Exclusive
20
min

Ołesia Jackiewicz: Inność jest normalna. Nikt nie powinien być taki sam, jak wszyscy

„Obiecałam sobie, że jeśli Matwij przeżyje, w końcu stanę się zwykłą matką zwykłego dziecka. Kiedy zabrałam go ze szpitala, zdałam sobie sprawę, że patrzę na trzymiesięczne dziecko. Nie siedział, nie trzymał główki i bardzo słabo połykał. Zajęło mi prawie rok, by stopniowo odzyskał wszystkie te umiejętności – trzymanie kubka, siedzenie, obracanie się, reagowanie na dźwięk. I mnóstwo innych rzeczy”

Oksana Szczyrba

Zdjęcie: prywatne archiwum

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Syn Ołesi ma kilka diagnoz: ślepota od urodzenia, epilepsja, zaburzenia ze spektrum autyzmu. Wiele lat zajęła jej nauka, jak mu w tym wszystkim pomóc, odwiedzała lekarzy i uzdrowicieli. Później stworzyła organizację „Widzieć sercem”, która pomaga niepełnosprawnym dzieciom w socjalizacji i zmienia postrzeganie ich życia przez społeczeństwo.

Często mówili jej, że syn jest nienormalny, udzielali bezużytecznych rad. Nadal musi mierzyć się z niepełnosprawnością syna, tyle że teraz postrzega ten proces już w zupełnie inny sposób.

W szczerym wywiadzie Ołesia opowiada nam o problemach związanych z inkluzją w Ukrainie, o tym, dlaczego dzieci nie mogą przebywać w szkołach z internatem, o projektach integracyjnych i o swoim życiu z synem.

Oksana Szczyrba: Po raz pierwszy zetknęłaś się z problemami integracji 17 lat temu, gdy Matwij się urodził. Zaproponowano Ci nawet napisanie listu, w którym byś się go zrzekła. Jak przyjęłaś tę wiadomość?

Ołesia Jackiewicz: Możliwe, że o integracji dowiedziałam się jeszcze później.

Kiedy urodził się Matwij, powiedziano mi, że jestem młoda i jeszcze urodzę zdrowe dziecko. „Po co ci to?”

W tamtym czasie – być może dlatego, że nie miałam wiedzy o kwestiach niepełnosprawności – odebrałam tę wiadomość jako coś bardzo groźnego. Miałam bardzo trudny poród, a po nim nie widziałam Matwija, został natychmiast zabrany na oddział intensywnej terapii. Ale nie miałam pojęcia, że coś jest nie tak. Namówili mnie, żebym podpisała zrzeczenie się praw do syna. Byłam w szoku poporodowym. Dopiero później przeanalizowałam to, jak potraktował mnie personel, jak przekazali mi tę informację, jak bardzo było to niewłaściwe, niegrzeczne, nietolerancyjne.

W ogóle nie brałam pod uwagę, że coś może być nie tak. Przede wszystkim w moim otoczeniu nie było dzieci niepełnosprawnych, a ciąża przebiegała całkiem dobrze. W tamtym czasie z moim pierwszym mężem, sportowcem, nie piliśmy alkoholu i nie paliliśmy papierosów, prowadziliśmy zdrowy tryb życia. Uczestniczyłam we wszystkich możliwych wydarzeniach dla matek, kobiet w ciąży, w kursach, na których nauczyłam się, jak prawidłowo oddychać.

Wygląda na to, że nasze społeczeństwo nie jest przygotowane do rozmawiania o niepełnosprawności. Jak powinno wyglądać zachowanie innych w sytuacji, w której się znalazłaś?

Absolutnie nieprzygotowane. Informowanie rodziców o tym, że coś poszło nie tak podczas porodu, powinno odbywać się z wielką delikatnością. Któż inny, jak nie lekarze, powinien wytłumaczyć i im, co robić, gdy rodzi się dziecko z niepełnosprawnością?

Dopiero w tym roku dzięki Rzecznikowi Praw Dziecka opracowano protokół powiadamiania rodziców o takich sytuacjach. Wyobraź sobie, ilu rodziców wcześniej dowiedziało się o niepełnosprawności swoich dzieci w barbarzyński sposób

Nie mogę tego inaczej określić. Nie mogę mówić za wszystkich, ale mam własne doświadczenia i doświadczenia tych rodziców, z którymi pracujemy od wielu lat. I nie zależy to od tego, czy to publiczny szpital położniczy, czy prywatna klinika. Nie ma kultury interakcji między personelem a kobietą w ciąży, zwłaszcza jeśli coś pójdzie nie tak. Personel medyczny lubi mówić: „Dlaczego chcesz mieć chore dziecko? Dokonaj aborcji, a potem urodzisz zdrowe”.

Ołesia Jackiewicz z synem Matwijem. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak diagnoza syna wpłynęła na Twoje relacje z mężem?

W pierwszych miesiącach bardzo nas wspierał. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się wyleczyć Matwija, poprawić sytuację. Punktem bez powrotu stała się wiadomość, że jest niewidomy. Mąż miał wielką nadzieję, że jego syn przejmie jego biznes. Rozwiedliśmy się – być może nie dlatego, że Matwij jest niepełnosprawny, ale dlatego, że nie do końca rozumieliśmy, co się dzieje. A może tak miało być, żeby każde z nas mogło stworzyć własną szczęśliwą rodzinę.

Był czas, że chodziliście do różnych lekarzy, homeopatów, szamanów, psychologów. Ktoś nawet powiedział Ci, że Matwij nie pożyje długo. Wtedy chwytałaś się wszystkiego i robiłaś dla niego wszystko. Nie miałaś czasu na naukę, relaks czy dbanie o siebie. Kiedy zdałaś sobie sprawę, że powinnaś przestać?

Odwiedziliśmy wszystkich lekarzy, jakich mogliśmy. Poszliśmy do medium i zapłaciliśmy dużo pieniędzy. W tamtym czasie łudziłam się, że robię coś, by Matwij poczuł się lepiej – chociaż w rzeczywistości nie miało to na niego żadnego wpływu. Spędziłam dużo czasu na poszukiwaniu nowych metod leczenia i leków. Kiedy Matwij miał około trzech lat, po raz pierwszy zapadł w śpiączkę. Zabrano go na oddział intensywnej terapii i nie pozwolono mi go odwiedzić. Wróciłam do domu na noc, a następnego dnia o 6 rano byłam już pod drzwiami oddziału intensywnej terapii. Wtedy złapałam się na myśli, że źle przeżyliśmy ten czas, bo nawet nie wiedziałam, co Mawij lubił, a czego nie.

Nagle zdałam sobie sprawę, że nigdy nie robiłam z nim tych prostych rzeczy, które się robi w dzieciństwie – na przykład nie chodziliśmy po kałużach. Wtedy obiecałam sobie, że jeśli przeżyje, stanę się zwyczajną matką zwyczajnego dziecka

Kiedy zabrałam go ze szpitala, zdałam sobie sprawę, że patrzę na trzymiesięczne niemowlę. Nie siedział, nie trzymał głowy i bardzo słabo połykał. Prawie rok zajęło nam stopniowe odzyskiwanie wszystkich tych umiejętności – trzymania kubka, siedzenia, obracania się, reagowania na dźwięk i mnóstwa innych rzeczy. A potem przyszła padaczka, i to w skomplikowanej postaci. Znowu musiałam szukać lekarza, by dobrać odpowiednie leki i przejść przez te wszystkie straszne kręgi piekieł, przez które przechodzą rodzice dzieci cierpiących na padaczkę.

Mniej więcej w tym czasie zaczęłam zdawać sobie sprawę, że moje dziecko nie jest mile widziane w społeczeństwie. Wchodziłam na wszystkie możliwe fora, na których udzielały się stowarzyszenia rodziców wychowujących niepełnosprawne dzieci. Poznawałam tych rodziców, czytałam o ich doświadczeniach i dzieliłam się swoimi. Potem zaczęliśmy organizować pikniki rodzinne, na które przyprowadzaliśmy nie tylko nasze dzieci, ale także naszych przyjaciół. Chcieliśmy pokazać innym, że dziecko z niepełnosprawnością to nie jest jakieś inne stworzenie, które trzeba schować w oddzielnym przedszkolu.

Zdjęcie: prywatne archiwum

Twój syn często ma ataki w miejscach publicznych, emocje wyraża krzykiem. Jak ludzie na to reagują?

Wszystko zależy od etapu życia. Pamiętam, jak kiedyś byliśmy na placu zabaw i Matwij, bawiąc się w piaskownicy, dostał ataku padaczki. Położyłam go na ławce, a w tym samym czasie matka dziecka, z którym Matwij się bawił, zebrała wszystkie zabawki, wyjęła serwetki i zaczęła wycierać nimi rączki swego dziecka, a potem zabawki, którymi bawił się mój syn. Powiedziałam jej, żeby się nie martwiła, bo padaczka nie jest zaraźliwa. Nigdy więcej nie widziałam jej już na tym placu zabaw.

To nie znaczy, że ona jest zła. Być może nigdy w życiu nie widziała napadu padaczkowego. Oznacza to raczej, że społeczeństwo jest niedoinformowane. W miejscach publicznych ludzie podchodzili do mnie i pytali, czy potrzebuję pomocy. Kilka lat temu zdarzyło się, że Matwiej bardzo głośno krzyczał. Wtedy ludzie podchodzili do mnie i komentowali, że źle się czuje.

Potem był okres, kiedy przestał chodzić – to trwało prawie półtora roku. Byliśmy u wszystkich lekarzy, potem kupiłam wózek inwalidzki. Bo o ile w domu, w pomieszczeniu, mógł przynajmniej raczkować, to na ulicy przestawał chodzić zupełnie. Mógł położyć się wszędzie – na przejściu dla pieszych, przy kasie w supermarkecie, w metrze. Kładł się głową w dół, zakrywał uszy i leżał tak od pięciu do siedmiu minut. To właśnie wtedy wysłuchałam najwięcej rad, zaleceń i komentarzy od nieznajomych.

Jedna pani powiedziała nawet do mnie: „Tacy jak ty wychowują separatystów na Krymie”

Teraz Matwij prawie nie krzyczy i potrafimy już dojść do porozumienia. Wie, jak się ustabilizować, choć oczywiście nie zawsze to działa. Kiedy ma atak, ludzie mniej się na niego gapią, a przynajmniej tak mi się wydaje. Raz nawet podszedł do mnie młody chłopak i zapytał, czy nie potrzebuję pomocy. To było dla mnie szalone. Ale w rzeczywistości to normalne.

Co skłoniło Cię do założenia organizacji „Widzieć sercem”?

Nie marzyłam o jej stworzeniu. Planowałam robić w życiu coś innego. Ale tak się złożyło, że dużo rozmawiałam z rodzicami, którzy mają niepełnosprawne dzieci. W odpowiednim czasie poznałam Walentynę Butenko, odegrała kluczową rolę w moim życiu. Po spotkaniu z nią zdałam sobie sprawę, że ja też mogę coś zrobić. Walentyna, matka dwóch niewidomych synów, w Charkowie stworzyła organizację „Prawo wyboru”, która aranżowała wydarzenia wspierające zarówno rodziców, jak niewidome dzieci. Ja wtedy miałam już stowarzyszenie wolontariuszy, rodziców i specjalistów i ciągle coś robiliśmy, organizowaliśmy pikniki i spotkania.

Ale żeby zrobić coś więcej, potrzebowaliśmy struktury prawnej i pieniędzy. Wtedy postanowiliśmy zarejestrować organizację. Przez pierwsze dwa lata robiliśmy małe projekty. Później wpadłam na pomysł stworzenia obozu dla dzieci

Bardzo chciałam dać dzieciom doświadczenie życia bez rodziców. Bo muszą nauczyć się, jak żyć i współdziałać w społeczeństwie. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, do czego to może doprowadzić. Kiedy zorganizowaliśmy obóz po raz pierwszy, zobaczyliśmy u dzieci wspaniałe rezultaty. Nauczyły się komunikować ze sobą bez mamy i taty. I wszystko poszło dobrze. A rodzice po raz pierwszy w życiu mieli okazję odpocząć.

Potem znaleźliśmy partnerów i fundusze, a obóz się rozrósł. Teraz to jest już duży obóz dla setki dzieci. Duży zespół pracuje przez cały miesiąc. Piszemy też różne projekty, by otworzyć przestrzeń, w której dzieci mogą równolegle wchodzić ze sobą w interakcje. Stworzyliśmy program wsparcia psychologicznego – najpierw dla matek, a potem staraliśmy się zapewnić takie samo wsparcie ojcom.

Dziś prowadzimy pięć dużych programów, w ramach których pracujemy, i szkołę online. Problem polega na tym, że mamy lokal, ale nie mamy schronienia. Wciąż nie możemy znaleźć odpowiedniej przestrzeni w Kijowie. Zrazu nie wierzyłam w pracę online, ponieważ niektóre procesy offline były bardzo trudne. Na początku nie było łatwo, musiałam dostosować wszystkie programy i materiały do formatu online. Również rodzice podchodzili do tego bardzo sceptycznie. Prowadziliśmy dla nich rozmowy edukacyjne i wyjaśniające, uruchomiliśmy coaching i program psychologiczny; w czasie wojny było na to szczególne zapotrzebowanie. Pracowaliśmy nie tylko z rodzicami, którzy wyjechali, ale także z tymi, którzy zostali. Dziś szkoła ma prawie siedemdziesięcioro uczniów i studentów – młodych ludzi z niepełnosprawnościami nazywamy uczniami. To nie jest klasyczna szkoła, jak szkoła ogólnokształcąca, to nieco inny format. Pracujemy z nastolatkami od dwunastego roku życia. Aby zostać uczniem lub studentem naszej szkoły, wystarczy napisać do nas na stronie „Widzieć sercem”.

Wojna była szokiem dla niepełnosprawnych dzieci. Jak przeżył ją Twój syn i inne dzieci?

Przez pierwsze kilka dni byliśmy w Kijowie, w schronie przy szkole, niedaleko naszego domu. Matwij spał wtedy cały czas i to było dobre. Na początku marca przenieśliśmy się do Iwano-Frankiwska i zostaliśmy tam przez jakiś czas. Dla Matwija rutyna, rytuały i pewna stałość są bardzo ważne. Wtedy jest mniej napadów złości i agresji. W czasie wojny nikt nie może mówić o jakiejkolwiek stabilności. Wydawało mi się, że Matwij nic nie rozumie, bo na nic nie reagował. Jak chciał spać, to było dobrze, jak chciał gdzieś iść, to było dobrze. I wtedy się „przełamał”. Przez ponad tydzień był w bardzo złym nastroju – spał i krzyczał, spał i krzyczał. Był bardzo agresywny. Dziesięć dni prawdziwego piekła. Zrozumiałam w końcu: zdał sobie sprawę, że nie jest w domu, że to nie jego pokój, nie jego łóżko, nie ma znajomych rzeczy, a wokół jest zbyt wielu nieznajomych.

W maju wróciliśmy do Kijowa i ten powrót moim zdaniem był bardzo słuszny. Kiedy Matwij wszedł do swojego pokoju, nie wychodził z niego przez dwa dni. Bo w nim czuł się komfortowo

Kiedy zaczynał się nalot, nie można było wyprowadzić go na korytarz. Z czasem nauczyłam jednak Matwija, co i jak to robić: jeśli alarm wiąże się z niebezpieczeństwem, trzeba zejść do schronu. Matwij nie do końca rozumie charakter tego, co się dzieje. Czym jest wojna? Kim są Rosjanie? Dlaczego to się dzieje? Ale na własnym poziomie, oczywiście, odczuwa wszystko bardzo intensywnie i reaguje na moje reakcje, ponieważ nasza więź jest bardzo silna.

W ubiegłym roku ministerstwo polityki społecznej doliczyło się w Ukrainie 3 milionów osób niepełnosprawnych. Tysiące z nich mieszka w szkołach z internatem – a to według wolontariuszy zajmujących się integracją odbiera im szanse na przyszłość. Co władze robią dziś dla niepełnosprawnych dzieci? W jakim stopniu są one chronione?

To bardzo globalne i trudne pytanie. Dzieci w szkołach z internatem czują się źle, warunki tam są okropne. Szkoły z internatem nie powinny w ogóle istnieć. Na tym etapie państwo nie ma jednak konkretnego mechanizmu zapobiegającego umieszczaniu dzieci w szkołach z internatem. Oczywiście, system stopniowo się zmienia. Teraz ministerstwo polityki społecznej już bardzo interesuje się tym, co można zrobić, aby zapobiec umieszczaniu dzieci w szkołach z internatem, a ustawa o życiu wspieranym jest w trakcie analizy. Szkoły z internatem to totalne zło. Tam nie da się żyć. W większości przypadków dzieci przebywające w takich szkołach z mają rodziców. Dlatego ważne jest, by mówić o prewencyjnym systemie wsparcia dla rodzin, które mają dzieci z niepełnosprawnością. Systemie, w którym byłoby wiadomo, co należy zrobić, aby taka rodzina nie porzuciła dziecka w przyszłości lub gdy znajdzie się w trudnej sytuacji życiowej. Ważne jest, aby pracować z tą rodziną jak najwięcej, aby zatrzymać w niej dziecko.

Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak temat niepełnosprawności jest przedstawiany w społeczeństwie? Jakie są najczęstsze stereotypy dotyczące niepełnosprawnych dzieci?

Bardzo bolesne jest dla mnie mówienie o problemie integracji w Ukrainie, kiedy wciąż mamy szkoły z internatem. W rzeczywistości to jest mój osobisty ból, ponieważ wiem, że moje dziecko też trafi do takiej szkoły, jeśli coś stanie się mnie lub mojemu mężowi. A to oznacza, że także mój mąż i ja zbudowaliśmy ten system. Gdzie pójdziemy dalej? Jakie wsparcie będą miały takie dzieci, a potem dorośli w przyszłości? W zasadzie to jest strach wszystkich rodziców, którzy mają niepełnosprawne dzieci.

Wszyscy doskonale wiedzą, co może się stać z tymi dziećmi. One kończą w tych strasznych szkołach z internatem. Istnieje wiele stereotypów, choć w rzeczywistości społeczeństwo, w tym organizacje pozarządowe, robi dużo, by promować społeczeństwo integracyjne. Tyle że jako społeczeństwo wciąż jesteśmy ignorantami i nie potrafimy łatwo rozpoznać osoby z niepełnosprawnością.  

Wciąż brakuje zakrojonych na szeroką skalę kampanii informacyjnych, które uświadomiłyby nam, że niepełnosprawność lub odmienność to coś normalnego – i że ludzie nie powinni być tacy sami, podobni wszystkich innych.

A pytania, których nie należy zadawać matce dziecka z niepełnosprawnością?

Zdecydowanie nie należy zadawać pytań o stan dziecka, jego zdrowie, diagnozę.

A to najczęstsze pytania i stwierdzenia, które można usłyszeć (niestety nie zmyślone) i których nie należy wypowiadać:

„Czy on się taki urodził?”;

„Jak możesz się śmiać/być szczęśliwa/ładnie wyglądać/pić wino ze znajomymi, skoro masz takie trudne dziecko?”;

„Nie wyobrażam sobie, jak ty to wytrzymujesz, ja bym zwariowała”;

„Czym zgrzeszyłaś, że Bóg dał ci taką karę?”;

„Oj, to taki krzyż na całe życie”;

„Czy to jest zaraźliwe? Robiłaś sobie testy?”;

„Teraz będziesz miała tylko takie dzieci?”;

„Kiedy ostatni raz przyjęłaś komunię?”;

„To rodzinna klątwa?”;

„Boże, jakie to straszne”;

„Nie martw się, będziesz miała jeszcze jedno dziecko, będziesz miała pomoc w opiece”;

„Och, ciotka brata mojego wujka miała takiego samego syna! Dam ci numer telefonu do księdza, który leczy takie przypadki!”.

Ludzie bardzo często po prostu nie wiedzą, jak wspierać nas słowami czy działaniami

Ale to bardzo proste: jeśli chcesz kogoś wesprzeć, zapytaj go wprost, jakiej pomocy potrzebuje. Albo powiedz: „Chcę cię wesprzeć. Powiedz mi, jak najlepiej to zrobić”.

Chodzi o szacunek i granice.

Jak reagujesz, gdy słyszysz takie pytania?

To proces ciągłej akceptacji. Trzynaście lat temu myślałam, że zaakceptowałam już wszystko, co wiąże się z Matwijem. Ale z czasem zdałam sobie sprawę, że to długi proces. Dopóki żyjemy razem, nieustannie go akceptuję. Wcześniej byłam bardzo zraniona. Potrafiłam nawet płakać i przychodziłam do moich bliskich, żeby o tym porozmawiać. Potem, kiedy Matwij był mały, zdarzyło się, że ktoś mu coś powiedział. Zareagowałam dość agresywnie i zorientowałam się, że syn czuje się niekomfortowo. Wtedy zaczęłam pracować z psychologiem. Bardzo mi to pomogło. Teraz reaguję na dziwne pytania z całkowitym spokojem. Czasami ludzie pytają o coś bez zastanowienia, a ja im odpowiadam, wyjaśniam. Często po tym mnie przepraszają i dziękują. Bardzo ważne jest, aby wyjaśniać ludziom, ponieważ nie wiedzą zbyt wiele.

Jak rozumiem, Twój proces akceptacji dziecka jeszcze się nie zakończył. Trwa tak długo, jak długo dziecko jest z Tobą. Nie da się go przyspieszyć?

Dziś już wiem, że jestem w procesie akceptacji, bo akceptuję warunki, które są teraz, które będą za pół roku czy za rok. Wydaje mi się, że ten proces będzie trwały. Ostatnio przyłapałam się na tym, że kiedyś porównywałam Matwija do innych dzieci. I niedawno zdałam sobie sprawę, że nie przeszliśmy razem przez wiele doświadczeń. Nie było pierwszego słowa „mama”, pierwszego telefonu, kłótni, jak to bywa z nastolatkiem. Tylko dlatego, że prowadzę inne życie z moim synem. Kiedy zrozumiałam, że nie jest gorszy, przestałam go porównywać. Ktoś w wieku siedemnastu lat już wybiera zawód, spotyka się z dziewczyną, wypala pierwszego papierosa. Tymczasem mój syn robi coś innego: składa słowa w sześciowyrazowe zdania. I cieszę się z tego, bo to bardzo duże osiągnięcie, a te lata to nasza wspólna podróż. To mnie nie boli. To sprawia, że czuję ciepło, bo Matwij rośnie i rozwija się we własnym tempie i rytmie. Rozumiem, że ten proces nie jest dla niego zakończony, zawsze będzie się rozwijał. Kocham go ani nie mniej, ani nie bardziej z powodu jego niepełnosprawności. Kocham go po prostu dlatego, że jest moim synem, a ja jestem jego matką.

Zdjęcie: prywatne archiwum

Na swojej stronie na Facebooku piszesz dużo o swoim synu, w tym listy do niego. W jednym z ostatnich postów napisałaś, jak trudno Ci jest, gdy cała wiedza i doświadczenie, które zdobyłaś, w odniesieniu do Twojego dziecka nie działają – i go nie rozumiesz. Wtedy rozpadasz się na cząsteczki. Co pomaga Ci zachować siły i nie rozpaść się na kawałki?

Być może fakt, że zawsze mogę zrobić kolejny krok. Pozwalam sobie żyć tą słabością. To również nabyta umiejętność, zasługa wieloletniej pracy z psychoterapeutą. Co powstrzymuje mnie przed rozpadem? Jeśli nie zrobię następnego kroku, Matwij nie zrobi go beze mnie. To mnie bardzo boli. Ale potem zdaję sobie sprawę, że wszystko jest w porządku. Martwię się tym, analizuję wszystko, co się dzieje, rozmawiam z terapeutą. Potrafię poprosić o pomoc.

Nasze życie z Matwijem to podróż. Nieustannie kroczymy przed siebie

Prawdopodobnie nie da się tego zatrzymać. To trudne, naprawdę trudne, kiedy wiem, że to, co wiem i potrafię zrobić, sprawdza się w przypadku innych rodzin, ale nie w przypadku mojego dziecka. I wtedy myślisz: „O mój Boże, co jest nie tak? Czego powinnam teraz spróbować?”.

A ja nawet nie wiem, czego spróbować, bo myślę, że próbowałam już wszystkiego. Jednak miłość zwycięża. Ciągle się uczę, pracuję, robię wiele rzeczy intuicyjnie i to zawsze działa, ponieważ istnieje tak zwana intuicja matki, kiedy znasz swoje dziecko lepiej niż wszystkie te metody.  

Czego Matwij Cię nauczył?

Przede wszystkim cierpliwości. Kiedyś byłam dość aktywna i niecierpliwa. Podejmowałam decyzje dość szybko i żyłam chwilą. Ale Matwij nauczył mnie zwalniać.  Na przykład przez siedem i pół roku każdego dnia uczyłam mojego syna zakładać buty i skarpetki; to była nasza rutyna każdego ranka. Nawet nie wyobrażałam sobie, że pewnego dnia będzie w stanie zrobić to sam. A teraz już potrafi.

Jak wygląda teraz typowy dzień Matwija?

W tej chwili nie mamy możliwości, by uczył się w szkole offline. Jeśli mój mąż ma taką możliwość, zostaje z dzieckiem w domu. Jeśli nie, zabieram Matwija ze sobą na wszystkie spotkania, na których czuje się komfortowo. Typowy dzień wygląda następująco: Matwij się budzi, potem jemy śniadanie, potem kilka moich spotkań, sesja z psychologiem, spacer. Normalny dzień, nic specjalnego. Ważna jest dla niego komunikacja z przyjaciółmi – kiedy o coś pytają, a on mówi im, że na przykład był dziś na basenie. To bardzo cenne, ponieważ to jego aktywność społeczna, jego życie.

Ołesia i Matwij. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak Twój obecny mąż przyjął Matwija? Jakie są ich relacje?

Mają najcieplejszą i najbardziej szczerą relację, jaka może istnieć. I jestem z tego bardzo dumna. Bo najwyraźniej tak miało być, że spotkali się w tym życiu i stali się dla siebie tymi, kim są. Są dla siebie naprawdę bardzo ważni.

Co sprawia, że Matwij jest szczęśliwy?

Na przykład woda. W basenie może być najszczęśliwszą osobą na świecie.

To proste rzeczy, które go uszczęśliwiają, a na które nigdy nie zwracamy uwagi. Jest szczęśliwy, gdy jesteśmy razem i robimy coś razem

W każdy piątek i sobotę mamy dni rodzinne: rano konie, potem idziemy na spacer, a w sobotni wieczór zawsze oglądamy film. To bardzo ważne dla Matwija, ponieważ czuje się częścią rodziny. Jest szczęśliwy, kiedy pomaga mi na przykład podlewać kwiaty.

Czego Ci teraz brakuje?

Marzę, żeby nie było wojny. Rozumiem, że o tym marzy dziś każda Ukrainka. Ale w rzeczywistości już zapomnieliśmy, jak to było żyć przed wojną, kiedy można było w spokoju pójść do parku z dzieckiem i nie być nękanym przez alarmy. Bardzo chcę znaleźć schronienie na jesień. To mój wielki cel, który utrzymuje mnie w dobrej formie i nie pozwala mi się osłabnąć, kiedy już absolutnie nie da się wytrzymać.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
portret, Natalka Panczenko, Euromajdan Warszawa, żółto-niebieska flaga

Ta rozmowa odbyła się na kilka dni przed tym, jak Natalia Panczenko padła ofiarą wielu wymierzonych w nią ataków medialnych i kampanii dezinformacyjnej zorganizowanej prawdopodobnie - jak podkreśla sama Panczenko - w jakiejś mierze przez rosyjskiej służby. Media podchwyciły fragment wywiadu, którego Panczenko udzieliła jednej z ukraińskich stacji. "Wzrastanie wrogości między Ukraińcami a Polakami jest już bardzo niebezpieczne, zwłaszcza dla Polski. Ponieważ na terytorium Polski zaczną się walki, bo na terytorium Polski rozpoczną się podpalenia sklepów, domów i tak dalej" - miała powiedzieć, co natychmiast podchwyciły prawicowe ugrupowania i media, choć nie tylko, bo w sprawie wypowiedział się także były premier Leszek Miller. "Jestem zdumiony, że tego rodzaju sformułowania ze strony ukraińskich aktywistów padają. Pani Panczenko powinna dziś już być w ABW i być przesłuchana, czy ma informacje, które mogą wskazywać na przygotowywanie jakichś zamachów, czy jest powiązana ze środowiskami, które chciałyby zakłócić w Polsce proces wyborczy. Powinna być deportowana" — powiedział na antenie Radia Zet.

Kiedy, po kilku dniach medialnej burzy i bezprecedensowej nagonki, głos zabrała sama zainteresowana, zaprzeczyła, jakoby miała wypowiedzieć te słowa. Dodała, że cała wypowiedź była dłuższa i została wyjęta z kontekstu, przy okazji zachęcając do zapoznania się z oryginalnym materiałem. W związku z nagonką na aktywistkę - która w Polsce mieszka od wielu lat i ma polskie obywatelstwo - powstał list poparcia.

"Z niepokojem obserwujemy, jak w czasie kampanii wyborczej niektórzy politycy próbują podsycać napięcia i wykorzystywać antyukraińską retorykę dla doraźnych celów politycznych. Bezpośrednim efektem tych działań jest nagonka na Natalię Panczenko, która stała się celem kłamliwej kampanii dezinformacyjnej. Jest to atak wymierzony przede wszystkim w społeczność ukraińską w Polsce, a co najstraszniejsze – w uchodźców i uchodźczynie wojenne z Ukrainy, którzy i które znaleźli w naszym kraju schronienie przed rosyjską agresją" - piszą sygnatariusze i sygnatariuszki listu. 

W tym kontekście słowa o populizmie, które  Natalia Panczenko wypowiedziała w czasie wywiadu, który właśnie publikujemy, brzmią szczególnie donośnie. 

Anna J.Dudek: Rząd wprowadza ograniczenia w zakresie przyznawania świadczenia 800 plus dla obywateli i obywatelek Ukrainy.  Do sprawy odniósł się prezydent Warszawy i kandydat na prezydenta Rafał Trzaskowski a także drugi z kandydatów, Karol Nawrocki. Jak pani ocenia ten krok?

Natalia Panczenko: To jest bardzo niebezpieczny trop i kierunek, w którym politycy zdecydowali się iść. I tutaj podkreślam, że nie tylko Trzaskowski i Nawrocki, ale także przedstawiciele innych partii. To szerszy problem, który pokazuje niebezpieczną tendencję. To sprawa, która bezpośrednio dotknie nie tylko tę grupę, która nie dostanie 800 plus, ale także polskiego społeczeństwa. Sięgając po populistyczną narrację, politycy otwierają puszkę Pandory, której skutków mogą już nie zatrzymać.

Dlaczego?

Ponieważ granie na emocjach w taki sposób nigdy nie kończy się dobrze, zwłaszcza, kiedy pomija się fakty. A fakty są takie: mieszkający w Polsce Ukraińcy przynoszą co roku do budżetu Polski ok. 15 miliardów złotych, zaś wypłata 800 plus dla tej grupy to ok. 2 mld zł

Więc Polska zyskuje na Ukraińcach co najmniej 13 miliardów, co oznacza, że tego problemu, nie ma. Został on sztucznie wykreowany pod kampanię wyborczą. Co zresztą potwierdziła Ministra Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej Agnieszka Dziemianowicz-Bąk podkreślając, że z danych wynika jednoznacznie, że ten problem - na który takie proponowane rozwiązanie miałoby odpowiadać - to jest problem nieistniejący, w związku z czym w jej resorcie nie toczą się żadne prace mające wprowadzić zmiany w zasadach wypłaty 800 plus. Podążanie tą drogą Natomiast jeżeli zaczną w to iść i nie zatrzymają się na czas, to może się nagle okazać, że jest za późno. Że już znaleziono kozła ofiarnego - Ukrainki i Ukrainców oraz ich dzieci - i rozbudzono do nich nienawiść w społeczeństwie.

W tym społeczeństwie mamy ogromną grupę obywatelek i obywateli Ukrainy, w tym uchodźczyń, które przyjechały tu w lutym 2022 roku i później. 

Szacuje się, że co dziesiąty mieszkaniec Polski to Ukrainiec. W każdej szkole i przedszkolu są ukraińskie dzieci, w każdej firmie pracują Ukraińcy. Jeżeli nastawić jednych przeciwko drugim, może naprawdę dojść do  sytuacji, które będą nieprzyjemnie i wręcz niebezpiecznie dla obu stron.

Z badań i sondaży wynika, że grunt na takie nastroje stał się podatny. Pomysł ograniczenia w dostępie do 800 plus dla Ukraińców popiera 80 proc. Polaków, a blisko 60 proc.  ankietowanych nie wyobraża sobie członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej i NATO bez rozwiązania kwestii zbrodni wołyńskiej. I to właśnie temat Wołynia stał się jedną z części trwającej kampanii prezydenckiej Karola Nawrockiego. Ten rodzaj populizmu działa, a solidarność Polaków wobec Ukraińców, ogromna na początku wojny, teraz wyraźnie się zmniejszyła. 

Zmniejszyła się i to jest normalne. To samo dokładnie obserwowaliśmy w 2014 roku, kiedy poparcie dla Ukrainy i solidarność były ogromne, a później w latach 2015-2016 roku to spadło. To jest normalne. Widać to też na innych przykładach (nie tylko ukraińsko-polskich relacjach). Przytoczę przykład z powodzianami. Nasza fundacja też robiła zbiórkę i jesteśmy nadal aktywnie zaangażowani we wsparcie ludzi, którzy ucierpieli wskutek powodzi. Kiedy przejechaliśmy w pierwsze dni powodzi, nasi wolontariusze nie mieli co tam robić, bo tak dużo było chętnych do pomocy. Kiedy podczas ostatnich wyjazdów nasza ekipa wolontariuszy tam była, to już oprócz nas i harcerzy nikt tym ludziom nie pomagał. I to nie dlatego, że już nie ma problemów, czy ci ludzie się uporali, czy ich mieszkania już są suche i odnowione. Absolutnie nie. Tylko dlatego, że ten temat już nie jest medialny, ludzie już zaczęli żyć swoje życie dalej i powodzianie tak naprawdę zostali sami ze swoimi problemami, podobnie jak ukraińscy uchodźcy. Wojna wciąż trwa. Na jej początku uchodźców, którzy przybywali w pierwszych tygodniach, witano z otwartymi ramionami – każdy chciał pomóc. Dziś, gdy taka sama kobieta z dzieckiem uciekająca od rosyjskich bomb do Polski spotyka się z zupełnie innym przyjęciem. Warto podkreślić, że obecnie Polska nie oferuje uchodźcom z Ukrainy żadnych specjalnych świadczeń socjalnych. „Zasiłki dla uchodźców”, o których tak głośno trąbi rosyjska propaganda i w które tak wielu ludzi bezrefleksyjnie wierzy, w rzeczywistości nie istnieją.

Dla wielu ukraińskich uchodźczyń jedyną realną formą wsparcia było 800+, którego teraz chce się ich pozbawić. Co więcej, to świadczenie przysługuje wszystkim uprawnionym cudzoziemcom, więc Ukraińskie uchodźczynie nie stanowią tutaj żadnego wyjątku

Jaki to będzie miało wpływ na ukraińską diasporę w Polsce?

Na diasporę nie będzie miało wpływu, z kolei na losy uchodźczyń wojennych i ich dzieci duży. Wyobraźmy sobie taką kobietę z dwójką lub trójką dzieci, mąż której jest na froncie albo nie daj Boże zginął, a ona nie może pracować, lub kobietę, która dopiero przyjechała do Polski nie zna jeszcze języka i ma ogromną traumę wojenną. I musi sobie poradzić. Takie osoby po prostu nie będą w stanie sobie w takich warunkach poradzić, więc pojadą albo dalej (jeśli będzie miała siłę), albo wróci tam, skąd wygnały ją bomby.

Ale tak sobie myślę, że duża część z tych osób tutaj zostanie. I teraz pytam o to, czy my się już nauczyliśmy razem żyć, szanować się wzajemnie, uczyć się od siebie, czy jeszcze musimy się dużo nauczyć? 

Ogromnie dużo musimy się nauczyć. Przede wszystkim chciałabym, żebyśmy w dyskusji operowali faktami, a nie lękiem i stereotypami. Weźmy to 800 plus. W Polsce pracuje 93 proc. Ukraińców, a tych, którzy przyjechali po wojnie - 78 proc. To jest bardzo wysoki wskaźnik aktywizacji zawodowej. Dla porównania, jeżeli bierzemy Polaków, to wśród Polaków pracuje tylko 56 proc. 

24.08.2022, Spotkanie na Placu Zamkowym w Warszawie z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy. N/z: Rafał Trzaskowski. Zdjęcia: Piotr Molecki/East News Warszawa

Kto nie pracuje z tych ludzi?

Nie pracują uchodźczynie, które mają kilkoro dzieci, opiekują się dziećmi ze schorzeniami lub same borykają się z problemami zdrowotnymi. W związku z tym nie są w stanie podjąć pracy na pełny etat, więc szukają zajęcia dorywczego. Niestety, w Polsce często oznacza to brak stabilności – jeśli dziecko zachoruje, taka kobieta może zniknąć na kilka dni, a jeśli sama gorzej się poczuje, nie przyjdzie do pracy.

Pracodawca nie jest zainteresowany – podobnie jak w przypadku wielu Polek – i nie chce dać jej umowy, zatrudniając na czarno. Czy to jej wina? Nie. To wina systemu, w którym wszyscy funkcjonujemy. Sytuacja ta dotyczy nie tylko Ukrainek czy innych migrantów, ale także wielu Polek, które napotykają te same bariery na rynku pracy.

Tyle że o tym się nie mówi. W tej kampanii wyborczej uchodźcy – a wraz z nimi cała społeczność ukraińska – stali się wygodnym celem ataków i kozłem ofiarnym politycznych rozgrywek. Mam jednak nadzieję, że polskie organizacje broniące praw człowieka oraz prawdziwi liderzy polityczni nie pozostaną obojętni i nie pozwolą, by bezbronne ofiary putinowskich zbrodniarzy były cynicznie wykorzystywane do celów wyborczych.

Politycy lekcji nie wyciągnęli. A my, społeczeństwo?

Jesteśmy w trakcie nauki, cały czas się uczymy, ale nie mogę powiedzieć, że wiele się  już nauczyliśmy. Mówię i o Polakach, i Ukraińcach. Bo z migracją i generalnie z migrantami jest tak, że z jednej strony muszą być na to przygotowani migranci, ale z drugiej strony musi być też przygotowana strona przyjmująca. Kiedy przyjechałam do Polski w 2009, to w Polsce było mało migrantów i w ogóle obcokrajowców. Teraz jest coraz więcej. Myślę, że my jako polskie społeczeństwo cały czas jesteśmy w trakcie tego, żeby się uczyć ze sobą funkcjonować po prostu i widzieć w tym, że tu jesteśmy, plusy. I właśnie tutaj mi bardzo brakuje w Polsce takiego przywództwa. 

Mądrego przywództwa, przykładu? 

Brakuje polityków, którzy potrafiliby – i chcieliby – prowadzić merytoryczny dialog oparty na faktach i danych. A prawda jest taka, że Polska na migrantach zyskuje

Niestety, zamiast rzetelnie przedstawiać rzeczywistość, politycy wolą grać na emocjach, sięgać po populistyczne narracje i kierować się wyłącznie słupkami poparcia. Zamiast edukować i budować świadomą debatę, wybierają straszenie społeczeństwa i kreowanie sztucznych problemów, bo to po prostu łatwiejsze.

Koncentrujemy się na kobietach z oczywistych względów - jest ich tu najwięcej. Jeśli mówi się o mężczyznach z Ukrainy, to często krytycznie - jako o tych, którzy schowali się, uciekli przed poborem. Często - "stchórzyli". Co z facetami?

Odpowiedź jest bardzo prosta. I tutaj też są fakty. Ja ukończyłam kierunek nauk ekonomicznych, więc dla mnie wszystko jest bardzo proste i na wszystko mamy fakty i liczby. A fakty i liczby są takie, że do momentu, dopóki rozpoczęła się wojna na pełną skalę, w Polsce już mieszkało około 1,5 miliona Ukraińców. Niemała część to byli mężczyźni, którzy przyjechali tu do pracy, byli to więc migranci zarobkowi, którzy po prostu chcieli utrzymać rodziny. Mieszkają w Polsce 10, 15, 20, 30 lat. Nikt ich wcześniej nie zauważał, ale teraz mężczyzna, który mówi z ukraińskich akcentem, jest podejrzany. Wrócę do liczb. 

Proszę.

Od momentu, kiedy się zaczęła wojna na pełną skalę, z Ukrainy wyjechało około 7 milionów osób jako uchodźców. Szacuje się, że ok. 20 proc. z tej grupy to mężczyźni, reszta - kobiety i dzieci. Z kolej ukraińska strona podaje dane, które  mówią że wyjechało z Ukrainy i nie wróciło ok.300 tysięcy mężczyzn. Czyli to są te osoby, co złamały prawo. 300 tysięcy w skali 7 mln uchodźców - mniej niż 1%. To świadczy o tym, że szansa, że Ukrainiec, którego widzimy na ulicy, nielegalnie wyjechał z Ukrainy, jest znikoma, tym bardziej, że istnieją konkretne regulacje, kategorie, które determinują, kto może wyjechać z Ukrainy. 

Jacy mężczyźni mogą legalnie opuszczać Ukrainę?

Ojcowie trojga lub więcej dzieci. Wyjechać może mężczyzna, który sam jest chory lub choruje ktoś w jego rodzinie - ma wysoki stopień niepełnosprawności czy raka. Lub kiedy w rodzinie jest niepełnosprawność, lub kiedy jest jedynym opiekunem np. dziecka. Jest i kategoria mężczyzn, która ma dokumenty, z których wynika, że nie mogą iść na front. To są duże grupy mężczyzn. Mówienie o nich jako o tych, którzy oszukali, uchylają się od poboru to wpisywanie się w szeroko zakrojoną rosyjską dezinformację. Z drugiej strony nie mówi się o tych, którzy mieszkali w Polsce czy innym kraju przez całe lata, mieli tu pracę, życie, rodzinę, a kiedy wybuchła wojna, rzucili to wszystko i pojechali na front. Jak tylko się zaczęła wojna na pełną skalę, to rzucili wszystko i pojechali do Ukrainy, żeby bronić ojczyzny. Takich mężczyzn mamy setki tysięcy z całego świata. Ale nagonka trwa, byłam świadkiem kilku absurdalnych sytuacji. 

Jakich? 

Podczas jednego z wydarzeń organizowanych przez naszą fundację obecny był młody mężczyzna, Ukrainiec. Ktoś go agresywnie zapytał: Co ty tu w ogóle robisz? A to był ojciec dziewczynki, który przyjechał do Polski, żeby leczyć córkę, która chorowała na raka. Ze szpitala wyrywał się na demonstracje, żeby pokazać wsparcie ojczyźnie. Inny mężczyzna: przeszedł rosyjską niewolę, później został wymieniony, wrócił do Ukrainy, przeszedł wszystkie komisje i kontrole, został uznany za osobę, która więcej nie może iść na front. Przyjechał do swojej rodziny, która mieszkała w Polsce. I w jednym i w drugim przypadku ani jeden, ani drugi mężczyzna nie chcieli tłumaczyć, dlaczego oni są w Polsce. 

My to widzieliśmy, bo my znamy ich historię. Ale te przykłady pokazują, jak niektóre osoby są pochopne w ocenach.

Jak doświadczenie tej agresji, tej wojny - nie pierwsze przecież trudne w historii Ukrainy - zmieniło ten naród, zmieniło was?

Myślę, że przede wszystkim wyzwoliło siłę i determinację do walki, bo kiedy chcą ci zabrać to, co najważniejsze - to, kim jesteś, twoją tożsamość, udowadniając ci, że jesteś nagle Rosjaninem, kiedy od zawsze wiedziałeś, że ty i twoi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie są Ukraińcami - to wyzwala w tobie siłę do walki i nawet, co zresztą Ukraińcy udowodnili swoim przykładem, jesteś gotów za to umierać. Ja nie wiedziałam, że mam tyle siły, nie widziałam, że mając dwójkę malutkich dzieci będę w stanie robić tyle wszystkiego, jak robię dla zwycięstwa Ukrainy. Myślę, że wielu Ukraińców ma podobnie. Przecież w Ukrainie teraz na froncie walczą wszyscy:  kobiety, osoby w różnym wieku, różnych zawodów i ci, którzy jeszcze 10 lat temu czy nawet 5 lat temu, czy nawet 3 lata temu absolutnie nie pomyśleliby nawet, że pójdą na front. A dzisiaj to robią, bo rozumieją, dlaczego to robią. Wiemy, że walczymy o swój kraj, wiemy, że walczymy o siebie, przetrwanie  i jesteśmy gotowi do tego, żeby płacić za to najwyższą cenę. Na pewno nas to wzmocniło jako naród, na pewno nas to zjednoczyło jako naród i na pewno już komukolwiek na świecie będzie bardzo ciężko podważyć ukraińską tożsamość i to, że Ukraina jest państwem niepodległym. Naszym dzieciom i wnukom będzie już dużo łatwiej zrozumieć, kim są i nie błądzić tak, jak błądziło moje pokolenie i pokolenie moich rodziców. 

24.08.2022, Spotkanie na Placu Zamkowym w Warszawie z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy. Zdjęcie: Karina Krystosiak/REPORTER

W Ukrainie wzrosła liczba osób, które popierają "kompromis". Chcą, by wojna się skończyła i otwarcie mówią, że trzeba w tyle celu oddać Rosji wschód. 

Oczywiście, że są ludzie, którzy tak myślą i wyrażają podobne opinie. Myślę, że to wynika z poczucia rozpaczy i bezsilności. Widzą, jak świat – zwłaszcza kraje partnerskie, które na początku deklarowały wsparcie „aż do zwycięstwa” – stopniowo się wycofuje. Pomoc uchodźcom maleje, dostawy broni słabną, a obietnice wsparcia coraz częściej pozostają tylko słowami. W takiej sytuacji niektórzy czują się porzuceni i dochodzą do punktu, w którym są gotowi zgodzić się na wszystko, byle tylko ta wojna się skończyła.

Partnerzy mogą mówić, mogą udawać zaangażowanie, mogą nawet częściowo pomagać – ale to nie oni płacą najwyższą cenę. To Ukraińcy codziennie chowają swoich bliskich, to Ukraińcom giną córki i synowie, to Ukraińcy od trzech lat żyją pod nieustannym ostrzałem rakiet i bomb. Oni mają prawo czuć się porzuceni przez świat i pytać: A może powinniśmy się poddać?

Są jednak i tacy, którzy wciąż mają determinację do walki i są gotowi walczyć dalej. Pytanie tylko – jak długo Ukraina będzie musiała zmagać się z obecną sytuacją w osamotnieniu? Czy Europa i jej partnerzy, którzy na początku jednoznacznie deklarowali wsparcie do zwycięstwa, rzeczywiście dotrzymają swojego słowa?

Bo jeśli zostawią Ukrainę samą, to nie ma realnych szans, by mogła wygrać z Rosją w pojedynkę. Tak samo jak żadne inne europejskie państwo nie wygrałoby tej wojny w samotności

Jakie są nastroje w Ukrainie po wygranej Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich?

Różne. Ludzie zawsze dzielą się na optymistów i pesymistów. Prawdą jest, że za czasów Bidena USA trzymały Ukrainę na takiej kroplówce, która pozwalała się nie poddawać, że nie była na tyle silna, żeby zrobić ofensywę i wygrać.  To oczywiście podtrzymywało Ukrainę, ale też  nie było w 100 proc. takim rodzajem wsparcia, jakiego Ukraina potrzebowała. Co do Trumpa: to jest jedna wielka niewiadoma.

Bardzo ciężko jest przewidzieć, jak to dalej się potoczy. Najpierw wszyscy napierali na Ukrainę, żeby Ukraina usiadła do rozmów, tylko zapomnieli, że do rozmów potrzeba dwóch stron co najmniej. Mam nadzieję, że już do wszystkim dotarło, ze Putin nie ma zamiaru z nikim rozmawiać. On nie chce żadnego pokoju; pytanie, co świat z tym zrobi. Rosja rozumie tylko język siły. Jeśli nie będziemy silni, to czekamy na Putina w kolejnych krajach europejskich, bo na Ukrainie na pewno się nie zatrzyma. To chyba już każdy rozumie. Tak samo jak mówiliśmy w 2014 roku, że Putin się nie zatrzyma na Krymie, tak samo dzisiaj mówimy, że się nie zatrzyma na Ukrainie.

20
хв

Kto chce nas skłócić?

Anna J. Dudek

Seks to nie multiwitamina

Kiedy my, uchodźczynie, zaczęłyśmy dyskutować o tym, czy wielomiesięczny brak fizycznej bliskości nie szkodzi organizmowi, okazało się, że niemal każda z nas ma za sobą doświadczenie wizyty u ginekologa, który zamiast fachowej pomocy proponował „dodanie do swojego życia więcej seksu” jako uniwersalnego „lekarstwa” na wszystkie choroby.

„Częściej niż dwa razy w tygodniu - a twój cykl menstruacyjny się poprawi”, "Regularne życie seksualne rozwiąże problemy z bólem skóry i piersi, a jeśli to nie pomoże, po prostu musisz mieć dziecko".

Nawet strona internetowa Ministerstwa Zdrowia Ukrainy stwierdza, że „stymulacja pochwy u kobiet może zablokować przewlekły ból pleców i nóg, zmniejszyć skurcze menstruacyjne, dyskomfort związany z zapaleniem stawów i bóle głowy”. Pojedyncze badanie jest cytowane jako dowód naukowy: mężczyźni, którzy uprawiają seks co najmniej dwa razy w tygodniu, są o połowę mniej narażeni na śmierć z powodu chorób serca niż ci, którzy prowadzą nieregularne życie seksualne. Nie jest więc jasne, kto kogo leczy.

Ginekolog Natalia Leliukh mówi, że kiedyś wytrwale szukała publikacji opartych na dowodach na to, że seks jest dobry dla zdrowia kobiet. Słyszała bowiem takie stwierdzenia od kobiet: „Jedna z moich przyjaciółek spotykała się z mężczyzną dla seksu, nazywając stosunki seksualne 'moimi multiwitaminami'. Cóż, specjalistka również nie znalazła niczego naukowo udowodnionego.

Opierając się na swojej praktyce medycznej i osobistym doświadczeniu, Natalia Leliukh twierdzi, że najgorsze szkody dla zdrowia można wyrządzić, uprawiając seks i nie czerpiąc z niego przyjemności.

Badania naukowe potwierdzają, że wysokiej jakości seks z ukochaną osobą poprawia nastrój, sen, pracę serca, poczucie własnej wartości, a nawet kolor skóry. Wzrasta poziom endorfin i oksytocyny. Czasami regularna satysfakcja seksualna może nawet opóźnić objawy menopauzy.

Jednocześnie nie ma jak dotąd dowodów na to, że abstynencja seksualna ma negatywny wpływ na zdrowie kobiet.

Innymi słowy, bez seksu ciało kobiety nie rozpadnie się, hormony nie zawiodą, a przedwczesna starość nie nadejdzie.

- Szczerze i staroświecko wierzę, że seks polega na zakochaniu się i intymności, a nie na zapobieganiu żylakom i krzywicy” - podsumowuje lekarka

Napięcie możesz rozładować i bez partnera

- „Strasząc kobiety chorobami wynikającymi z braku seksu, niektórzy lekarze próbują zwolnić się z odpowiedzialności” - mówi dziennikarka medyczna, biolog i promotorka zdrowego stylu życia Darka Ozerna - „Zamiast dogłębnej analizy przyczyn problemów zdrowotnych, przerzucają winę na samą kobietę: mówią, że to jej styl życia jest przyczyną. I radzą pilnie szukać partnera „dla zdrowia”, choć sytuacja może wynikać z pewnych przyczyn fizjologicznych”.

Victoria Burgo, ginekolog endokrynolog, jest przekonana, że kobieta może łatwo rozładować napięcie seksualne, jeśli je ma, masturbując się pod nieobecność partnera. I należy to nawet robić, aby napięcie się nie kumulowało.

Inną rzeczą jest to, że relacje z mężczyzną, partnerem, nie polegają na rozładowywaniu napięcia. A kiedy mówimy, że brakuje nam intymności, mamy na myśli głównie czułość, przyjemność z bycia pożądanym i uczucie ciepłego, rodzimego ciała obok nas.

Czynnik wojny i jego wpływ na libido

 „Jeśli pytasz mnie o seks, czy za nim tęsknię, to nie” - mówi moja 46-letnia przyjaciółka Kateryna S. Mieszka w Polsce z dwójką dzieci, jej mąż był okupowany, udało mu się stamtąd wydostać dopiero po roku, a teraz pracuje w jednym z najważniejszych przedsiębiorstw w Ukrainie.

Przede wszystkim brakuje jej tego wszystkiego, czym jest małżeństwo: bycia razem, zasypiania w swoich ramionach, „ja mówię, a on słucha”, wieczornych spacerów, wspólnego oglądania filmów, wspólnego gospodarstwa domowego, czułości.

Mężczyznom również tego brakuje, choć rzadziej to wyrażają, mówi Tasya Osadcha, psycholog, psychoterapeuta i doradca seksualny. I często, kiedy mężczyźni mówią, że chcą seksu, mówią też o tym świecie intymności i bliskości, a nie o nagim stosunku.

- Pomyślałabym, że namiętność opadła”, mówi Kateryna, ”ponieważ nie jesteśmy już młodymi kochankami. Nawet po rozstaniu nie wskakujemy od razu do łóżka. Jednak kiedy rozmawiam z moimi przyjaciółmi, którzy są 10-15 lat młodsi ode mnie, czują to samo. Kiedy idziemy na zakupy przed powrotem do domu, żartujemy, że musimy kupić tę uwodzicielską bieliznę, aby założyć ją na „randkę” z mężem. A potem śmiejemy się z siebie - ukraińscy mężczyźni nie są zaskoczeni bielizną.

Problem w tym, że długa rozłąka odciska piętno na intymnej sferze związku.

Kiedy ludzie nie mieszkają ze sobą przez długi czas, chemia, uczucie partnera, zdolność do osiągnięcia szczytu przyjemności podczas stosunku słabną lub zanikają.Potrzeba czasu, aby ponownie się do siebie przyzwyczaić.
Status uchodźcy, żony lub dziewczyny żołnierza jest rzeczywistością dla setek tysięcy ukraińskich kobiet. Zdjęcie: ROMAN PILIPEY/AFP/East News

- Po zdjęciach z Buczy moje libido całkowicie zniknęło, po prostu nie chcę już uprawiać seksu, jakby coś zostało wyłączone. I nie jestem jedyna - słyszę to także od moich przyjaciół” - mówi inna Ukrainka, Jewhenija.

„Jest to naturalna reakcja na silny stres związany ze słuchaniem o zbiorowych gwałtach, codziennych zgonach, ciągłym niebezpieczeństwie i niepewności co do przyszłości.

- Na początku inwazji na pełną skalę powszechne były dwie przeciwstawne reakcje: albo silnie zwiększone pożądanie seksualne, o którym wstyd było mówić, ponieważ „wszystko płonęło, a ja miałam seks tylko w głowie”, albo odwrotnie - gwałtowny i znaczny spadek libido. Aby się podniecić, kobieta potrzebuje poczucia spokoju i bezpieczeństwa, co jest trudne do osiągnięcia w sytuacji wojennej. Istnieją indywidualne osobliwości, ale przeważnie działa to w ten sposób” - mówi Tasya Osadcha.

Jednocześnie ekspertka zwraca uwagę na fakt, że w ciągu trzech lat wojny problemy z libido mogą mieć nie tylko przyczyny psycho-emocjonalne, ale także zależeć od bardzo konkretnych zaburzeń zdrowotnych.

- Depresja, zaburzenia lękowe, dysfunkcje tarczycy, cukrzyca - wszystko to może prowadzić do spadku popędu seksualnego. Warto poddać się badaniom kontrolnym, aby wykluczyć te czynniki lub leczyć zaburzenia.

Ponowne poczucie pożądania

Kobiety, z którymi rozmawiałam, twierdzą, że pragnienie intymności czasami powraca tak nagle i niespodziewanie, jak zniknęło na początku wojny na pełną skalę.

Najczęściej libido skacze w górę, gdy podstawowe codzienne kwestie zostają rozwiązane: znaleziono stabilną pracę, podpisano umowę najmu, nie trzeba myśleć o pieniądzach w każdej minucie i jest miejsce na osobisty komfort i prywatność.

Sport, jogging, spacery, joga i medytacja również pomagają przywrócić pożądanie, ponieważ zmniejszają stres i pomagają uwolnić endorfiny. Nie należy tego lekceważyć.

A kiedy pożądanie powraca, ale niemożliwe jest odwiedzenie partnera, na ratunek przychodzi komunikacja wideo i różne stymulatory seksualne - od ekscytujących słów po użycie wibratora lub womanizera, dzielą się kobiety.

Tasya Osadcha wyjaśnia, że podniecenie jest odruchem warunkowym, który powstaje w odpowiedzi na określone bodźce, ale jeśli nie otrzyma wzmocnienia, z czasem zanika. Żart „co nie działa, zanika” jest całkiem prawdziwy w odniesieniu do sfery intymnej. „Jeśli nie robimy nic, aby aktywować podniecenie seksualne, to naturalne, że libido spada, a nawet zanika” - wyjaśnia Osadcha.

Natura kobiecego podniecenia i orgazmu jest subtelna i kapryśna. Wojna stwarza kobietom jeszcze więcej przeszkód w ujawnianiu swojej zmysłowości. Zmysłowość można jednak zachować nawet podczas wojny, jeśli zadba się o siebie i swoje potrzeby.

Rozmowa z ukochaną osobą zamiast prac domowych

— „Nawet w ośrodkach dla uchodźczyń, akademikach i hostelach są łazienki i prysznice, w których można zachować prywatność” - kontynuuje Tasia Osadcha. „Jeśli kobieta dzieli z kimś przestrzeń, musi uzgodnić to z innymi kobietami w pokoju, aby każda miała czas na prywatność. Jeśli masz dzieci, kiedy są w szkole, z przyjaciółmi lub na spacerze, nie powinnaś chwytać za obowiązki domowe w tych wolnych chwilach. Powinnaś chwycić za telefon, aby spędzić czas ze sobą i swoim partnerem. Lub tylko dla siebie - jest to również przydatne i pomaga przywrócić zmysłowość.

Masturbacja, sexting (wysyłanie intymnych zdjęć, wiadomości o intymnej treści - red.) i zabawki erotyczne to rzeczy, które mogą podtrzymać ogień nawet na odległość.

Ale najważniejsze jest, aby więcej się komunikować. Rozmawiajcie ze sobą o swoich uczuciach, emocjach i codziennych drobiazgach przez telefon, wideo, listy lub wiadomości audio. Śmiejcie się, żartujcie, płaczcie razem. Każdego dnia. Flirtujcie, wspominajcie szczęśliwe chwile i planujcie przyszłe, oglądajcie razem filmy, słuchajcie tej samej muzyki, tańczcie i gotujcie „na odległość”. Utrzymuj więź emocjonalną. Jest to klucz do utrzymania relacji na odległość. To właśnie więź emocjonalna pomaga zmniejszyć poczucie samotności, które jest wrogiem w związku na odległość. Pamiętaj: to tymczasowe, ale musisz przez to przejść. I to właśnie więź emocjonalna wywołuje pasję i energię miłości - nie tylko do partnera, ale do samego życia.

Zdjęcia: Shutterstock

Data publikacji:

13.2.2025

20
хв

„Libido zniknęło po Buczy”: jak wojna i status uchodźcy wpływają na życie intymne ukraińskich kobiet

Halyna Halymonyk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Dzieciom z ADHD trzeba pokazywać ich supermoce

Ексклюзив
20
хв

Jak to jest być „mamą pingwina”

Ексклюзив
20
хв

„Mamo, jestem psem”. Kim są quadrobersi i czy to bezpieczne

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress