Exclusive
20
min

Otwarła drzwi do Polski

Nasze podopieczne mają pracę, mieszkania, świetnie nauczyły się polskiego. Dzieci są w szkołach. To nasz wspólny wielki sukces – mówi Anna Jakubowska z Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, która koordynowała wsparcie dla najbardziej potrzebujących osób z Ukrainy.

Jędrzej Dudkiewicz

08.03.2022, Warszawa Zachodnia. Uchodźcy z Ukrainy z powodu wojny na pełną skalę prowadzonej przez Rosję przeciwko Ukrainie. Zdjęcie: Adam Burakowski/REPORTER

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Jędrzej Dudkiewicz – Początkowo organizowałaś pomoc krótkoterminową dla osób z Ukrainy, potem zajęłaś się koordynacją całego wsparcia mieszkaniowego, zdrowotnego, edukacyjnego, które prowadzi dla nich Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej. Co się zmieniło na przestrzeni tych prawie już trzech lat?

Anna Jakubowska – Tuż po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku widzieliśmy, że na dworcach w Warszawie jest bardzo dużo ludzi. Postanowiliśmy pomóc poprzez stworzenie miejsc tymczasowych. Generalnie rzecz biorąc większość osób nie chciała u nas zostać, tylko szykowała się do dalszej podróży – do Wielkiej Brytanii lub Kanady. Ludzie, którzy uciekali z Ukrainy potrzebowali więc przestrzeni, by móc komfortowo i bezpiecznie poczekać na załatwienie wszelkich formalności, biletów, etc. Zostało jednak sporo tych, którzy nie mieli tak dalekosiężnych planów, a przede wszystkim środków finansowych, by móc ruszyć dalej. Deklarowali jednak, że są gotowi podjąć pracę oraz zostać w Polsce, bo nie mieli możliwości, by wrócić do Ukrainy. Spróbowaliśmy więc zapewnić im wsparcie, w pierwszej kolejności poprzez wynajem mieszkań. Było to bardzo chaotyczne, bo po tym, jak projekt ruszył na początku marca 2023 roku mieliśmy dosłownie tydzień na znalezienie ośmiu lokali dla rodzin uchodźczych z dziećmi lub samych kobiet z dziećmi. Początkowo osoby z Ukrainy w ogóle nie partycypowały w kosztach ich utrzymania, wszystkie opłaty, kaucje, rachunki oraz wyposażenie były po naszej stronie, co było możliwe dzięki finansowaniu ze strony Fundacji Tzu Chi. Nie chodziło jednak tylko o mieszkania, bo trzeba było też załatwić chociażby miejsca w szkołach, laptopy do nauki.

Anna Jakubowska. Zdjęcie z archiwum prywatnego

Coś jeszcze?

Mieliśmy ze wszystkimi w zasadzie codzienny kontakt – trzeba było nauczyć korzystania z komunikacji miejskiej, kupić bilety, ogarnąć wszelkiego rodzaju dokumenty, by można było korzystać ze świadczeń, jak 800+, czy z ochrony zdrowia. W 90% były to też kobiety cierpiące na PTSD, w związku z czym znajdowały się pod opieką psychologa. Było to spore wyzwanie, bo znalezienie psychologów, którzy byliby w stanie porozumiewać się w języku ukraińskim nie było łatwe. A kiedy już się to udawało, to terminy na pierwsze spotkanie były odległe. Nie poddaliśmy się i każda osoba otrzymała odpowiednie wsparcie, jeśli tylko zdecydowała się potem kontynuować wizyty. Jedna rodzina zresztą do dziś korzysta z pomocy psychiatrycznej, bo mama dwójki dzieci nie radzi sobie ze stresem, który spowodowała wojna. Nie ma w tym nic dziwnego, przez miesiąc mieszkali bowiem w trójkę w okopie. Po przyjeździe do nas, na dźwięk każdego samolotu chowała się pod stół, tak bardzo była przerażona. Do dziś mamy więc z nimi codzienny kontakt.

Czyli pomagacie w dużym stopniu tym osobom z Ukrainy, które przyjechały do Polski z najróżniejszymi problemami i staracie się jak najwięcej z nich rozwiązać, by mogły zacząć w miarę normalnie żyć.

Tak. Było sporo ludzi, którzy spędzili w naszym kraju miesiąc czy dwa i – nazwijmy to – ogarnęły się, a do tego miały pieniądze i plan, by jechać gdzieś dalej. Często także dzięki temu, że mieli krewnych lub znajomych zagranicą. Inni jednak nie mieli takich możliwości, do tego ich bliscy zostali w Ukrainie. Chcieli więc być w Polsce, z nadzieją, że kiedyś ta wojna się skończy i będzie można wrócić do ojczyzny. Nie mogliśmy zostawić ich samych sobie w tym wszystkim.

To chyba był ogrom pracy…

Zarówno ja, jak i moje współpracowniczki, Iwona i Kasia, byłyśmy pierwsze do kontaktu. Jak tylko coś się działo, starałyśmy się pomóc. Bywało tak, że kobiety z Ukrainy pracowały, więc to my chodziłyśmy na zebrania w szkołach. Organizowałyśmy wszystko, od właśnie edukacji, przez lekarza, po towarzyszenie w wypełnianiu dokumentów, zakładaniu konta w banku. Nawet jeśli część osób całkiem dobrze sobie z tym wszystkim radziła, byłyśmy obok, by zapewniać poczucie bezpieczeństwa, Wiedziały, że jeśli czegoś nie zrozumieją, obok jest ktoś, kto zainterweniuje.

08.03.2022, Warszawa Zachodnia. Uchodźcy z Ukrainy z powodu wojny na pełną skalę prowadzonej przez Rosję przeciwko Ukrainie. Zdjęcie: Adam Burakowski/REPORTER

Ile było osób, które objęliście wsparciem?

W przeciągu dwóch lat pomogliśmy czterdziestu osobom – w programie mieszkaniowym, bo w pensjonacie Misji było ich o wiele więcej. I mogę powiedzieć, że odnieśliśmy spory sukces, bo od stycznia bieżącego roku wszystkie osoby mają już podpisane samodzielne umowy na wynajem mieszkania. Dzieci odnalazły się w szkołach, pod kątem psychologiczno-medycznym również wszyscy są zaopiekowani. Dlatego nie mamy już zarówno dla nich dodatkowych miejsc w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej oraz nie kontynuujemy programu mieszkaniowego – nie ma takiej potrzeby, bo te rodziny po prostu się usamodzielniły. Mimo to wciąż prowadzimy jeszcze co-working oraz kursy szkoleniowo-zawodowe, by nauczyć zakładania działalności gospodarczej. To w zasadzie jedyne, co możemy robić, bo finansowanie naszych działań zostało bardzo mocno ograniczone.

I wszyscy korzystają z tych szkoleń?

Nie, bo część osób ma już stałą, stabilną pracę, w oparciu o umowę o pracę, czekają na wszelkie formalności związane z załatwieniem karty stałego pobytu. Innymi słowy nauczyły się funkcjonować w obcym dla siebie kraju, także dzięki temu, że bardzo dobrze poszła nauka języka polskiego. Każda z tych czterdziestu osób jest co najmniej na poziomie A2. I to wszystko to też jest nasz wielki sukces.

To w takim razie co stanowiło największe wyzwanie?

Na pewno wsparcie dla wspomnianej kobiety, Ludy, która spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy była ze mną w gabinecie, lekarz zwrócił uwagę na to, jak zareagowała, gdy nad budynkiem przeleciał samolot. Luda jednak bardzo nie chciała iść do szpitala, odmawiała leczenia. Musieliśmy obiecać jej, że zajmiemy się jej dwójką dzieci – wtedy miały lat sześć i siedemnaście – co też trzeba było zorganizować i stanowiło to spore wyzwanie. Obecnie jest już o wiele lepiej, ale załatwiliśmy całej trójce asystenta rodziny, bo po prostu pomoc jest cały czas potrzebna. Bardzo ciężka była też sytuacja z kobietą, która przyjechała do Polski z nowotworem, do tego źle zdiagnozowanym w Ukrainie. Miała czerniaka, do nas dotarła już bardzo osłabiona po chemii. Niestety, po dwuletniej walce z chorobą zmarła. Wspieraliśmy ją i jej córkę, która obecnie uczy się na Akademii Pedagogiki Specjalnej, ale też cały czas towarzyszyła mamie w jej chorobie. Bardzo szybko musiała więc dorosnąć i przestać być nastolatką. W pewnym momencie musiała być już przy mamie non stop, więc postaraliśmy się o miejsce w hospicjum stacjonarnym.

Gdy tam trafiła, lekarze powiedzieli, że długo już nie pożyje, co było mimo wszystko zaskoczeniem, bo ta kobieta bardzo długo walczyła

Nigdy nie zapomnę jej wzroku, gdy dowiedziała się o hospicjum, bo bardzo starała się być możliwie samodzielna. Nie była jednak w stanie nawet wstać z łóżka i wykonać podstawowych czynności fizjologicznych, więc było to jedyne wyjście. Trzeba było potem zorganizować pogrzeb w Ukrainie, nie zdążyła się pożegnać z mieszkającą tam rodziną. Generalnie wielka tragedia i bardzo smutna sytuacja.

Czego nauczyłaś się przez ostatnie lata w związku ze wsparciem zapewnianym osobom z Ukrainy?

Tego, że pomagać trzeba umieć. To, co wydaje nam się dobre, nie zawsze takie jest dla danej osoby. A także na pewno innego patrzenia na drugiego człowieka, bez oceniania. Bo sami nie znamy dnia, ani godziny, kiedy może nas spotkać coś trudnego i sami będziemy potrzebować czyjejś pomocy.

09.03.2022, Warszawa. Obywatele Ukrainy przybywający do Polski, aby uciec przed wojną, tłum na Dworcu Centralnym w Warszawie. Fot: Stefan Maszewski/REPORTER

A jak oceniasz to, w jaki sposób polskie społeczeństwo podchodzi do osób z Ukrainy i jak się to zmieniło w czasie?

Kiedy zaczęła się pełnoskalowa wojna Polacy jak najbardziej, z otwartymi rękoma pomagali tym, którzy uciekali z Ukrainy. Ale już po roku miałam spore problemy z tym, by wynająć mieszkania osobom, którym jako Misja pomagaliśmy. Dało się słyszeć opinie, że przecież nie będą płacić, uciekną, za dużo od nas wszystkich dostali. Strach przed udostępnieniem lokalu był nawet wtedy, gdy podkreślaliśmy, że dajemy zabezpieczenie – to znaczy, gdyby cokolwiek negatywnego się wydarzyło, osoby, którym pomagaliśmy wróciłyby do pensjonatu w Misji. Wydaje mi się jednak, że ta postawa ludzi w ogromnym stopniu wynikała nie z własnych złych doświadczeń z osobami z Ukrainy, tylko z tego, co się gdzieś zasłyszało. Było to bolesne i trzeba było długo tłumaczyć, że wcale tak nie jest, że owszem, przyjeżdżają do nas różni ludzie, ale przecież wśród Polaków też są tacy, którzy nie będą płacić czynszu czy zrobią szkody w mieszkaniu. Zabrało to trochę czasu, ale właśnie dzięki codziennej pracy udawało się zmieniać negatywne opinie. Trochę trudniej jest w kontekście świadczeń, bo pojawiają się przecież pretensje, że osoby z Ukrainy dostają za dużo, do tego więcej od Polaków.

Abstrahując od tego, że nie jest to prawda, zawsze powtarzam, że chyba nie wolelibyśmy być w sytuacji, w której nagle w naszym kraju wybucha wojna, musimy wszystko zostawić i jechać w nieznane

Nie można więc w ten sposób oceniać innych ludzi, tylko zastanowić się, co by było, gdybyśmy byli na ich miejscu.

Rozumiem, że niepokoją cię coraz częściej pojawiające się w przestrzeni publicznej głosy krytykujące wsparcie osób z Ukrainy.

Tak. Chciałabym, żeby każdy człowiek był równo traktowany, bez patrzenia na to, z jakiego kraju pochodzi, czy jaki ma kolor skóry. Wszystkie osoby z Ukrainy mają swoją historię, trzeba patrzeć na nie indywidualnie i myśleć, w jaki sposób można je najlepiej wesprzeć. Niepokoi mnie agresja, która pojawia się w przestrzeni publicznej. Tym niemniej chcę myśleć o tym, co udało nam się zrobić. Celowo mówię „nam”, bo cała pomoc nie udałaby się, gdybyśmy nie mieli stworzonego, dobrze współpracującego zespołu. To nie było tak, że wszystko robiłam sama jako koordynatorka – bez Ady, Iwony, Kasi, Darka mnóstwo rzeczy zwyczajnie by nie wyszło. Od samego początku działałyśmy niemal 24 godziny na dobę, wiele spraw musiałyśmy zostawić na jakiś czas. Myślę, że kluczowa w tym jest empatia, poczucie, że drugiemu człowiekowi należy pomóc. Nie tylko dlatego, że nas też może to kiedyś spotkać, ale dlatego, że to właściwa postawa.

Anna Jakubowska – Od 2013 roku pracuje w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, koordynuje projekt mieszkań treningowych dla osób znajdujących w kryzysie bezdomności. Po wybuchu wojny była odpowiedzialna za miejsca tymczasowe dla uchodźców w Pensjonacie Socjalnym „Św. Łazarz”, jak i odpowiadała za pomoc rodzinom uchodźczym w wynajętych dla nich mieszkaniach.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarz freelancer. Współpracuje z portalem NGO.pl, Wysokimi Obcasami, Dziennikiem. Gazetą Prawną. Publikował lub publikuje w Miesięczniku Znak, Newsweeku, Onecie, Krytyce Politycznej i Magazynie Kontakt.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Jest działaczką na rzecz praw człowieka, dyrektorką ds. komunikacji w SEMA Ukraine i szefową organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”, nominowaną do tegorocznej nagrody „Portrety Siostrzeństwa”.

W 2014 r. pracowała jako inżynier na fermie drobiu w Nowoazowsku w obwodzie donieckim. Gdy separatyści i Rosjanie wszczęli wojnę, pomagała przesiedlać uchodźców wewnętrznych, opiekowała się dziećmi z rozwiązanego sierocińca i wspierała ukraińskich wojskowych broniących wtedy Mariupola. W 2019 r. za proukraińskie przekonania i wskutek donosów kolegów została aresztowana i przewieziona do „Izolacji” [tajna katownia w okupowanej przez Rosjan części obwodu donieckiego – red.]. Później przenieśli ją do aresztu śledczego w Doniecku.

17 października 2022 r. została zwolniona w ramach „wymiany kobiet”. Dziś Ludmiła Husejnowa pomaga byłym cywilnym jeńcom wojennym, którzy doświadczyli przemocy seksualnej, i wspiera kobiety nadal przebywające w rosyjskiej niewoli i żyjące pod okupacją.

Najtańszy sposób na zdławienie oporu

Natalia Żukowska: Po powrocie z niewoli zaangażowała się Pani w uwalnianie cywilnych zakładników, w tym podczas podróży zagranicznych. Czy Ukraina i świat robią wystarczająco dużo w tej sprawie?

Ludmiła Husejnowa: Moim zdaniem i świat, i Ukraina nie robią wystarczająco dużo. Nie robi się absolutnie nic, aby w jakiś sposób przyczynić się do zapewnienia cywilizowanych warunków ich przetrzymywania. Wojna trwa od 2014 roku. O tych, którzy zostali aresztowani na jej początku, dopiero teraz się pamięta – i to dlatego, że my o tym mówimy, kiedy tylko mamy okazję. W więzieniach przebywają kobiety skazane na 10-15 lat pozbawienia wolności tylko za to, że są obywatelkami Ukrainy. A te kobiety mają małe dzieci. Natalia Własowa została aresztowana, gdy jej córka miała 4 lata. Niedawno rozmawiałam z tym dzieckiem – pamięta matkę tylko ze zdjęć. Natalię przewieziono z Doniecka do Rostowa, oskarżono o terroryzm, szpiegostwo i skazano na 18 lat.

Ludmiła Husejnowa w siedzibie ONZ. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jest jeszcze jedna cywilna więźniarka, Switłana Hołowan, która od 2019 roku jest przetrzymywana w mieście Śnieżne w obwodzie donieckim. Została aresztowana na oczach swoich dwóch córek. Młodsza miała 4 lata, starsza 7. Rosjanie przeszukali je, zabrali im telefony, pobili matkę. Switłana została skazana na 10,5 roku za szpiegostwo. Jej dzieci mieszkają z byłym mężem, ich ojcem, w Niemczech. Teraz inną kobietę, która je wychowuje, nazywają mamą. To straszna tragedia zarówno dla Switłany, jak jej córek.

Takich historii jest wiele. Najgorsze jest to, że wciąż docierają do nas nowe informacje o aresztowaniach Ukraińców. Niedawno dowiedzieliśmy się o 62-letniej Ołenie Grigorenko, aresztowanej w obwodzie ługańskim i skazanej na 15 lat więzienia za rzekome przekazywanie informacji o ruchach rosyjskich wojsk swojemu synowi, który mieszka w Estonii. A ona tylko rozmawiała z nim przez telefon.

Jak Pani zdaniem świat powinien zareagować na przetrzymywanie przez Rosję cywilnych jeńców?

Przede wszystkim powinien pociągnąć Rosję do odpowiedzialności.

Musimy krzyczeć do świata i pytać: „Jak możecie zadawać się z krajem terrorystycznym, który popełnia straszne zbrodnie nawet przeciwko cywilom?”

Świat nie zna tych wszystkich strasznych historii. Udzielam wielu wywiadów i jest to bardzo traumatyczne, bo za każdym razem doświadczam tego wszystkiego na nowo. Jedynym warunkiem, bym zgodziła się na wywiad, jest możliwość opowiedzenia o dziewczynach, które są teraz w niewoli. Te informacje powinny być rozpowszechniane na całym świecie na wszystkie możliwe sposoby.

Z ambasadorką Kanady w Ukrainie Natalią Tsmots. Zdjęcie: archiwum prywatne

O ilu cywilnych więźniach możemy teraz mówić?

Wciąż nie mamy ich rejestru. Pojawiają się różne szacunki, od 16 do 20 tysięcy osób, ale nikt nie jest w stanie podać dokładnej liczby. Bo jeśli co pół roku zwalnia się kilku cywilów, to na ich miejsce aresztuje się dziesiątki nowych. Moim zdaniem liczba 16 tysięcy, choć bardzo przybliżona, jest prawdopodobna. Czasami krewni boją się powiedzieć, że ich bliscy zostali aresztowani. Wiem o takich przypadkach i namawiam tych ludzi, by o tym mówili, a nie milczeli. Mówię im, że nie mogą wierzyć rosyjskim okupantom, którzy zapewniają ich: „Jeśli będziecie siedzieć cicho, uwolnimy ją lub jego w ciągu miesiąca”.

Podczas wiecu wsparcia dla uwięzionych dziennikarzy. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jakiej pomocy w pierwszej kolejności potrzebują osoby uwolnione z niewoli? Czy państwo robi wystarczająco dużo, by ich wesprzeć?

W ciągu ostatnich dwóch lat nastąpił ogromny postęp w zapewnianiu tej pomocy, ale to wciąż za mało. Nie ma wystarczających środków. Musi istnieć pomoc psychologiczna i jakaś socjalizacja. Kiedy wracasz z długiej niewoli, nie rozumiesz wielu rzeczy. Dla mnie na początku dziwne było korzystanie z telefonu – zapomniałam, jak się go używa. Tam człowiek przyzwyczaja się do strasznych warunków i ogranicza się na wiele sposobów. Znam dziewczyny, które wychodzą z domu i boją się iść do sklepu, bo zapomniały, jak to jest. Mnie też to przerażało. Ponadto wiele z nich nie wie, co dalej robić. No i problemy zdrowotne – one nie zawsze pojawiają się od razu.

Przez pierwsze sześć miesięcy twoje ciało wciąż trzyma się swoich „więziennych zasobów”. Ono wie, że musi się skoncentrować, nie może się zrelaksować. Z czasem wszystko zaczyna się bardzo szybko rozpadać. Widzę to po sobie

Wielu z nas ma problemy z nogami. Nie wychodziłam z celi przez 3 lata. Tylko raz na 3-4 miesiące zabierali mnie do śledczego, z workiem na głowie.

Niestety państwo nie zawsze jest w stanie zapewnić pełne leczenie uwolnionym więźniom cywilnym. Poza tym nie ma bezpłatnej opieki dentystycznej. Dla osób, które były torturowane, miały wybite zęby, czasem szlifowane pilnikiem, taka pomoc jest bardzo ważna.

Ogromnym problemem jest zakwaterowanie. Zazwyczaj osoby aresztowane na terenach tymczasowo okupowanych tracą swoje domy. Kiedy wracasz, a nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać. Po uwolnieniu trochę pomogła mi siostrzenica – kiedy była za granicą, mogłam mieszkać w jej mieszkaniu. Ale już je sprzedali i musimy wynajmować mieszkanie za duże pieniądze.

„Kiedy wracasz i nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Oprócz uwalniania cywilów zajmujecie się także kwestią przemocy seksualnej. O ilu ofiarach takiej przemocy mówimy?

Nie ma konkretnych liczb, nikt ci ich nie poda. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy są gotowi o tym mówić. Poza tym nie wszyscy identyfikują się jako ofiary przemocy seksualnej związanej z konfliktem (SNPK). Obecnie w Ukrainie realizowany jest pilotażowy program tymczasowego zadośćuczynienia ofiarom. Zgłosiło się do niego już ponad 600 osób. Mamy 395 wniosków od mężczyzn, 261 od kobiet i 14 od pełnomocników dzieci. Prawie 400 osób złożyło wniosek do prokuratury lub organów ścigania o wszczęcie postępowania w sprawie SNPK.

Dlaczego przemoc seksualna jest stosowana przez Rosjan jako narzędzie wojny?

Bo to najtańszy sposób na zdławienie oporu uwięzionych osób. Podczas tych trzech lat niewoli patrzyłam na strażników i śledczych – oni naprawdę chcieli upokorzyć, zmiażdżyć to co ludzkie w osobie, nad którą mieli władzę. Wielu z tych strażników nie ma wykształcenia, statusu społecznego, w cywilu nie mają się czym pochwalić. Gdyby nie wojna, to kim by byli? Nikim. A tak, z bronią w ręku, skuwając kajdankami mężczyznę lub kobietę, mogą robić, co chcą. Jednak kiedy czują, że nie zniszczyli danej osoby moralnie, to ich rozsierdza.

Śledczy wciąż mnie pytał: „Kiedy zamierzasz się poddać?”. Dla mnie ważne było zachowanie godności i pokazanie, że bez względu na to, w jakim stanie jestem, bez względu na to, co mi zrobiliście, nie dopniecie swego

Nie wszyscy są gotowi mówić o swoich bolesnych doświadczeniach. Jak powinien wyglądać system pomocy osobom, które doświadczyły przemocy? Z doświadczeń których krajów powinniśmy korzystać?

Byłej Jugosławii. Kiedy na Bałkanach toczyły się wojny, tam również było wielu bojowników. W zeszłym roku byłam w Kosowie, gdzie spotkałam Feride Rushiti, kosowską aktywistkę i dyrektorkę Centrum Rehabilitacji Ofiar Tortur. Powiedziała, że ludzie mogą szukać pomocy nawet po 5, 10, 20 latach, bo takie przestępstwa nie ulegają przedawnieniu. I zawsze podkreślam, że to nie jest obowiązek ofiary, by przyjść i od razu zeznawać. To jest prawo. Kiedy ktoś będzie gotowy, przyjdzie.

Im więcej zeznań zostanie nagranych, tym wyraźniej świat dostrzeże zbrodnie przeciw ludności na tymczasowo okupowanym terytorium Ukrainy

Ludzie nie składają zeznań z różnych powodów. Niektórzy mają krewnych na terytoriach okupowanych, inni obawiają się, że ich rodzice dowiedzą się o tym i będą się martwić. Jedna z kobiet, która doświadczyła przemocy seksualnej w regionie Kijowa, nie mówi o tym, bo nie chce, by jej mąż się dowiedział. Poza tym nasze społeczeństwo nie zawsze jest wyrozumiałe, zwłaszcza w małych miejscowościach. Ludzie mogą cię nawet potępić – jakbyś to ty była winna temu, co się stało. To pozostałość po czasach sowieckich, kiedy to osoba, która doznała przemocy seksualnej, była winna.

Jednak nawet same ofiary nie zawsze są w stanie określić, co im się przydarzyło. Dotyczy to w większym stopniu osób powracających z niewoli, ponieważ w naszym rozumieniu przemoc seksualna wiąże się z gwałtem. Tak jednak nie jest. SNPK to także przymusowe rozbieranie, groźby gwałtu, zmuszanie do patrzenia, jak gwałcą inni, tortury. Wielu mężczyzn przez to przechodzi, np. gdy rażą ich genitalia prądem. Ludzie myślą, że to tylko tortury, ale w rzeczywistości to również przemoc seksualna.

Na wiecu poparcia dla cywilnych jeńców wojennych. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jest Pani inicjatorką stworzenia organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”. Jakiej pomocy udzielacie i kto może się z wami kontaktować?

Obecnie współpracujemy z funduszem charytatywnym „Z aniołem na ramieniu”. W tym roku sześć kobiet miało okazję wyjechać na tygodniowy turnus rehabilitacyjny do Schodnicy w obwodzie lwowskim. Teraz pojadą tam kolejne trzy kobiety. Znajdujemy partnerów, którzy stwarzają warunki do wypoczynku, choć nie jest to wypoczynek długoterminowy.

Wiosną ponownie ruszy program rehabilitacyjny wspierany przez rząd, ta pomoc jest już bardziej długoterminowa. Kobiety pojadą na Zakarpacie na trzy tygodnie. Będą z nimi pracować psychologowie, a w razie potrzeby także psychoterapeuci. Będą też mogły poddać się pełnym badaniom lekarskim. Współpracujemy również z Centrum Koordynacji Pomocy Prawnej. Zapewnia ono bezpłatną pomoc prawną dla kobiet, które mają problemy z dokumentami. Pomagamy w znalezieniu prawnika tym, którzy zdecydują się pójść do sądu, by zgłosić SNPK. Mamy wielkie plany pracy i szukania partnerów. Jestem pewna, że otrzymamy pomoc.

Cztery wyroki: trzy za ekstremizm, jeden za szpiegostwo

Pani miasto, Nowoazowsk, jest okupowane od 2014 roku, jednak nie opuściła Pani tzw. DRL. Dlaczego?

Mieliśmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że to nie potrwa długo. Sześć miesięcy później zaczęliśmy rozumieć, że nie będzie już, jak było. W tym czasie przejęłam opiekę nad dziećmi z rozwiązanego domu dziecka. Miałam wobec nich pewne zobowiązania. Nie można było ich porzucić, mogły dzwonić o każdej porze dnia i prosić o pomoc. Jedno z nich nie miało się w co ubrać do szkoły, drugie nie miało butów, trzecie miało inne problemy. Byliśmy prawie jak rodzina. Dlatego zostałam.

Jak wyglądało życie pod okupacją?

Miałam podobnie myślących przyjaciół, utrzymywaliśmy kontakt. Pojechaliśmy na terytorium Ukrainy wolne od wroga, do Mariupola – w tym czasie linia demarkacyjna przebiegała w pobliżu Nowoazowska. Jednak dostać się do Mariupola nie było łatwo. Przed 2014 rokiem mogliśmy dojechać do niego w 20 minut, a podczas okupacji zajmowało to nawet dzień. Poza tym ze względu na ciągły ostrzał, zaminowanie dróg i wielokrotne kontrole przejeżdżanie przez punkty kontrolne było ryzykowne.

„Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Proukraińskie przekonania, których Pani nie ukrywała, były jednym z powodów aresztowania. Zdawała sobie Pani sprawę, że jest w niebezpieczeństwie?

To nie było niespodziewane, bo kilkukrotnie byłam ostrzegana, rozumiałam powagę sytuacji. Nie spodziewałam się jednak tego, co stało się później. Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień. Po przeszukaniu mojego domu zakuli mnie w kajdanki, założyli worek na głowę i zabrali do „Izolacji”. Przez kilka miesięcy niczego mi nie wyjaśnili. Później „przyszyli” mi cztery artykuły: za ekstremizm i szpiegostwo.

Najpierw trafiła Pani do tej katowni, a 50 dni później została wysłana do aresztu śledczego w Doniecku. Czym różniły się warunki przetrzymywania i traktowania więźniów w tych miejscach?

W obu było okropnie. Jedyna różnica polegała na tym, że w „Izolacji” ciągle zmuszali mnie do noszenia worka na głowie. Ponadto bojownicy przychodzili tam co dwa tygodnie, po misjach bojowych, i pili. Zabierali do siebie dziewczyny i chłopaków. Słychać było krzyki i szyderstwa. No i adwokat nie nie miał do „Izolacji” wstępu. Nie było też żadnych paczek. Dla mnie jedyną zaletą tego miejsca był zakaz palenia w celach, bo w donieckim areszcie ludzie palą przez całą dobę.

Cela 1810, w której mnie przetrzymywali, była najstraszniejsza pod względem warunków i więźniów. Byli tam mordercy, narkomani, handlarze bronią, większość pochodziła z tzw. milicji

Zostali aresztowani przez swoich za straszne naruszenia prawa. Na przykład była kobieta, która wraz z dwoma towarzyszami zgwałciła inną kobietę, do której ta trójka przyszła w odwiedziny, a potem mężczyznę. A potem oboje zostali przez nich zabici. Wiem, że po rozpoczęciu inwazji przedstawiciele armii rosyjskiej chodzili po więzieniach i rekrutowali więźniów na wojnę. I ta kobieta poszła walczyć.

Jeśli chodzi o warunki, to 20 kobiet stłoczono u nas w wielkiej ciasnocie, z piętrowymi, podwójnymi pryczami

Traktowali mnie wrogo, ale mnie nie tknęli. Moja siostra co tydzień wysyłała paczki. Adwokat powiedział jej, że musi wkładać do nich papierosy, nawet jeśli nie palę, do tego cukier, kawę, herbatę. Zgodnie z więzienną tradycją wszystko musiało trafiać do „obszczaku” [w żargonie przestępczym to rodzaj wspólnego funduszu – red.].

Wiadomości przesyłane przez więźniów z celi do celi za pośrednictwem tzw. poczty więziennej. Zdjęcie: archiwum prywatne

W niewoli straciła Pani 70% wzroku. To przez tortury?

Zaczęłam tracić wzrok jeszcze w „Izolacji”. W celi dwa małe okna, na górze, były zamalowane, więc światła dziennego prawie nie było, a lampy nie miały kloszy. Spałam na górnej pryczy, żarówka, która świeciła się przez całą dobę, wisiała nade mną na wyciągnięcie ręki, na wysokości moich oczu. Nie wolno było zakrywać twarzy ręką ani odwracać się od lampy – w celi był całodobowy monitoring. Obserwowali, jak się zachowujesz, a mogłaś leżeć tylko na plecach. Moje oczy płonęły od tej lampy, były jak rozżarzone węgle. Poza tym ciągle mnie bili, często po głowie.

Ciasna cela, 20 kobiet. Jak wyglądała higiena?

Tam nie ma czegoś takiego jak higiena. Była jedna dziura w podłodze, przykryta brudną szmatą i zatkana butelką z wodą, żeby nie śmierdziało i żeby szczury nie wyskakiwały, bo to też się zdarzało. Wszyscy myli się w tej toalecie, często była bardzo brudna. Ciężko mi było myć włosy, bo w ciągu trzech lat bardzo urosły. Wodę podgrzewałyśmy w czajniku, o ile nie zabrali go podczas „szmonu” [w więziennym żargonie to przeszukanie – red]. Przez ostatni rok nie było wody w kranie – przynosili ją ze stawu, brudną, i przydzielali po półtora litra na osobę. A gdy podawano mi wodę, musiałam ją oszczędzać, pić po pół łyka. Do dziś mam ten nawyk. Latem półtoralitrowa butelka wystarcza mi na cztery, a nawet więcej dni.

Jeśli chodzi o TE dni, to dziewczyny, które dostawały paczki, miały środki higieniczne. Kto ich nie miał, musiał rozerwać brudny materac, z pluskwami i karaluchami, wypchany pociętymi szmatami, i zrobić sobie z tego podpaski

Zarówno cywilni zakładnicy, jak jeńcy wojenni mówią o przemocy seksualnej w niewoli. Przez co muszą przechodzić kobiety?

Prawie wszystkie są rozbierane do naga – i to nie tylko po to, by zidentyfikować jakieś blizny czy tatuaże. Przede wszystkim chodzi o to, by je upokorzyć. Stan ciała każdej był opisywany terminami: „brzoskwinia”, „rodzynek” albo „suszona morela”. Kiedy przywieźli mnie po raz pierwszy, z workiem na głowie, też musiałam się rozebrać. Dotykali mojego ciała, wskazywali, gdzie jestem „brzoskwinią”, gdzie „suszoną morelą”, a gdzie „rodzynkiem”. To było straszne. Podczas przesłuchań wywierali presję psychiczną. Nie rozumiałam, czego chcą się ode mnie dowiedzieć, ale powiedzieli, że jeśli się nie przyznam, to choć jestem stara, jest możliwość, bym „zapewniła bojownikom odpoczynek”. Mogli przychodzić do celi nawet w środku nocy.

Była wśród nas młoda kobieta, która w ciągu dnia pracowała w kuchni – gotowała, jadła z nimi. W nocy czasami zabierali ją na „odpoczynek”. Raz przyprowadzili ją nad ranem pijaną. Była rozhisteryzowana, ale potem powiedziała: „Nie, wszystko w porządku. Nikt nie stosował wobec mnie przemocy”. Okazało się, że pojechali z nią do jej dzieci, które zostały z babcią. Była pewna, że to nie przemoc, że to była dobrowolna umowa. Znam więcej niż jedną kobietę, która tak myśli.

Innym rodzajem przemocy było dwukrotne posadzenie mnie na tak zwanym „krześle”. Wszyscy byli wyprowadzani na taką kontrolę, kiedy w celi dochodziło do bójki, ktoś podciął sobie żyły albo brał narkotyki

Jedna ze strażniczek zakładała brudne gumowe rękawiczki i na zmianę grzebała każdej z nas w pochwie w poszukiwaniu zakazanych przedmiotów. A strażnicy, mężczyźni, się przyglądali. Przyszła moja kolej, byłam ósma. Wiedziałam, że niektóre dziewczyny, które przeszukiwano przede mną, miały AIDS, więc powiedziałam: „Wiecie, że nic nie mam”. „Jesteś więźniem, jak wszyscy inni, i zrobią z tobą to, co robią z innymi” – usłyszałam w odpowiedzi. To jest niesamowicie bolesne, obrzydliwe i przerażające, bo nie wiesz, czym cię mogą zarazić.

Czy odwiedzali was przedstawiciele organizacji międzynarodowych, np. Czerwonego Krzyża?

Jeden jedyny raz w ciągu tych trzech lat Czerwony Krzyż do więzienia przysłano zestawy humanitarne: papier toaletowy, proszek do prania, kostka mydła, szampon, podpaski, szczoteczka i pasta do zębów. Otrzymywali je jednak nie tylko więźniowie polityczni, ale cała cela. Na 20 kobiet przypadało 10 takich zestawów. Musiałyśmy się dzielić.

Trzymała mnie myśl, że nie jestem sama

Jak w więzieniu dowiedziałyście się, że zaczęła się inwazja?

Z telewizora, był włączony przez całą dobę. Pokazywali tylko rosyjskie kanały propagandowe. Po przemówieniu Putina stało się jasne, że zaczęła się wielka ofensywa wroga.

Była Pani za kratami przez trzy lata i 13 dni. Co trzymało Panią przy życiu?

Bardzo często odechciewało mi się żyć. Ale być może pomogła mi przetrwać świadomość, że moja rodzina o mnie walczy, że nie zostałam porzucona, że muszę się z nimi spotkać i powiedzieć światu prawdę o zbrodniach Rosjan. Rozumiałam, że nie jestem sama. Dlatego teraz jest dla mnie ważne, by mówić o innych kobietach. Bo nie każda ma rodzinę i przyjaciół. Staram się dać im znać, że my tutaj walczymy, organizujemy akcje i rozpowszechniamy wiadomości o nich.

Jak wyglądał dzień, w którym została Pani zwolniona? Spodziewała się Pani tego?

Nie, w ogóle, bo wcześniej w naszym więzieniu odbyło się tak zwane referendum w sprawie przyłączenia okupowanych terytoriów do Rosji. Głosowałam przeciw.

Obiecali mi „lepsze życie”. Powiedzieli, że mogę zostać przeniesiona do jakiegoś rosyjskiego więzienia. Nikt nam nie powiedział, że to wymiana. Kazali się spakować w 10 minut i zabrać tylko niezbędne rzeczy. Myślałam, że naprawdę przewiozą mnie do Rosji. Wozili nas na prawie dwa dni. Nawet już po uwolnieniu długo nie potrafiłam zdać sobie sprawy z tego, co się naprawdę stało.

Podczas uwolnienia. Zdjęcie: archiwum prywatne

Chciałaby Pani wrócić do Nowoazowska?

Tam jest dom, który budowaliśmy prawie całe życie. To nasz wymarzony dom - podwórko, trawnik, ogromny ogród, warzywnik, miałam w nim prawie 100 krzewów róż. Wiem, że wszystko zostało rozkradzione. Czasami przyjeżdża tam moja siostra. Miałam psa i kilka kotów, a ona je karmiła. Ale od sześciu miesięcy nie mogę dowiedzieć się nawet tego, co u niej słychać, bo nie wolno jej ze mną rozmawiać. Boi się nawet wysłać mi wiadomość.

Nie uważam już Nowoazowska za miasto do życia. Widziałam donosy na mnie, napisane przez ludzi, którzy mieszkali i pracowali w sąsiedztwie. Nie ma we mnie gniewu ani chęci zemsty, ale nie czułbym się dobrze w ich pobliżu

Teraz wynajmujemy mieszkanie, rozumiejąc, że nie jest nasze. W tym wieku życie bez własnych ścian jest przerażające. Dlatego mimo wszystko wciąż marzę o własnym domu w Ukrainie wolnej od wroga.

20
хв

Cela nr 1810: trzy lata w rosyjskim kacecie

Natalia Żukowska
kateryna sadurska

Wylane łzy się opłaciły

Oksana Gonczaruk: Powiedziałaś kiedyś: „Przeszłam przez szkołę sportów olimpijskich i przetrwałam... niewielu ludzi jest w stanie przetrwać taką podróż”. Co miałaś na myśli?

Kateryna Sadurska: Od 8. do 14. roku życia uprawiałam pływanie synchroniczne w moim rodzinnym Mikołajowie, ale to było bardziej hobby niż sport, chociaż zajmowało mi dużo czasu. Potem zaproponowano mi przeprowadzkę do Kijowa i starty w tamtejszej drużynie. Decyzja nie była łatwa, bo nie planowałam wiązać swojego życia ze sportem – chciałam studiować i robić karierę. W wieku 15 lat dołączyłam do reprezentacji juniorów i odtąd prawie cały czas spędzałam na treningach w Charkowie.

To było bardzo trudne, bo mój poziom w tamtym czasie nie był wystarczająco wysoki, by znaleźć się w drużynie narodowej. Musiałam nadrobić zaległości, a w okresie dojrzewania to nie takie łatwe, jak w dzieciństwie. Istnieje na przykład rodzaj elastyczności, który rozwija się tylko w dzieciństwie.

Trenowałam ze łzami w oczach – budziłam się z nimi i z nimi kładłam się spać

Mamie o tym nie mówiłam, sama przez wszystko przechodziłam. Ale te łzy się opłaciły.

Zdjęcie: Federico Buzzoni

Pływanie synchroniczne to chyba wyczerpująca, monotonna praca?

Tak. O siódmej rano byliśmy już na siłowni, potem na basenie, a kończyliśmy około czwartej lub szóstej wieczorem, więc było nawet 8 godzin treningu. Poza dużym obciążeniem fizycznym jest presja psychiczna, z którą nie każdy potrafi sobie poradzić. W zasadzie całe życie spędzasz na basenie... Bardzo się martwiłam, że nie mogę trenować, jak normalni ludzie. Cały czas czułam się ograniczona.

To tak, jakbyś wynajmowała się do czegoś na lata. A ja robiłam to przez 17 lat, w okresie kształtowania się mojej osobowości.

A kiedy z tym skończyłam i zdobyłam wolność, o której tak marzyłam, dopadł mnie kryzys tożsamości

Bo przez wiele lat żyłaś w systemie, w którym o wszystkim decydowano za Ciebie?

Tak. Odkąd znalazłam się w reprezentacji Ukrainy, po prostu trenowałam i nie myślałam o kwestiach finansowych ani o organizacji procesu treningowego. Dopiero kiedy zaczęłam uprawiać freediving, zdałam sobie sprawę, że organizacja tego procesu stanowiła dużą częścią pracy, a wyniki, które osiągałyśmy w pływaniu synchronicznym, wszystkie medale i starty w igrzyskach olimpijskich, były owocem pracy wielu ludzi, podczas gdy cała chwała spływała na sportowców.

Przeszłaś na sportową emeryturę, zyskałaś wolność, ale z jakiegoś powodu nie zrezygnowałeś z basenu. Przeciwnie: poszłaś w głębinę.

W 2012 roku spróbowałam freedivingu w basenie i miałam świetne wyniki. Naprawdę podobał mi się ten proces, był spokojny i przyjemny. Pomyślałam więc, że warto byłoby to robić na tej mojej, jak to nazywasz, sportowej emeryturze.

Później przyjaciele freediverzy zaprosili mnie na zawody w Polsce. Dzień wcześniej poszłam na trening i już w pierwszej próbie ustanowiłam rekord kraju w basenie: przepłynęłam poziomo 174 metry na jednym wdechu. Strasznie mnie to naładowało!

Kontynuowałam to, jednocześnie próbując swoich sił w różnych sferach życia: przez dwa lata byłam doradczynią gubernatora w Charkowie ds. młodzieży i sportu. Choć pracowałam tam na zasadzie wolontariatu, to było interesujące doświadczenie, ponieważ pozwoliło mi zrozumieć, jak funkcjonuje sport w naszym kraju. Uczyłam również pływania studentów na uniwersytecie pedagogicznym, a potem, w czasie pandemii, postanowiłam stworzyć własną markę strojów kąpielowych – SAO. I gdy tylko zdecydowałam się zatrudnić asystentów (bo do tej pory wszystko robiłam sama), wybuchła wojna.

Rekordowe nurkowanie. Zdjęcie: Daan Verhoeven

Sto metrów pod wodą

Powiedziałaś kiedyś: „Czuję się pewnie w wodzie, ale wszystko, co dzieje się na lądzie, nadal jest dla mnie wyzwaniem”.

Naprawdę czuję się bardziej komfortowo w wodzie niż na lądzie. Próbowałam na przykład biegać i ćwiczyć na siłowni, ale moje ciało nie było gotowe na takie obciążenia. Jest lepiej przystosowane do przebywania w wodzie.

Co jest dla Ciebie najtrudniejsze w nurkowaniu? Kiedy próbowałam wyobrazić sobie te Twoje 84 metry, przypomniałam sobie dzwonnicę Ławry Peczerskiej w Kijowie, która ma 96 metrów wysokości. To imponujące!

Możesz sobie też wyobrazić wysokość pomnika Ojczyzny, który ma 103 metry. Ja z monopłetwą nurkuję na 107 metrów

Najtrudniej odważyć się na nową głębokość. No i jest dużo pracy przed nurkowaniem.

Potrafisz wstrzymać oddech na 7 minut lub dłużej. Jak to robisz?

Trenuję.

Ważne jest, by nauczyć się negocjować ze sobą, a nie reagować negatywnie. Dużo pracujemy nad chęcią oddychania. Regularny trening nie tylko stymuluje ciało do fizycznej adaptacji, ale także pozwala zdobyć doświadczenie w rozróżnianiu subtelnych odcieni twojego stanu i nauczyć się odpowiednio na nie reagować.

Jakie są negatywne skutki nurkowania na takich głębokościach dla ciała i zdrowia?

Jeśli przestrzegasz zasad ostrożności i nurkujesz w ramach swoich możliwości, ta aktywność przynosi o wiele więcej korzyści. Oczywiście mogą wystąpić różne rodzaje barotraumy, ale to nie jest norma. Gdy mówimy o intensywnym treningu, zwłaszcza na głębokości, to jest to dość duży stres dla organizmu, zwłaszcza dla układu nerwowego. Dlatego ważne jest, by zarezerwować czas na regenerację. Czasami między głębokimi nurkowaniami muszę odpocząć nie jeden, ale dwa, a nawet trzy dni.

Zdjęcie: Artem Plutalov

W jakim wieku lepiej już porzucić freediving?

Są ludzie, którzy nurkują na 100 metrów w wieku 60 lat. Pewien człowiek ze Słowenii ma 72 lata i nurkuje na ponad 80 metrów. Tak więc to bardzo względna sprawa. Można rozpocząć tę aktywność nawet w wieku 40-50 lat i osiągać przyzwoite wyniki, jeśli pozwala na to zdrowie.

Freediving jest stosunkowo młodym sportem, a system treningowy dopiero się kształtuje. Jednak każdego dnia przybywa wiedzy na ten temat, a ludzie mogą szybciej poprawiać swoje wyniki. Pytanie tylko, czy chcesz prowadzić taki styl życia w wieku 40 lat.

Są jakieś baseny w Ukrainie, w których możesz nurkować? Gdzie trenujesz?

We freedivingu, oprócz głębokościowego, istnieją również dyscypliny basenowe – statyczne wstrzymywanie oddechu i dynamika podczas nurkowania poziomego, z boku na bok – więc większość basenów sportowych nadaje się do treningu.

Freediving pozwala Ci nurkować w różnych morzach na całym świecie. Które jest Twoim ulubionym?

Wszystkie są fajne, a nasze Morze Czarne to moja pierwsza duża woda. Jednak najbardziej lubię wszystko, co ma związek z Karaibami, ponieważ tam osiągnęłam swoje najlepsze wyniki – chociaż to daleko i jest tam nietanio.

Pod wodą miałam już krótkie spotkania z rekinami wielorybimi, płaszczkami, rekinami rafowymi, żółwiami i delfinami. Ale moim marzeniem jest nurkowanie z orkami.

Zdjęcie: Daan Verhoeven

W poszukiwaniu wewnętrznej ciszy

We wszystkich wierzeniach ludowych woda to mistyczna rzecz. Jak sobie z nią radzisz? Jaki masz z nią kontakt?

Przede wszystkim trzeba szanować ten żywioł, bo jest znacznie silniejszy od nas.

Jest takie wyrażenie: „zdobyć głębinę”. Niektórzy myślą, że chodzi w nim o „podbój”. Ale dla mnie to oznacza stać się wystarczająco „głębokim” we wszystkich znaczeniach, by ta głębia stała się łatwa i przyjemna

Musisz być gotowa do zanurzenia się na tę głębokość i nie wymuszać postępu, akceptować wszystko takim, jakie jest. Musisz też być szczera i czysta. Im lepsze nurkowanie, tym przyjemniejsze doświadczenie.

Twoje pierwsze nurkowanie odbyło się w kamieniołomie niedaleko Żytomierza i bardzo się tam bałaś. Nawiasem mówiąc, miejscowi mówią, że woda w tych kamieniołomach jest pozbawiona życia.

Nastrój, z jakim wchodzisz do wody, jest tym, co otrzymujesz. Jeśli myślisz o złych rzeczach, to oczywiście twoje ciało zareaguje napięciem, co stworzy jeszcze więcej przeszkód. Bałam się tego pierwszego nurkowania, ponieważ nie wiedziałam, co robić, miałam zły sprzęt, stary skafander, do którego dostała się zimna woda, więc bardzo szybko zmarzłam. Do tego głębokość, nieznane miejsce, ciemność i brak umiejętności wyrównania ciśnienia. Teraz wiem, że pierwsze doświadczenie nurkowe powinno być tak bezstresowe, jak to tylko możliwe. Kiedy więc prowadzimy kursy, staramy się to robić w cieplejszych i spokojniejszych wodach.

Nieco później miałam okazję spróbować nurkowania na Karaibach. Tam w końcu zdałam sobie sprawę z piękna głębokiego freedivingu. W ogóle się nie bałam, zakochałam się w oceanie i głębinach. Byli tam doświadczeni freediverzy, którzy pomogli mi opanować technikę wyrównywania ciśnienia, bo to była główna rzecz, która powstrzymywała mnie przed głębszym nurkowaniem. W ciągu 10 dni zeszłam z 17 do 41 metrów.

Zdjęcie: Meron Segev

W swoich opowieściach o nurkowaniu często używasz słowa „magia”. Co przez nie rozumiesz?

Oczywiście, że istnieje magia. Kiedy sportowa, atletyczna, racjonalna część nurkowania jest dopracowana, robi się miejsce na coś innego.

W mojej praktyce były nurkowania, w tym kilka z rekordami świata, podczas których czułam się częścią czegoś majestatycznego, natury, wszechświata. To niesamowite doświadczenie, o wiele cenniejsze niż wszystkie tytuły i medale

Tak więc dla mnie freediving jest zarówno sportem, jak swego rodzaju magiczną praktyką, która pomaga nie tylko rozszerzyć moje fizyczne granice, ale także osiągnąć wewnętrzną harmonię.

Jakich technik używasz, by wytrzymać presję otchłani i ustanawiać rekordy?

Pomaga mi medytacja – ten sam rodzaj medytacji, który spopularyzował David Lynch. Staram się ją praktykować cały czas. I oczywiście trening.

Czy to prawda, że pod wodą towarzyszy Ci całkowita cisza?

Ogólnie – tak. Ale cisza wokół ciebie to dopiero połowa sukcesu.

Wszędzie nosimy w sobie nasz wewnętrzny monolog, więc zadaniem jest osiągnięcie wewnętrznej ciszy lub przynajmniej sprawienie, by ten monolog był pozytywny. Bo nawet jeśli na zewnątrz jest cicho, głos w środku może wszystko zrujnować

Co ciekawe, ten stan poczułam na swoim pierwszym treningu wstrzymywania oddechu, kiedy robiłam statykę. Nie było wewnętrznego monologu, a ta cisza pozostała ze mną nawet po wyjściu z basenu. Od tamtej pory to mój cel. Przez długi czas to uczucie nie powracało, ale ostatnio coraz częściej go doświadczam.

Rekordy na wojennej adrenalinie

Gdzie zastał Cię początek inwazji?

W Egipcie. Byłam wtedy w Dahabie ze studentami jako instruktorka nurkowania. 27 lutego planowałam wrócić do domu – a tu nagle wojna. Nie można było latać samolotami, wszyscy opuszczali Ukrainę, a nie wjeżdżali do niej. Mój mąż był w Charkowie. Zdecydowaliśmy, że lepiej dla mnie będzie zostać tam, gdzie jestem, zwłaszcza że w ogóle nie brałam pod uwagę opcji wyjazdu z kraju jako uchodźczyni.

Egipt miał wszystkie warunki do treningu. Zanurkowałam tam do 85 metrów, choć na początku lutego osiągałam maksymalnie 63 metry. Dodałam te ponad 20 metrów, będąc na adrenalinie. To zainspirowało mnie do dodania kolejnych 10 metrów w ciągu roku – i pod koniec 2022 roku zostałam dwukrotną mistrzynią świata, zdobywając dwa złote medale.

W kwietniu nasza Federacja Sportów Podwodnych zaczęła trochę ożywać i udało mi się wyjechać z Egiptu na Mistrzostwa Świata w pływaniu. Stamtąd wróciłam do Charkowa. Było lato. To było trudne doświadczenie dla osoby nieprzyzwyczajonej do odgłosów ostrzału. Reagowałam na wszystkie dźwięki, których w Charkowie było wtedy mnóstwo. Miasto opustoszałe, a gdy nie było alarmu ani wybuchów, panowała niepokojąca cisza.

Wszędzie wokół pełno żołnierzy, wolontariuszy i dziennikarzy, a ja nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że życie może tu kiedykolwiek powrócić

A potem znalazłam się w Charkowie w sylwestra – i miasto żyło, mimo wszystko. Ludzie są zmęczeni, lecz zarazem jest tu o wiele więcej życia niż latem 2022 roku.

Jak reagujesz na stres związany z wojną, jak się regenerujesz?

Poczułam to w 2023 roku, kiedy przez 7 miesięcy przygotowywałam się w Charkowie do mistrzostw pływackich. Bardzo tęskniłam za domem i starałam się zostać tam jak najdłużej. Ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że w takich warunkach, z syrenami wyjącymi kilka razy w nocy, mogę zrobić tylko przeciętny wynik. O uwolnieniu potencjału, o poziomie elitarnym, nie było mowy.

Dlatego w zeszłym roku prawie cały czas trenowałam za granicą. Opłaciło się, bo zaktualizowałam wszystkie swoje rekordy krajowe i zakwalifikowałam się do mistrzostw świata.

Zdjęcie: Essa Jowher

Zapewne zdajesz sobie sprawę, że dyplomacja sportowa jest dla nas bardzo ważna. Ty swoim magicznym nurkowaniem też wpływasz na opinię świata o Ukrainie.

Na początku wojny nie doceniałam tej siły, ale później moją misją stało się rywalizowanie możliwie najczęściej – by wznosić ukraińską flagę tak często, jak to możliwe. Każde przypomnienie o Ukrainie jest ważne. Kiedy jesteś na podium i nie możesz powstrzymać emocji, przynajmniej przyciągasz uwagę ludzi, którzy mają dla nas empatię. Oczywiste jest, że sama nie przeciwstawię się rosyjskiej propagandzie, ale staram się przypominać ludziom o tym, co dzieje się w naszym kraju.

20
хв

Królowa głębin ma misję

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Cela nr 1810: trzy lata w rosyjskim kacecie

Ексклюзив
20
хв

Nagroda „Portrety Siostrzeństwa”: w marcu ogłosimy zwyciężczynie

Ексклюзив
20
хв

Jeśli zmienimy świat jednej osoby, zmienimy cały świat

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress