Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Petro Andriuszczenko: Mariupol to dziś martwe miasto
Ruiny wieżowców zniszczonych przez bomby, 150 000 zaginionych mieszkańców, dzikie wysypiska śmieci pośrodku ulic, imigranci z Rosji i namioty rosyjskiej armii w centrum miasta – oto Mariupol w trzecim roku inwazji. Co naprawdę dzieje się w tym mieście i co kryje się za rosyjską „odbudową”? Sestry rozmawiają o tym z Petrem Andriuszczenką, byłym doradcą burmistrza Mariupola
Petro Andryuszczenko. Zdjęcie: investigator.org.ua
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Oksana Szczyrba: Jaka jest dziś polityka Putina i jego otoczenia wobec Mariupola? Co się dzieje w mieście?
Petro Andrjuszczenko: Rosjanie w rzeczywistości budują tam „drugi Sewastopol” – nad Morzem Azowskim. Wydarzenia z ostatnich dwóch lat pokazują, że muszą stworzyć wojskową bazę logistyczną w rejonie tego morza, aby zapewnić logistykę wojskową dla obwodów donieckiego, ługańskiego, zaporoskiego i chersońskiego.
Dlatego prowadzą politykę wymiany ludności, marginalizując pozostałą tam jeszcze ludność ukraińską i promując tak zwaną „odbudowę” miasta. Wiążą się z tym jednak poważne problemy, przede wszystkim finansowe. Mieszkańcy miasta mówią, że wszystko w Mariupolu jakby stanęło w miejscu. Obok budynków stoją dźwigi, ale nic się nie dzieje.
Wszystkie pieniądze Rosji idą teraz na wojnę, więc zamiast odbudowy mamy już trzeci rok te same ruiny
Kto spośród okupantów jest teraz odpowiedzialny za miasto? Jak jest zarządzane?
Wszystkie decyzje podejmowane są przez ludzi podległych Maratowi Chusnullinowi [od 21 stycznia 2020 r. wicepremier Federacji Rosyjskiej ds. budownictwa, mieszkalnictwa i rozwoju regionalnego – red.]. To on kontroluje przepływy finansowe w okupowanym rejonie azowskim – i sam świetnie na tym zarabia.
Jest jeszcze Dienis Puszylin [ukraiński kolaborant, drugi przywódca terrorystycznego tworu o nazwie Doniecka Republika Ludowa – red.], wspierany przez FSB, który stara się zostać politykiem w Moskwie.
Bardzo interesujący jest sposób zarządzania sprawami na niższym szczeblu. Na przykład jest szef administracji Mariupola, ktoś taki jak nasz mer, i pomniejsi urzędnicy. Jednak żaden z nich nie podejmuje jakichkolwiek decyzji i nie zarządza miastem. Są tylko figurantami. Mają doradców z FSB, których nazwiska są utajnione. To oni podejmują wszystkie decyzje w mieście.
Ilu w Mariupolu jest teraz mieszkańców? Co to za ludzie?
Przed inwazją w Mariupolu mieszkało 530 tysięcy osób. Wśród stu kilkudziesięciu tysięcy obecnych mieszkańców miasta Ukraińców jest około 80 tysięcy, z czego zdecydowana większość to osoby w wieku emerytalnym. Wiemy, że w minionym roku szkolnym do szkół chodziłotam 11 352 ukraińskich dzieci. Na taką liczbę dzieci w przybliżeniu przypada 20-25 tysięcy rodziców. Jeśli dodamy do tego emerytów i uwzględnimy rodziny niepełne – otrzymujemy około 80 tysięcy osób.
Jeśli chodzi o Rosjan, jest ich co najmniej 50-55 tysięcy – i są to głównie muzułmanie, Azjaci i osoby z Kaukazu. Są też etniczni Rosjanie, ale bardzo niewielu. Według naszych szacunków, jest co najmniej 7-8 tysięcy Rosjan, którzy przyjechali tu na stałe od początku 2024 roku. 1 września ubiegłego roku naukę w szkołach w Mariupolu rozpoczęło 3,5 tys. rosyjskich dzieci, 5,5 tys. ją od tamtego czasu ukończyło.
Domy, w których nikt nie mieszka
Ja wygląda sytuacja z mieszkaniami? Jakie jest podejście Rosjan do odbudowy?
Do 1 stycznia 2025 r. Rosjanie planują rozebrać 600 wieżowców, czyli zlikwidować około 40-45 tys. mieszkań. W sumie co najmniej 75 tys. mieszkań nie nadaje się do zamieszkania – wliczając te, które zostały wyburzone, są wyburzane i mają zostać wyburzone. Rosjanie odbudowali lub zbudowali od podstaw, jak mówią, 5,5 tys. mieszkań. To mniej niż dziesięć procent tego, co zostało zniszczone przez ich bomby, a następnie zrównane z ziemią przez ich koparki.
Prace budowlane na zlecenie Rosjan na terenie Teatru Dramatycznego w Mariupolu, kwiecień 2024 r. Zdjęcie: Stringer/AFP/East News
Jeśli mówimy o remontach, sytuacja jest bardziej skomplikowana. Całe dzielnice są puste. Jeśli spojrzeć na historyczne centrum – obszar od Teatru Dramatycznego do wyjazdu z Mariupola – to tam nie ma ludzi. Ale stoją tam wieżowce. Ich elewacje zostały odnowione, okna wymienione, działają windy – tyle że to wszystko stoi puste.
Tak wygląda większość Mariupola.
W rosyjskich mediach nie można obejrzeć choćby jednego filmu propagandowego, który zostałby nakręcony w Mariupolu wieczorem lub nocą. Bo wyszłoby na jaw, że w domach nie świecą się światła, że są nowe fasady, ale nie ma ludzi
Obraz jest naprawdę straszny. Mariupol to martwe miasto. Wszystko, co Rosjanie robią, to malowanie fasad.
Czy jakieś europejskie firmy uczestniczą w tej tak zwanej odbudowie?
Kilka miesięcy temu ustaliliśmy, że w Mariupolu zostało zarejestrowane przedstawicielstwo firmy Knauf. Według naszych informacji departament rosyjskiego ministerstwa gospodarki, odpowiedzialny za dostawy sprzętu, w tym systemów łączności, kontroli i monitoringu, usilnie stara się przyciągnąć partnerów z Zachodu. Próbujemy dowiedzieć się jakichś szczegółów, ale biznes się ukrywa. Nie jest na przykład jasne, jak to się dzieje – ale ukraińskie towary jakoś do Mariupola trafiają.
Jak rosyjskie władze okupacyjne pozbawiają Ukraińców ich domów?
Ukraińcy, którzy pozostali w mieście i mają dokumenty potwierdzające prawo własności mieszkań, wydane przez ukraińskie władze przed okupacją, mogą stanąć wobec faktu, że papiery te zostaną uznane przez Rosjan za nieważne lub sfałszowane
Ludzie nie mogą udowodnić praw do swojej własności, więc tracą domy i mieszkania, które są nacjonalizowane lub nawet rozbierane. Dwa mieszkania mojej teściowej w Mariupolu przestały istnieć. Ukraińcy mieszkający na terenach kontrolowanych przez nasz rząd nie mogą odzyskać swojej własności w Mariupolu. Bo musieliby przyjechać do miasta i przejść przez tak zwany proces filtracji.
Tak jest i w moim przypadku. Mam mieszkanie, ale nie mogę udowodnić moich praw do niego. Z oczywistych powodów nie mogę pójść do administracji okupacyjnej Mariupola z dokumentami potwierdzającymi własność mojego mieszkania. Dlatego zostanie ono znacjonalizowane i przekazane lub sprzedane Rosjanom. I nawet jeśli do Mariupola przyjedzie osoba prywatna, a nie publiczna, jak ja, problem polega na tym, że nie będzie mogła sprzedać swojego domu Rosjanom. Bo nie ma mechanizmów, które by to umożliwiały.
Jest coś, czego oni nie mogą zniszczyć
A co z bezpieczeństwem w mieście? Czy dochodzi handlu ludźmi?
W mieście nie ma żadnego bezpieczeństwa, panuje anarchia. Obywatele Federacji Rosyjskiej w są tam całkowicie bezkarni, kwitnie handel narkotykami. Rosyjscy migranci molestują ukraińskie kobiety i dziewczynki – i nikt nie interweniuje.
W razie zagrożenia atakiem z powietrza rosyjscy wojskowi i policjanci są ostrzegani i schodzą do schronów – podczas gdy cywile nie są ostrzegani o zagrożeniu. To chyba najlepszy symbol stanu bezpieczeństwa w Mariupolu
Co do handlu ludźmi – nie ma żadnych danych na ten temat.
Pamiętamy katastrofę ekologiczną w Mariupolu w pierwszych miesiącach po inwazji: chemikalia w kanałach ściekowych, zatruta woda pitna i morska, martwe delfiny... Jak to wygląda dzisiaj?
To kompletny horror! Flora i fauna zostały praktycznie unicestwione. Szkodliwe substancje ze zbombardowanych zakładów „Azowstal” zostały uwolnione do środowiska. Nie działają oczyszczalnie ścieków, więc Morze Azowskie jest zanieczyszczone. Delfiny nadal umierają. To wszystko z powodu działań okupantów.
Co powinna zrobić dla Mariupola społeczność międzynarodowa?
W ciągu tych dwóch i pół roku okupacji całkowicie rozczarowałem się instytucjami międzynarodowymi. Wszyscy zapomnieli o Mariupolu
Potrzebujemy całkowitej izolacji Rosji na poziomie międzynarodowym i międzynarodowej misji ekologicznej. To kwestia bezpieczeństwa ekologicznego całego świata! Nie mówię już nawet o zbrodniach wojennych. Wprowadźmy przynajmniej misję ekologiczną i podnieśmy kwestię reparacji, blokady i rozminowania zakładów „Azowstal” na poziomie ONZ.
Znaczna liczba wziętych do niewoli obrońców z pułku Azow to mieszkańcy Mariupola. Ilu z nich jest w niewoli? Jak wygląda ich sytuacja?
Od tysiąca do półtora tysiąca osób znajduje się w rosyjskiej niewoli od ponad dwóch lat. Ale jeśli mówimy o obronie terytorialnej, to ani jeden służący w niej chłopak nie wrócił jeszcze do domu. To wyłącznie mieszkańcy Mariupola, którzy do 24 lutego 2022 roku byli cywilami. Nie ma wśród nich zawodowych wojskowych. Naprawdę mam nadzieję, że wszyscy jeńcy wrócą do domu – ale musiałaby pani zobaczyć, w jakim stanie wróg odsyła naszych ludzi! To przerażające.
Ile jest ukraińskich ofiar w Mariupolu?
Okupanci celowo zniszczyli ciała poległych mieszkańców Mariupola i zatarli ślady swoich zbrodni, więc dokonanie dokładnych obliczeń jest niemożliwe. Za pośrednictwem naszych partyzantów wykupiliśmy rosyjską bazę danych z 2022 roku, dotyczącą zabitych dzieci w obwodzie donieckim. Zabito ich tam 103. Dodaliśmy do tego nasze dane i otrzymaliśmy liczbę 164 zabitych dzieci. Tożsamość wszystkich tych dzieci została zweryfikowana: nazwiska, imiona, patronimiki. To straszne opisy. Upublicznienie ich zrujnowałoby psychikę wielu osób.
Czy uda się odbudować ukraiński Mariupol? Jak Pan widzi przyszłość miasta?
To możliwe, są różne plany. W rzeczywistości jednak to miasto musi zostać zbudowane od podstaw, co zajmie minimum 10 – 15 lat. W marzeniach widzę Mariupol jako nowoczesne miasto liczące 300-350 tysięcy ludzi, rozciągnięte wzdłuż morza. Miasto średnich przedsiębiorstw. Idealnie byłoby, gdyby z każdego domu do morza można było dojść w 15 minut. Wierzę, że ludzie do niego wrócą i znajdziemy pieniądze na odbudowę – zażądamy reparacji od kraju agresora i przyciągniemy inwestorów. Mariupol to ludzie, duch miasta żyje w nich, a nie w murach i cegłach. A tego okupanci nie mogą zniszczyć.
Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Anna J. Dudek: Dziś jest 1063 dzień wojny w Ukrainie. Co przyniosła światu?
Magdalena M. Baran: Obudziła nas z przekonania, że wojny wydarzają się gdzieś daleko, że nie dotyczą nas bezpośrednio, że dla nas – tu i teraz – nie przynoszą strachu czy lęku. Agresja, jakiej dopuścił się Putin, pokazuje nam również, że przekonanie o „nowoczesności” wojny można włożyć między bajki. Niektórym wydawało się, iż dziś wojnę można prowadzić na odległość, precyzyjnie namierzać cele, przy jednoczesnym „dołożeniu” elementów wojny hybrydowej, czyli dezinformacji, cyberataków, różnego rodzaju dywersji, sianie niepewności czy destabilizacji sytuacji wewnętrznej innego państwa.
Tymczasem, jakkolwiek strasznie to zabrzmi, wojna w Ukrainie przypomina każdą wcześniejszą wojnę, przesyconą przemocą wobec ludności cywilnej. Wojnę, podczas której Rosja wykorzystuje broń zakazaną międzynarodowymi konwencjami, na każdym niemal kroku łamie prawo wojny, a celując w absolutne wyniszczenie Ukrainy, dopuszcza się nie tylko zbrodni agresji, ale także zbrodni wojennych i zbrodni przeciw ludzkości.
Samej Ukrainie wojna przyniosła ogrom zła, strachu i niepokoju, przemianę miejsc bezpiecznych w przesycone trwogą, śmierć lub konieczność ucieczki. Paradoksalnie – jak to wojna – w ten straszny sposób przyniosła jej również nowe szanse. Ale tak już działa wojna. A co do świata: na pewno zburzyła nasze poczucie bezpieczeństwa, pozwoliła postawić na rozszerzenie NATO, zmusiła nas do przemyślenia strategii postępowania w dziedzinach bezpieczeństwa i obronności. Wojna przypomniała nam także o podstawowych wartościach, które stoją u początków Unii Europejskiej, o solidarności, suwerenności, pomocniczości czy wreszcie o podstawach demokracji.
Dr Magdaleną M. Baran. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Czy w wojnie można dopatrzeć się czegokolwiek, co jest pozytywne?
Na pewno przebudzenie do wartości i do wzmacniania, czy odnawiania sojuszy. Dalej konieczność przemyślenia scenariuszy globalizacyjnych, czy przeorientowanie naszych polityk. Pozytywnym jest na pewno przypomnienie, jak istotne jest zbudowanie odporności społecznej, czyli z jednej strony zdolności do przeciwstawienia się wyzwaniom bezpieczeństwa, społecznym, gospodarczym, środowiskowym oraz reakcji na nie, z drugiej „wymuszenie” na państwie jeszcze wyraźniejszej odpowiedzialności za nie.
Temu służy choćby ustawa o ochronie ludności i obronie cywilnej z 5 grudnia 2024. Ale to nie tylko akty prawne, to całość działań. Również i tych, które w szerszym zakresie przyjęła za swoje priorytety Polska prezydencji w Radzie UE, czy polityka samej UE, wyraźnie ogniskująca się na szeroko rozumianym bezpieczeństwie i obronności. Nawet jeśli w domyśle możemy usłyszeć: Chcesz pokoju, gotuj się do wojny, to nie idzie tu wyłącznie o gotowość militarną, której nam brakuje.
Na zupełnie innym poziomie warto pamiętać, że wojny zawsze były impulsem do rozwoju, do przemian, w wielu przypadkach również do demokratyzacji czy przebudzenia społeczeństw; po zakończeniu (choć z wyjątkami), przy dobrze prowadzonym „sprawiedliwym pokoju”, mogą przynieść efekt feniksa powstającego z popiołów. Warto przy tym mieć na uwadze, że nawet ów mityczny feniks nie odradza się w pełni swojej dorosłości, że powstające na nowo państwo będzie potrzebowało pomocy. Ta z kolei zdeterminuje kierunek jego przyszłego rozwoju.
Czego dowiedzieli się o sobie Ukraińcy?
Warto by ich zapytać. Moi ukraińscy studenci mówią, że przekonali się, iż są silniejsi niż im się wydawało; że mocno wierzą w swoje państwo, w te wartości, które wydawały się niezagrożone, ale też nauczyli się żyć w niepewności.
Bo kto w XXI wieku, w środku Europy spodziewa się pełnoskalowej wojny w starym stylu? Dowiedzieli się też wielu przerażających rzeczy…
Wracam często do „Słownika wojny”, spisanego przez Ostapa Sływynskiego. Pokazuje jak ludzie patrzą na wojnę, jak podczas wojny patrzą na siebie, swoje wartości i potrzeby, czy wreszcie jak zmienia się im percepcja. To miniopowieści różnych ludzi, połączonych przez los. To od nich dowiadujemy się, jak pachnie ból, czytamy o babciach pochowanych na podwórku, gdzie kiedyś zwykły siadywać, o łazience służącej za schron, o słowach zmieniających znaczenie, bo nagle „daleko” oznacza „odległość między miejscem, gdzie przebywasz, a miejscem, gdzie nie ma strachu”, o kalendarzu liczącym czas dniami wojny, godzinami policyjnymi i alarmami przeciwlotniczymi, czy wreszcie o wolności, która nie jest „produktem seryjnym”.
Ukraińcy nauczyli się zmiany, jaką niesie ze sobą wojna, adaptacji do nich obu. Wielu zapewne przeszło lekcje strachu i nadziei.
Dziecko bawi się, a kobiety odpoczywają na ławce przed budynkami mieszkalnymi zniszczonymi w wyniku ostrzału w Kostyantyniwce, we wschodnim obwodzie donieckim, 22 czerwca 2024 r., podczas rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Zdjęcie: Roman PILIPEY/AFP
A Polacy?
To raczej powtórzona lekcja solidarności – wiedza o tym, do czego jesteśmy zdolni w sytuacji zagrożenia, jak potrafimy nieść pomoc, jak oddolnie umiemy się zorganizować, zmobilizować, a wielu przypadkach odłożyć na bok uprzedzenia czy spory, bo drugi człowiek, który cierpi, którego życie jest w niebezpieczeństwie, okazuje się ważniejszy. To te momenty, gdy potrafimy odwieszać na kołek przedzałożenia czy niechęć i dostrzegać człowieczeństwo drugiego człowieka. Może to i dobra lekcja, że wciąż mamy te odruchy serca, a nasz zmysł etyczny działa. Nawet jeśli – co tak bardzo polskie – funkcjonuje to jak wielki zryw, to w tej sytuacji był konieczny. Szkoda, że tak trudno jest nam budować podobne mosty między nami, we własnym społeczeństwie wciąż tkwiącym w konflikcie. Wewnętrzne wojenki służą wyłącznie tym, którzy pragną destabilizacji naszej demokracji, ale na pewno nie służą nam.
W Polsce przebywają setki tysięcy obywateli Ukrainy. Są wśród nich także mężczyźni. Jak ocenia pani zarówno obowiązkowy pobór wojskowy, jak i tych mężczyzn – i ich rodziny – którzy robią wszystko, by go uniknąć?
Nie ma tu łatwych odpowiedzi. Kilka dni przed rozpoczęciem rosyjskiej inwazji na Ukrainę ukraińska matka pracująca w Polsce od lat opowiadała historię swojego młodszego syna, który właśnie zaczynał studia z inżynierii lądowej na jednym z ukraińskich uniwersytetów. Jego brat, wojskowy, wręcz nakazał mu wyjazd z kraju, mówiąc, że wojna potrwa, a kraj będzie potrzebował wykształconych ludzi zdolnych go odbudować.
Takich przypadków jest wiele, ale tych młodych chłopaków – póki co – pobór do wojska nie obejmuje nawet po obniżeniu wieku poborowych wiosną zeszłego roku. Ale to tylko jedna strona „problemu”. W Polsce spotykamy przecież również zdziwienie, przechodzące w niepokój czy nawet złość, wyrażane wobec mężczyzn w sile wieku, często w drogich samochodach, markowych ubraniach, nieposiadających dużych rodzin, spokojnie żyjących sobie w świecie „bez wojny”. To rodzi konflikt, ale też niepewność, szczególnie w chwili, gdy pojawiają się głosy o ewentualnym zaangażowaniu militarnym krajów trzecich, gdy mowa o gwarantowaniu/strzeżeniu zawieszenia broni, zamrożenia konfliktu czy wreszcie końca wojny w Ukrainie.
Jednocześnie do udziału w wojnie, podobnie jak do miłości, nikogo nie można zmusić. Dramatyczne są zatem sceny wyciągania mężczyzn z mieszkań, restauracji, kawiarni czy klubów i wcielanie ich do armii
Z jednej strony obrona ojczyzny jest obowiązkiem moralnym, zaś – jeśli wierzyć filozofom – wojskowość to „poboczny zawód” obywateli (niegdyś tylko mężczyzn). Tyle że obrona może dokonywać się na wiele sposobów. I nie mówię o ucieczce od obowiązku, ale o opcjach służby zastępczej, gdy kwestie wyznania lub przekonań nie pozwalają na udział w walce. Przez wieki pokolenia słyszały, że „słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę” (Dulce et decorum est pro patria mori). Uważam, że to najbardziej szkodliwy mit w historii ludzkości, bo w śmierci takiej – co dobitnie pokazały już fronty Wielkiej Wojny – nie ma nic słodkiego. Wojna zawsze jest złem, a jej etyczne wywyższanie nie może się skończyć dobrze.
Dla kobiet, które wraz z dziećmi wyjechały z kraju, wojna to rozłąka, samotność, utrata i tęsknota. Spotkałam jednak takie, dla których – jakkolwiek to brzmi – stała się furtką, która pozwoliła im odejść od przemocowych mężów/partnerów.
Wojna weryfikuje więzi – albo są, albo ich nie ma. Spotkałam wielu ludzi rozdartych pomiędzy miejscami bezpiecznymi, a centrum wojennej zawieruchy, ale też ludzi, którzy na zawsze stracili swoich bliskich. Dla nich wojna zawsze będzie końcem. Oczywiście są i sytuacji, w których wojenny „pretekst” stał się wyzwoleniem od domowej przemocy, odejściem do innego życia, z założeniem, że co by się nie działo, tamto „sprzed wojny” już nie wróci. Pytanie jaki wybór przyniesie powojnie, jakie da szanse układania sobie życia na nowo.
Widok z lotu ptaka na Bachmut, miejsce najzacieklejszych walk z wojskami rosyjskimi w obwodzie donieckim w Ukrainie, czwartek, 22 czerwca 2023 r. Zdjęcie: AP Photo/Libkos
Ale przemoc wobec tych, które zostały, jest okrutna. Mówię o gwałtach wojennych.
Zabrzmi to strasznie, ale gwałty zawsze były jednym z najokrutniejszych „narzędzi wojny”, wykorzystywanym wręcz jako element wojennej strategii. Dlaczego? Bo gwałt niszczy przeciwnika – kobiety, mężczyzn, dzieci – na wszystkich poziomach. Mechanizm nie zmienił się od wieków, a gwałt był również postrzegany w kategoriach dozwolonego łupu wojennego. Jeszcze po II wojnie światowej trybunały powołane do osądzenia zbrodniarzy wojennych – w Tokio i Norymberdze – nie uznały przestępczego charakteru przemocy seksualnej. Zmiana przyszła znacznie później, bo dopiero statut Międzynarodowego Trybunału Karnego dla byłej Jugosławii uznał gwałt za zbrodnię przeciwko ludzkości, czyniąc zastrzeżenie, iż musi on być popełniony podczas trwającego konfliktu zbrojnego i skierowany przeciwko ludności cywilnej.
Dopiero od 1 lipca 2002 roku Międzynarodowy Trybunał Karny jest uprawniony do ścigania przemocy seksualnej związanej z konfliktami, na mocy statutu określającego gwałt jako zbrodnię wojenną oraz zbrodnię przeciwko ludzkości. Osądzenie zbrodniarzy wojennych jest elementem „sprawiedliwego pokoju”, ale to tylko jedna strona. Pozostaje konieczność praktycznej – medycznej, psychologicznej, a czasem i rzeczowej pomocy dla ofiar tego rodzaju przemocy.
Minęły prawie trzy lata, coraz więcej Ukraińców i Ukrainek jest skłonna iść na ustępstwa, żeby zakończyć działania zbrojne. To dobry kierunek?
Wśród zasad wojny sprawiedliwej – a możemy powiedzieć, że taką właśnie wojnę prowadzi Ukraina – znajdujemy regułę dotyczącą realnych możliwości osiągnięcia sukcesu, czyli momentu zastanowienia czy wojna jest możliwa do wygrania, czy też skazuje dany kraj na ruinę. Gdy patrzymy na Ukrainę, dostrzegamy dzielność jej żołnierzy i determinację w obronie ojczyzny, ale trudno przymknąć oczy na wyczerpanie wojenne, topnienie zasobów sprzętowych, bojowych czy wreszcie ludzkich. Ustępstwa zawsze są bolesne, ale bywają koniecznie dla przetrwania. Nie oznaczają przy tym przegranej. A wygranej Rosji nie wolno nam brać pod uwagę.
„The Wall Street Journal” już latem zeszłego roku publikował wyniki badań prowadzonych wśród ukraińskich cywili i wojskowych, dotyczących możliwych negocjacji, końca wojny czy nawet utraty przez Ukrainę części terytorium. Po stronie ludności cywilnej wskazywały na zmęczenie, na oczekiwanie końca wojny nawet za cenę utraty części terytorium, jednak część walczących wskazywała, że w razie niesatysfakcjonującego kompromisu byłaby zdolna zbrojnie mu się przeciwstawiać.
Jednak wojna musi jakoś się skończyć, a chyba w demokratycznym obozie nikt nie bierze pod uwagę, by mogła skończyć się wygraną Rosji. Ta stanowiłaby tylko krok w kolejne zagrożenia, kolejne wojny
Negocjacje?
Negocjacje to dobry kierunek. Jeszcze przed zaprzysiężeniem Donalda Trumpa nominanci do jego administracji wskazywali potrzebę skłonienia stron do rozmów. Michael Waltz, doradca Trumpa ds. bezpieczeństwa, mówił wprost o wykorzystaniu cen ropy i gazu, jako potencjalnej presji ekonomicznej na Rosję, gdyby ta nie chciała podjąć negocjacji. Można było również usłyszeć głosy o „dostarczeniu Ukrainie większej ilości broni, niż otrzymała za czasów administracji Joe Bidena”, gdyby Rosja wzbraniała się przed rozmowami.
Warto jednak mieć na uwadze, że obserwujemy rosyjska ofensywę, a rację ma Marco Rubio, nowy sekretarz stanu USA, który podczas przesłuchania przed senacką komisją spraw zagranicznych wskazywał, że celem Putina będzie uzyskanie maksymalnej przewagi negocjacyjnej, wymuszenie neutralności Ukrainy i atak za 4-5 lat.
W podobnym tonie wypowiadał się nowy sekretarz obrony, Pete Hegseth, od którego senatorowie usłyszeli: „Wiemy kto jest agresorem. Wiemy, kto jest dobrym gościem. Chcielibyśmy, żeby było to jak najbardziej korzystne dla Ukraińców, ale ta wojna musi się zakończyć”. To „ale” usłyszymy zapewne wiele razy, powtarzane w imię realizmu politycznego i „odważnej dyplomacji”. Tej nie zabrakło połączonym siłom administracji obu prezydentów USA – ustępującego i obejmującego tę funkcję – gdy szło o zawieszenie broni w Strefie Gazy.
Pozostaje mieć nadzieję, że nie zabraknie jej i w przypadku Ukrainy. Inna rzecz, że Stanom Zjednoczonym, Trumpowi opierającemu swoją doktrynę na sile i zwycięstwie, porażka Ukrainy po prostu się nie opłaca. Negocjacje to zatem dobry kierunek, ale Ukraina potrzebuje w nich szansy, równości i wsparcia.
Volodymyr Zelenskyy i Ursula von der Leyen. Zdjęcie: materiały prasowe
Wyobraźmy sobie, że wojna się kończy. Co dalej, zwłaszcza we właśnie rozpoczętej erze Trumpa?
Póki co wojna trwa, a świat kreśli scenariusze. Oczywiście najpiękniej byłoby uzyskać trwały, sprawiedliwy pokój. Taki, w którym agresor zostaje pokonany, zwaśnione strony podpisują układ pokojowy, gdzie Ukraina odzyskuje terytorium, Rosja wypłaca reparacje wojenne, zbrodniarze wojenni zostają osadzeni, Putin ląduje przed Trybunałem w Hadze, Ukraina się odbudowuje, a każde ze społeczeństw przechodzi przez wielopoziomowa rehabilitację polityczną, społeczną i kulturową; w sytuacji idealnej dołączamy jeszcze rehabilitację pamięci.
Piękny scenariusz, tylko… mało realny. Popatrzmy na z takim trudem wypracowane zawieszenie broni w Strefie Gazy. Pierwsza jego faza to 14 dni, i to te dni zadecydują co będzie dalej. W tak skomplikowanych sytuacjach spokój (bo nie mówmy o pokoju) jest bardzo kruchy, a to właśnie wypracowanie „stabilnego spokoju” jest zadaniem na drugą fazę zawieszenia broni.
Gdy idzie o Ukrainę, to nikt specjalnie nie ukrywa, że scenariusz na dziś to raczej negocjacje, gotowość na które już kilka razy ogłaszał prezydent Zełenski. W najgorszym razie mogą one prowadzić do zamrożenia konfliktu (dla Ukrainy mocno niekorzystne) oraz wprowadzenia pewnych elementów sprawiedliwego pokoju i odbudowy kraju. Z ukraińskiego punktu widzenia to również przyszłe członkostwo w UE i NATO, zamykanie kolejnych rozdziałów, przybliżające Ukrainę do wspólnot i sojuszy. Jednak w przypadku tej wojny negocjacje to nie będzie sprint, tylko maraton.
Nawet symboliczne pokonanie Rosji dla Trumpa byłoby zapewne niczym perła w koronie, ale era Trumpa to obszerniejszy temat, na który musimy patrzyć z wielu perspektyw. Zostając przy tej europejskiej, to na pewno czas, gdy – co zresztą mówił wielokrotnie Donald Tusk – „Europa musi stanąć na własnych nogach”, pozbyć się kompleksów i konsekwentnie budować swoją politykę, w tym politykę szeroko rozumianego bezpieczeństwa i obronności, w której gotowi będziemy sprostać tak starym jak i nowym rodzajom wojen.
*Dr Magdalena M. Baran - doktor filozofii, historyk idei, publicystka, redaktor prowadząca miesięcznik Liberté!; adiunkt w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie. Zajmuje się problematyką wojny, etyką wojny, międzynarodowym prawem dot. wojny i pokoju, odbudową społeczeństw postkonfliktowych, filozofią polityki, etyką rządu. Autorka książek „Znaczenia wojny. Pytając o wojnę sprawiedliwą” (2018), „Oblicza wojny (2019), „Był sobie kraj. Rozmowy o Polsce” (2021). Członkini rady programowej „Igrzysk Wolności”. Prowadzi podcast „Jest sobie kraj”. Niebawem ukaże się jej najnowsza książka poświęcona etykom rządu.
Aldona Hartwińska: Co czujesz, kiedy ktoś mówi do Tobie: Mateusz Lachowski, korespondent wojenny?
Po trzech latach prawie się przyzwyczaiłem. Chwilowo to po prostu mój zawód.
Kim jest więc korespondent wojenny?
Mateusz Lachowski: Człowiekiem, który relacjonuje wojnę z tak zwanej combat zony. Wiadomo, że może ją relacjonować z różnych miejsc, ale choćby od czasu do czasu powinien wjechać w strefę działań wojennych, bo tylko wtedy zrozumie, o czym pisze i mówi.
Nie można być korespondentem wojennym, nie mając kontaktu z wojną. A trudno mieć kontakt z wojną, jeśli się nie rozmawia z żołnierzami, nie jeździ na front, nie bywa w miejscach, w których wojna się dzieje
Ja często mówię, że wojna to rodzaj najgorszej klęski żywiołowej o dużym zasięgu, a oko cyklonu jest właśnie tam, gdzie jest front. Linia frontu jest tutaj kluczowa.
W ogóle określenie: „korespondent wojenny” kojarzymi się z dziennikarzami, którzy relacjonowali pierwszą czy drugą wojnę światową, pisali stamtąd korespondencje, a oni właśnie byli z żołnierzami na froncie.
Korespondent wojenny siedzi z żołnierzami w okopach – to istota tego zawodu.
Jak przygotowujesz się do pracy w strefie konfliktu? Jakie środki bezpieczeństwa podejmujesz, by chronić siebie i ludzi, z którymi pracujesz?
Pracuję z minimalną liczbą ludzi. Jeżeli kogoś zabieram bezpośrednio do combat zony, to jest to jeden operator, ale często też filmuję wszystko sam.
Na przykład byłem w południowo-wschodniej części Bachmutu, gdy walki trwały na zachodzie czy w samym centrum. Słyszałem na własne uszy dźwięki wojny.
Trzymałem się w bezpiecznej odległości, ale jednak byłem na tyle blisko, że mogłem porozmawiać z mieszkańcami, którzy zostali w mieście, mogłem podejść do żołnierzy przebywających gdzieś z tyłufrontu. To właśnie była moja najbardziej wartościowa praca.
Teraz drony nie pozwalają mi tak pracować. Dojazd do miast stał się bardzo niebezpieczny – drony polują na wszystkie pojazdy, które przemieszczają się drogami dojazdowymi w kierunku frontu czy wzdłużjego linii.
Jak się przygotowuję? Sprawdzam mapy, zasięgam języka u żołnierzy, jak wygląda sytuacja na miejscu,chociaż trzeba pamiętać, że to nie zawsze się sprawdza.
Mateusz Lachowski. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Zawsze zabieram kamizelkę, hełm, opaski uciskowe, osobistą apteczkę, tak zwany IFAK. Staram się jeździć sprawnym samochodem.
Ale szczerze? Nie wiem, czy można się przygotować na taki wyjazd. Paradoks polega na tym, że możesz się świetnie przygotować i to nic nie da, bo będziesz mieć pecha. Albo możesz się wcale nie przygotować i wszystko pójdzie dobrze, bo masz fart.
Zawsze trzeba być czujnym, bo sytuacja może się zmienić w pięć minut. Taka jest wojna. I trzeba cenić doświadczenie, a jego nabiera się z każdym kolejnym wyjazdem.
Uważam też, że zawsze trzeba się zastanowić, po co się ryzykuje. Jeżeli czujesz, że ma to sens – chcesz coś nagrać, coś zobaczyć, opowiedzieć jakąś historię, masz do zrobienia ważny materiał – wtedy można podjąć ryzyko.
Ale ryzykować z ciekawości to już głupota.
Uważasz, że ta praca zmieniła Twoje podejście do życia i świata?
Tak, i to bardzo. Przede wszystkim zmieniła mnie jako człowieka. Wojna całkowicie wywróciła moje życie.
Za tę pracę płaci się cenę: zdrowiem, emocjami,relacjami.
Zapłaciłbyś tę cenę drugi raz?
Tak. Uważam, że warto było poznać osoby, które poznałem. Niektórych już z nami nie ma.
Ale przede wszystkim warto było zobaczyć pewne rzeczy, zrozumieć, zrobić coś wartościowego.
Wydaje mi się, że dzięki tej pracy zrobiłem kilka razy coś dobrego.
Nie masz czasem wrażenia, że świat trochę znudził się wojną, trochę o niej zapomniał? Czy Polaków jeszcze interesuje wojna w Ukrainie?
Niestety coraz mniej, a jeżeli interesuje, to rzeczywiście te rzeczy, które są z frontu, dotyczą żołnierzy, walk, a nie kwestii cywilnych. Choć zdarza mi się czasem przedstawić jakąś przejmującą historię i wtedy mam poczucie, że kogoś zainteresowałem.
Ale świat nie znudził się wojną. On po prostu dostał dużo więcej wojen: Syrię, strefę Gazy, Jemen, Liban. Łatwo odwrócić się od trwającej od prawie trzech lat wojny w Ukrainie
Do tego stagnacja na froncie sprawiła, że trudno nam sobie wyobrazić jakiś przełom. Obserwujemy raczej powolne postępy rosyjskie, brak umiejętności zatrzymania Rosjan przez armię ukraińską – i przez to przestaliśmy wierzyć w sukces.
Ważne, że w Polsce przybywa ponad milion Ukraińców, wielu młodych mężczyzn, w których Polacy widzą nie ofiary rosyjskiej agresji, którym należy się pomóc, ale uciekinierów. I to przekłada się na generalizowanie opinii o tej wojnie. Ludzie myślą: co mnie to ma obchodzić, skoro tych młodych ludzi ona nie obchodzi?
I trudno wytłumaczyć, że sytuacje są różne i postawy ludzkie są różne.
Moja historia rodzinna [część rodziny Mateusza zginęła na Wołyniu – red.] mogła mnie doprowadzić do nienawiści wobec Ukrainy.
Ale uważam, że to nie narodowość określa nas jako ludzi, tylko wartości, które wyznajemy i którymi kierujemy się w życiu.
Niestety większość ludzi ma tendencję do uogólniania. I mam wrażenie, że podejście do Ukraińców w Polsce wciąż się pogarsza. W drugą stronę jest to samo.
Niestety zaufanie i sympatia spada, i jest to wynik naszej trudnej koegzystencji. Wiele czynników wpływa na te pogarszające się relacje obu krajów. To nie jest tak, że wojna się po prostu znudziła. Ona w pewnym sensie stała się częścią życia, częścią rzeczywistości, częścią informacji, dlatego już tak nie porusza.
Mateusz Lachowski. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Nie masz jednak wrażenia, że większość Polaków nie dopuszcza do siebie myśli, że wojna nas nie dotyczy i nie będzie dotyczyć?
Są ludzie, którzy się jej boją. Jeśli ich stać, bo mieszkają w wielkich miastach, kupują mieszkania w Hiszpanii czy Włoszech.
Interesują się też geopolityką, znają historię, dlatego zdają sobie sprawę z tego, że może zdarzyć się i to najgorsze. Bo sojusze też nie są wiecznie. Ale większość społeczeństwa nie widzi zagrożenia nadciągającego ze wschodu. I trudno się temu dziwić, bo jesteśmy częścią największego i najsilniejszego sojuszu w historii, jesteśmy w nimgłęboko osadzeni, jesteśmy w jego strukturach, przechodzimy ćwiczenia, uczestniczymy w misjach zagranicznych.
Ten sojusz jest wielokrotnie silniejszy niż Rosja, szczególnie jeśli chodzi o możliwości oddziaływania strategicznego przez lotnictwo. NATO jest niewspółmiernie bardziej niebezpieczne dla Rosji niż Rosja dla niego. W sytuacji konfliktu, jeśliby ten sojusz zadziałał tak, jak powinien, to Rosja nie ma żadnych szans.
Natomiast w tej chwili mamy do czynienia z dużą niepewnością dotyczącą przyszłości. Teraz będziemy mieli nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych, który różnie mówi o NATO i przyszłości samego sojuszu.
Z kolei Rosja nie działa racjonalnie, bo Putin nie jest racjonalny, jego wierchuszka nie jest racjonalna. W przypadku zbrodniczych ideologii jest tak, że racjonalizowanie takich ludzi – psychopatów, socjopatów i fanatyków – zazwyczaj kończy się tragedią.
My uczymy się historii w dziwny sposób. W szkole uczyliśmy się o drugiej wojnie światowej w taki sposób, jakby Niemcy mogły ją wygrać. A nie mogły. To było oczywiste, że one w pewnym momencie przegrają tę wojnę. Bo konflikt Niemiec ze Stanami Zjednoczonymi, ZSRR i Wielką Brytanią był z góry skazany na porażkę ze względu na zdolności ekonomiczne tego kraju.
Hitler rozpoczął wojnę, którą musiał przegrać. Po prostu był nieracjonalnym człowiekiem, psychopatą. I teraz mamy – choć na mniejszą skalę – sytuację zapalną w Europie, gdzie mamy do czynienia z kolejnym dyktatorem. Oczywiście nie da się go porównać do Hitlera, bo to nie ta skala zbrodni i ofiar, ale mechanizm pozostaje ten sam.
Mamy człowieka, który jest nieprzewidywalny, który może zrobić wszystko, kieruje się urojeniami, paranojami, jest potworem. I nie można stosować do niego takich miar, jak do normalnych ludzi
My możemy się czuć bezpieczni w sojuszu, w który wierzymy, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy się zabezpieczać. Racjonalni ludzie, w tym politycy, powinni założyć najgorszą z możliwych opcji i przygotować się do niej na wypadek gdyby miała się wydarzyć. Wtedy nikt nie obudzi się zaskoczony i skrzywdzony.
Osobiście nie sądzę, że nam grozi wojna – póki trwa ta w Ukrainie. Natomiast jeśli zostanie zawarty jakiś pokój, to wtedy Rosja może zrobić różne rzeczy, amy powinniśmy być przygotowani na nagłe geopolityczne zmiany. Powinniśmy mieć zdolność do odparcia ewentualnego ataku.
Mateusz Lachowski. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Duże zmiany geopolityczne są możliwe i mogą być niespodziewane. Czekamy na rozpoczęcie nowej prezydentury Stanów Zjednoczonych. Co Trump może przynieść Ukrainie?
Rozejm. Pytanie brzmi: jaki? Czy to będzie zgniły rozejm? Czy rozejm oparty na negocjacjach z pozycji siły, o którym Trump wspominał, gdyby Rosja do negocjacji nie była skora. Wielu Ukraińców, w tym prezydent Zełenski i jego otoczenie, albo szczerze ma nadzieję na taki scenariusz, albo sprytnie wykorzystuje to PR-owo, bo zdają sobie sprawę, że Stany Zjednoczone to kluczowy partner dla Ukrainy.
Bez USA Ukraina nie będzie w stanie dalej prowadzić wojny. Europejskie wsparcie dla Ukrainy jest niewystarczające, by nie tylko skutecznie prowadzić wojnę, ale nawet skutecznie się bronić
Obecna stagnacja na froncie może też doprowadzić do przesilenia, do sytuacji, w której Rosja zdecyduje się na jakąś większą ofensywę. I albo ją zrealizuje, albo poniesie porażkę i wtedy rzeczywiście ta wojna się skończy. To jest możliwe rozwiązanie w przyszłości.
Jest jeszcze jeden kiepski scenariusz dla Ukrainy. Rosja jest coraz bliżej podbicia obwodu donieckiego. Najtrudniej będzie jej zająć takie miasta jak Kramatorsk i Słowiańsk.
Jeśli rzeczywiście do momentu rozpoczęcia negocjacji Rosjanom zostaną do zajęcia tylko te dwa duże miasta i jakieś 20% obwodu donieckiego, to na stole negocjacyjnym może pojawić się temat oddaniacałego Donbasu w zamian za zawieszenie broni. Wówczas najważniejsza dla Ukraińców będzie kwestia przyznania im gwarancji. Bo jeśli oddadzą ten teren i nie dostaną żadnych gwarancji, to będziemy mieli „Mińsk 3”, czyli sytuację, w której wojna zostanie jedynie zamrożona, a Rosja poczeka ze dwa lata, by ten konflikt rozpocząć na nowo. W tym czasie odtworzy zdolności, przede wszystkim sprzętowe, bo zdolności mobilizacyjne i zasoby ludzkie Rosja nadal ma potężne, mimo fatalnego przyrostu naturalnego.
Rosja ma też zaplecze surowcowe, które pomoże szybko przygotować się i uderzyć z nową siłą. Uderzyć na wiele słabszego przeciwnika, wykończonego po trzech latach wojny. Ukraina oczywiście będzie próbowała odbudować swoje zdolności militarne, ale powiedzmy sobie szczerze:to będą trudne lata. Pojawi się wiele problemów, z którymi Ukrainie będzie ciężko sobie poradzić.
To co mówisz brzmi pesymistycznie. Są jakiekolwiek pozytywne scenariusze?
Są. Jest taki pozytywny scenariusz, że Trump, widząc, że Rosja nie jest skora do dogadania się, wesprze Ukrainę najmocniej, jak się da, i dzięki temu Ukraina będzie mogła do negocjacji przystąpić z pozycji siły.
Jeżeli rzeczywiście NATO i Stany Zjednoczone pokażą Rosji, że są nieugięte i silne, i będą wspierać Ukrainę, to będzie to bardzo mocny argument, by jednak tej wojny na nowo nie rozpoczynać. Mam tu na myśli gwarancję bezpieczeństwa, że w razie ewentualnego ponownego uderzenia Rosji, lotnictwo amerykańskie czy NATO-owskie, które jest niewyobrażalnie bardziej potężne, zniszczy lotnictwo rosyjskie w ramach odwetu za rozpoczęcie kolejnej wojny.
Lotnictwo to największa potrzeba Ukrainy.
Tak, ale chodzi mi o rozwiązania systemowe, a nie o kilka czy kilkanaście dodatkowych samolotów. Różnicę i solidną zmianę zrobiłoby kilka AWACS-ów, czyli latających radarów, radary naziemne, większe wsparcie w obronie przeciwlotniczej, czyli kilka dodatkowych baterii Patriot To by mogłobywyrównać jakoś szanse Ukrainy w walce z Rosją. Do tego artyleria i rakiety: więcej ATACMS-ów i pocisków Storm Shadow. Ale też sprzęt, którym żołnierze będą mogli posługiwać się na froncie.Gdyby Ukraina otrzymała kilkaset czołgów, bojowych wozów piechoty, to by się bardzo przełożyło na jej zdolności bojowe.
No i kwestia ludzi. Ale to już wewnętrzny problem, który Ukraina sama musi rozwiązać. Na froncie brakuje ludzi młodych, zdrowych i zmotywowanych.
Jeśli teraz trafi do Ukrainy sto czołgów i za ich sterami siądą 50-parolatkowie, nic z tego nie będzie.
Niestety w kraju nie ma pełnej mobilizacji. Wygląda, że Ukraińcy uwierzyli, że skoro Rosjanom nie udało się zdobyć raz Kijowa, to już nigdy im się to nie uda, że skoro nie udało się podbić całej Ukrainy, to już nigdy jej nie podbiją.
A to zagrożenie ciągle istnieje. Moim zdaniem dziś jest największe od wiosny 2022 roku, kiedy armia rosyjska wycofała się spod Kijowa. Społeczeństwo ukraińskie i ukraińska klasa polityczna powinny zacząć zdawać sobie z tego sprawę.
Myślisz, że naprawdę istnieje zagrożenie dla Kijowa?
Tak. Rosjanie mogą spróbować przeprowadzić dużą operację ofensywną, np. przechodząc przez obwód sumski.
Nie znamy na razie strategii rosyjskiej, ale ona, wydaje się, nie uległa zmianie od początku tak zwanej specjalnej operacji wojskowej. Oficjalnie mówi się o zajęciu Donbasu, ale nieoficjalnie mówi się, że gra toczy się o istnienie Ukrainy. Putin i wierchuszka Kremla nadal nie dają Ukrainie prawa do istnienia. Podczas swojej corocznej konferencji, która trwała cztery godziny, Putin odpowiadał na pytania dziennikarzy z dużą pewnością siebie i wielokrotnie zasugerował, że uważa Ukraińców za Rosjan, tylko trochę spaczonych. Czyli – ciągle to samo.
Na szczęście na razie Rosjanie nie wchodzą w przestrzeń operacyjną.
Co znaczy: „wejść w przestrzeń operacyjną”?
To znaczy, że rosyjska armia przebija się przez ukraińskie linie obronne i przełamuje front, ten front się wali i trzeba budować linię obrony dużo dalej i głębiej. To się teraz nie wydarzyło i Rosjanie nie próbują tego robić, bo 2022 r. połamali sobie na tym zęby.
Ale nikt nie powiedział, że jeżeli armia ukraińska będzie słabła, to za rok nie spróbują. Wszystko zależy też od tego, czy Ukraina nadal będzie miała wsparcie od państw NATO i czy poradzi sobie zwewnętrznymi problemami.
Bo problemem nie jest to, co dzieje się w tej chwili, ale perspektywa długofalowa. To, do czego to wszystko zmierza. I problemem jest brak systemu w Ukrainie. Bo Rosja zbudowała już wojenny system, a żeby wygrać wojnę, trzeba ten system mieć. Rosjanie mają system ekonomiczny, przemysłowy, oni produkują sprzęt, zaopatrują swoją armię, mobilizują ludzi i dzięki temu mają dużą przewagę nad Ukraińcami. Mają ochotników, którzy idą walczyć za pieniądze. Patrząc z takiej perspektywy, trudno znaleźć pozytywy. A myślę, że Rosjanie nie planują tej wojny na jeszcze miesiąc czy dwa. Oni myślą o niej w kategoriach wojny długiej, również wojny ideologicznej.
Jakie są perspektywy dla Ukrainy? Co planuje Rosja?
Myślę, że Rosjanie mają kilka wersji planów, zależnie od tego, na co im świat pozwoli. Jeden plan jest taki, że jeżeli Ukraina nie będzie miała solidnego wsparcia, to będą prowadzić wojnę na wyczerpanie. Będą męczyć Ukraińców, aż osiągną jak najwięcej swoich strategicznych celów.
Drugi plan jest taki, że jeżeli rzeczywiście Zachód będzie wspierał Ukrainę na tyle mocno, że Rosjanie nie będą w stanie iść dalej, to mogą doprowadzić do zamrożenia wojny i ewentualnie w przyszłości spróbować do niej wrócić. Wydaje mi się, że taki jest plan rosyjski w tej chwili
Ukraina z każdym miesiącem wojny ma coraz więcej problemów wewnętrznych. Giną dobrze wyszkoleni żołnierze, których zastępują żołnierze bez motywacji, często w zaawansowanym wieku. Ukraina nie zbudowała tego systemu, który ma Rosja. Do tej pory to wszystko opierało się o pospolite ruszenie na początku wojny – bo to właśnie ci zwykli ludzie obronili Ukrainę. Samo państwo nie zdołało do tej pory stworzyć systemu, który pozwalałby mu się skutecznie bronić. Cały czas Ukraina w tej wojnie, jej bezpieczeństwo czy wręcz istnienie, opiera się na tej jednej rzeczy. Ja to zawsze nazywam tą jedną nitką. Gdyby tego zabrakło, gdyby ta nitka pękła, to Ukraina po prostu przestałaby istnieć.
Czyli Ukraina trzyma się dzięki wierze żołnierzy w zwycięstwo. Ale czy wciąż utrzymuje się szacunek do munduru w społeczeństwie?
Mam takie poczucie, że żołnierze powinni być jakoś bardziej wkomponowani w to społeczeństwo po wojnie. Bo to oni są tutaj kluczowi. Chodzi ozbudowanie na swój sposób militarnego społeczeństwa, w którym ten szacunek do munduru będzie po prostu bardzo duży. To kwestia być albo nie być Ukrainy. Ukraina musi się stać Izraelem Europy. Nie mówię o Izraelu w tej chwili, za rządów Netanjahu, które są po prostu rządami zbrodniczymi. Chodzi mi znów o rozwiązanie systemowe. Izrael powstawał w otoczeniu wrogów, w ciągłym zagrożeniu kryzysem, wojną – czy w ogóle zagrożeniem egzystencji państwa. Mobilizacja i kult munduru – tak funkcjonuje Izrael od kilkudziesięciu lat. Ukraina musi stworzyć kult militarności, a przede wszystkim kult armii, którą będzie się szanować – żeby ludzie chcieli iść do armii, żeby to nie było tak, że do armii idą tylko biedni, tylko ci, którzy są zmuszeni. Żołnierze powinni mieć odpowiednią ilość przywilejów, żeby to rzeczywiście była motywacja dla ludzi, by do tej armii się garnęli. Bo bez armii Ukraina nie przetrwa.
Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się na wojnę.
Tak, dokładnie. A Ukraina nawet nie musi się szykować, bo od dawna jest w stanie permanentnej wojny. Jeśli nie takiej, jak teraz, pełnoskalowej, to wojny hybrydowej czy wojny zamrożonej – choć też trudno nazwać to wojną zamrożoną, bo na Donbasie przez te wszystkie lata wciąż ginęli ludzie.
Mateusz Lachowski. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Ale masz wrażenie, że szacunek dla wojskowych maleje?
Tak, maleje. Cały czas maleje, co wynika z tego, że świetni żołnierze giną – i ginie ich coraz więcej. Coraz więcej też mówi się o braku szacunku wśróddowódców i polityków do życia żołnierzy na froncie. Słusznie poddaje się w wątpliwość podawane przez polityków straty na froncie. To jeden z licznych błędów po stronie politycznej: zakłamywania tych strat, budowanie propagandy oderwanej od rzeczywistości. Tymczasem o pewnych rzeczach powinno się mówić wprost.
Z drugiej strony znaczące przywileje powinny przyciągać Ukraińców na tyle, by, mimo zagrożenia,chcieli iść do wojska. Rosja to zrobiła. W Rosji ci żołnierze wiedzą, że mogą zginąć, wiedzą jak dużejest ryzyko śmierci. Wiedzą, że często żołnierze na froncie w „specjalnej operacji wojskowej” są traktowani jak mięso armatnie, a mimo to tysiącami zaciągają się do wojska. Dlaczego? Bo po prostu dostają bardzo dużo pieniędzy i uznają, że warto zaryzykować.
Tak samo powinno być po stronie Ukrainy – choć nie wiem, czy tutaj główną motywacją powinny być kwestie finansowe.
I kiedy słyszę, że prezydent Włodymyr Zeleńskirozdał wszystkim Ukraińcom po tysiąc hrywien – choć to oczywiście pieniądze z innej puli, bo one są na pomoc humanitarną, a nie na armię – to myślę sobie, że przecież trzeba jakoś wygospodarować finanse także na to, by stworzyć jakiś program, żeby rzeczywiście armia znów była atrakcyjna dla społeczeństwa. Bo jeżeli będzie dalej tak, jak do tej pory, to skończy się tak, że ukraińskiego frontu będą bronili pięćdziesięciolatkowie. I nagle ten front znowu znajdzie się pod Kijowem.
Państwo musi również wywalczyć to, by zmieniło się podejście do żołnierzy. Żołnierze powinni mieć odpowiednią ilość przywilejów, a po wojnie nie powinni być traktowani jak osoby gorsze
Niestety choć wojna wciąż trwa, gorsze traktowanie już widać, bo już zaczynają krążyć takie opinie, że lepiej mieć „uchylanta” za chłopaka niż żołnierza, bo ten ciągle siedzi w okopach, ciągle go nie ma, nogę mu urwie, a jeśli nie, to na pewno wróci z PTSD… A „uchylant” jest na miejscu, w domu, w rodzinie.
To jest nie do przyjęcia, jeżeli Ukraina chce przetrwać. Z takimi rzeczami powinno się walczyć, wyrażanie takich opinii publicznie powinno się ścigać. Może to brzmi jak ograniczenie wolności słowa, ale przecież jest wojna. Cała Ukraina opiera się teraz na mundurze i ten mundur powinno się szanować. Moim zdaniem to jest kluczowe w tej chwili. Jeśli nie zacznie się pracować nad tą kwestią, jeżeli armia nie stanie się po prostu instytucją, do której część ludzi chce wstąpić z własnej woli, to bez tego trudno sobie wyobrazić, by Ukraina wygrała wojnę z państwem, które ma 140 milionów ludzi, wielokrotnie większą bazę mobilizacyjną i te wszystkie inne przewagi, takie jak przewagę surowcową, zaplecze sprzętowe, finansowe, zaplecze terytorialne, lotnictwo.
Są kraje, które mogą pozwolić sobie na to, żeby nie mieć wywiadu albo publikować listę agentów swojego wywiadu wojskowego… Są kraje, które mogą sobie pozwolić na to, żeby nie mieć armii w ogóle, bo akurat mają to szczęście, że nie mają agresywnych sąsiadów z psychopatycznymi politykami u władzy. Ukraina niestety ma agresywnego sąsiada z psychopatycznym, socjopatycznym prezydentem, który jest dyktatorem– z całą wierchuszką, ze służbami specjalnymi, które liczą setki tysięcy ludzi, które są bardzo ekspansywne, agresywne i uważają terytorium Ukrainy za swoje. Ukraina musi znaleźć na to jakąś odpowiedź, bo bez tego za jakiś czas nie będzie miał tutaj kto walczyć. A bez osób, które będą broniły Ukrainy i ukraińskich granic, nie wygramy.
Nadiya Yarish jest pielęgniarką z obwodu charkowskiego, która podpisała kontrakt z siłami zbrojnymi w 2017 roku i została przydzielona do szpitala w Mariupolu. Tam spotkała się z ofensywą wroga na pełną skalę. Opuściła oblężone miasto trzeciego dnia, ewakuując rannego strażnika granicznego. Dopiero miesiąc później udało jej się wrócić do rodziny, do Azovstalu. Nadiya Yarish opowiada nam o ucieczce do okupowanego Mariupola, życiu w Azovstal, niewoli i uwolnieniu.
Nadieżda Jarisz
„Czułam się jak dezerter”
- Dwa dni przed rosyjskim atakiem pracowałam jako asystentka dyżurna w szpitalu”, mówi Nadiya Yarish, „a potem około drugiej nad ranem otrzymałam telefon i kazano mi natychmiast zebrać cały personel. Obdzwonienie wszystkich zajęło mi pół godziny. Nie wolno było opuszczać szpitala. Nie zostaliśmy ostrzeżeni o możliwym rosyjskim ataku.
24 lutego o wpół do piątej rano obudziły nas straszne eksplozje w pobliżu. A o dziesiątej rano zaczęli przybywać pierwsi ranni. Większość z nich pochodziła z Wołnowachy, z obrażeniami od wybuchu miny.
26 lutego otrzymaliśmy ranną strażniczkę graniczną w ciężkim stanie. Miała amputowaną kończyny dolnej. Kobieta wymagała pilnej ewakuacji z miasta. Nasz zespół był w większości młody. W tamtym czasie uważałam, że bezpieczniej jest zostać w szpitalu niż wyjeżdżać. Zgłosiłam się więc na ochotnika do eskorty, aby nie narażać moich kolegów na niebezpieczeństwo.
Po drodze widzieliśmy spalone samochody. Jechaliśmy i nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Nawiasem mówiąc, kierowca, który nas wiózł, uciekł później do tak zwanej „DRL”. Na szczęście dotarliśmy do Dniepru bez incydentów. Czekałam na rozkaz dowódcy, żeby wracać, ale takiego rozkazu nie było. Powiedział, że najwyżej pojadę do punktu przerzutu rannych, a potem wrócę do Dniepru. Ale wtedy zdecydowałam, że muszę wrócić do Mariupola. Przez cały pobyt w Dnieprze czułam się jak dezerter. Chociaż w tym czasie około 80% personelu szpitala w Mariupolu wyjechało do Dniepru.
Pewnego dnia kierownictwo zebrało nas i zapytało: „Kto chce wrócić do Mariupola, aby pomóc kolegom?” Spośród 60 osób tylko ja podniosłam rękę
O piątej wieczorem zostaliśmy wezwani do dowódcy, gdzie na korytarzu spotkałam dwóch kolejnych chirurgów i dwóch anestezjologów gotowych do udania się do Azovstalu.
Tajny lot do zablokowanego Mariupola
Operacja została przeprowadzona przez wywiad obronny Ukrainy. O drugiej nad ranem przyleciały po nas cztery helikoptery. Załadowaliśmy amunicję, żywność i lekarstwa. Załadowaliśmy też ludzi z Azowa i strażników. Lecieli bardzo nisko, żeby nie rzucać się w oczy. Ja jednak w ogóle nie zwracałam na nic uwagi, bo cały czas bałam się, że zwymiotuję na chłopaków. Nigdy wcześniej nie latałam. Przed lotem wziąłam różne leki przeciw nudnościom, ale niewiele pomogły.
Śmigłowce na „Azovstal”
Desant odbył się w porcie Mariupol. Cała operacja rozładunku amunicji i załadunku rannych żołnierzy trwała 7 minut. Śmigłowce odleciały, a nas odebrał pułk Azow.
Gdy tylko wsiedliśmy do samochodów, rozpoczął się ciężki ostrzał. Zabrano nas do punktu stabilizacyjnego w porcie. Znajdował się on na drugim piętrze. Pomagałam tam zorganizować salę operacyjną. Pojawili się pierwsi ranni. Pamiętam dwóch mężczyzn, których do nas przywieziono. Musieli być ulubieńcami Boga. Jeden z nich miał ranę na szyi - milimetr od tętnicy szyjnej, a drugi miał ranę pod pachą, ale tętnica nie była uszkodzona.
Powiedziano nam, że nie ma sposobu, aby dostać się do Azovstalu. Droga jest odcięta. Ale nadal chciałam być z moimi ludźmi. Później otrzymaliśmy rozkaz przygotowania się. Zaprowadzono nas do motorówki na zniszczonej drodze, bez włączonych reflektorów.
Okazało się, że jedynym sposobem na dotarcie do Azovstal była woda.Nawiasem mówiąc, w ogóle nie umiem pływać.I w pewnym momencie silnik się zatrzymał.Zatrzymał się trzy razy, a ja tyle samo razy żegnałam się z życiem
Chłopaki przed nami zginęli na tej samej przeprawie, zostali „utopieni” - spalili się na śmierć. My na szczęście mieliśmy więcej szczęścia. Zostaliśmy przewiezieni na drugą stronę, wysadzeni i kazano nam czekać. W sumie dotarcie do Azovstal zajęło mi ponad 26 godzin. Przywieziono nas do bunkra o nazwie Zhelezyaka. Znajdował się tam szpital.
Bunkier „Żelezyak”
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam w bunkrze, było mnóstwo rannych. Około 350 osób o zrozpaczonych oczach. Powiedzieli mi: „Zapomnieli o nas. Nikt nas nie potrzebuje”. Na co odpowiedziałam: „Jest rozkaz od prezydenta, sztabu generalnego i dowódcy sił medycznych, że przybywamy wam pomóc. Więc myślicie, że o was zapomniano czy nie?”. Moje słowa dały im trochę więcej wiary.
Tak zaczęła się moja praca w Azovstalu. Była tam jedna sala operacyjna z dwoma stołami. Operowało czterech chirurgów. Wykonywali takie operacje, że w cywilu mało prawdopodobne, aby którykolwiek z lekarzy podjął się takiego zadania.
Jeden z operacyjnych „Azovstal”. Zdjęcie z archiwum Aleksandra Demczenki
Były też dwie pielęgniarki operacyjne, młode dziewczyny w wieku 20-25 lat. Ze zmęczenia zasypiały na nogach. Pracy było bardzo dużo. Czasami pracowałyśmy tak ciężko, że była już trzecia nad ranem. Do dezynfekcji narzędzi chirurgicznych używano tylko środków antyseptycznych.
Nie było wody. Żeby się umyć, wychodziłam z bunkra na górę. Był tam hangar z dużymi pojemnikami z wodą przemysłową, po którą musiałam chodzić i szukać. Było to dość ryzykowne, bo miejsce było otwarte. Wychodziłam raz na dwa dni. Było nas sześć dziewczyn. Kąpałyśmy się i myłyśmy włosy w tym samym wiadrze. Robiłyśmy to na zmianę. Prałyśmy tam też swoje ubrania.
To właśnie na Zhelezyaka spadły cztery bomby lotnicze. Pierwsza trafiła tam, gdzie były generatory. Druga trafiła w kuchnię. Tam zawsze jest tłoczno, ale tym razem cudem nikogo tam nie było. W czasie ataków byłam w pokoju z 15 osobami. Mieliśmy półki, na których spaliśmy. Byliśmy ułożeni jak bułeczki w piekarni. Jedzenia prawie nie było, kuchnia została zbombardowana.
Chłopaki ze stanowisk przynosili nam jedzenie w termosach. Pół plastikowego kubka owsianki i mały kawałek bekonu, który dawałam mężczyznom
Inne dziewczyny robiły to samo. Leki również stopniowo się kończyły. 8 maja, kiedy Redis zgodził się, by medycy (jako niebojowi) opuścili Azovstal, zostałam z chłopakami i jednym z chirurgów. Odmówiliśmy wyjazdu.
Niewola, Olenovka i „Dushohubka”
Chłopaki z Azowa i ja zrozumieliśmy, że mamy dwie opcje: schwytanie lub śmierć. Nie chcieliśmy się poddać. Jednak 18 maja otrzymaliśmy rozkaz poddania się i musieliśmy to zrobić. Powiedziano nam, że zostaniemy wymienieni za miesiąc lub dwa. Powiedzieli też, że nie będą nas w ogóle dotykać. Kiedy wyszłam z bunkra, zostały tam trzy osoby, które musiały zniszczyć wszystko - lekarstwa, broń, radia, rzeczy osobiste, telefony. Zostało nawet 200 litrów alkoholu.
Na początku byłam w Ołeniwce. Codziennie słyszeliśmy, jak chłopcy są torturowani. Nawet teraz, kiedy słyszę dźwięk taśmy klejącej, wszystko we mnie się przewraca. W ten sposób zrozumieliśmy, że zbliża się przesłuchanie.
Rosjanie zażądali, żebym mówiła po rosyjsku, a ja odmówiłam. Za nieposłuszeństwo wrzucili mnie do celi „zabójców dusz” na 41 dni. Było to pomieszczenie o powierzchni sześciu metrów kwadratowych z dziurą w podłodze zajmującą większość przestrzeni. Było stale zapchane i śmierdziało. W celi przeznaczonej dla dwóch osób przebywało 10 kobiet. W szczególności Valeriya Subotina „Nava” i Kateryna Polishchuk „Ptashka”. Jeśli chodzi o jedzenie, rano miały owsiankę, kawałek chleba i herbatę. W porze obiadowej jadły coś podobnego do barszczu. Jeśli chodzi o tortury, dziewczęta nie były dotykane w Ołeniwce.
Pewnego dnia „Ptaszka” przyszła z podrapanymi paznokciami i bardzo płakała. Podrapała ją rosyjska dziennikarka, ponieważ nie chciała udzielić jej wywiadu
„14 października, w Dniu Sił Zbrojnych, zostaliśmy przeniesieni z Ołeniwki do Taganrogu. Panowały tam najgorsze warunki przetrzymywania i traktowania. Próbowano nas złamać moralnie i psychicznie - krzykiem i poniżaniem.
Kiedy skończyłam jeść, musiałam powiedzieć: „Dziękuję Federacji Rosyjskiej”.Mówisz to, ale myślisz:„Mam nadzieję, że umrzecie, dranie”.
Kazali mi nauczyć się rosyjskiego hymnu narodowego. Nieustannie powtarzali nam też, że Ukraina już nie istnieje. Moja wiara pomagała mi się trzymać. Wiedziałam, że nas wymienią, że wrócimy. Spędziłam 5 miesięcy w niewoli.
„Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”
W Taganrogu spędziłam tylko trzy dni. Okazało się, że byłyśmy już przygotowywane do wymiany. Tego dnia miałam dziwne przeczucie, że coś się wydarzy. 17 października wywołano nazwiska trzech dziewczyn a reszcie kazano iśc spać. Jednak w ciągu 10 minut usłyszałyśmy również nasze nazwiska. Umieszczono nas w małym pomieszczeniu - jak śledzie. Nie można było się nawet obrócić. Wywoływano nas pojedynczo. Wyszliśmy i dostaliśmy nasze rzeczy. Poszliśmy do innego pokoju i przebraliśmy się. Fotografowano nas nago z profilu i całą twarzą. Niektóre dziewczyny mówiły, że były nawet poddawane badaniu „palcem”, zmuszane do kucania. Nie rozumiem dlaczego. To wszystko działo się na oczach mężczyzn.
Potem przyszedł strażnik i wywołał moje imię. Zapytał: „Czy masz okulary i zegarek?”. Odpowiedziałam: „Tak”. Przyniósł mi je. A potem gdzieś nas zabrali.
Okulary Nadieżdy Yarish, które zostały jej zwrócone. Zdjęcie: Oleksandra Yefymenko/Hromadske Radio
Wcześniej, kiedy wymieniali 'Ptaszkę", mówili, że zabranie jej na Białoruś zajęło im ponad dwie godziny, a potem został wymieniona. A dla tych, którzy zostali zabrani do kolejnego miejsca uwięzienia, lot trwał tylko dwie godziny. Więc zdecydowałam, że jeśli lot będzie trwał dwie godziny, to znaczy, że zostałyśmy wysłani do kolejnego więzienia. A jeśli dłużej, to będziemy wymienione. Wsadzono nas do samolotu. Na podłodze, która była zimna jak lód siedziałyśmy w jodełkę, jedna między drugą, w trzech rzędach, pochylone do przodu. Ręce miałyśmy związane krawatami lub taśmą. Czapki naciągnięte na oczy. Liczyłam czas. Leciałyśmy dokładnie dwie godziny, więc uznałam, że to tylko kolejne miejsce uwięzienia.
Z samolotu przeniesiono nas do trzech ciężarówek. Strażników już z nami nie było. Podczas podróży jedna z dziewczyn zobaczyła przez rozdarty worek znak drogowy z nazwą miejscowości. Powiedziała: „Dziewczyny, jesteśmy na Krymie”. W ten sposób zaczęłyśmy się domyślać, że zabrano nas na wymianę. Po drodze nie dano nam wody ani jedzenia. Podczas postojów nie mogłyśmy też skorzystać z toalety. Dziewczyny wzięły więc kilka rzeczy osobistych i torbę i poszły w najdalszy kąt ciężarówki, aby się załatwić. Nie było innego wyjścia. W ten sposób przywieziono nas do Wasylówki.
Wysiadając z autobusu, dziewczyny automatycznie schyliły się z najniższego stopnia na ziemię.Mimo że widziały już żołnierzy w ukraińskich mundurach i naszą flagę.Ponieważ w niewoli, jeśli podniosłeś głowę, natychmiast cię bili.Patrzyłam na to wszystko i płakałam.
Widzieliśmy, za co nas wymieniają. To były dobrze odżywione świnie ważące po sto kilogramów, z walizkami na kółkach - jak z kurortu. Byli ubrani, umyci, ogoleni. A my byliśmy jak bezdomni, ubrani w to, co mieliśmy, wychudzeni i wyczerpani. Ale mimo wszystko czuliśmy radość i dumę.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po powrocie, było przefarbowanie włosów, ponieważ cała moja głowa była siwa.
Wojskowe kobiety zwolnione z rosyjskiej niewoli 17 października 2022 r. Zdjęcie: OP
„Dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu”
Po rehabilitacji kontynuowałam służbę. Byłam starszą pielęgniarką na oddziale chirurgicznym szpitala w Zaporożu. Mój młodszy syn Vladyslav zgłosił się do służby razem ze mną. Ma 24 lata. Z zawodu jest inżynierem wiertniczym. Ukończył Połtawski Uniwersytet Nafty i Gazu. Ma jednak tylko tytuł licencjata. Zawiesił studia. Teraz jest kierowcą karetki pogotowia, ewakuującym rannych.
„Cały czas chciałam dołączyć do moich ludzi w Azowie. Dopiero niedawno mój syn i ja zostaliśmy tam przeniesieni. Znalazłam się wśród ludzi, których dobrze znam i którym ufam.
Jeśli chodzi o mojego syna, to oczywiście martwię się o niego. Zawsze trudno jest martwić się o swoje dzieci. Mój najstarszy syn, na przykład, mieszka w Charkowie w dzielnicy Saltovka, która jest stale ostrzeliwana przez Rosjan. Jego rodzina nigdy nie opuściła miasta. Przeszłam długą drogę, ale jestem szczęśliwym człowiekiem, ponieważ mam dzieci, dwoje wnuków. Jestem dumna, że wychowałam takiego wojownika jak mój najmłodszy syn Vlad.
Nadieżda Yarish: „Dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu”
Oczywiście nie mogłam iść na front. Jednak dopóki wróg jest na naszej ziemi, nie mogę siedzieć w domu. Pewnego razu, podczas przesłuchania, Rosjanie zapytali: „Gdy będziesz wymieniona - wrócisz na front, czy zostaniesz w domu?” Powiedziałam: „Będę tam, gdzie potrzebne są moje ręce i głowa”.
„Marzę o szacunku dla wojska i lekarzy”
Dla mnie osobiście zwycięstwo zostanie osiągnięte, gdy będzie szacunek dla wojska i zapewniona zostanie pomoc, której potrzebują. Przede wszystkim pomoc medyczna. Zwycięstwo nadejdzie, gdy będziemy szanować wojskowych nie tylko wtedy, gdy ich potrzebujemy, ale przez cały czas. To samo dotyczy stosunku do lekarzy.
A nasze wspólne zwycięstwo nadejdzie, gdy stopy agresora nie będą już na terytorium Ukrainy. Naprawdę chcę widzieć ją wolną, niezależną, bez okradających ją ludzi. Chcę, żeby ludzie pomagali sobie nawzajem bezinteresownie.
Wiesz, bez względu na to, co stało się później w życiu, nigdy nie żałowałem swojej decyzji o powrocie do Mariupola. Zrobiłabym to ponownie bez wahania. Ponieważ uratowałam co najmniej kilka istnień ludzkich, udając się do zablokowanego miasta...
Vova i Katja czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Mężczyzna, ubrany na czarno, wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód ze spokojną miną. Może mieć nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi.
Wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku tymi rejonami jest niebezpieczne. Choć miasto jest już wyzwolone spod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć zupełnie obcych ludzi do siebie do domu, ale zmrok zapada tak szybko, że jestem w stanie niemal wyczuć ogarniającą nas ciemność.
Atak zombie?
Izium. To właśnie stąd pochodzą obrazy masowych grobów w lesie, odkrytych po wyzwoleniu miasta. W jednym z nich znaleziono czterysta pięćdziesiąt bezimiennych ciał, zasypanych ziemią, pod którą próbowano ukryć bestialstwo. Obrazy tak bliskie zdjęciom z naszych podręczników do historii. Większość z pomordowanych zmarła gwałtowną śmiercią, a część z nich nosiła ślady po torturach i egzekucji - liny zaciśnięte na szyi, ręce skrępowane za plecami, okaleczone genitalia. My umiemy to dobrze nazwać po imieniu: zbrodnia wojenna. Trudno sobie wyobrazić, że obok miejsca takiej tragedii, kiedy jeszcze trwają ekshumacje, a okolica jest zaminowana i pełna niebezpiecznych odłamków po wybuchach bomb, zaczyna wracać życie. Do zniszczonego miasta, podziurkowanego jak sito, wracają zmęczeni tułaczką mieszkańcy, którzy mogą już tylko wrócić, bo iść dalej nie mają dokąd.
Za dnia udało mi się zobaczyć główną arterię miasta. Spacer centrum Izium zmusza mnie do myśli, że jestem na jakimś planie filmowym, w otoczeniu doskonale przygotowanej scenografii. Film postapokaliptyczny, może atak zombie, przed którymi uciekli mieszkańcy. Sklepowe szyldy, pozrywane, skrzypią na wietrze, dyndając w tę i z powrotem. Wokół rozbite na pół budynki, wypalone okna jak wyłupione z oczodołów oczy, świecące pustką. Na centralnym placu stoi kawiarenka, a dokładniej jej szkielet - okrągły stelaż bez szyb i drzwi, z zerwanym dachem. Przy tym, co mogło być wcześniej wejściem do kawiarenki, stoi podziurkowana lodówka z lodami “Chreszczatyk”. Na przeciwległej ścianie musiała być kuchenka, a może grill. Na ziemi - dywan z potłuczonego szkła.
Nie ma wokół mnie budynku, który nie nosiłby śladów eksplozji. Wszędzie te małe, czarne dziurki po odłamkach, jak jakaś uciążliwa wysypka, której nie można ukryć
Do moich uszu docierają krzyki. Ale nie ból, czy przerażenia. Raczej zaciętej rywalizacji. Idę w kierunku głosów, a moim oczom ukazuje się potężny budynek szkoły. Dwa skrzydła i front z eleganckim portalem, układają się w literę “U”, tworząc dziedziniec. Pewnie tu odbywały się rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego, apele i świętowanie ważnych wydarzeń. Dziś szkoła, jak wszystkie inne budynki, jest podziurkowana jak sito, świeci czerwoną cegłą spod białej, odrapanej farny, a dach kompletnie spalony. Chcę wejść do środka, ale przez dziury w okiennicach dostrzegam boisko. Ośmiu chłopców gra w piłkę nożną. Pośród ruin i ciszy tego miasta-widma, krzyczą do siebie, mam wrażenie, że chyba się do siebie nawet uśmiechają.
Izium. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka
Dożywanie, nie życie
Zapada ciemna noc. Z przygaszonymi światłami turlamy się samochodem po dziurawej, piaszczystej drodze, śladem za naszymi gospodarzami, którzy prowadzą nas do dzisiejszego schronienia. Do Katii i Wowy dołączyła jeszcze sąsiadka i jej córka, choć w świetle przytłumionych reflektorów widzę tylko ich nogi.
Dom Katii ma zabite deskami okna, spod których dociera do moich oczu delikatna smuga jarzeniówki. Kiedy wysiadamy proszą nas, żebyśmy nie rozpalali więcej świateł. Tutaj, gdzie jesteśmy, lepiej nie zdradzać swojej obecności. Nad samym Izium często latają rosyjskie drony, a po tej stronie rzeki do wroga jest jeszcze bliżej. Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Ci, którzy zostali i przetrwali okupację, raczej dożywają, niż żyją. Sama okupacja trwała pół roku, wówczas w mieście przebywało piętnaście tysięcy osób.
Wspinamy się po kamiennych schodach do przedsionka. Czuję zapach wilgoci, zastałego i stęchłego powietrza, starych mebli. Zapach, jaki przypomina mi drewnianą chatę dziadka w Beskidzie Sądeckim. Zapach wsi, trochę też i biedy, który nie jest mi obcy. Czuć, że życie tutaj jakby zamarło, zatrzymało się. W przedsionku stoi maleńka, stara lodówka i metalowy zlew z wiadrem pod spodem, do którego zlatuje woda. Katja stawia czajnik na maleńkiej kuchence z podwójnym palnikiem i zaprasza nas do środka. W saloniku stoi rozkładana kanapa, a za nią dywan na ścianie. Stoją też regały z książkami i porcelaną. Mnóstwo zdjęć - na kilku z nich widzę ładną, młodą dziewczynę i uśmiechniętego chłopczyka. Pustka w tym domu teraz wybrzmiewa znacznie mocniej.
- Ludzie znikali. Nie wiadomo gdzie. Czasem ich zabierali, czasem po prostu znikali. Wojskowych oni od razu rozstrzeliwali - opowiada Wowa - Ale najbardziej poszkodowane były młode dziewczyny. To je teraz wykopują w tym lesie. Pobite i zgwałcone
Niektórzy ludzie, w dzień wkroczenia Rosjan do miasta, schodzili do piwnic i tam siedzieli miesiącami. Niektórzy okupanci wchodzili do domów, wyrzucali mieszkańców, i po prostu zaczynali sobie tam mieszkać. Ale nie przychodzili do każdego domostwa. Wybierali sobie raczej te piętrowe, ładne, bardziej luksusowe, z których można było też coś ukraść. A wynosili wszystko - telewizory, mikrofalówki, pralki. Kiedy rosyjscy wojskowi podchodzą pod dom Katii, pijani i z bronią, jej córka najpierw przerzuca przez okno synka, potem wyskakuje sama. Przebiegają podwórko za domem i przeskakują przez płot. Udaje im się zabrać z niemal ostatnim transportem, którym ewakuują się uciekinierzy, i wyjeżdżają z miasta. Są bezpieczni. Ale wtedy Katia widzi ich po raz ostatni. Zostały jedynie zdjęcia na regałach, oparte o porcelanowe filiżanki.
Tu żyją ludzie, dzieci
Na rozmowach zastaje nas głęboka noc, a zmęczenie zaczyna nakrywać nas falami. Dostajemy jeszcze herbatę i kanapki. Sprawdzamy balistykę - hełmy, kamizelki kuloodporne. Kontrolujemy zawartość osobistych apteczek. Kiedy gaśnie światło, ja długo nie mogę zasnąć. Leżę w swoim śpiworze i myślę tylko o tym, że rano ruszamy w kierunku Bachmutu. Patrzę w sufit i wtedy po raz pierwszy pomyślę: po co ja to w ogóle robię? Ale motywacja przychodzi o poranku.
Chwilę po wschodzie słońca pod dom Katii przychodzi Wowa. Wie, że za chwilę wyjeżdżamy, ale uważa, że powinniśmy przejść się razem z nim. Żadne opowieści nie zastąpią tego, co można zobaczyć na własne oczy. Dopiero w dziennym świetle widzę, że ślady okupacji są nawet na ulicy Katii - ostrzelany i doszczętnie spalony samochód stoi na skraju drogi. Niemal każde ogrodzenie, każda brama jest podziurkowana odłamkami.
Na drzwiach wejściowych napisy:
Tu żyją ludzie.
Tu są dzieci.
Ludzie, dzieci.
Idziemy przez tę część miasta, która pod okupacją była kompletnie odcięta od świata. Izium podzielone jest na dwie połówki przez rzekę. Jedyny most ukraińskie wojsko wysadza od razu, kiedy rosyjskie wojska przełamują linię obrony. Wiedzą, że odcinają jedyną drogę ucieczki, ale zdają sobie sprawę, że w ten sposób kupią więcej czasu przed idącymi już w tę stronę hordami rosyjskich wojsk. Wtedy Rosjanie rozstawiają na polach baterie rakiet i zaczynają bestialsko ostrzeliwać miasto, rujnując całe centrum, budynki mieszkalne, szkoły i szpital. Stoję nad wykopaną, głęboką dziurą w ziemi, gdzie leżą spalone szczątki ciężarówki. Na niej rozstawiono system Grad, który niejednokrotnie nakrywał cywilne bloki, mordując dziesiątki istnień. Takich dziur na polu, na którym stoimy, naliczyłam około pięciu. Stawiam każdy krok ostrożnie, po ścieżce, którą wcześniej przeszedł Wowa. Spod śniegu przeraźliwie wyzierają odłamki, fragmenty mundurów, wojskowy ekwipunek. Dostrzegam, że wszędzie dookoła powiewają czerwone taśmy, przyczepiane do wbitych w ziemię prętów.
- Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny - mówi Wowa i wskazuje palcem na las w oddali. - A tam, pięćset, może sześćset metrów stąd znaleziono zakopane ciała tych, których zabili podczas okupacji. Głównie kobiet. Trzymajcie się blisko mnie i nie schodźcie z drogi
W miejscu takim jak to jest bardzo prosta zasada: jeśli czegoś nie zostawiłeś sam, lepiej tego nie podnoś. Najlepiej w ogóle niczego nie dotykać i nie schodzić z udeptanej ścieżki, a jeśli to możliwe, trzeba trzymać się asfaltu. Również w momencie załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rosjanie, wycofując się z Izium, rozrzucają wszędzie przeciwpiechotne miny. Ale można sobie zrobić krzywdę nieuważnie stawiając nogę na ostre jak nóż fragmenty rakiet, które rozerwały się na kawałki.
Na niektórych bramach widzę napisy: nie wchodzić, miny. Wowa zatrzymuje się przed jednym z budynków. W miejscu, w którym prawdopodobnie były drzwi wejściowe jest wielka dziura i kupa gruzu dookoła. Właściciele domu wrócili tu chwilę po wyzwoleniu miasta. W ich mieszkaniu żyli okupanci, a kiedy je opuszczali, zostawili na klamce zapalnik od bomby. Kiedy sąsiadka nacisnęła klamkę - bomba eksplodowała. Takich niespodzianek było wiele - we włącznikach światła, pośród dziecięcych zabawek, w szufladach. Wowa opowiada o tym, jak ranili sukę, która miała małe szczeniaki. Ranili ją tak, by nie zabić, więc ona wyła. Długo i głośno, aż ktoś nie przyszedł jej pomóc. Kiedy mężczyzna podniósł ją w górę, okazało się, że bomba była schowana w psim posłaniu. Zginęli na miejscu - suka, szczeniaki i człowiek, który chciał jej pomóc.
Aldona i Katia. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka
Czerwony rzemyk z krzyżykiem na szczęście
Idziemy może kilometr, a moim oczom ukazuje się pobojowisko - spalone czołgi stoją pomiędzy zrujnowanymi domami. Wszędzie leżą odłamki, szkło, wraki samochodów. W gruzowisku, po eksplozji bojowego wozu pancernego, dostrzegamy zakrwawiony rosyjski mundur. Tu musiała być toczona główna bitwa o Izium. Wojennych “fantów” jest znacznie więcej: zimowe rękawiczki, hełm z potężnym wgnieceniem, zapakowany rzeczami plecak. Jest zima, wszystko skute lodem i zasypane śniegiem, a ja mam wrażenie, że czuję w powietrzu krew. Duch przeszłości nie zniknie stąd nigdy, nawet, jeśli uprzątną te upiorne wraki.
Kiedy wsiadamy do samochodu, Katja zawiązuje mi na ręku czerwony rzemyk z krzyżykiem. Chce, żeby przyniósł mi szczęście i żebym o niej zawsze pamiętała. Tego dnia ruszamy w kierunku Bachmutu. Jeszcze tego nie wiem, ale do Katii będę wracać wielokrotnie. Czasem po to, by ją tylko na chwilę przytulić.
***
Półtora miesiąca po naszym wyjeździe dostaję wiadomość od Katii. “Wowa nie żyje. Poległ pod Bachmutem”.
Książka wydana przez Patronite Publishing, do kupienia na patronite-sklep.pl
„Kwiaty Ukrainy”, „Dwie siostry” i „Pod wulkanem” – trzy polskie filmy na jednym festiwalu. Ich obecność na tegorocznej imrezie była potrzebna. We wszystkich tych trzech filmach narodowe niuanse przeplatały się w tak zabawny sposób, że można się tylko zastanawiać, dlaczego polsko-ukraińskich koprodukcji jest tak mało, a jeszcze mniej – dobrych.
Adelina Borets, reżyserka „Kwiatów Ukrainy”, ukończyła wydział reżyserii Warszawskiej Szkoły Filmowej, a następnie kurs scenariopisarstwa w Szkole Wajdy i studia magisterskie w Szkole Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego.
Jako że pochodzi z Mariupola, nie mogła pozostać z dala od zbrodni, których od zimy 2022 roku Rosjanie dopuszczają się w jej domu.
Producent filmu Glib Łukianets i reżyserka Adelina Borets
Chociaż jej „Kwiaty Ukrainy” nie są o Mariupolu, to są dla Ukrainy. Dokumentalny charakter tego filmu tylko dodaje mu wartości – „Dwie siostry” były filmem całkowicie fikcyjnym, a „Pod wulkanem” naśladował dokument. Czysty dokument to inny, mocniejszy i jednocześnie trudniejszy sposób mówienia o rzeczywistości.
Kino dokumentalne pozbawione jest możliwości kręcenia według gotowego scenariusza, jak to ma miejsce w filmach fabularnych. Nie da się wymyślić i przewidzieć życia ze wszystkimi jego możliwymi zwrotami akcji. Dlatego jeśli historia wybrana przez reżysera jako godna filmu zaczyna nabierać własnej, niewymyślonej fabuły, możemy już mówić o sukcesie.
A jeśli dodatkowo fabuła zyskuje wartościowe momenty i zwroty narracyjne, gdy pojawiają się postacie z własnymi historiami, pełnymi prawdziwego napięcia i dramatyzmu, to film staje się Filmem. Takich dzieł jest niewiele, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, że reżyserowi musi dopisać szczęście w trzech sprawach: a) znalezieniu odpowiedniej historii; b) posiadaniu w sobie odpowiedniej dozy cierpliwości, by czekać na jej rozwój; c) uzyskaniu pełnoprawnej fabuły ze znaczeniami, uogólnieniami i zakończeniem.
„Kwiaty Ukrainy” to właśnie taki szczęśliwie udany film, zrodzony z nadziei reżyserki na coś wielkiego.
W rzeczywistości na początku pomysł na ten film nie był taki jak ten, który rozwinął się podczas pracy nad nim. Historia 65-letniej Natalii, mieszkanki darnyckich [rejon Kijowa w okolicach stacji metra „Darnycja” – red.] slumsów, miała opowiadać o jej walce o miejsce pod słońcem i sprzeciw wobec przyszłych deweloperów.
Mieszkając w dole dawno temu wykopanym pod jakiś dom, zamieniła go w ogród pełen kwiatów, który latem kwitnie witalnym pięknem i siłą
Oczywiście, wraz z rozwojem Kijowa każdy kawałek ziemi stawał się coraz bardziej interesujący dla lokalnych latyfundystów i budowniczych – a tutaj jest dół, który był już przeznaczony pod budowę, tyle że porzucony i przypadkowo zagospodarowany przez spontaniczny akt samoosiedlenia. Nie mając podstaw prawnych do życia w otoczeniu wieżowców kijowskiej Darnycji, Natalia walczy o swoje prawa jako osoba, która już tu mieszka i już powołała wokół siebie do życia wiele roślin.
Ponadto mieszka tu jej dziwny przyjaciel (mąż?) o imieniu „Kotik”, chory i bezdomny. I jeszcze jeden mężczyzna (pomocnik), który pomaga Natalii w pracach domowych. Przychodzi też tutaj wnuczka Natalii. Wokół róże, ziemniaki i łąki – a obok opuszczone garaże, jakieś ruiny. I w tym wszystkim tkwi jej bajkowy dom w kształcie grzyba. W jednej ze scen Natalia mówi do kierowcy ciągnika wysłanego tu do wyburzenia wszystkiego, co się da: „Poczekaj, przyniosę solarium i spalę ci ten traktor”.
Natalia od razu staje się centralną postacią filmu – w nie tyle ze względu na jej specyficzne miejsce zamieszkania, ile z uwagi na osobistą charyzmę. Nie wygląda na 65-latkę, kopie w ziemi, sadzi kwiaty, bez przerwy gada, śmieje się, jak młoda kobieta, i opowiada o seksie. Jest prawdziwą fontanną emocji i słów – zarówno przy stole, prowadząc z zaangażowaniem rozmowy z mężczyznami czy ze swoją wnuczką, jak też rozmawiając o niepodległości Ukrainy, wolności i prawach.
Ma jakieś niesamowite, naturalne usposobienie, łączące siłę ciała z siłą ducha, z poczuciem humoru jako trzecim elementem w trójcy fundamentów jej życia
Gwałtownym zwrotem akcji i ratunkiem dla filmu przed monotonią jest początek inwazji Rosji na Ukrainę. O ile do tej pory można było sporadycznie reagować na żarty dziwnych ludzi i dziwny śmiech wiecznie pobudzonej Natalii w oczekiwaniu, aż w końcu coś się stanie – to od pierwszych pocisków, które spadły 24 lutego 2022 roku, następuje zmiana.
Natalia włazi do ciasnej i przerażającej piwnicy ze swoimi konserwami, przeznaczonej do ich przechowywania, a nie do ratowania życia podczas bombardowania. To jest początek prawdziwego filmu, a wszystko, co wydarzyło się wcześniej, było tylko lirycznym prologiem w oczekiwaniu na dramatyczne wydarzenia. Bohaterka uaktywnia się: wysyła swojego „Kotika” do Warszawy, odwiedza miejsca, w których zbombardowano domy, zapisuje się do obrony terytorialnej, zaczyna wyplatać siatki maskujące...
Jej życie, podobnie jak tło zdarzeń, wypełniają odgłosy wybuchów i syren, napięcie i telefony od córki i destrukcja otaczającej przestrzeni
Kalejdoskop wydarzeń całkowicie porywa ekran i duszę widza, który już został podbity przez bohaterkę i głęboko zaangażowany przez kompetentny montaż, bez długich ujęć, z krótkimi cięciami, dodatkowo udramatyzowany przez dynamiczną i nerwową muzykę zespołu DachaBracha.
Rok mija, jak w tytule filmu Kim Ki-duka: „Wiosna, lato, jesień, zima... i znowu wiosna”. Rok to prawdziwe życie, wypełnione wirem wydarzeń, wyraźnie ilustrującym wzloty i upadki człowieka. Adelinie Borets i jej zespołowi udało się znaleźć interesującego człowieka, dogadać się z nim i przejść przez to wszystko razem z nim, mimo wojny. A zakończenie filmu jest tak słoneczne – dosłownie – że „Kwiaty Ukrainy” stają się rodzajem nadziei nas wszystkich na radość ze zwycięstwa życia nad śmiercią.