Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
„Musisz być silny. Musisz się bronić. Musisz być osobą, która wie, gdzie jest prawda”. Rysunek: Magda Danai
No items found.
Rozmawiam z moimi dziećmi szczerze i otwarcie, jak z dorosłymi.
Deszcz nie spada z nieba dlatego, że motyle czy jednorożce coś wyczarowały, ale dlatego, że wilgoć, chmury, kondensacja...
Z wojną jest tak samo: Rosja, mordercy, terroryści przyszli zabijać. Jeśli oglądasz rosyjski YouTube, płacisz im na rakiety.
Często jestem za to krytykowana. Mówią, że dzieci nie powinny być narażane na wszystko tak bezpośrednio. „Musisz chronić ich psychikę”.
Czyli, co – owijać cały ten wojenny syf w papierki, jak cukierki?
Ja mam inne zdanie. MAM.
Mamo, coś poszło nie tak.
Mój syn Bohdan (4 lata) podczas alarmu i ataku rakietowego mówi: - Czy to te ruskie dranie?
- Tak, synku. Szkoda, że ich nie grzmotnęli.
W lutym 2022 r. nasza rodzina postawiła kropkę nad „i”: zamierzaliśmy na jakiś czas opuścić dom.
Dzieci pytały: - Co się dzieje? Dlaczego musimy wyjechać?
Powiedziałam im prawdę:- To jest mapa. Ta ogromna, żarłoczna istota na niej to Rosja. Rosjanie przybyli na naszą ziemię i niszczą całe życie. Czołgami. Samolotami. Śmigłowcami. Rakietami. Pociskami. Za tym wszystkim stoją źli, żarłoczni ludnzie – Rosjanie. Opuszczamy nasze domy, ponieważ musimy ratować wasze życie. Przyszyję metki na waszych ubraniach ze wszystkimi informacjami o nas i o was. Wojna jest straszna. Musicie się jej bać. Ten strach powinien was ocalić. Sprawi, że będziecie ostrożne.
Nie spodziewałam się, że od razu zrozumieją, o czym mówię.
O dziwo – zrozumiały.
Ważne jest dla mnie to, by znały prawdę, by zdawały sobie z niej sprawę i szły z nią przez życie. Ważne jest dla mnie, by wyrosły na ludzi, dla których Rosjanie nigdy więcej nie będą różowymi i puszystymi „nosicielami dobra”, ale tymi, którzy wystrzelili pociski w ich dzieciństwie, którzy zapłacili za te pociski, którzy zgodzili się na te pociski. To uchroni je przed błędami, które popełniło kilka pokoleń w ich rodzinie. W rezultacie to powinno uratować im życie.
To również powód, by uczyć je, żeby nie lekceważyły małych rzeczy. Prawda o wojnie jest taka, że wojna zabija. Nie ma znaczenia, czy jesteś dorosłym mężczyzną z bronią, kobietą z kwiatami na ulicy, spacerowiczem z psem czy dzieckiem.
Wojna może zabić każdego.
Dlatego to nieważne, jak fajny jest plecak porzucony na ławce – najprawdopodobniej ten plecak jest niebezpieczny.
Bez względu na to, jak bardzo chcesz zobaczyć, co tak grzechocze za oknem podczas alarmu, pamiętaj: to niebezpieczne.
Czy jestem okrutną matką?
Tak, zdecydowanie jestem okrutną matką.
Ale to nie są słodkie czasy. Nie jest łatwo owinąć, jak cukierek w papierek, zamordowanych strażaków w Charkowie, zakrwawione dzieci, ciała przykryte kocami. Możesz oczywiście wymyślić bajkę o magicznym kocu – i tyle. W końcu jestem bajkopisarką i pisarką dla dzieci. Ale bez względu na to, jak bardzo oblepisz wojnę marmoladą, i tak nie będzie ona słodka.
„Nie, córko, to nie keczup na zabawce. To Rosjanie. Iskander. Pocisk rakietowy. Stacja kolejowa w Kramatorsku. Krew na zabawce. Ludzka krew. Rosjanie zabijają. Rosjanie zabijają. Musisz być silny. Musisz się bronić. Musisz być osobą, która wie, gdzie jest prawda”.
Prawda rzadko jest słodka. Najczęściej jest gorzka, bolesna, ściska za gardło, sprawia, że krzyczysz. Ale ten ból czyni cię silniejszym. Warto przez niego przejść.Dla bajek znajdujemy inne tematy i inne przygody. Bo nigdy nie możesz sprawić, by wojna była słodka.
Tatusia Bo. Matka dwójki dzieci (dziewczynki w wieku 12 lat i chłopca w wieku 4 lat)
A jak Wy rozmawiacie z dziećmi o wojnie? Piszcie do nas, a my opublikujemy wybrane listy: redakcja@sestry.eu
Tatusya Bo (Tetiana Komlyk) jest blogerką, autorką książek dla dzieci, wolontariuszką, dyrektorką wykonawczą Fundacji Charytatywnej „Ukraińska Fundacja „Mriya". Z wykształcenia jest reżyserką wydarzeń teatralnych oraz nauczycielką języka i literatury ukraińskiej. Pracowała jako korespondentka, redaktorka, scenarzystka. Mama dwójki zabawnych dzieci.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Zacznę od osobistego doświadczenia. Przyczyny, dla których tragedia wołyńska jest tak ważna dla polskiego społeczeństwa, uświadomiłem sobie kilka lat temu, 1 listopada, w dniu Wszystkich Świętych. Pierwszego dnia listopada prawie wszyscy Polacy oddają cześć swoim zmarłym, a fakt, że wielu z nich wciąż nie zostało pochowanych zgodnie z obrządkiem chrześcijańskim, jest dla polskiego społeczeństwa bardzo bolesny. Do niedawna było to wykorzystywane głównie przez prawicowych polityków i Kresowian – potomków ludności ze wschodnich regionów II Rzeczypospolitej.
Tego lata wszystko się jednak zmieniło – Donald Tusk zaczął grać kartą wołyńską. Ten krok polskiego premiera pokazuje, że w polskim społeczeństwie istnieje konsensus co do potrzeby uhonorowania ofiar tragedii wołyńskiej zgodnie z polskimi zasadami. A polscy politycy – i nie tylko oni – są gotowi przekonywać Ukrainę na różne sposoby.
Dlaczego ten temat nie dotyka Ukraińców tak bardzo jak Polaków? Po pierwsze, bo przez długi czas [my, Ukraińcy – red.] żyliśmy w kraju, w którym zbiorowa pamięć historyczna była podporządkowana interesom innych – najpierw Imperium Rosyjskiego, potem Związku Radzieckiego.
Po drugie, Ukraina ma obiektywne trudności ze spersonalizowanym pomiarem strat osobowych podczas największych tragedii XX wieku, Hołodomoru i II wojny światowej. Brak dokumentów i fakt, że duża część archiwów znajduje się w Rosji, uniemożliwiają ustalenie dokładnej liczby ofiar. W rzeczywistości wymienienie wszystkich ofiar z imienia i nazwiska jest niemożliwe.
Po trzecie, wojna rosyjsko-ukraińska, największa na świecie wojna od 1945 roku, wciąż trwa, codziennie pochłaniając życie Ukraińców. Na tym tle spory historyczne wydają się mieć co najmniej drugorzędne znaczenie.
Ekshumacja ofiar tragedii wołyńskiej jest jednak konieczna z wielu powodów.
Tylko w ten sposób – w oparciu o obiektywne dane – możemy poznać przybliżoną liczbę ofiar, precyzując, czy mówimy o tysiącach, czy o dziesiątkach tysięcy zabitych
Proces ekshumacji nie może być szybki. Jednocześnie procedura ta może napotkać obiektywne trudności, ponieważ polski Instytut Pamięci Narodowej faktycznie pełni funkcje organu ścigania, a jego praca na terytorium państwa będącego partnerem strategicznym powinna być określona przez specjalny dokument. Najlepiej – decyzją obu rządów, którą na poziomie politycznym mogłyby poprzeć polski Sejm i Senat oraz Rada Najwyższa Ukrainy. Ze względu na delikatny charakter sprawy lepiej byłoby, gdyby zespoły poszukiwawcze były międzynarodowe, z przedstawicielami nie tylko Polski i Ukrainy. Tyle że do czasu zakończenia działań wojennych to także wiąże się z obiektywnymi trudnościami. Nie każdy zagraniczny specjalista będzie chciał udać się do kraju, w którym trwają regularne naloty.
Promykiem nadziei na porozumienie wydaje się natomiast gotowość ukraińskiego IPN do wznowienia prac poszukiwawczych po zakończeniu stanu wojennego i – w drodze wyjątku – prowadzenie prac poszukiwawczych na prośbę obywatelki RP Karoliny Romanowskiej-Adamiec. Przydatne będzie określenie obszaru poszukiwań, to jest ustalenie, czy będą one prowadzone na terenie byłego województwa wołyńskiego (obecne obwody wołyński, rówieński i tarnopolski).
Wojna z pomnikami
Ukraińska opinia publiczna przypomina również o sprawie pomnika żołnierzy UPA na górze Monastyr w Polsce. To miejsce pamięci miało trudną historię, było wielokrotnie niszczone przez nieznanych wandali. Wspólna decyzja prezydentów Polski i Ukrainy, aby odpowiednio odrestaurować pomnik, z opatrzeniem go tablicą z nazwiskami ponad 60 poległych żołnierzy UPA (w bitwie z oddziałami NKWD), nie została zrealizowana. Takie wybiórcze działania polskich władz wywołują sprzeciw i opór ich ukraińskich odpowiedników. Oba kraje wpadają w spiralę konfrontacji, w której Polska czuje się pewniej, ponieważ jej narracja historyczna jest ukształtowana i ugruntowana w świadomości społecznej.
Z drugiej strony mamy przykład Huty Pieniackiej, zamieszkiwanej przez Polaków wsi w obwodzie lwowskim, która była bazą partyzantki sowieckiej i Armii Krajowej. Jej mieszkańcy zostali wymordowani przez niemieckich oprawców w lutym 1944 roku. Pomnik mieszkańców Huty Pieniackiej był wielokrotnie atakowany przez nieznanych wandali, ale strona ukraińska odrestaurowywała go tak szybko, jak to było możliwe.
Warto również zwrócić uwagę na wpływy Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej oraz partyzantki sowieckiej, których działania były koordynowane z Moskwy.
Nie należy też zapominać, że tragedia wołyńska wydarzyła się podczas niemieckiej okupacji tych terenów i to władze okupacyjne były odpowiedzialne za to, co się stało. Czystki etniczne (mało kto zaprzeczy, że miały miejsce) dokonywane były zarówno przez Polaków, jak Ukraińców, ale Ukraińcy nie mieli wówczas własnego, niepodległego państwa.
Pamięć z posmakiem politycznym
Jeszcze w lipcu 2024 roku polski wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz mówił, że bez rozwiązania problemu wołyńskiego Ukraina nie będzie mogła stać się członkiem UE. W październiku stanowczo podtrzymał swoje stanowisko, publicznie nie zgadzając się z opinią Andrzeja Dudy tej kwestii. Wydaje się, że to [wyrażanie podobnych opinii – red.] nie do końca leży w zakresie kompetencji ministra obrony. W polskiej polityce istnieją też jednak inne opinie i stanowiska. W otoczeniu Kosiniaka-Kamysza znajduje się poseł PSL Tadeusz Samborski, znany z organizowania akcji „Wołyń” na Dolnym Śląsku.
Główny powód jest jednak inny.
Wiosną przyszłego roku w Polsce odbędą się wybory prezydenckie, które można opisać tytułem starego polskiego serialu: „Stawka większa niż życie”. Jak dotąd tylko Konfederacja zdecydowała się na ogłoszenie swego kandydata na prezydenta – Sławomira Mentzena, który wygłosił szereg ostrych wypowiedzi zgodnych z linią jego partii. Konfederacja od dłuższego czasu bazuje na antyukraińskich oświadczeniach, okresowo wzmacniając je ksenofobicznymi manifestacjami. Inne siły polityczne reprezentowane w parlamencie kontynuują poszukiwania swoich kandydatów. Jeśli wygra Koalicja Obywatelska, premier Donald Tusk będzie mógł skupić w swoich rękach maksymalną władzę. Oczywiście nie wszystkim polskim politykom taka perspektywa się podoba.
Wykorzystanie kwestii Wołynia podczas castingu kandydatów jest logiczne
Dlatego Karol Nawrocki, dyrektor Instytutu Pamięci Narodowej, nazwał Galicję „wschodnią Małopolską”. Tego określenia nie można nazwać konstruktywnym, ale w walce o głosy musimy przygotować się też na takie wypowiedzi.
Przecież wiceminister spraw zagranicznych Władysław Teofil Bartoszewski zapowiedział, że Polska podniesie kwestię tragedii wołyńskiej podczas negocjacji w ramach pierwszego rozdziału negocjacyjnego między Ukrainą a UE. Radosław Sikorski, jego bezpośredni przełożony, którego wrześniowa wizyta w Kijowie wywołała poruszenie w mediach, nazywa proces integracji europejskiej złożonym i także mówi o potrzebie należytego uhonorowania ofiar tragedii wołyńskiej.
Paradoks sytuacji polega na tym, że wykorzystanie tragedii wołyńskiej w wyścigu prezydenckim jest mało prawdopodobne właśnie ze względu na istnienie konsensusu w tej sprawie w polskim społeczeństwie. Podczas wyborów technolodzy polityczni opierają się na tematach, które dzielą społeczeństwo, a upamiętnienie ofiar Wołynia nie może pretendować do takiego wpływu.
Jednak koalicja rządząca pod przywództwem Donalda Tuska może wykorzystać ten temat do odwrócenia uwagi opinii publicznej od niespełnienia własnej obietnicy złagodzenia przepisów aborcyjnych
Błędem byłoby również zakładanie, że w Polsce nie ma innych głosów w sprawie tragedii wołyńskiej. I nie chodzi tu nawet o stanowisko byłego ministra spraw zagranicznych Jacka Czaputowicza, który porównał obecną politykę polskich władz do działań hieny, co zresztą nie wszyscy w Ukrainie zrozumieli (przypomnę, że Winston Churchill mówił o „polityce hieny” Polski w przededniu II wojny światowej). W 80. rocznicę Powstania Warszawskiego prezydent Andrzej Duda porównał to wydarzenie do obrony Mariupola, choć zostało to zignorowane przez oficjalny Kijów. Polski prezydent zauważył również, że nadmierne nagłaśnianie tragedii wołyńskiej leży w interesie Putina, tyle że ten wątek jego wypowiedzi nie był przejawem współczucia dla Ukrainy, a raczej elementem wewnętrznej walki politycznej. Marszałek Sejmu Szymon Hołownia, który również ma ambicje prezydenckie, wyraził natomiast gotowość odłożenia dyskusji o tragedii wołyńskiej na późniejszy termin.
W ariergardzie zrozumienia
Czy ludzie w Kijowie rozumieją złożoność sytuacji? Jestem pewien, że tak, lecz niemożliwe jest wprowadzenie znaczących zmian tu i teraz. Dmytro Kułeba popełnił błąd w ostatnich tygodniach swojego urzędowania na stanowisku ministra spraw zagranicznych [wypowiadając się na temat Wołynia i Akcji „Wisła” – red.] podczas Campus Polska w Olsztynie. Jego dymisja nie była jednak rytualną ofiarą dla Warszawy, raczej innego rodzaju rezonansem.
Andrij Sybiha, następca Kułeby, wykonał pierwszy telefon jako minister spraw zagranicznych do Radosława Sikorskiego. Na początku października Sybiha odwiedził Warszawę i spotkał się z Andrzejem Dudą, przewodniczącymi obu izb parlamentu, Sikorskim i polskimi ekspertami. Wśród jego rozmówców nie było jednak Donalda Tuska, który jest dziś właścicielem największego kawałka tortu władzy w Polsce.
Co robić?
W obecnej sytuacji nie ma sensu działać w zwykłym formacie, ponieważ stanowisk Polski i Ukrainy nie da się szybko zmienić. Jedynym sposobem na uleczenie „rany pamięci” jest działanie asymetryczne. Ukraina bardzo by skorzystała, gdyby Wołodymyr Zełenski znalazł okazję, powiedzmy, w drodze do Ramstein, pokazać Andrzejowi Dudzie i Donaldowi Tuskowi swój plan zwycięstwa. Tak, tak, obu, bo w marcu politycy ci polecieli razem do Joe Bidena, by uzgodnić wzmocnienie zdolności obronnych Polski.
Przydałoby się też publiczne podpisanie umowy na zakup polskiej broni czy zintensyfikowanie działań polsko-litewsko-ukraińskiej brygady imienia Konstantego Ostrogskiego.
Nie potrzebujemy imitacji energicznych działań, ale kroków potwierdzających realną treścią tezę o strategicznym partnerstwie obu krajów
Projekt badawczy „Historia Ukrainy: inicjatywa globalna”, który został zaprezentowana w Kijowie pod koniec września, jest już od dawna spóźniony. Zachodni intelektualiści i elity polityczne powinny wreszcie zrozumieć różnice między Ukrainą a Rosją – że to nie ci sami ludzie, nie ten sam język, a na pewno nie ten sam poziom determinacji do wszczynania wojen.
W ciągu zaplanowanego na trzy lata programu historycy przeprowadzą dziesiątki niezależnych badań, obejmujących okres od pierwszych śladów cywilizacji do dnia dzisiejszego.
„Tematy badań będą obejmować początki osadnictwa, rozprzestrzenianie się języków indoeuropejskich, stosunki między klasyczną Grecją a regionem Morza Czarnego, Europę wikingów, stosunki między Bizancjum a Kijowem oraz współczesne kwestie budowania narodów i imperiów” – czytamy w opisie ambitnego projektu.
Z wielu względów – politycznych, finansowych, ideologicznych – elity rządzące w Ukrainie nigdy nie przemyślały własnego dziedzictwa historycznego
Nigdy nie zgromadziliśmy utalentowanych ukraińskich historyków, by postawić przed nimi ważne zadanie wyjaśnienia tysiącletniego dziedzictwa lokalnych terytoriów i uświadomienia zachodnim kolegom po fachu, że istnieje odrębny ukraiński naród, z niezwykłą historią budowania własnej państwowości i chroniącej ją siły militarnej.
Podczas gdy Ukraińcy nie mieli czasu na zagłębianie się w siebie, rosyjska propaganda promowała własne narracje. Nic dziwnego, że przemówienia Joe Bidena czasami odnosiły się do „bliskich więzi rodzinnych między Rosjanami i Ukraińcami”. „The Economist”, skądinąd cenione medium, w jednym z artykułów ubolewał nad wzrostem nacjonalizmu w Ukrainie. Pisał również, że rosyjskojęzyczni obywatele Ukrainy mogą stać się bojownikami Putina.
To oznacza, że na Zachodzie nie ma zrozumienia, skąd pochodzą ci rosyjskojęzyczni obywatele. I dlaczego jest to temat do poważnych studiów nad imperialną polityką carskiej Rosji i stalinowskimi represjami
Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie: „Czym jest Ukraina?” nasiliło się po tym jak rosyjski dyktator Władimir Putin udzielił w lutym 2024 roku wywiadu Tuckerowi Carlsonowi, trumpiście i wielbicielowi teorii spiskowych. Kremlowski agresor chciał się w nim zaprezentować się jako zbawca chrześcijaństwa i nowy przywódca wschodnich Słowian.
Ale od samego początku coś poszło nie tak, a sam gospodarz rozmowy, z natury cyniczny, był wyraźnie zażenowany. Putin przyniósł bowiem ze sobą jakieś kwity, które rzekomo „potwierdzają prośbę Bohdana Chmielnickiego o wzięcie pod silną opiekę moskiewskiego cara południowych terytoriów ziem rosyjskich ”.
Nie były to jednak skany jakichś nieznanych dokumentów, lecz zwykłe wydruki tekstów napisanych w programie Microsoft World, co pachnie bezczelnym fałszerstwem
Projekt uruchomienia zespołu badawczego jest więc bardzo na czasie. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, jak rosyjska propaganda działa na młodych ludzi, którym od dzieciństwa wbija się do głów, że przed przybyciem Rosji na okupowanych obecnie terytoriach Ukrainy nie było cywilizacji ani kultury.
Jak trafnie zauważa Anton Pawluszko, znany ukraiński analityk OSINT [biały wywiad – red.] w InformNapalm, „obecne pokolenie orków zostanie zastąpione przez jeszcze bardziej zdeprawowane pokolenie”.
Timothy Snyder, amerykański historyk, specjalista w dziedzinie dziejów Europy Środkowej i Wschodniej, Związku Radzieckiego i Holokaustu, przedstawił kilka uwag na temat tego, czym przede wszystkim interesują się jego koledzy.
Snyder uważa, że trwająca od ponad dwóch i pół roku wojna na pełną skalę uświadomiła wielu ludziom fakt, że Ukraina w ogóle istnieje. Teraz grupa naukowców proponuje tę kwestię rozwinąć, wyjaśniając, dlaczego jest ważna. Co robili tu starożytni Grecy? Jaki ślad pozostawili po sobie Scytowie? Jak ostatecznie wpłynęło to na oblicze dzisiejszej Europy – tradycje handlu, dyplomacji i sojuszy międzypaństwowych?
„Cała metoda nauczania historii Europy Wschodniej opiera się na rosyjskiej konstrukcji imperialnej. W rezultacie od Kalifornii po Niemcy nauczamy historii zgodnie z koncepcją, że to, co zaistniało w Kijowie i na Rusi 1000 lat temu, jest w jakiś sposób dzisiejszą Rosją” – opisuje główny problem zachodnich uniwersytetów w wywiadzie dla Liga.net Timothy Snyder. „Musimy z tym skończyć” – dodaje.
Celem projektu „Ukraińska historia: inicjatywa globalna” jest więc pokazanie, że ukraińska historia jest w rzeczywistości znacznie szersza niż Ukraina, znacznie szersza niż Rosja. I że jest powiązana z prawie wszystkim, co ważne w historii Europy i świata
Trzeba go zrealizować, by stworzyć lepszą alternatywę dla historii Putina i Miedwiediewa, którzy zdążyli już powiedzieć każdemu politykowi na świecie, że wszystko, co rosyjskie, w Ukrainie było i będzie.
Zachodni historycy obiecują dzieło liczące 3 miliony słów, czyli prawie 8500 stron wielkoformatowej książki. Jest jednak mały problem: to będzie historia Ukrainy pochodząca od zachodnich ekspertów i uwzględniająca to, jak widzą nas w swoim kontekście historycznym.
Aby ta praca była obiektywna, Ukraińcy też powinni przemyśleć swoje dziedzictwo. Jako niepodległy naród, jako ludzie, którzy wraz z Polakami i Litwinami zbudowali dwa silne państwa: Wielkie Księstwo Litewskie i Rzeczpospolitą Obojga Narodów.
Ważne jest, by zrozumieć swoje miejsce na mapie – aby nie stać się populacją funkcjonującą poza polityką, której nie obchodzi, pod jaką flagą żyje
Przez tak długi czas Ukraińcom wmawiano, że są narodem biernym, który przed II wojną światową nigdy nie walczył, że wielu zapomniało o tradycji armii, o doświadczeniu kampanii pod Azowem i Moskwą, o długiej wojnie z bolszewikami i o podziemnym ruchu oporu w XX wieku. Wszystko to sprawiło, że nasi politycy byli infantylni w budowaniu państwa, a nasza ludność (nie naród) bała się dać dodatkową hrywnę na rozwój własnej armii.
Wielotomowa historia Ukrainy pióra zachodnich uczonych może być w przyszłości krytykowana. Głównie dlatego, że nie skupia się na narodzie ukraińskim, a raczej na terytorium Ukrainy jako arenie wydarzeń europejskich.
Powinniśmy jednak potraktować to jak impuls do trzeźwej debaty i inspirację dla innych autorów do napisania własnej historii Ukrainy. Coś zapewne trafi do kosza, ale na pewno coś zostanie opublikowane i przetłumaczone na angielski.
I w końcu zmieni to smutny stan rzeczy, w którym encyklopedie dla dzieci w Wielkiej Brytanii wciąż używają rosyjskich transkrypcji nazw „Kijów” i „Charków”, a Ruś Kijowską nazywają „Rosją Kijowską”
Kiedy ukraińskie matki po raz pierwszy zauważyły te przeinaczenia, skontaktowały się z wydawnictwem, które wspomniane encyklopedie produkuje. Jednak tamtejsi biznesmeni przez długi czas ignorowali ich skargi. Zareagowali dopiero w 2024 roku, gdy skontaktowała się z nimi ambasada Ukrainy.
Teraz wydawnictwo obiecuje wypuścić poprawioną wersję.
Historia napisana przez Timothy'ego Snydera, Serhija Płochija, Anne Applebaum i innych uczonych z Zachodu nie rozwiąże wszystkich problemów związanych z dziedzictwem historycznym, o które Rosja prowadzi ludobójczą wojnę przeciwko jego twórcom, Ukraińcom. Istnieją jednak szanse na to, że ukraińskie dzieci za granicą nie będą już karmione fałszywkami o „Annie, rosyjskiej królowej Francji” i o tym, że „tylko Rosjanie zwyciężyli w II wojnie światowej”.
A analitycy szanowanych zachodnich mediów nie będą szermować stwierdzeniami o „ukraińskim nacjonalizmie”
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Do 14 października państwo ukraińskie kupiło i wysłało na front milion dronów. Liczba ta nie obejmuje dronów pochodzących od wolontariuszy. Według Ministerstwa Transformacji Cyfrowej produkcją bezzałogowych statków powietrznych zajmuje się w Ukrainie ponad 200 firm. Pytamy ekspertów z Ukrainy i Stanów Zjednoczonych o to, jak technologie dronowe wpływają na przebieg wojny, czy Ukraina ma równe szanse z Rosją w korzystaniu z dronów i które rozwiązania są najbardziej skuteczne.
Potężny potencjał kamer na niebie
Drony szybko przekształcają działania wojenne, uważa Kelly A. Grieco, starszy pracownik Centrum Stimsona w Waszyngtonie. Wcześniej tylko największe mocarstwa dysponowały potencjałem zwiadu powietrznego, nadzoru i precyzyjnych uderzeń. Teraz już tak nie jest. Z pomocą quadkoptera pojedynczy żołnierz może monitorować pole bitwy i przeprowadzać ataki z nieba. Ta demokratyzacja sił powietrznych przekształca pole bitwy, także w Ukrainie.
– Wykorzystanie dronów ma kilka ważnych implikacji dla współczesnych działań wojennych – mówi Grieco. – Po pierwsze, drony są kamerami na niebie, a przy tak dużej ich liczbie siłom naziemnym trudno poruszać się i koncentrować bez wykrycia i ataku. W rezultacie na współczesne pole bitwy powraca wojna pozycyjna, podobna do tej z czasów I wojny światowej.
Po drugie, jesteśmy świadkami rozprzestrzeniania się wszystkich rodzajów dronów – quadcopterów, dronów do ataków jednorazowych, robotów naziemnych, dronów morskich itp. Drony nie służą już tylko do prowadzenia wojny powietrznej, ale są też coraz częściej wykorzystywane w wojnie morskiej i lądowej.
Po trzecie, jako że drony są generalnie tańsze niż tradycyjne maszyny załogowe, mogą być używane w dużych ilościach, sprawiając, że wróg ponosi wysokie straty.
Widzimy, że masowa przewaga liczebna powraca jako decydujący czynnik na polu bitwy
Wojna w Ukrainie uzmysławia nam znaczenie dronów. Małe komercyjne drony umożliwiają rozpoznanie, które zapewnia maksymalną widoczność pozycji i ruchów wroga na ziemi. Henrik Larsen, specjalista ds. innowacji cyfrowych w Centrum Analiz Polityki Europejskiej, podkreśla, że Ukraina przekształciła komercyjne drony w drony kamikadze:
– Drony są tanie i elastyczne. Nie wymagają miliardowych inwestycji i można je łatwo modernizować. Ukraina modernizuje gotowe drony, co pozwala im pokonywać setki kilometrów i uderzać w cele głęboko w Rosji. Ukraina nauczyła się używać dronów przeciwko celom morskim. Aby się bronić, była w stanie stworzyć systemy obrony elektronicznej zdolne powstrzymać drony rosyjskie.
Od „opcji garażowych” do spójnego systemu
Światowe media są entuzjastycznie nastawione do zaawansowanych technologii ukraińskich. Tak zwane smocze drony „The New York Times” nazywa doskonałym przykładem improwizacji i adaptacji do potrzeb pola bitwy.
Dzięki temu, że już na początku inwazji Ukraina pozwoliła większej liczbie prywatnych firm na rozwój i produkcję technologii wojskowych na poziomie państwowym, powstał potężny potencjał i szerokie możliwości tworzenia nowoczesnych systemów bezzałogowych, zaznacza ekspert lotniczy Anatolij Chrapczyński:
– Siłą napędową rozwoju stało się tu ujednolicenie wielu inicjatyw. Na początku inwazji widzieliśmy kilka różnych „opcji garażowych” w tworzeniu sprzętu wojskowego. Teraz jest wiele uznanych firm, które są gotowe dostarczyć siłom obronnym produkty wysokiej jakości. Co więcej, ze względu mnogość tych firm rozpoczęły się dyskusje na temat eksportu ukraińskich dronów, ponieważ większość firm mogłaby realizować większe kontrakty rządowe niż te, które zostały z nimi podpisane.
Ukraina nie wykorzystuje jeszcze w stu procentach swoich mocy produkcyjnych. Istnieją rezerwy, choć produkcja znacznie wzrosła
W tym roku planowano wyprodukowanie miliona dronów, informuje Ihor Romanenko, emerytowany generał i założyciel organizacji charytatywnej „Zamknijmy niebo Ukrainy”:
– Plan ten został już skorygowany i do końca roku powstanie półtora miliona sztuk. Władze twierdzą, że gdyby miały większe fundusze, ukraińskie firmy mogłyby wyprodukować w ciągu roku 4 miliony dronów dla armii. Ale na razie to tylko perspektywa. Wszystkie obecne plany są realizowane, choć to nie wystarczy. Niestety Rosjanie uruchomili swoją produkcję we właściwym czasie i na początku 2023 roku nas dogonili.
Europa powinna zainwestować w ukraińskie drony
Ze względu na ograniczony dostęp do światowych technologii Rosjanie kopiują niektóre ukraińskie produkty, mówi Anatolij Chrapczyński:
– Są bardzo aktywni w monitorowaniu przestrzeni informacyjnej i dlatego nieustannie kłócę się z niektórymi ekspertami. Przestrzegam ich, żeby nie mówili zbyt wiele, bo dzięki swoim petrodolarom Rosjanie mogą wprowadzić nowe rozwiązania szybciej niż my.
Dlatego zdaniem Chrapczyńskiego Ukraina potrzebuje funduszy nie tylko na produkcję, ale także na rozwój nowych modeli. Możliwości techniczne, które to umożliwiają, już istnieją:
– Mamy wiele firm, które mogą konkurować z Boeingiem i innymi dużymi przedsiębiorstwami, zwłaszcza w dziedzinie szkoleń w zakresie uderzeń powietrznych dalekiego zasięgu i dronów morskich dalekiego zasięgu. Co więcej, w Ukrainie rozwijanych jest wiele rodzajów oprogramowania do rozwiązywania problemów na polu walki. Istnieją też interesujące rozwiązania dla wywiadu elektronicznego.
Na początku inwazji stworzyliśmy produkty, które realizowały określone zadania. Teraz większość firm przygotowuje gotowe kompleksy rozwiązań do infiltracji pola bitwy
Ukraina nie będzie jednak w stanie samodzielnie zwiększyć skali produkcji. Europa powinna w to zainwestować i współpracować z prywatnymi innowatorami w dziedzinie dronów, ocenia Henrik Larsen:
– Pomoże to dostosować się do najnowszych i najbardziej efektywnych technologii. Ukraina twierdzi, że dzięki dodatkowemu wsparciu finansowemu mogłaby podwoić produkcję – do dwóch milionów dronów rocznie. Unia Europejska powinna wykorzystać tę okazję.
Na początku października ukraiński rząd zatwierdził procedurę wdrożenia pilotażowego projektu stworzenia certyfikowanych szkół dla operatorów bezzałogowych statków powietrznych (UAV). Od początku inwazji w Ukrainie powstały dziesiątki prywatnych ośrodków szkoleniowych, lecz nie było jednolitego systemu certyfikacji i regulowania ich działalności.
Na operatorów dronów są szkoleni zarówno mężczyźni, jak kobiety. Sześć miesięcy temu Ihor Łucenko, dowódca kompanii dronów szturmowych, ogłosił inicjatywę utworzenia jednostki operatorek UAV, rekrutującej ochotniczki do pracy z bezzałogowymi systemami powietrznymi w ścisłej współpracy z Siłami Obronnymi Ukrainy.
Same drony wojny nie wygrają
Najbardziej uderzającymi przykładami w Ukrainie są drony powietrzne, mówi Ihor Romanenko:
– Na przykład „Baba Jaga” to dron bojowy, który jest przekształconym na potrzeby wojny dronem cywilnym. Wszelkiego rodzaju nowoczesne, kreatywne drony FPV [drony, w których operator analizuje obraz z kamery umieszczonej w urządzeniu i steruje nim tak, jakby w nim siedział – red.] mogą niszczyć drony zwiadowcze wroga, a nawet helikoptery. Na froncie są bardzo potrzebne, lecz wciąż mamy ich niewiele.
Bardzo wartościowe są też drony „Smok”, z amunicją termitową. Jeśli chodzi o drony morskie, to widzieliśmy już, jak są skuteczne. Ponadto rozwijane są drony naziemne.
Same drony nie mogą jednak wygrać wojny. Oprócz nich potrzeba amunicji do artylerii i systemów rakietowych wielokrotnego startu – oraz samych tych systemów, podsumowuje Ihor Romanenko.
Anatolij Chrapczyński podkreśla, że Ukraina ma doskonałe podstawy do tworzenia nie tylko systemów bezzałogowych, ale także programów rakietowych:
– Mamy programy „Jużmasz”, „Iwczenko-Progres”, „Motor Sicz” i „Artem”. Mamy szkielet, na bazie którego możemy rozwijać najbardziej zaawansowane technologie. Oczywiste jest, że Ukraina może zaspokoić swoje podstawowe potrzeby w zakresie obrony i uderzeń na terytorium Federacji Rosyjskiej, ale będzie to wymagało czasu i skoordynowanej pracy wszystkich sektorów gospodarki – nawet tych niezwiązanych bezpośrednio z wojskiem.
Musimy zrozumieć, że nawet program szkolenia w Ukrainie musi być dostosowany w taki sposób, aby zachęcał młodzież do zostania inżynierami, a nie blogerami
Ukraina wykazała się dużą innowacyjnością w opracowywaniu taktyk wykorzystania dronów, podczas gdy Rosja ma tendencję do naśladowania udanych ukraińskich rozwiązań i szukania środków zaradczych. Innowacje pozwoliły Ukrainie na uzyskanie przewagi nad Rosją, podkreśla Kelly A. Grieco:
– Przewagi te nie są wystarczające do osiągnięcia strategicznego zwycięstwa, ale pomogły Ukrainie wygrać bitwy i wzmocnić jej obronę operacyjną. Ukraina pokazała również korzyści płynące z wykorzystania technologii podwójnego zastosowania w celu osiągnięcia sukcesu na polu bitwy. Na przykład przekształciła komercyjne skutery wodne w drony morskie, dodając do nich materiały wybuchowe i sterując nimi zdalnie. Ta innowacja, mało zaawansowana technologicznie i niedroga, okazała się niezwykle skuteczna w walce z rosyjską marynarką wojenną.
Ukraińska kultura eksperymentowania z dronami i szybkie innowacje, a także sama technologia sprawiły, że Ukraina stała się liderem w dziedzinie dronów
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Pracuje w Głównym Departamencie Policji Narodowej w obwodzie donieckim. Jest jednym z głównych bohaterów nagrodzonego Oscarem filmu dokumentalnego „20 dni w Mariupolu”. To on pomógł Mścisławowi Czernowowi, Jewhenowi Małoletce i Wasylisie Stepanenko opuścić Mariupol i zabrać fotograficzną i filmową dokumentację zbrodni popełnionych tam przez Rosjan. W wywiadzie dla Sestr Wołodymyr Nikulin opowiada o ewakuacji, o dramatycznym spotkaniu z dziennikarzami i o tym, jak dzięki ciasteczkom zrozumiał, że wszystko do człowieka wraca: i dobro, i zło.
Wielu z tych, których znałem, zostało zdrajcami
– Trafiłem do Mariupola po tym jak Donieck, mój dom, został zdobyty – mówi Wołodymyr. – Pracuję w organach ścigania od ponad 30 lat. W 2014 roku, kiedy miały miejsce epokowe wydarzenia, pracowałem w donieckiej policji obwodowej. Broniliśmy siedziby Obwodowej Administracji Państwowej, gdy separatyści próbowali ją przejąć. Zostałem w Doniecku nawet wtedy, gdy był już niemal zdobyty. Ale w końcu, latem 2014 roku, moja rodzina i ja opuściliśmy dom. W tamtym czasie była to dla mnie jedyna możliwość kontynuowania służby. A służba jest dla mnie bardzo ważna.
Szczególnie trudno było mi zaakceptować fakt, że nie wszyscy ukraińscy policjanci opuścili wówczas okupowany Donieck – nie wszyscy pozostali wierni przysiędze. To był dla mnie cios. W końcu wielu z nich znałem osobiście, razem służyliśmy. Świadomie zdecydowali się zostać zdrajcami.
Ci, którzy zostali w Doniecku, przeszli na stronę wroga. A ci, którzy nie zdradzili, trafili do Mariupola
Trudno mi mówić o moim domu w Doniecku. Mam nadzieję, że jest bezpieczny. Opuściłem już trzy domy: w Doniecku, Mariupolu i Myrnohradzie. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Doniecka, nie wziąłem ze sobą żadnych rzeczy. Pamiętam letnie buty z siateczką, koszulę z krótkim rękawem... Nie wziąłem nawet spodni – munduru szukałem już na miejscu, gdy na powrót zaczęła się moja służba. Ale miałem lojalnych kolegów i poczucie wolności, którego w Doniecku już nie było.
Rosjanie w obwodzie donieckim palili się do rozpętania wojny. Chcieli krwi, lecz mieszkańcy Doniecka nie chcieli walczyć. To tylko ich rozwścieczyło. Urządzili prowokację. Już na początku wojny zaatakowali donieckie lotnisko.
Nie było tam mieszkańców miasta, tylko ludzie z Rosji. Więc okupanci ich zabili, na alei Kijowskiej, a potem pokazywali ich ciała, żeby wywołać wojnę
Kiedy dotarliśmy do Mariupola, personel policyjny był już zredukowany. Ze 120 osób pracujących w regionalnej jednostce policji pozostało tylko 12. Gdy odtwarzano policję, przeszedłem wszystkie etapy lustracji i ponownej certyfikacji. Często jeździliśmy do Awdijiwki. Byłem zaskoczony tym, jak ludzie żyli tam pod ostrzałem. Ale żyli, bo jeszcze było państwo i wolność. Dzieci bawiły się na placach zabaw, sklepy były otwarte. Mój kolega po tym jak został ranny na froncie, kupił nawet mieszkanie w Awdijiwce. Ludzie kochali swoją ziemię i wierzyli w zwycięstwo.
Ksenia Minczuk: Przygotowywaliście się na pełnoskalową wojnę?
W 2021 roku, kiedy mieliśmy już informacje wywiadowcze, że Rosja się szykuje, również rozpoczęliśmy przygotowania. I to nam bardzo pomogło. W 2014 roku wiele straciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani i byliśmy zdezorientowani. W Mariupolu postanowiliśmy zapobiec powtórce z historii. Dlatego gdy Rosjanie zaczęli okupować Mariupol, w ich ręce nie wpadł ani jeden dokument czy teczka. Nie przejęli też żadnej broni. Zabraliśmy wszystko, zanim rozpoczęła się inwazja. No i byliśmy gotowi do walki. Tam nie było tak wielu zdrajców, jak w Doniecku. I nie było też chaosu, byliśmy więc w stanie utrzymać porządek. Oczywiście na tyle, na ile było to możliwe w takich okolicznościach.
Dla nas, policjantów z Doniecka, wojna zaczęła się nie w 2022 roku, ale w 2014
I kiedy mój przełożony obudził mnie o 5 rano 24 lutego słowami: „alarm bojowy”, od razu wszystko zrozumiałem. Uświadomienie sobie, że cały kraj jest atakowany, było bardzo bolesne.
Tylko nie uderzajcie w dom, w którym jest moja rodzina
Jak wspomina Pan swoje 20 dni wojny w Mariupolu?
Nigdy ich nie zapomnę. Ale to wszystko przemyślę sobie później. Bo teraz, gdy rozmawiamy, wciąż trwają ataki, eksplozje, a ja myślę, co robić i gdzie się udać po zakończeniu ostrzału Kramatorska. Nie mam czasu myśleć o niczym innym. Pamiętam jednak każdy dzień i każdą osobę, która tam była.
Pamiętam początek wielkiej wojny, z tym pełzającym poczuciem katastrofy. Czułem to w każdej komórce mojego ciała. A potem zobaczyłem, jak miasto jest zabijane. Rosjanie atakowali Mariupol ze wszystkich stron. Rozumieliśmy, że bardzo go potrzebują, ale trwaliśmy, by historia z Doniecka się nie powtórzyła.
Moja żona i córka postanowiły zostać w mieście. Żona powiedziała: „Nie chcę, żeby było tak jak w Doniecku. Nie chcę już nigdzie uciekać. Chcę być w domu”
Każdego dnia wcześnie rano szedłem do pracy, patrzyłem na dom, w którym mieszkała moja rodzina, i bałem się, że po raz ostatni widzę go w nienaruszonym stanie. To było najbardziej przerażające. Ilekroć dochodziło do ostrzału (a dochodziło cały czas), modliłem się w duchu: „Proszę, tylko nie w dom, w którym jest moja rodzina”.
Jako policjant miałem dużo pracy. Najpierw musiałem wynieść dokumentację, potem zbierałem broń, przygotowywałem materiały do wznoszenia fortyfikacji. A kiedy zaczął się atak, pomagałem ludziom.
Żałuje Pan, że na tak długo został w Mariupolu?
Właściwie to żałuję, że wyjechałem, bo naprawdę nie chciałem powtórki z mojego rodzinnego Doniecka. W Mariupolu pozostało wielu ludzi, potrzebowali pomocy. Miasto było otoczone, bombardowane, szturmowane. Miejscowi nie mogli się z niego wydostać, każdy mieszkaniec był na skraju śmierci. Bomby z samolotów, rakiety, artyleria. Domy płonęły. Rosjanie celowo niszczyli wszystko, by złamać nasz opór.
Atakowali też lokalną siedzibę Państwowej Służby do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych Ukrainy, by uniemożliwić ratownikom niesienie pomocy. A ludzie umierali straszną śmiercią.
Na przykład ci, którzy ukrywali się w piwnicach domów, w które uderzały pociski, byli zasypywani. I nie było nikogo, kto mógłby im pomóc
Lekarze wyciągali ludzi spod ostrzału, byli bohaterami. Takich historii jest wiele. Ofiar były dziesiątki, setki tysięcy. Cywile, dzieci przysypane gruzem w piwnicach. Później Rosjanie nie grzebali ich, tylko po prostu gdzieś wywozili. Nie wiemy, co zobaczymy, gdy wyzwolimy Mariupol...
Policja została w mieście do samego końca. Dostarczaliśmy pomoc humanitarną, pieluchy, szukaliśmy schronienia dla ludzi. Zawoziliśmy rannych do lekarzy. Aż nadszedł dzień, kiedy zostaliśmy otoczeni w szpitalu. Wcześniej przynosiłem do tego szpitala ciastka – takie okrągłe, z nadzieniem owocowym. Kiedy ukrywaliśmy się w podziemiach szpitala, lekarze przynosili nam te ciastka. Tak to do mnie wróciło.
Wiedzieliśmy, że odtąd będziemy trzymać się razem
Jak Pan poznał Mścisława Czernowa, Jewhena Małolietkę i Wasylisę Stepanenko?
Poznaliśmy się, kiedy Rosjanie zaatakowali szpital położniczy [9 marca 2022 r. – red.]. Byłem pod wrażeniem tego zespołu. Mariupol był już niemal zniszczony, w mieście pozostali tylko miejscowi. I wtedy zobaczyłem ludzi z napisem „Press”. Mieli na sobie hełmy i kamizelki kuloodporne. Na początku myślałem, że to zagraniczni dziennikarze – i szczerze mówiąc, bardzo się ucieszyłem na ich widok. To była trochę samolubna radość, ale nie wstydzę się jej.
Zdałem sobie bowiem sprawę, że to, co dzieje się z naszym miastem, ma szansę stać się dziedzictwem ludzkości
Rosjanie umieją kłamać i obawiałem się, że znów będą ukrywać swoje zbrodnie.
Najpierw natrafiłem na Mścisława. Powiedział, że jest z Charkowa. Zapytałem: „Jak sobie tutaj radzisz? Potrzebujesz pomocy?” Nie odpowiedział. Po prostu spojrzeliśmy na siebie i wtedy zdałem sobie sprawę, że im pomogę, bo tego potrzebują. Ja też tego potrzebowałem. Od tamtej pory jesteśmy razem.
Sposób, w jaki pracowali, zadziwił mnie. Profesjonalny, jasny, nieustraszony. Ważną sprawą był transfer materiału, który zrobili – w tamtych warunkach rzecz niemal niemożliwa. Po pierwsze, dla Rosjan byli już wrogami. Po drugie, w mieście było niewiele miejsc z dostępem do Internetu. Najpierw udaliśmy się do centrum miasta, gdzie znajdowała się stacja Kijewstar. Na filmie widać, jak siedzimy tam pod betonowymi schodami, Mścisław przesyła materiał ze swojego telefonu, podczas gdy Rosjanie bombardują całą okolicę. Kiedy Internet przestał tam działać, zaczęliśmy chodzić do punktu dowodzenia Gwardii Narodowej i Piechoty Morskiej, gdzie była sieć satelitarna. To był obiekt strategiczny, pilnowali go umundurowani policjanci z karabinami maszynowymi. Kiedy przyjeżdżaliśmy dostarczyć materiały, wszyscy policjanci na moją prośbę odłączali się od Wi-Fi, nawet nie zadawali pytań. Rozumieli, jakie znaczenie mają informacje – one później wpłynęły na wielu ludzi na całym świecie. W szczególności na przekazanie nam pomocy wojskowej.
Nie wiedziałem, czy mój samochód gdziekolwiek dojedzie
Rosjanie przypuścili atak od strony szpitala. Pamiętam, że snajper ranił pielęgniarkę w szyję. Po drugiej stronie był atak czołgów. Na jednej z klatek filmu widać, jak rosyjski czołg chowa się za cerkwią. Potem się wysunął i zaczął strzelać do domów, w których znajdowali się ludzie.
Czołg, który strzela do cywilów, chowając się za cerkwią, to Rosja.
Pamiętam oczy ludzi, którzy ukrywali się z nami w szpitalu. Wśród nich było wiele starszych osób i kobiet, patrzyły na nas z błagalną prośbą: „Zróbcie coś, żeby nas nie zabili”
Kazałem wszystkim ukryć się i nie pokazywać w oknach. Wiedziałem, że jeśli będziemy stawiać opór, wszyscy zostaniemy zabici. Z okrążenia wyprowadził nas specjalny oddział Sił Zbrojnych Ukrainy.
Bo to jest moja ziemia
Kiedy Pan zrozumiał, że czas opuścić Mariupol?
Wydarzenia rozwijały się dynamicznie. Rosjanie nie tworzyli korytarzy humanitarnych dla mieszkańców miasta, 14 marca ludzie zaczęli więc przebijać się na własną rękę. Mścisław, Jewgienij i Wasylisa usłyszeli od ekspertów ds. bezpieczeństwa, że powinni Mariupol natychmiast opuścić. Zaczęli więc szukać sposobów. Ja nie zamierzałem wyjeżdżać, ale staliśmy się już zespołem. Poza tym ich pierwsza próba wyjazdu nie powiodła się. Czułem, że muszę zostać z nimi do końca. Postanowiłem więc, że ich zabiorę. I moją rodzinę też.
Samochód Jewhena, którym on i jego zespół przyjechali do Mariupola 24 lutego, został zniszczony. Mój samochód został uszkodzony przez pocisk z wyrzutni Grad, nie było w nim ani jednej całej szyby. Ale wciąż działał. Nie wiedziałem, dokąd dojedzie, lecz odpaliłem go i ruszyliśmy. Teraz część mojego samochodu jest w Niemczech, w muzeum dziennikarstwa.
Nie zabraliśmy ze sobą prawie nic – tylko małą walizkę z rzeczami mojej córki i żony. Moje rzeczy, spakowane, były w mieszkaniu od 2014 roku. Nawet ich nie przejrzałem.
Moje sztuczki zadziałały, bo posterunki kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy
Podróżowaliśmy, nie znając drogi. Wiedziałem, że nie powinniśmy jechać główną drogą. Pracowałem w wydziale kryminalnym, więc miałem jakieś rozeznanie. Jechaliśmy w kierunku wybrzeża, ale wcześniej musieliśmy minąć kolejkę samochodów, które wyjeżdżały. Długie kolumny samochodów czekały na wyjazd z miasta. Zdałem sobie sprawę, że musimy się przebić, by wyjechać przed zachodem słońca – to był jedyny sposób, by ocalić zdjęcia i filmy. Wpadłem na pewien pomysł…
Mścisław i Jewhen, ubrani w hełmy i kamizelki kuloodporne z napisem „Press”, biegli przed naszym samochodem.
Ludzie, widząc biegnących dziennikarzy, nie wiedzieli, co się dzieje – i się rozstępowali
Potem Jewhen usiadł na masce samochodu. To też był element przyciągnięcia uwagi – i ludzie nadal nas przepuszczali. W ten sposób przedostaliśmy się przez miasto. Ryzyko było ogromne, ale plan zadziałał.
Po drodze minęliśmy wiele punktów kontrolnych. Gdyby Rosjanie sprawdzili choćby jeden z naszych bagaży, wpadlibyśmy. Musieliśmy mieć pewność, że nie zostaniemy przeszukani. Dlatego na każdym z tych posterunków wyjmowałem paczkę Marlboro i zaczynałem palić. To przyciągało uwagę okupantów. Częstowałem ich, a oni, zajęci paleniem, nas przepuszczali. Zadziałało, ponieważ punkty kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy. Takich łatwiej wywieść w pole.
Pamiętam moment, kiedy przekraczaliśmy linię frontu. Wieczorem, bez żadnego oświetlenia, reflektory wyłączone. W każdej chwili konwój, w którym jechaliśmy, mógł zostać ostrzelany. Tak przejechaliśmy przez Połohy. Dotarliśmy do kolejnego posterunku kontrolnego, gdzie oświetliła nas latarnia.
I wtedy zobaczyłem żołnierza w ukraińskim mundurze. Wysiadłem z samochodu, podszedłem do niego i... przytuliłem go. A on przytulił mnie. Bez słów
Wróciłem do samochodu i pojechaliśmy dalej. Potem zatrzymała nas policja, sprawdziła nasze dokumenty i samochód. Byłem tak nabuzowany adrenaliną, że nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. To był prawdziwy cud, że udało nam się wyjechać.
Śni Pan o Mariupolu?
Jeszcze nie. Myślę, że mój mózg wypiera wspomnienia. Sny są wtedy, kiedy masz czas na analizę. Nadal służę w obwodzie donieckim. Gdziekolwiek się znajdę, będę służył. Bo to jest moja ziemia.
Koncentracja tych wiadomości była tym większa, im bliżej było do 12 października. W niemieckim Ramstein miało się wówczas odbyć spotkanie na szczycie z udziałem przywódców Stanów Zjednoczonych, Ukrainy, Francji i Niemiec. Jednak z powodu klęski żywiołowej w Ameryce prezydent Biden odwołał swoją podróż do Europy, a spotkanie zostało przełożone.
Ukraiński prezydent wyruszył więc w podróż po Europie, podczas której spotkał się z przywódcami Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch i Niemiec.
Na początku tej podróży przestrzeń medialna była tak nasycona doniesieniami o zakulisowych inicjatywach pokojowych, że sam ukraiński prezydent musiał sprawę skomentować:
– Widziałem, że dzisiaj w niektórych mediach pojawiło się wiele informacji o tym, że rzekomo przyjechałem do sojuszników, by rozmawiać o zawieszeniu broni. Ale nie. To nie tak.
Skąd wzięły się doniesienia o możliwym zawieszeniu działań wojennych? Czy formuła „terytorium za bezpieczeństwo” jest możliwa do realizacji w praktyce? I czy nadszedł już czas na rozmowy pokojowe?
Pokusa pokoju
Jedyną drogą do jakichkolwiek negocjacji jest ta wybrana przez Kijów, ocenia Mathieu Boul?gue, doradca ds. bezpieczeństwa w Chatham House [jeden z ważniejszych na świecie think tanków zajmujących się badaniem stosunków międzynarodowych – red.]. Wszystkie inne dyskusje bez zgody Ukrainy są po prostu bez znaczenia.
– Każdy scenariusz powinien opierać się na warunkach ukraińskich, a nie na warunkach omawianych przez zagraniczną prasę – mówi Boul?gue.
– Co więcej, niewłaściwe jest spekulowanie na tematy takie jak „zamrożenie terytorialne”. To nie są cukierki, którymi można się wymienić
Pierwszy o możliwym scenariuszu „terytorium za bezpieczeństwo” napisał Financial Times. W artykule tej gazety stwierdzono, że takie podejście zyskuje coraz więcej zwolenników wśród zachodnich i ukraińskich dyplomatów. Potencjalne porozumienie wiązałoby się z „cichą akceptacją” faktu, że okupowane terytoria mogłyby zostać w przyszłości zwrócone Ukrainie na drodze dyplomatycznej. Autor artykułu przyznaje jednak, że Ukraińcy takiego scenariusz raczej nie zaakceptują, dlatego cytuje anonimowego zachodniego dyplomatę – stwierdza on, że oddanie części terytorium w zamian za członkostwo w NATO może być jedyną możliwą opcją.
Na początku października ten sam Financial Times, powołując się na własne źródła zaznajomione z przebiegiem ostatnich rozmów Wołodymyra Zełenskiego z Joe Bidenem, poinformował, że amerykański prezydent zamierzał poruszyć kwestię wniosku Ukrainy o członkostwo w NATO podczas spotkania na spotkaniu w Ramstein 12 października.
Według Wołodymyra Ohryzki, ministra spraw zagranicznych Ukrainy (2007-2009) i dyplomaty, Ukraina nie może wykluczyć, że rozmowy o podobnych scenariuszach zakończenia wojny mogą się odbyć. Kijów nie jest, jak zaznacza, w stanie dyktować nikomu, o czym rozmawiać, jak rozmawiać, z kim itd. Inną sprawą jest to, dlaczego rzecz jest przedstawiana w taki właśnie [niekorzystny dla Ukrainy] sposób.
– Dlaczego w ostatnich tygodniach nastąpił tak szaleńczy atak na Ukrainę? – zastanawia się Ohryzko.
– Myślę, że po to, by można było postawić tezę, że ktoś chce pokoju, a ktoś nie. A tym kimś, kto pokoju nie chce, musi być oczywiście Ukraina
Nie trzeba wiele, żeby dostrzec, kto na tym korzysta. Myślę, że za tymi wszystkimi publikacjami ciągnie się jakiś rosyjski ogon.
Ohryzko zauważa, że na Zachodzie ludzie, którzy z powodu wojny tracą pieniądze, są nią zmęczeni. Prawdopodobnie istnieje więc jakaś presja z dwóch stron:
– Z jednej strony są rosyjskie naciski, by Ukraina się poddała. Z drugiej istnieje presja Zachodu, by w końcu powrócić do business as usual z Rosją. Musimy spojrzeć na to bardzo spokojnie i pragmatycznie: wyjaśnić naszym zachodnim partnerom, że jeśli chcą rozwiązać swoje problemy naszym kosztem, to dziękujemy bardzo, ale nam to nie odpowiada. Mamy własne interesy narodowe, własne terytorium i własną suwerenność.
Gwarancje bezpieczeństwa
Tak intensywny przepływ wiadomości na temat potencjalnych gwarancji bezpieczeństwa w zamian za pewne ustępstwa ze strony Ukrainy wygląda jak sonda mająca sprawdzić, czy podobne kroki byłyby możliwe do zaakceptowania zarówno przez ukraiński rząd, jak przez ukraińskie społeczeństwo – a także przez zachodnich partnerów, ocenia dr Stanisław Żelichowski, ekspert ds. międzynarodowych i główny specjalista Akademii Dyplomatycznej MSZ Ukrainy im. Hennadija Udowenki:
– Widzimy jednak, że takie kombinacje nie są zbyt skuteczne – mówi. – Na przykład jeśli chodzi o perspektywy członkostwa Ukrainy w NATO w jakimkolwiek formacie, widzimy, że pomimo twierdzeń USA o pewnym postępie w tym zakresie wśród członków Sojuszu nie ma ani konsensusu, ani determinacji, by przyjąć nas do NATO.
Nie może być trwałego bezpieczeństwa w Europie bez silnej i niezależnej Ukrainy, a członkowie NATO muszą wypełnić swoją część zobowiązań podjętych wobec Ukrainy na szczycie w Waszyngtonie.
Stwierdził to Mark Rutte w swoim pierwszym przemówieniu w roli sekretarza generalnego NATO, a powtórzył podczas pobytu w Kijowie – swej pierwszej wizyty zagranicznej na nowym stanowisku.
Ukraina jest bliżej NATO niż kiedykolwiek wcześniej, droga do członkostwa jest nieodwracalna, a Rosja nie ma prawa głosu ani weta w tej sprawie
Jeśli chodzi o gwarancje bezpieczeństwa, Ukraina wciąż jest daleko od osiągnięcia takiego ich poziomu, który dotyczy członków NATO. I być może pod tym względem jest nawet w gorszej sytuacji niż dwa lata temu. Tak sprawę widzi Davis Ellison, analityk strategiczny w Haskim Centrum Studiów Strategicznych (HCSS). Ukraina ma umowy z wieloma krajami NATO, ale żadna z tych umów nie zapewnia Ukraińcom jednoznacznej gwarancji bezpieczeństwa. Takie gwarancje mogą pochodzić od Stanów Zjednoczonych, Francji lub być może od kraju takiego jak Polska, ale z pewnością przetestowałoby to europejską wiarę w powstrzymanie kolejnego rosyjskiego ataku, co ostatnim razem nie zadziałało. Potencjalne zamrożenie linii frontu w ramach pewnego rodzaju negocjacji z Ukrainą byłoby realnym ryzykiem, mówi Ellison:
– Rosja, jak to było wcześniej, jest nadal zaangażowana uniemożliwienie przyjęcia Ukrainy do NATO, a taki „rozejm” zbudowałby jej trampolinę do kolejnej próby ataku. To tylko pogorszyłoby sytuację w porównaniu z lutym 2022 roku. Co więcej, taka sytuacja stworzyłaby silnie zmilitaryzowaną „żelazną kurtynę” w całej Ukrainie, jeszcze bardziej zaburzając równowagę krajowej gospodarki i polityki. Rosja mogłaby zaakceptować taki scenariusz, choć prawdopodobnie postrzegałaby go jako tymczasowy. Obecna linia demarkacyjna pozostawiłaby części obwodów donieckiego i ługańskiego poza rosyjską kontrolą.
Dla Putina mógłby to być jednak sposób na ograniczenie strat, ogłoszenie zwycięstwa i zakończenie walk – tyle że znowu dałoby to Moskwie stałą dźwignię do testowania nowej linii frontu
Błyskawiczna podróż
Europejska podróż Zełenskiego, która po odwołaniu spotkania w Ramstein była w rzeczywistości krokiem wymuszonym, rozpoczęła się od szczytu Europy Południowo-Wschodniej 9 października w Chorwacji, a zakończyła 11 października w Berlinie. W ciągu tych 36 godzin ukraiński prezydent odwiedził także Londyn, Paryż i Rzym. Wołodymyr Zełenski przedstawił swoim rozmówcom plan zwycięstwa i wezwał do podjęcia wspólnych wysiłków już teraz, w nadchodzących miesiącach.
Podczas podróży prezydent Ukrainy skierował 5 próśb do europejskich przywódców, o czym napisali dziennikarze Politico.
Według amerykańskiego medium Ukraina ma niewielkie szanse na otrzymanie zaproszenia do NATO. Mizerne są też perspektywy wykorzystania systemów obrony powietrznej sąsiadów Ukrainy, przede wszystkim Polski i Rumunii, do ochrony ukraińskiego terytorium przed rosyjskimi atakami. Politico zwraca uwagę, że zachodni partnerzy obawiają się bezpośredniej konfrontacji z Rosją.
Ukraina prosi również o więcej systemów obrony powietrznej, bo mimo że latem różne stolice złożyły zachęcające obietnice w tej sprawie, dostawy idą powoli. Jest mało prawdopodobne, by partnerzy byli gotowi udzielić Ukrainie zgody na uderzanie w głąb Rosji. W rozmowie ze kanclerzem Olafem Scholzem Zełenski prawdopodobnie poruszył kwestię przekazania Ukrainie rakiet Taurus, lecz stanowisko kanclerza Niemiec pozostaje niezmienione.
Najbardziej obiecujące są według Politico widoki na przyciągnięcie europejskich inwestycji w ukraiński sektor obronny
Wiele krajów, w tym Niemcy, Norwegia, Dania, Szwecja, Litwa i Kanada, już współpracuje z Ukrainą w tej dziedzinie.
– Pakiety obronne zapewniające ochronę, [wsparcie] dla obrony powietrznej, inwestycje w produkcję dronów i innej broni w Ukrainie – takie są wyniki wizyty w Londynie, Paryżu, Rzymie i Berlinie – podsumował Zełenski.
Rozmowy ukraińskiego prezydenta z europejskimi przywódcami miały zmobilizować sojuszników. Najważniejszą rzeczą, której potrzebuje teraz Ukraina, jest pozbawienie rosyjskich terrorystów możliwości kontynuowania wojny, a następnie przejście do dyplomacji, podkreśla Stanisław Żelichowski.
– To były spotkania z przywódcami kluczowych krajów, które pomagają nam najbardziej – twierdzi ekspert. – Jestem pewien, że omawiano szeroki zakres kwestii, od gospodarczych i prawnych po wojskowe. Myślę, że w Niemczech chodziło o zielone światło dla Taurusów od kanclerza Scholza. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, porozumienia te zostaną przekształcone w konkretne decyzje podczas następnego szczytu w Ramstein.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji