Exclusive
20
min

Łesia Łytwynowa: Mój syn ma 15 lat. Przygotowuje się do wstąpienia do wojska

„W moim obrazie świata nie porzuciłam ich – chroniłam je. Przez najtrudniejsze chwile swojego życia przeszły beze mnie” – Łesia Łytwynowa, weteranka, wolontariuszka, współzałożycielka Fundacji Charytatywnej „Swoi”, matka pięciorga dzieci, o macierzyństwie w czasie wojny, piekle cywilnego życia i o tym, dlaczego coraz więcej kobiet wstępuje do wojska

Irena Tymotiewycz

Łesia Łytwynowa. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Życie w oczekiwaniu jest straszniejsze niż sama wojna

Irena Tymotiewycz: Jak przebiega Pani adaptacja po powrocie do cywila?

Łesia Łytwynowa: To trudny proces i problem dla każdego, kto tymczasowo lub na stałe wraca do cywilnego życia. Na początku czujesz euforię, że możesz przytulić swoją rodzinę, krewnych i przyjaciół. Że nie trzeba jutro nigdzie biec, że jest czas. Ale bardzo szybko ten etap mija i zaczynasz widzieć, co jest poza twoim domem. I tu zaczyna się trudna historia.

Kontrast między doświadczeniami z frontu a życiem w cywilu jest taki, że tej przepaści nie da się niczym zniwelować. To dwa różne światy, które się nie przenikają.

Dla większości ludzi wojna nie istnieje. To frazes, ale prawdziwy. Nawet ci, którzy pomagają czy przekazują datki, robią to z dala od wojny. Nie da się jej poczuć, gdy się tam nie jest. Tak samo jak nie da się poczuć tego, przez co oni przechodzą, kiedy nas tam nie ma. Mamy różne doświadczenia życiowe, różne przeżycia. Niewiele się o tym mówi i prawie nie pracuje w tym kierunku.

Teraz jestem w odwrotnej sytuacji. Mój obecny mąż nadal jest na froncie, mój pierwszy mąż również walczy w jednym z najgorętszych miejsc. Mój batalion wciąż walczy. Ciągłe straty, straty, straty...

Kiedy jesteś tam, jesteś częścią wielkiej fali, która się przemieszcza. Tutaj nie nie możesz nic zrobić. I ten ciężar doprowadza cię do szaleństwa

Dla mnie życie w oczekiwaniu na kogoś jest gorsze niż sama wojna.

Mam przyjaciółkę, której mąż zaginął prawie dwa lata temu. Ale nie ma ciała, aktu zgonu ani świadków jego śmierci, więc ona nie ma się czego trzymać. I ta daremna nadzieja pozostanie piekłem do końca jej życia.

A ci, którzy przeżyją i wrócą, będą musieli odbudować relacje w swoich rodzinach i z otoczeniem.

Z mężem Władysławem Urbanem

Jakie widzi Pani szanse na osiągnięcie porozumienia między cywilami a weteranami, aby ułatwić im reintegrację w życiu cywilnym?

To powinien być proces dwustronny. Weterani będą musieli zrobić krok w stronę społeczeństwa, a społeczeństwo będzie musiało zrobić krok w stronę weteranów. Stoimy w obliczu wielu tragedii. I nie uciekniemy od nich.

W 2016 lub 2017 roku odwiedziłam Stany Zjednoczone; wyjazd został zorganizowany przez Departament Stanu dla liderów społeczeństwa obywatelskiego. Dużo nam pokazali i opowiedzieli, jak to tam działa. Mówili o współpracy z państwem w różnych obszarach, w szczególności był tam blok poświęcony pracy z weteranami. Wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane, z wieloma programami. Ale w praktyce to nie działa – i są w tym szczerzy: wskaźnik samobójstw wśród weteranów jest stabilny i nie jest możliwe zmniejszenie go. Owszem, udaje im się pomóc tym, którzy są mniej straumatyzowani, ale ma to niewielki wpływ na ogólny obraz. Niestety.

Jedyną rzeczą, która działa, są programy „Równy równemu”, w których możesz pomóc koledze żołnierzowi lub kolega żołnierz może pomóc tobie.

Teraz mam bardzo bliski kontakt z ludźmi, którzy przechodzą przez trudny etap po stracie przyjaciół na froncie. Mogę im pomóc, mogę ich „przytulić”. Jako że wiedzą, że przeżyłam podobne doświadczenie i naprawdę ich rozumiem, jest im łatwiej ze mną niż z cywilnymi psychologami.

Czy zatem system wysokiej jakości szkoleń i przekwalifikowań dla weteranów może działać?

To możliwe. Ale wszystko, co się multiplikuje, zwykle działa źle. Kiedy zaczyna się kwestia ilości, traci na tym jakość.

To, co państwo zdecydowanie powinno zrobić, to śledzić dalszą ścieżkę życia weteranów. Zwłaszcza tych, którzy odnieśli poważne obrażenia zarówno fizyczne, jak psychiczne. Przynajmniej po to, by nie czuli się porzuceni. To jest niezwykle ważne. Nie na poziomie wręczania goździka 9 maja, jak to było w ZSRR, ale na poziomie ludzkim.

Bo wszyscy weterani, których widzę – bez względu na to, czy są weteranami pierwszej czy drugiej fazy wojny – mentalnie nadal są w wojsku, ale fizycznie już ich tam nie ma. I ta egzystencja między światami ich wyczerpuje.

Nie porzuciłam swoich dzieci, chroniłam je

Ma Pani pięcioro dzieci, z których troje jest nieletnich. A jednak w 2022 roku oboje z mężem poszliście na front. Oczekiwanie na rodziców z frontu to wielka trauma, której doświadczają dziesiątki tysięcy dzieci w Ukrainie. Jak radzicie sobie z tym w rodzinie po powrocie?

Rozmawiamy o tym. Staram się powstrzymywać i nie reagować na ich obelgi, dać im możliwość wygadania się. Mówią mi wprost, że je porzuciłem, że zostały same. Bardzo boli tego słuchać.

Jednak w moim obrazie świata nie porzuciłem ich, lecz je chroniłam, by utrzymać je przy życiu. Robiłam, co mogłam i czego wymagała sytuacja. Tymczasem w ich wyobrażeniu ta historia jest o tym, jak przeszły przez najtrudniejsze chwile swojego życia beze mnie.

Nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie, co robić.

Łesia Łytwynowa i jej córki

Co czują dzieci, które czekają na swoich ojców walczących na froncie? Boję się nawet myśleć o ich emocjach. Moja córka miała warunkową „maturę”, skończyła szkołę podstawową. Dzieci przygotowały mały koncert dla rodziców, którzy byli przy nich. A dla tych, których z nimi nie było, nagrały wideo i wysłały je do nich. Prawie każdy w klasie ma kogoś na wojnie.

Rozmawiają o tym, jak bardzo tęsknią. Mówią o tym, jak trudno jest żyć bez rodziców i jak żyją tylko w oczekiwaniu.

Dziecko mojej przyjaciółki ma zaledwie 4,5 roku. Jej mąż dostał krótki urlop. A kiedy musiał wrócić, zabrała go do Kramatorska, żeby pobyć razem trochę dłużej. Kiedy wróciła, dziecko przestało się z nią komunikować, bo „mama zabrała tam tatę”, „tata byłby tutaj, ale mama zabrała go na wojnę”. Próbują nad tym pracować, rozmawiają z psychologiem, ale nikt jeszcze nie może sobie z tym poradzić. Takich historii jest wiele. Dziecko zaczyna obwiniać osobę obok za to, że drugiego rodzica nie ma.

Dzieci najbardziej boją się śmierci. Nie rozumieją jeszcze, że są rzeczy gorsze od śmierci – biorąc pod uwagę naszego „wspaniałego sąsiada”

Jak wojna zmieniła Pani podejście do wychowywania własnych dzieci? Czego je Pani uczy?

Moje dzieci wychowują się same. Mogę je tylko wspierać w tym, do czego się przygotowują.

Najstarsza córka ma 27 lat, sama ma już dwójkę małych dzieci. Jest gotowa wyjechać za granicę, jeśli kolejna faza wojny będzie jeszcze bardziej intensywna. Rozumiem ją. Druga córka, 24 lata, przygotowuje się do pomocy tutaj i nie zamierza wyjeżdżać. Nie chce nawet ubiegać się o paszport, bym nie wywierał na nią presji w krytycznym momencie. Ale na wojnę też nie jest gotowa.

Syn ma 15 lat i chce podpisać kontrakt z wojskiem, gdy ukończy 18. Nalegam, by najpierw zdobył specjalizację wojskową i dołączył do armii jako ktoś przydatny, a nie tylko numer w statystykach. Uczy się latać dronem, przygotowuje się fizycznie, a ja przekazuję mu doświadczenie, które zdobyłam.

Córka i syn

Dwie najmłodsze córki, w wieku 10 i 4 lat, wciąż zbierają ostatnie kawałki swojego dzieciństwa.

Wyjaśniam moim dzieciom, jak na przykład odróżnić krwawienie krytyczne od niekrytycznego. Gdzie trzeba założyć opaskę uciskową, a gdzie przytrzymać ją dłonią. Ale to jest coś, czego prawdopodobnie wszyscy Ukraińcy uczą teraz swoje dzieci. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Według najnowszych danych w siłach zbrojnych służy ponad 62 tys. kobiet – i liczba ta stale rośnie. Dlaczego coraz więcej kobiet idzie?

Tak, sporo dziewczyn wśród moich znajomych się zaciąga. Wynika to z wielu czynników. Między innymi z tego, że armia stała się bardziej otwarta na kobiety, ponieważ potrzebuje ludzi na froncie. Płeć, wiek i sprawność fizyczna nie mają już znaczenia. Jeśli ktoś jest gotowy, znajdzie swoje miejsce w armii.

Każdego dnia jest dużo pracy. Nie jest ona interesująca, jest rutynowa, ale ktoś musi ją wykonywać.

Niewiele się mówi i pisze o tych ludziach, a wszyscy myślą, że w ogóle nie chodzi o wojsko. Chcemy widzieć dobrych chłopaków i dziewczyny – młodych, zdrowych, z błyszczącymi oczami. Ale w rzeczywistości ci, którzy są bezpośrednio w terenie, stanowią mniejszą część armii. Większość zapewnia tym, którzy tam są, wsparcie ze wszystkich stron. Ktoś ich karmi, ktoś przynosi im zaopatrzenie, ktoś płaci im pensje, ktoś pisze raporty itp. I ci ludzie również walczą. Bez nich obrońcy zostaną bez schronienia, jedzenia, transportu, paliwa, planu działania – bez wszystkiego.

Dziś każdy, w każdym wieku i w każdej kondycji fizycznej, może spełnić się w naszej armii

Jak ocenia Pani ustawę mobilizacyjną z 18 maja i jej pierwsze efekty? Popiera Pani pomysł przymusowego ściągania Ukraińców z zagranicy?

Uważam, że ta ustawa jest zbyt łagodna. Powinna być ostrzejsza i zostać przyjęta dużo wcześniej. Jest skierowana do cywilów: jak uniknąć wcielenia do armii.

Jesteśmy w trudnej sytuacji, to żadna tajemnica.

Nasi partnerzy mogą dać nam dowolną ilość broni lub sprzętu. Ale jeśli nie będzie nikogo, kto mógłby to wszystko wykorzystać, będzie to bezużyteczne. Armia krytycznie potrzebuje teraz ludzi. Wielu ludzi.

Ci, którzy chcieli iść dobrowolnie, prawie się skończyli. Jest jeszcze pewna liczba ludzi, którzy nie ukrywają się przed mobilizacją: otrzymali wezwanie i poszli. Wśród moich znajomych jest takich wielu, ale dla wojska to za mało.

Jestem przeciwna przymusowym powrotom. Jestem raczej za tym, by dać każdemu możliwość wyjazdu. Ale niech wracają tu tylko jako goście, a nie jako obywatele kraju.

Musisz wybrać: albo jesteś obywatelem i bronisz swojej ziemi, albo znajdziesz inny dom – a w Ukrainie będziesz kimś, kto zawsze może tu przyjechać. Jako turysta

Świat jest zbyt duży i piękny, znajdziesz na nim kąt dla siebie. Nie jako uchodźca, lecz jako członek lokalnej społeczności.

Problem mobilizacji to pytanie do rządu czy do społeczeństwa?

Do wszystkich.

Możemy nienawidzić naszego rządu. możemy go krytykować i mówić, że nie zrobił wystarczająco dużo, że zawiódł w mobilizacji i komunikacji ze społeczeństwem. I będzie to prawda. Ale teraz nie chodzi o naszą miłość do rządu, chodzi o nasze przetrwanie. To tak, jakby siedzieć w płonącym domu i krzyczeć: „Płacę podatki na straż pożarną, więc niech przyjeżdżają i gaszą, bo ja nie ruszę się z miejsca!”.

Nie próbować przetrwać, mówiąc, że inni ludzie powinni to zrobić za ciebie, to dowód infantylizmu, który nawet wstyd mi komentować.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Dziennikarka, redaktorka, fotografka. Od 2022 roku zajmuje się sprawami społecznymi i kulturowymi związanymi z wojną w Ukrainie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Kostiantyn i Włada Liberowie są fotografami – dokumentalistami. Przed inwazją robili zdjęcia ślubne, uczyli sztuki fotografii i prowadzili kilka projektów edukacyjnych. Od początku wojny na pełną skalę niemal codziennie rejestrują zbrodnie wojenne popełniane przez armię rosyjską na terytorium Ukrainy. Jeżdżą do opuszczonych miast i wiosek, do najgorętszych miejsc na linii frontu, by towarzyszyć żołnierzom w akcji i pokazywać wojnę bez retuszu. Ich zdjęcia są znane na całym świecie, wiele trafiło do prestiżowych gazet i na strony internetowe.

Na froncie

Natalia Żukowska: Przed inwazją zajmowaliście się głównie fotografowaniem ślubów i innych uroczystości. Kiedy i dlaczego postanowiliście zająć się tematem wojny?

Włada Liberowa: Decyzja o dokumentowaniu wojny przyszła spontanicznie, choć nie nastąpiło to od razu. Chcieliśmy po prostu zarejestrować wydarzenia, które działy się wokół nas. Inwazja zastała nas w Odessie. Pierwsze dni były dla nas szokiem, spędziliśmy dużo czasu w piwnicy. Jednak z czasem emocjonalne wyczerpanie przerodziło się w proces twórczy. Zaczęliśmy tworzyć autoportrety na tle ściany, na której wyświetlaliśmy projektorem materiały o rosyjskich zbrodniach. Z czasem przeszliśmy do robienia zdjęć dokumentalnych. Pierwszym naszym materiałem, który został szeroko rozpowszechniony w mediach i Internecie, był ten zrobiony na dworcu kolejowym w Odessie. Kostiantyn sfotografował tam mężczyzn odprowadzających swoje żony i dzieci do pociągu ewakuacyjnego.

Przeszliście jakieś dodatkowe szkolenie?

Wielu ważnych rzeczy – zarówno tych związanych z naszym własnym bezpieczeństwem podczas filmowania na wojnie, jak z opieką medyczną – nauczyliśmy się z czasem. Zajęliśmy się też poważnym treningiem fizycznym – teraz, gdy mamy taką możliwość, ćwiczymy z trenerem. Ale wszystko to działo się stopniowo, podczas naszych wyjazdów. Na początku znaliśmy tylko podstawowe zasady, nie było czasu na bardziej metodyczne szkolenie. Nasze pierwsze dni na froncie były wypełnione ciągłym strachem.

Nie rozumieliśmy mechaniki wojny, nie potrafiliśmy rozróżniać odgłosów eksplozji. Każdy głośny dźwięk wydawał nam się sygnałem, że to już koniec
Okopy na cmentarzu

Jak radzicie sobie ze strachem?

Wciąż go odczuwamy, ale teraz jest już bardziej uświadomiony. Doskonale rozumiemy ryzyko i wiemy, jak je minimalizować. Strach jest jednym z podstawowych ludzkich odruchów, wspiera instynkt samozachowawczy, pomaga nam zachować czujność i ostrożność. Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem.

Ale to nie jest słabość. To po prostu część ludzkiej natury, która pomaga walczyć dalej i przetrwać

Jak żołnierze w okopach reagują na obecność fotografa?

Konstiantyn Liberow: Teraz wojsko coraz częściej zaprasza nas do fotografowania konretnych jednostek. Największym zaufaniem darzą nas te, z którymi mieliśmy już udaną współpracę. To dla nas zawsze wielki zaszczyt. Co do samego fotografowania, to dla żołnierzy ludzie z aparatami fotograficznymi są bardziej ciężarem niż czymś przyjemnym, bo są za nas odpowiedzialni. Ale zdają sobie sprawę z wagi takich zdjęć, więc są wyrozumiali.

„Boją się nawet żołnierze, którzy na co dzień żyją pod ostrzałem”

Cały czas pracujecie razem, czy podróżujecie osobno w różne miejsca? Jak decydujecie, kto gdzie pojedzie?

Dość często jeżdżę sam, przy czym to wyjazdy głównie w najgorętsze rejony, gdzie sytuacja jest wyjątkowo niebezpieczna. Czasami władze same fotografują ważne wydarzenia. Tak było na przykład podczas ewakuacji w kierunku Pokrowska – dokumentowałem wtedy wydarzenia w obwodzie kurskim i po prostu nie mogłem tam pojechać. Jednak niezależnie od tego, jak gorąco jest w danym miejscu, każda podróż jest ważna, bo trzeba pokazywać światu prawdę o wojnie rosyjsko-ukraińskiej.

Zawsze staramy się uchwycić ważne momenty, które mają potężny ładunek emocjonalny i dokumentują rzeczywistość

Kiedy niebezpieczeństwo było największe?

Było wiele takich sytuacji, bo w „punkcie zero” i w miastach w pobliżu linii frontu śmierć jest zawsze na wyciągnięcie ręki. Kiedyś podczas fotografowania ewakuacji wraz z wolontariuszami znaleźliśmy się pod ostrzałem moździerzy. Innym razem utknąłem z piechotą „w punkcie zero” na trzydzieści godzin – wróg był 50-70 metrów od nas. Zaczęli do nas strzelać. Gdy tylko chłopaki przedostali się na swoje pozycje, usłyszeliśmy krzyki w radiu: „Dwóch żołnierzy rannych, jeden poważnie!”. Załadowaliśmy go do transportera i zaczął się intensywny ostrzał. Byłem w szoku. Pobiegliśmy się schronić i do rana siedzieliśmy w ciasnej ziemiance, 1,5 na 1,5 metra. Spaliśmy na siedząco, ostrzał trwał całą noc. Rano zdałem sobie sprawę, że muszę się wydostać, bo przyjechałem na front, by pokazać, jak chłopaki walczą i przeżywają. Te 15 minut to była wieczność. Największy strach na niebie budzą drony, a pod nogami – miny. Jednak mimo wszystko udało mi się utrwalić ten dzień na zdjęciach.

Ogólnie rzecz biorąc, w tym czasie mieliśmy wszystko – spotkania z grupami sabotażowymi i zwiadowczymi, walki piechoty i kontuzję Włady. Na szczęście mamy mocnych aniołów stróżów

Zostałaś ranna w grudniu zeszłego roku. Jak do tego doszło?

Włada: Pracowaliśmy wtedy w obwodzie donieckim, robiliśmy zdjęcia zniszczonych budynków i infrastruktury. W rzeczywistości wszystko to było banalne: 22 grudnia wraz z zespołem wolontariuszy przebywaliśmy w pobliżu wsi Nowoseliwka Persza. Jechaliśmy drogą w rejonie Pokrowska i nagle znaleźliśmy się pod ostrzałem. Odłamek trafił mnie w udo. To była dla mnie ciężka podróż. Dla wolontariuszy pracujących w punktach zapalnych to codzienność. Zawsze boli mnie, gdy słyszę historie o tym, jak ktoś wydostał się na własną rękę z terenów zajętych przez wroga i po przejściu 100 kilometrów w końcu znalazł się w bezpiecznym miejscu. Oczywiście też się cieszę, że ta osoba została uratowana, ale na 99 procent wiem, że dzień wcześniej wolontariusze przyszli do niej i namawiali ją do ewakuacji, ale odmówiła.

Która historia wojenna uchwycona na zdjęciach zrobiła na Tobie największe wrażenie?

Prawdopodobnie narodziny córki naszego przyjaciela Liny, żołnierza o znaku wywoławczym „Drongo”. Kostii udało się uchwycić moment ich pierwszego spotkania. Dla mnie to opowieść o tym, że miłość i życie zwyciężają nawet w czasie wojny. Jednak widok twardego żołnierza płaczącego, gdy wita na świecie dziecko, jest naprawdę poruszający.

Liberowie towarzyszyli swojemu przyjacielowi w narodzinach jego dziecka

Widzieliście, jak miasta dosłownie znikały na waszych oczach. Jakie to uczucie?

Konstiantyn: Ciężko patrzeć, jak ukraińskie miasta obracają się w ruinę. Bachmut, Wołczańsk, Czasiw Jar... Jest wiele takich miast i to naprawdę bolesne widzieć, jak Rosja ściera je z powierzchni ziemi. Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń. Od września do połowy października te zdjęcia można było oglądać w Wenecji, teraz wystawa przeniosła się do Berlina. Jej celem jest pokazanie, jak wygląda pokój z Rosją i dlaczego „porozumienia pokojowe” nie mogą zostać zawarte.

Fotografujecie zarówno żołnierzy, jak cywilów. Jak reagują na obiektyw?

Z wojskowymi jest łatwiej. Jesteśmy z nimi przez całą dobę podczas misji, więc przyzwyczajają się do aparatu i rozumieją znaczenie dokumentowania tego, co się dzieje. I często zgadzają się na robienie zdjęć, nie zadając pytań.

Z cywilami często jest trudniej. Są bardziej uwrażliwieni na widok aparatu, zwłaszcza gdy właśnie doświadczyli szoku czy traumy. W takich sytuacjach ważne jest, aby być nie tylko fotografem, ale także rozmówcą, osobą, której można zaufać.

Często pomaga człowieczeństwo – po prostu siedzenie obok, rozmowa, słuchanie

Każdy reaguje na obiektyw inaczej, ale jest jedna ważna rzecz: szacunek dla człowieka i jego historii. Nigdy nie wywieramy presji, jeśli widzimy, że ktoś przeżywa trudne chwile. Najlepsze zdjęcia powstają wtedy, gdy między fotografem a fotografowaną osobą jest zaufanie.

„Mamy nawet serię zdjęć z drona, które pokazują skalę tych zniszczeń”

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie na wyzwolonych terytoriach?

Włada: Kiedy tam trafiasz, przekonujesz się, jak wielkie barbarzyństwo i ciemność niesie ze sobą Rosja. Cały świat był wstrząśnięty zbrodniami w Buczy, ale niestety to nie jest wyjątek, lecz reguła w przypadku innych osad, do których przybywają rosyjskie wojska. Prawie każdy, kto przeżył okupację, ma historie o okrucieństwach wroga. W każdej z nich najbardziej uderzające jest uświadomienie sobie, jak okrutni potrafią być Rosjanie.

Wielokrotnie fotografowałaś ewakuację ludzi z różnych miejsc, w szczególności z Pokrowska. Jakie historie najbardziej zapadły Ci w pamięć?

Ewakuacja jest wielkim szokiem dla każdego człowieka. Zostawiasz całe swoje życie, wszystko, na co pracowałaś, i nie wiesz, czy będziesz mogła wrócić. Wtedy doświadczamy szczególnego smutku i żalu. Historie ludzi, których udało nam się uwiecznić w kadrze, są bardzo bolesne. Pokrowsk stał się schronieniem dla tych, którzy już raz, w 2014 r., stracili swoje domy z powodu wojny. I teraz, w 2022 r., ci z nich, którzy po ewakuacji znaleźli się w Bachmucie, stracili je ponownie. Oni już raz pakowali całe swoje życie do kilku worków. Pamiętam panią Antoninę, kobietę na wózku inwalidzkim. Ma cukrzycę i potrzebuje stałej opieki medycznej, dlatego musiała wyjechać. Zostawiła męża, z którym żyła przez pół wieku, bo nie chciał opuścić domu. Jest bardzo religijny i nie miał nawet telefonu komórkowego, więc nie wiadomo, w jaki sposób się kontaktują i czy kiedykolwiek się jeszcze zobaczą. Takich historii jest wiele.

Łzy rozstania, pożegnalne uściski, przerażone oczy dzieci, całe życie spakowane do kilku toreb. Takie rzeczy dzieją się każdego dnia

Widzieliście również rosyjskich więźniów. Co możesz o nich powiedzieć?

Nie rozmawialiśmy z nimi zbyt wiele, bo nie było to naszym celem, nie chcieliśmy tego robić. Robiliśmy im zdjęcia, by pokazać warunki, w jakich Ukraina ich przetrzymuje – i jak uderzająco różnią się one od warunków, w jakich przetrzymywani są Ukraińcy. Rosyjscy więźniowie żyją w Ukrainie, jak w sanatorium, i jestem pewna, że nie wszyscy z nich mieli podobne warunki w domu. Nie tylko nie cierpią w niewoli, ale nawet poprawia się ich stan zdrowia. Tutaj mają pełną opiekę, zbilansowaną dietę, mogą pracować, otrzymywać wynagrodzenie i regularnie dzwonić do domu.

To wszystko jest bardzo bolesne. To niesamowity kontrast w porównaniu z traktowaniem ukraińskich jeńców wojennych w Rosji. Ale rozumiemy, dlaczego tak się dzieje.

Ukraina jest cywilizowanym krajem europejskim, który przestrzega Konwencji genewskiej. Dla nas oraz naszych partnerów i sojuszników dobre traktowanie jeńców jest czymś ważnym

Co czujesz, gdy fotografujesz realia wojny?

Kostiantyn: W takiej chwili emocje są zazwyczaj minimalne. Musimy wykonywać naszą pracę szybko i skutecznie, zwłaszcza gdy pracujemy bezpośrednio na linii kontaktu. Wtedy ważne jest, by zachować zimną krew. Refleksja przychodzi później. I choć wojna to tragedia i ciągły ból, to często widzimy światło – nadzieję, niesamowitą miłość, oddanie. Takie momenty staramy się uchwycić.

Czy któreś z fotografii są dla Ciebie szczególne?

Zdecydowanie to zdjęcia naszych chłopaków i dziewczyn wracających do domu z niewoli. Każda wymiana inspiruje i daje nadzieję, że nic nie idzie na marne i mamy się czego trzymać.

Uwolnieni ukraińscy jeńcy

Zdjęcia z czerwca tego roku, po kolejnej wymianie, były jednymi z najtrudniejszych. Po spotkaniu i rozmowie z chłopakami przez tydzień nie mogliśmy dojść do siebie. Pamiętam, jak jeden z nich powiedział do mnie: „Musimy zrobić wszystko, co w naszej mocy, by upewnić się, że to się nigdy nie powtórzy”.

Takie rzeczy dzieją się każdego dnia. Wielu naszych ludzi pozostaje w rosyjskiej niewoli. Niektóre z tych zdjęć trafiły do Szwajcarii na szczyt pokojowy, gdzie poruszono kwestię wymiany wszystkich jeńców. Mamy nadzieję, że te dokumentalne portrety osób, które przeszły przez piekło, skłonią naszych partnerów do zdecydowanych działań przynajmniej w tej sprawie. Nie możemy powtórzyć tego, co usłyszeliśmy od chłopaków, ale nasze zdjęcia mówią same za siebie. Schudli po 40 – 50 kg, jednak nie dali się złamać. Powtarzał to każdy z nich.

Nasze zdjęcia są dowodem, że tu i teraz dzieje się największe ludobójstwo od czasów II wojny światowej

Efekty Waszej pracy są widoczne na całym świecie. Jakie jest główne przesłanie, które macie dla społeczeństwa?

Włada: Naszym głównym celem jest dokumentowanie zbrodni i pokazanie prawdy. Rosja jest wrogiem. W cywilizowanym społeczeństwie nie ma miejsca dla organizacji terrorystycznych, należy je powstrzymać. Chłopaki i dziewczyny na pokazywani naszych zdjęciach powinni czuć, że my, przebywający z tyłu, wiemy, dlaczego i po co tam są. I że jest nam to potrzebne, bo inaczej znów stracimy nasz piękny kraj, kulturę i niepodległość na kilka pokoleń – jeśli nie na zawsze. A skoro oni tam są i walczą za nas, to my musimy walczyć dla nich.

Andrij Smolenski stracił oczy, ręce i ucho

Musimy walczyć z korupcją, z przypadkami nieporządku i niesprawiedliwości w brygadach, z podejrzanymi przetargami, zamówieniami... Musimy walczyć, a nie czekać na powrót wojska i przywrócenie porządku. Te procesy powinny odbywać się równolegle i jednocześnie. A wtedy, gdy w końcu dojdzie do negocjacji, po pierwsze, odbędą się one na naszych warunkach, a po drugie – nikt nigdy nie będzie już pytał, czy państwo, o które tak ciężko walczyliśmy, było tego warte. Tak, było. Bo sami je zbudujemy. Musimy też pamiętać, że każdego dnia nasi żołnierze wykonują nadludzki wysiłek, by zapewnić nam normalne życie. Pamiętanie o nich i wspieranie ich to minimum tego, co możemy zrobić, by im podziękować.

Wszystkie zdjęcia prezentujemy dzięki uprzejmości Włady i Konstiantyna Liberowów

20
хв

„Zdjęcia, które krzyczą": jak Liberowie dokumentują wojnę

Natalia Żukowska
pomoc Ukraińców Walencja Hiszpania

Hiszpania próbuje stanąć na nogi po huraganie Dana, który pochłonął co najmniej 217 ofiar śmiertelnych (wciąż poszukuje się setek zaginionych). 29 października 2024 r. we wspólnocie autonomicznej Walencji doszło do niespodziewanej i bardzo gwałtownej powodzi. Deszcz padał przez całą noc, rzeki wystąpiły z brzegów, niektóre mosty zostały zniszczone, a miejscowości – odcięte od świata. Połączenie kolejowe między Madrytem a Walencją usa się przywrócić najwcześniej za dwa tygodnie. Rząd wysłał do regionów dotkniętych kataklizmem największą liczbę żołnierzy w historii kraju.

Deszcz wciąż pada – ogłoszono alarm w regionach Murcji, Katalonii i Wspólnoty Walenckiej. Intensywne opady są spowodowane przez zjawisko o nazwie „gota fria”. To rodzaj burzy spowodowanej przez zimne powietrze, które odłącza się od głównego prądu powietrznego na dużych wysokościach i przemieszcza się niezależnie. Gdy to zimne powietrze spotyka się z ciepłym i wilgotnym powietrzem w niższych warstwach atmosfery, może wywołać gwałtowne burze, silne opady deszczu, a nawet grad.

W 1957 roku Walencja doświadczyła już podobnej katastrofy. W powodzi zginęło wtedy ponad 300 osób. Tym razem zmiany w infrastrukturze rzeki Turia pomogły miastu uniknąć powtórzenia się tragedii. Niestety, nie uratowało to wielu mniejszych miejscowości i wsi.

Sestry rozmawiały z Ukraińcami, którzy znaleźli się w epicentrum katastrofy. A także z tymi, którzy zaangażowali się w pomoc poszkodowanym Hiszpanom.

Skutki powodzi w gminie Sedavi, rejon Walencji. 30.10.2024. Fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Jakby ktoś odkręcił wielki kran

Wiktoria Ilczi, uchodźczyni wojenna z Kijowa, mówi, że w samej Walencji nie było wcześniej żadnych oznak nadchodzącego huraganu. Wieczorem 29 października pojechała do sklepu IKEA, 10 kilometrów od Walencji.

– Dotarłam tam około 20:00, było cicho i spokojnie – wspomina. – 20 minut później w sklepie podali komunikat, że proszą ludzi o przeniesienie samochodów na górny parking, ponieważ woda się podnosi. Nie od razu zrozumiałam, o co chodzi, ponieważ mój hiszpański nie jest jeszcze za dobry i nie znałam słowa „inundacion”, które oznacza „powódź”. Kiedy poszłam przestawić samochód, woda na dolnym parkingu sięgała już kolan. A gdy wjeżdżałam na górny poziom, sięgała już szyb.

Wiktoria Ilczi pokazuje, co żywioł zrobił z ulicą i jej samochodem w ciągu zaledwie kilku minut. Zdjęcie: archiwum prywatne

Woda podnosiła się bardzo szybko. Było jej tak dużo, jakby ktoś odkręcił wielki kran. Zalała mój samochód – myślę, że już nic z niego nie będzie. Ale najważniejsze, że żyję. To, że trafiłam do tego marketu, było najlepszą rzeczą, jaka mogła mi się wtedy przytrafić.

Bo ci, którzy byli wtedy na drodze, ucierpieli najbardziej. Samochody stały się pułapkami dla wielu z nich. Gdybym wyjechała trochę wcześniej, być może nie rozmawiałbym teraz z panią

W markecie spędziłam noc, na podłodze. Pracownicy zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy: ubrania na zmianę, materace do spania, koce, poduszki, kapcie. Nakarmili nas ciepłym jedzeniem. Wykonali fenomenalną robotę. Ściągali też do środka ludzi z ulicy – jak tylko mogli: rzucając im liny, ciągnąc ich za ręce… Wszyscy byli zaangażowani w akcję ratunkową. Niektórych udało się uratować, innych niestety nie. Widziałam ludzi trzymających się słupa przez 7 godzin, w zimnej wodzie. Krzyczeli: „Pomocy!”, ale byli za daleko. Woda niszczyła wszystko na swojej drodze.

Do sklepu pojechałam sama, moje dzieci zostały w domu z nianią. Mieszkamy w samej Walencji, gdzie nic się nie stało, ale i tak było strasznie. Kiedy zdałam sobie sprawę, że w tym sklepie będę musiała spędzić noc, zadzwoniła do przyjaciół i poprosiłam ich, by zabrali dzieci do siebie. Mój młodszy syn nie był zbyt przestraszony, ale córka nie spała całą noc. Martwiła się.

Noc powodzi w IKEA. fot: MANAURE QUINTERO/AFP/East News

Rano, gdy woda ustąpiła, ludzie zaczęli się ewakuować – przed ustąpieniem wody nie prowadzono akcji ratunkowych. Jednak droga była zablokowana, nie można było wyjechać, więc czekaliśmy. Udało mi się wyjechać około 13.00. To, co zobaczyłam, to był armagedon. Tysiące rozbitych, porozrzucanych na drodze samochodów. I wszędzie błoto. Poczucie katastrofy. Znam ludzi, którzy wciąż nie odnaleźli swoich bliskich.

Teraz wszyscy przyłączyli się do pomocy. Zarówno Hiszpanie, jak Ukraińcy, bardzo wielu Ukraińców. Zbierają ubrania, jedzenie, pieniądze. Zapewniają tymczasowe zakwaterowanie tym, którzy stracili domy. Albo po prostu wychodzą na ulice, by uprzątnąć gruzy.

Horror widziany z balkonu

Igor z obwodu żytomierskiego pracuje w Hiszpanii od kilku lat. Mieszka w gminie Benetusser, w prowincji Walencja. Podczas powodzi wraz z sąsiadem uratował dziewczynę. Nie chce podać swojego nazwiska, bo nie uważa się za bohatera.

– My, Ukraińcy, jesteśmy narodem, który wydaje się być przygotowany na wszystko – mówi. – Ogromny strumień wody złapał mnie w domu. Oglądałem wiadomości, ale nie zwracałem większej uwagi na to, co się dzieje na zewnątrz. Dopiero gdy w mieszkaniu wysiadło zasilanie, wyszedłem na balkon; mieszkam na 4. piętrze. Zobaczyłem wodę płynącą ulicami, sięgała już do kolan. 5 minut później rwący potok zaczął niszczyć samochody. Wszystko działo się bardzo szybko.

Widok z balkonu Igora. Zdjęcie: archiwum prywatne

Wkrótce nie było już ani prądu, ani internetu, ani wody w kranach. Zostałem uwięziony w mieszkaniu, obserwowałem ten horror z balkonu. I nagle zobaczyłem, że woda zalała już parter naszego budynku – a mój sąsiad Wołodymyr, też Ukrainiec, próbuje wyciągnąć z wody dziewczynę, którą porwał nurt. Trzymała się jednego z okien na naszym parterze, który był już zalany prawie po sufit.

Próbowaliśmy wybić szybę w drzwiach wejściowych. Była z utwardzonego szkła, więc walczyliśmy z nią jakieś 5 minut – w pewnym momencie pomyślałem nawet, że nam się nie uda. Ale się udało – i wciągnęliśmy tę dziewczynę do środka. Okazało się, że jest Hiszpanką, zabraliśmy ją więc do naszych hiszpańskich sąsiadów.

Tysiące ludzi z pomocą

Hanna Kriuczkowa z Krzywego Rogu jest wstrząśnięta skutkami huraganu. Też przyłączyła się do pomocy.

– O 6.00 rano zabrałam dziecko do szkoły, po czym pojechałam do pracy – mówi. – Pierwsza syrena zawyła około 8 rano. W tym czasie trwała już powódź, choć u nas nie spadła ani kropla deszczu – wiał tylko silny wiatr. O tym, co się dzieje gdzie indziej, czytaliśmy w mediach społecznościowych.

Moja szefowa jechała wzdłuż portu w Kartagenie. Powiedziała mi, że woda płynęła tam ulicami bardzo rwącym nurtem, a syreny wyły bez przerwy. Ledwo udało jej się wydostać.

Dopiero gdy przyjaciele, koledzy i znajomi zaczęli wysyłać filmy pokazujące, co się dzieje na przedmieściach, zdałam sobie sprawę, że żywioł mógł zabić setki ludzi. Tej pierwszej nocy nie mogłam spać. Nie mogłam też nic zrobić, by pomóc. Zżerało mnie poczucie bezsilności.

Hanna w drodze do Walencji. Zdjęcie: archiwum prywatne

Następnego ranka zebraliśmy się w biurze – ci, którzy mogli do niego dotrzeć. Postanowiliśmy, że pomożemy Hiszpanom. Zaczęliśmy wydzwaniać do Czerwonego Krzyża, do szpitali i punktów gromadzenia pomocy, by dowiedzieć się, co jest potrzebne. Wszędzie panował chaos – nikt nie wiedział, co robić. Udaliśmy się nawet do ukraińskiego konsulatu, by się dowiedzieć, jak możemy pomóc. Ostatecznie otworzyliśmy punkty zbiórki pomocy humanitarnej w trzech miastach – pracuję dla dużej agencji nieruchomości, więc mogliśmy sobie na to pozwolić. Jedną z naszych ekip budowlanych wysłaliśmy, by pomogła ukraińskim firmom uprzątnąć gruzy powstałe w wyniku huraganu. Kupiliśmy narzędzia i prowiant. Wszystko, co było potrzebne.

Widzę, że wielu Ukraińców jest teraz zaangażowanych w pomoc dla Hiszpanii

Przedsiębiorcy zbierają pomoc i dostarczają ją ofiarom, pomagają oczyszczać drogi. Komunikacja między miastami jest zakłócona, na drogach pozostawiono setki samochodów – to wygląda jak cmentarzysko aut. Zginęło wiele zwierząt. W epicentrum kataklizmu ludzie noszą maski, bo wszędzie czuć woń zwłok. Próbowaliśmy się tam dostać, lecz policja nas nie wpuściła.

To wszystko wygląda jak horror, ale ludzie są niesamowici. Tysiące z nich idzie teraz pieszo do zniszczonych miast, niedostępnych dla samochodów, by pomagać.

20
хв

Hiszpański armagedon oczyma Ukraińców

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress