem w Moskwie. I tam już nie dało się uciec od tego, że to są Rosjanie. Tam obcujesz z Rosjanami, a nie z jakimiś „rosyjskimi Ukraińcami”. I wtedy coś do mnie dotarło. Ogromny wpływ wywarły na mnie książki, które jeszcze pół roku wcześniej były zakazane, a teraz — proszę bardzo, drukują, wydają. Między innymi książka francuskiego podróżnika Astolfa de Custine’a „Rosja w 1839roku”. Porównywałem to, co w niej opisano, z tym, co widziałem za oknem — z rzeczywistością, w której żyłem na co dzień — i wszystko idealnie się pokrywało.

Nawet Sołżenicyn, bardzo przez nas nieakceptowany, a jednak jego „Archipelag GUŁag” — uważam, że to cenna książka. Pokazuje te same mechanizmy terroru — ich ulubioną metodę: masowy terror, represje, tłumienie wszelkich przejawów wolności. W „Moskowiadzie” uznałem, że jako pisarz mam prawo do przesady. I, oczywiście, przesadzałem. A teraz myślę — jaka tam przesada?..

Czyli Rosjanie niczym nie zaskoczyli?

Zaskoczyli tym, że pod wpływem propagandy, mediów społecznościowych i, rzecz jasna, represji państwowych, wykształciła się u nich taka... gruba skóra. Są tak znieczuleni, że ich niezdolność, po pierwsze, do współczucia drugiemu człowiekowi, do zrozumienia jego cierpienia, a po drugie, do zrobienia czegokolwiek, żeby to zmienić — osiągnęła jakiś fenomenalny poziom.

W 2022 roku zaczęto dość często określać wszystko, co rosyjskie, jednym krótkim słowem — „chtoń”. I myślę, że ta chtoń po prostu ich całkowicie opanowała. Bo chtoń to coś, co tkwi głęboko w podświadomości, coś mrocznego, strasznego. A u nich to się wydostało na powierzchnię. Zostali pochłonięci przez chtoń.
Hieronymus Bosch „Niosąc krzyż”

No dobrze, ale przecież i tak musimy z nimi żyć po sąsiedzku. Całe narody przecież nie znikają, prawda? Musi istnieć jakiś rodzaj odporności, ochrony.

Myślę, że na praktycznym poziomie jednym z takich mechanizmów samoobrony jest język ukraiński.
W naszej historii bywało z tym różnie, ale teraz zaczynam rozumieć, że język staje się strategiczną wartością w kontekście przetrwania obok Rosji. Nawet na takim prostym przykładzie – coraz powszechniejsze staje się zjawisko werbowania nastolatków przez kanały w Telegramie. Gdyby istniała bariera językowa, gdyby nasi nastolatkowie nie czytali po rosyjsku, bo słabo by ten język rozumieli, to skala tego zjawiska byłaby kilkakrotnie mniejsza.
Ale do ukrainizacji trzeba podchodzić nie jako do procesu rewolucyjnego, lecz ewolucyjnego. Żaden czarodziej nie sprawi przecież, że jutro wszyscy w Ukrainie zapomną język rosyjski – nawet jeśli by tego bardzo chcieli.

Czy nie uważa Pan, że kwestia języka ma swoje fazy? Że czasem następuje fala entuzjazmu — wszyscy zaczynają mówić po ukraińsku, a potem to słabnie i powraca rosyjski?

Tak, to przebiega skokowo.Sam mam takie obserwacje dotyczące Kijowa, bo Kijów jako stolica chłonie całą Ukrainę – są tu ludzie z różnych regionów. Przeżyłem w Kijowie już drugi takiintensywny, skokowy proces ukrainizacji – ostatni raz podczas Majdanu, awcześniej podczas Pomarańczowej Rewolucji.
I przez jakiś czas po rewolucji językukraiński się utrzymuje, ale potem zaczyna powracać rosyjski.

To taki papierek lakmusowy –pokazuje, czy jako państwo idziemy w dobrym kierunku, czy przeciwnie. Gdy tylko sprawy się pogarszają – wszędzie robi się więcej rosyjskiego. To znak, żel udzie przestają inwestować w Ukrainę swoje wewnętrzne zasoby, swoje emocje. Bo to jest wysiłek – przejść na inny język. I wielu dochodzi do momentu rozczarowania, kiedy myślą: ten wysiłek nic nie daje, niczego nie zmienia...

W obecnym czasie wojny to zależy przede wszystkim od sukcesów lub niepowodzeń Sił Zbrojnych Ukrainy. To mogą się wydawać rzeczy niezwiązane, ale jeśli spojrzeć logicznie – można zrozumieć, dlaczego tak to działa.

Dopóki armia ukraińska zwycięża, idzie naprzód – równolegle postępuje ofensywa języka ukraińskiego.

Poza wszystkim, ludzie mają naturalną tendencję do trzymania się zwycięzców, chcą być po stronie tych, którzy wygrywają, wskoczyć w ostatniej chwili do zwycięskiego szeregu.

Ale kiedy armia się cofa, to z językiem zostają tylko ci najtwardsi — a tych jest niewielu.

Czyli język. A co jeszcze?

Język. To jeden z koniecznych kroków, ale niewystarczający. I myślę, że najlepszą gwarancją, jaką dostrzegam, jest wrogość. To brzmi cynicznie. Ale najlepszą gwarancją dalszego istnienia Ukrainy — i to nie tylko przetrwania, ale istnienia z rozwojem, z sukcesem — na poziomie globalnym jest wrogość między Zachodem a Rosją. Im cieplejsze i lepsze są ich relacje, tym większe zagrożenie dla Ukrainy. A to, że Trump tak bardzo chce tego zbliżenia, aż mu się z tego powodu wyrywa — to dla nas zagrożenie ogromne.

W ogóle nie mieliśmy wcześniej takiej sytuacji — nienawidzić Ameryki. To dla nas coś kompletnie obcego. Przecież wszystkie nadzieje wiązaliśmy właśnie z nią. Że jest ktoś wielki, sprawiedliwy, silny — i że nas ochroni. A tu nagle ten wielki i silny staje po stronie tego, który ukradł nam Krym.

To jak w dzieciństwie: ten, kto miał cię chronić przed podwórkowym bandytą, nagle sam się z tym bandytą przytula. To się nie mieści w żadnej logice — ani dziecięcej, ani dorosłej. Ale to kształtuje charakter.

Na razie Europa trzyma wobec Rosji mniej więcej właściwy dystans. Choć już wielu tam swędzi ręka, żeby wracać do „normalnego biznesu”. Ale patrząc obiektywnie — Rosja i tak będzie się zachowywać w taki sposób, że ta wrogość okaże się nieunikniona.

Kraje europejskie zaczęły się intensywnie zbroić, przygotowywać do wojny. Jeśli oni szykują się na wojnę, to znaczy, że nas już nie ma? Czy do jakiej wojny oni się szykują?

Przede wszystkim trzeba mieć świadomość: pokój w Europie potrwa tak długo, jak długo Ukraina będzie stawiać opór. I co to oznacza? Niech się chwilę zastanowią — zwłaszcza w Polsce, bo mamy wspólną granicę: czy nie lepiej teraz wysłać swoje wojska do Ukrainy. Sto razy bardziej racjonalnie jest bronić się dziś na Donbasie, razem z Ukraińcami, niż na terytorium Polski. Nie wiem, jakie jeszcze argumenty można przytoczyć?

Po prostu współczesny człowiek nie umie już wyobrazić sobie świata poza strefą komfortu. Wszyscy tak się w tej strefie zasiedzieli, że sam pomysł, że mogłoby być inaczej, paraliżuje.

Jak dziś u Ukraińców z optymizmem?

Ukraińcom właściwy jest ukryty optymizm. Rzadko go okazują, częściej narzekają, mówią, że wszystko źle.

Tak jakby nie chcieli dawać powodów do zazdrości sąsiadom. To taka strategia obronna — ukrywać prawdę, tłumić emocje. Ale w dzisiejszych warunkach to wręcz pomaga. Jest w tym coś uzdrawiającego: zdrowy poziom samokrytyki, autoironii, czarnego humoru, który pozwala się psychicznie podnieść, spojrzeć na siebie zboku, odzyskać równowagę.

Myślę, że z każdą nową falą zagrożenia pojawia się nowe zjednoczenie. Ten zasób jeszcze się nie wyczerpał. I jestem pewien: jeśli sytuacja się pogorszy, jedność będzie jeszcze głębsza. Tak jak to było w pierwszych dniach inwazji — wtedy wszyscy robili coś dobrego, pomagali sobie nawzajem. Ale później ten zryw przygasł — bo wojna, przepraszam za wyrażenie, się ustabilizowała. Ludzie zobaczyli, że jutro nie będzie tu rosyjskich czołgów. I pojutrze — też nie. I stało się możliwe, żeby znowu wrócić do swoich spraw i żyć swoim życiem. 

20
хв

Jurij Andruchowycz: Dziś polityczni liderzy nie prowadzą — oni gonią społeczne trendy. I zamieniają się w klaunów

Olga Pakosz

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Ексклюзив
20
хв

Przetrwałam Hitlera, przetrwałam Stalina, to i Putina przetrwam

Ексклюзив
20
хв

Piękna przyroda, obojętne państwo. Jak się żyje Ukraińcom w Turcji

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress