Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Kateryna „Guinness”: Gdy zginął „Da Vinci”, Bohater Ukrainy, zrozumiałam, że jeśli tacy ludzie umierają za kraj, nie mam prawa siedzieć z założonymi rękami

"W Irlandii pomagałam uchodźcom, pracowałam i uczestniczyłam w proukraińskich wiecach. Wszystko to było próbą odwrócenia uwagi od myślenia o moich rodzicach, przebywających w ostrzeliwanej strefie, o moim najlepszym przyjacielu w wojsku, mojej przyjaciółce, która straciła dom. W marcu 2023 r. dnia mój plan ucieczki od rzeczywistości runął. To wtedy zginął Dmytro Kociubajło - 'Da Vinci'”

Kateryna Kopanieva

Kateryna "Guiness" w specjalnym projekcie „Twarze wojny. Młodzi”. Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Kate, która pracuje w pubie

Wołają na nią „Guinness”, bo mieszkała w Irlandii i pracowała w pubie. Z zawodu jest psychoterapeutką. Mogła kontynuować praktykę medyczną, ale postanowiła iść na front.

Kateryna "Guinness"

– Myślałam o wstąpieniu do sił zbrojnych w 2021 r. – mówi Kateryna. – Przez ostatnie sześć lat byłam członkinią młodzieżowej organizacji pozarządowej Liberalno-Demokratyczna Liga Ukrainy i angażowałam się w życie społeczne i polityczne kraju. Poznałam Romana Ratusznego [znany ukraiński aktywista i uczestnik wojny rosyjsko-ukraińskiej; zginął w wieku 24 lat – red.]. Dla nas wojna rozpoczęła się w 2014 roku. Szybko zrozumieliśmy, że Rosja nie zatrzyma się w Donbasie. Kiedy to wszystko się zaczęło, byłam w Kijowie. Nie chciałam wyjeżdżać – zrobiłem to na prośbę mojej rodziny. Przede wszystkim dziadków, którzy przeżyli okupację w regionie Kijowa i bardzo się o mnie martwili. W końcu wyjechałam do Irlandii z moim psem. Mieszkają tam nasi krewni.

Mówię po angielsku i to była moja szansa, by przekazać Europejczykom wiadomość o Ukrainie. Brałam aktywny udział w wiecach i wydarzeniach związanych z moim krajem. Pomagałam naszym uchodźcom, którzy nie mówili po angielsku.

W końcu znalazłam pracę w pubie. W Irlandii pub to cała subkultura. Udało mi się zostać „jedną z miejscowych” w mieście, a Irlandczycy znali mnie jako „Kate, która pracuje w pubie”. Często wspominam tę ciepłą atmosferę...

Pub, w którym pracowała Kateryna w Irlandii. I jej ukochany pies

Ale zdecydowałeś się wrócić...

Miałam poczucie, że muszę zaciągnąć się do wojska.

Ukraina z pewnością potrzebuje darowizn i wieców, ale bardziej potrzebuje ludzi

Dla mnie życie w Irlandii było rodzajem eskapizmu – próbą przytłoczenia się tysiącem zadań w nowym miejscu, a tym samym ucieczką od rzeczywistości. Ale nie udało mi się uciec. Wiadomość o śmierci Romana Ratusznego mną wstrząsnęła, a kiedy zginął również „Da Vinci”, zrozumiałam, że nie mam prawa siedzieć bezczynnie, gdy tacy ludzie umierają za kraj.

Rzuciłam więc pracę i wróciłam do Ukrainy z postanowieniem wstąpienia do wojska.

Przygotowałam się na gorsze rzeczy

Napisałam do działu rekrutacji brygady piechoty morskiej – tej, w której obecnie służę. Chciałam się zajmować rozpoznaniem lotniczym, bo z wykształcenia jestem inżynierem i wiem coś na ten temat.

Byłam gotowa na falę seksizmu i odrzucenie, więc w liście do brygady napisałam, że chcę być albo w zwiadzie powietrznym, albo w artylerii. Wiedziałam, że ta druga opcja na pewno im się nie spodoba, więc była szansa, że zgodzą się na pierwszą. I tak się stało.

Służba w wojsku wymaga sprawności fizycznej. Miałaś kondycję?

W pewnym sensie tak, ponieważ w Irlandii uprawiłam jeździectwo. Kiedy wróciłam do Ukrainy, zaczęłem więcej chodzić i wykonywać ćwiczenia fizyczne, koncentrując się na mięśniach pleców i brzucha, ponieważ noszenie kamizelki kuloodpornej obciąża te grupy mięśni.

Nawiasem mówiąc, nie była aż tak ciężka. Istnieją kamizelki ważące nawet 15 kilogramów, ale moja, z płytami ceramicznymi, ważyła około 7.

Zostałaś oficerem łącznikowym-nawigatorem. Jakie są Twoje obowiązki?

Głównym zadaniem oficera łącznikowego-nawigatora jest zrobienie wszystkiego, aby pilot drona wystartował i doleciał nim do celu. To ciągła komunikacja z dowództwem, już od momentu, gdy wsiadamy do samochodu, by udać się na pole bitwy. Kiedy docieramy na pozycję, wspólnie przygotowujemy się do pracy. Nawigator przegląda mapy, szuka punktów orientacyjnych, mówi pilotowi, gdzie ma lecieć. Następnie raportuje sytuację do kwatery głównej.

Jedno z urządzeń, którymi posługuje się Kateryna

Byłam już dowódcą załogi, a teraz pracuję w kwaterze głównej. Moim zadaniem jest kontrolowanie pracy wielu załóg.

Pierwsze wrażenia ze strefy działań wojennych były dla Ciebie szokiem?

Nie. Przygotowywałam się do gorszych warunków. Spodziewałam się mieszkać w ziemiankach, a mieszkamy w zwykłym, prywatnym domu. Chłopaki zainstalowali bojler, mamy nawet prysznic z ciepłą wodą.

Powiem więcej: kiedy mamy czas, możemy nawet zamówić sushi w pobliskim miasteczku i obejrzeć serial

Przygotowywałam się też do mojego pierwszego wyjazdu na front. Myślałam, że to będzie coś strasznego. Ale tak naprawdę podobało mi się. Nie było szoku, był strach. Jako psychoterapeutka mogę jednak powiedzieć, że to adekwatna reakcja na coś nieznanego. Naprawdę nie wiedziałam, czego się spodziewać.

A czy teraz, kiedy już wiesz, strach pozostał?

Tak, ale w większości sytuacji mogę go kontrolować. Naprawdę się przestraszyłam, gdy nasi ludzie zostali ranni na moich oczach. Wróg nas namierzył i uderzył w garaż, z którego wychodzili moi towarzysze broni, chłopak i dziewczyna. On odniósł lekkie obrażenia, ale ona miała 12 odłamków wbitych w ciało i mocno krwawiła.

Kiedy jej pomagałam, ostrzał nie ustawał. Bałam się, że nie będę w stanie jej uratować. Zanieśliśmy ją do pojazdu ewakuacyjnego pod ostrzałem, potem przez jakąś godzinę nie mieliśmy kontaktu z medykami, którzy ją zabrali. To była najstraszniejsza godzina w moim życiu. Przychodziły mi do głowy różne myśli, od: „czy wystarczająco mocno zacisnęłam stazę?” do: „a co jeśli krwawienie nie było krytyczne i ona po sześciu godzinach jazdy z tą stazą straciła przeze mnie rękę?”. Na szczęście przeżyła i ręki nie straciła. Ale zapamiętam ten moment na długo.

Doświadczenie pokazuje, że aby nauczyć się kontrolować swój strach, trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, czego dokładnie i dlaczego się boimy.

„To normalne, że boimy się śmierci. To nie jest paraliżujący strach”.

A co jeśli to jest strach przed śmiercią?

To normalne, że boimy się śmierci. Ja boję się śmierci. Nie chcę umierać. Nie chcę, by umarł mój mąż, który również jest na wojnie. Ale to nie jest ten rodzaj strachu, który paraliżuje i uniemożliwia wykonywanie pracy.

Większość żołnierzy zawarła ze sobą niepisaną umowę, że są gotowi na śmierć. Bo to jest wojna

Ale z drugiej strony cywile też są atakowani w spokojnych miastach. Też umierają, i to nie tylko z powodu rakiet. Wojna uczy przyjmować za pewnik to, że codziennie ktoś umiera. Zmienia się postrzeganie wielu rzeczy.

Na przykład gdy byłam cywilem (a jeszcze bardziej, gdy mieszkałem w Irlandii), każda wiadomość o ataku rakietowym na Kijów wytrącała mnie z równowagi. Natychmiast pisałam do mamy, a ta odpisywała, że nie słyszy wybuchów, bo Kijów to duże miasto. A kiedy jesteś na froncie i odgłos wybuchu dochodzi z odległości 300 metrów, też wydaje ci się to bardzo odległe.

Czytałam, że miałaś wstrząs mózgu...

I to niejeden. Za pierwszym razem pocisk uderzył w dom, obok którego stałam. Drugi miałam, gdy ratowałam siostrę. Konsekwencje bliskich wybuchów są dla mnie typowe: głośne dźwięki lub błyski światła mogą powodować silne bóle głowy i nudności. Wiem, jak to jest żyć z PTSD.

Nawet jeśli znajduję się na otwartej przestrzeni w spokojnym mieście, muszę wiedzieć, gdzie w pobliżu jest kąt, w którym mogłabym się ukryć w przypadku ostrzału.

Nigdy nie wychodzę z domu bez opaski uciskowej.

„Wiem, jak to jest żyć z PTSD”

Czy twoi towarzysze broni szukają u ciebie pomocy jako psychoterapeutki?

Moja etyka zawodowa zabrania mi pracy z przyjaciółmi, a moi towarzysze broni są dla mnie nawet kimś więcej niż przyjaciółmi. Dlatego nie ma wśród nich pacjentów. Ale jeśli pytają mnie o coś jako specjalistkę, odpowiadam im. Niektórzy faceci, kiedy dowiadują się o mojej specjalizacji, są na początku sceptyczni. „Komu potrzebni ci ci psychoterapeuci?” – mówią. A potem siedzisz z nimi w kuchni do trzeciej nad ranem, bo muszą się wygadać...

A czy psychoterapeuta potrzebuje psychoterapeuty?

Jak najbardziej. Nawet jeśli pracujesz jako lekarz w cywilu. To stresująca, wyczerpująca praca i trzeba odbudowywać swoje zasoby. Teraz, na wojnie, również odczuwam potrzebę kontaktu z psychoterapeutą, ale szukam lekarza z doświadczeniem wojskowym.

Bez względu na to, jak dobry jest specjalista, jeśli nie był na wojnie, nie będzie w stanie zrozumieć niuansów pracy z żołnierzem

Pamiętam, jak przed inwazją na pełną skalę miałam pacjentów, którzy byli wojskowymi i weteranami ATO [operacji antyterrorystycznej przeciw separatystom obwodach donieckim i ługańskim, rozpoczętej w 2013 r. – red.]. Mówiłam im: „Musicie lepiej się wysypiać”. Bo tak mówi książka. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, dlaczego to niemożliwe, dlaczego nie można po prostu zrezygnować z napojów energetycznych...

Mój osobisty dziennik pomaga mi uporządkować myśli. Są takie momenty, kiedy nawet z najbliższymi osobami nie chcesz dzielić się tym, co leży ci na sercu – żeby po raz kolejny ich nie zranić. W takich przypadkach pomaga papier.

„Na froncie są też zwykłe ludzkie radości”

Wojna jest z nami długo, więc trzeba się dostosować

Opisałaś kiedyś moment, w którym siedziałaś z towarzyszami pod ostrzałem i porównywałaś smak paluszków krabowych z różnych sklepów. Czy takie wspomnienia z cywilnego życia pomagają ci przetrwać psychicznie?

Nie powiedziałbym, że na wojnie trzeba przetrwać psychicznie. To powszechny stereotyp wśród cywilów. W rzeczywistości gdy jest się w wojsku, wojna staje się częścią codziennej rutyny. Wyjście na pozycje bojowe jest postrzegane jako pójście do pracy. A w wolnym czasie żyjemy prawie tak samo jak ci, którzy są w cywilu. Pijemy pyszną kawę, jemy pizzę i paluszki krabowe. Dziś na obiad zjadłam sushi. A wieczorem umyję zęby moją ulubioną szczoteczką elektryczną z postaciami z Gwiezdnych Wojen i wezmę prysznic.

Do domu, w którym mieszkam z braćmi, kupiliśmy doniczki, żeby było przytulniej. Noszę ze sobą suszarkę do włosów z dyfuzorem i spędzam po 40 minut na układaniu włosów. Tak, wojna jest przerażająca, bolesna i niesprawiedliwa. Ale jest też życie na froncie, zwykłe ludzkie radości. Wojna jest z nami przez długi czas i musimy dostosować się do tych warunków.

Powiedziałaś, że kiedy zdecydowałaś się wstąpić do sił zbrojnych, byłaś moralnie przygotowana na falę seksizmu. Czy musisz sobie z tym radzić?

Jest wiele przejawów seksizmu. To wtedy, gdy mężczyźni pozwalają sobie na nazywanie cię „cipką” lub „kochaniem”, albo kiedy mówią coś zupełnie nie do przyjęcia. Na przykład, kiedy powiedziałam pułkownikowi, że mogę działać jako pilot, ponieważ wiem, jak latać dronami, powiedział coś w stylu: „, Co ty, kwiatuszku, będziesz latać w kiecce przed facetami?”.

„Kiedy jesteś w wojsku, wychodzenie na pozycje bojowe jest postrzegane jako chodzenie do pracy”

W takich sytuacjach nie milczę, ustawiam mężczyznę na jego miejscu. Niektórym trudno jest zaakceptować, że kobieta może rozumieć sprawy wojskowe tak dobrze jak oni. I broń Boże, żeby próbowała wytknąć takiemu błąd – będzie obraza na całe życie. Mężczyźni, którym od dzieciństwa wmawiano, że nie powinni być słabi, boją się, że kobieta może być w jakiś sposób silniejsza od nich. Na szczęście nie wszyscy są tacy.

Wspomniałaś, że masz męża, który też jest na froncie. Poznaliście się podczas wojny?

Tak, służymy w tej samej brygadzie. Ironią losu jest to, że kiedy wstąpiłam do wojska, powiedziałam sobie, że nigdy nie nawiążę relacji z innym żołnierzem. Przede wszystkim ze względu na powszechny seksistowski stereotyp o kobietach, które znajdują mężczyznę w wojsku, zachodzą w ciążę i są zwalniane.

Ale tak się złożyło, że miesiąc po tym, jak się poznaliśmy, byliśmy w związku, a dwa miesiące później zabrał mnie na spotkanie ze swoimi rodzicami. Mój mąż i ja dobrze się rozumiemy, ponieważ mamy te same wartości i cele. Wiemy, dlaczego jesteśmy tutaj, na wojnie.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

No items found.

Ukraińska dziennikarka z 15-letnim doświadczeniem. Pracowała jako specjalna korespondent gazety „Fakty”, gdzie omawiała niezwykłe wydarzenia, głośne, pisała o wybitnych osobach, życiu i edukacji Ukraińców za granicą. Współpracowała z wieloma międzynarodowymi mediami.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Rościsław Osipenko

Rostysław  urodził się w Kijowie. Studiował informatykę, ale rzucił uniwersytet na drugim roku i najął się za kelnera. Od najmłodszych lat pracował w branży restauracyjnej.

- Przed wojną miałem własną kawiarnię, ale później musiałem ją zamknąć - przyznaje.

Na front wzięli go, bo się uparł. Był jedynym z oddziału, który przeżył atak w najtrudniejszym sektorze walki o Bachmut. Prztrwał, chociaż jego towarzysze w myślach już go pochowali.

Spotykam go w przytulnej kawiarni na kijowskim Chreszczatyku. Uśmiecha się ciepło, ma mocny uścisk dłoni. Godziny rozmowy mijają niepostrzeżenie. Widzę kątem oka, jak goście przy sąsiednim stoliku zerkają na nas ukradkiem, podsłuchując z zapartym tchem jego opowieści.

Nigdy nie byłem tchórzem

Kiedy zaczęła się wojna, nie miałem pracy przez dwa miesiące. Było mi ciężko, jak wielu Ukraińcom. Potem się trochę poprawiło, znów zacząłem pracować jako kelner. W tym czasie mój przyjaciel, barman, był już na wojnie. Często powtarzał: "Nikt nie chce cię tu zabić, chodź". Nigdy nie byłem tchórzem. Postanowiłem iść i bronić Ukrainy. Miesiąc błagałem, aby mnie wzięli. Ciągle mi odmawiali, bo brakowało mi wyszkolenia bojowego. Ale w końcu mnie przyjęli i 2 grudnia zostałem wysłany wraz z innymi chłopakami do wioski Desna w obwodzie czernihowskim. Tam przeszliśmy szkolenie ogólne, a potem miesięczne szkolenie na sanitariusza. Powiedzieli mi, że mogę zostać tylko sanitariuszem.

Rostysław (z lewej) z kolegami na szkoleniu, grudzień 2022

Chciałem walczyć z bronią w ręku, ale co zrobić. Często słyszałem: „Na wszystko przyjdzie czas...”. Przydzielili mnie do 92. brygady w rejonie Charkowa i tam wiele się nauczyłem. Na początku koledzy nie lubili mnie, bo byłem z Kijowa. Chcieli przypisać mi znak wywoławczy „Stolica”, a jeden nazwał mnie nawet „doktorkiem”. Ale ja reagowałem tylko na „Rostik”. Po jakimś czasie mówili do mnie: "Jesteś normalnym facetem. Nie możesz być z Kijowa”.

Umrzeć można, ale nie tak

Była Wielkanoc, 16 kwietnia 2023 roku. Kierunek Chrowowe, blisko Bachmutu.

Wracałem z pozycji, Rosjanie tego dnia mocno nas szturmowali. Generalnie Moskale bardzo lubią atakować w święta. Niestety nasza grupa była słaba. Kiedy mieliśmy iść na pozycje, dowódca odmówił pójścia z nami. Przysłano innego dowódcę, też bez większego doświadczenia. Wyobraź tylko sobie: trzęsły mu się ręce, bał się wszystkiego. Jak tylko zeszliśmy do okopów, zaczęli do nas strzelać. Dwóch naszych od razu uciekło. Nie przeżyli, nadziali się na miny.

Reszta szła dalej, nieustraszona. Stąpaliśmy po zakrwawionych ciałach. Wtedy nasze mózgi nas chroniły, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że depczemy ciała naszych.

Mieliśmy zabić wroga i nie było w nas strachu. Tylko nienawiść i chęć obrony naszego kraju. Żadnych innych emocji. To wszystko odbywało się jakoś automatycznie

Niektórzy pili. Oczywiście to pomagało im się zrelaksować, ale szkodziło całej grupie. Alkohol wywoływał dużo agresji. Na wojnie w ogóle nie piłem... Jestem medykiem bojowym i szedłem jako drugi, tuż za dowódcą. Chciałem go wyprzedzić, bo widziałem jego strach. Ale nie zrobiłem tego, ponieważ był starszy wiekiem i do tego jeszcze oficer, taki poważny i odpowiedzialny. Nagle usłyszałem strzał i zobaczyłem, jak mój towarzysz ginie - od miny, która trafiła go w pachę. Ułożyłem go na ziemi i zamknąłem mu oczy. W grupie zostało pięć osób, trzy zginęły.

Bitwa o Bachmut, 2023. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

Ostrzał wroga był tak silny, że musieliśmy ukryć się w ziemiance. Nie dało się atakować. Zobaczyłem na ziemi chłopaka z pianą na ustach. Uklęknąłem i zacząłem udzielać mu pierwszej pomocy. Cała moja uwaga była skupiona na nim. Przybiegli do nas inni chłopcy i nagle nastąpiło bardzo silne uderzenie. Nie zdążyłem się połapać, co się stało, wjednej sekundzie byłem pod ziemią. Mój karabin szturmowy leżał w taki sposób, że utworzyła się maleńka poduszka powietrzna. Mogłem oddychać. Byłem całkowicie unieruchomiony, hełm uciskał mi głowę, nie mogłem się ruszyć. Słyszałem okrzyki z góry. Zacząłem się denerwować i też krzyczeć.

Jestem tu pogrzebany

Ktoś powiedział mi, że mnie słyszy i po mnie wróci. To znaczy, że ktoś przeżył, pomyślałem. Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem pod stertą trupów. Czułem się, jakbym leżał pod kocem, i robiło się coraz goręcej. Niby było powietrze, ale jednocześnie go brakowało. Próbowałem się uspokoić.

Najgorsze było to, że nie wiedziałem, jak długo potrwa moja śmierć. Co innego umrzeć od razu od rany, a co innego tak. Kiedy usłyszałem kroki w pobliżu, zacząłem krzyczeć z całych sił. Nie obchodziło mnie, kto do mnie biegnie - nasi czy Moskale. Byle tylko tak nie umierać. Krzyczałem: „Hej!” I nagle usłyszałem czyjś głos (po akcencie poznałem, że to Gruzin):

- Kto tam?

- To ja - odpowiedziałem, nie chcąc się od razu identyfikować.

- Gdzie jesteś?

- Tutaj, pod ziemią...

- Co ty tam robisz? - przesłuchiwał mnie Gruzin.

- Jestem tu pogrzebany!

- Czekaj, ktoś po ciebie wróci.

Nie wykopał mnie, nie miał czasu - biegł na pomoc innym. Obiecał, że przekaże informacje o mnie. I jak się później okazało, dotrzymał słowa. Chłopaki, którzy przeżyli ostrzał, mogli przekazać informacje o mnie przez radio, tyle że tego nie zrobili. Później okazało się, że zginęli. Ale nawet kiedy informacja o mnie została przekazana, nikt nie mógł mnie od razu zacząć szukać, bo wszystko było pod ostrzałem. Po jakichś 5-6 godzinach zacząłem zdawać sobie sprawę, że nikt nie może mnie teraz uratować.

Chyba że stanie się cud.

Moje ciało walczyło

Na początku byłem zły na Boga, a potem modliłem się i prosiłem o ratunek. Pamiętam, że byłem spragniony do szaleństwa i było strasznie gorąco, dusiło mnie.

Wydawało się, że umieram minuta po minucie, że to ostatnie chwile

Ale moje ciało walczyło. Przez jakiś czas oddychałem szarpnięciami, nie straciłem jednak przytomności. Próbowałem nawet przegryźć sobie żyły, żeby się wykrwawić i uwolnić od tego wszystkiego. Ale w ciemności to nie działało - nie udało mi się.

W pewnym momencie postanowiłem spróbować wydostać się na własną rękę, podnosząc wszystkie ciała, które były nade mną, ciężkie jak drewniane kłody. W rezultacie złamałem sześć żeber i przebiłem sobie nimi płuca. Nie wiem, ile czasu minęło. Myślałem, że osiem godzin - w rzeczywistości to było piętnaście. Potem znowu modliłem się i krzyczałem. Na początku byłem zły na Boga, że pozwolił mi umrzeć w ten sposób. Potem modliłem się i prosiłem Go, by mnie ocalił. I wtedy znów usłyszałem kroki. Zacząłem jeszcze głośniej krzyczeć.

Bachmut 2023. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

To byli nasi. Przypadkowo wracali tą drogą, bo wszystkie inne były zaminowane. W ogóle nie mieli tamtędy iść. Długo mnie odkopywali, na szczęście mieli saperki (nazywamy je „bobrami”). Najpierw odkopali moje pośladki, potem zaczęli szukać głowy. Kiedy poczułem uderzenie w hełm, byłem przeszczęśliwy. Kilka minut później mogłem już normalnie oddychać. Radość nieziemska, gdy zobaczyłem ich wyczerpane twarze. Nigdy więcej nie widziałem tych czterech odważnych ludzi. Bardzo chciałbym ich spotkać i podziękować; wtedy nie miałem sił, nie mogłem nawet chodzić. Wsadzili mnie do samochodu. Bardzo chciałem spać, ale mi nie pozwalali, rozmawiali ze mną. Zawieźli mnie do pierwszego punktu ewakuacyjnego. Tam spotkałem się z głównym oficerem medycznym, który powiedział:

- Pochowaliśmy cię 15 godzin temu, a ty przeżyłeś! Masz pojęcie, jaki to cud?!

To rzeczywiście musiał być cud. Ostrożnie pocięli wszystkie moje ubrania. Żal mi było tych ubrań, bo kupiłem je dzień wcześniej. Chciałem im powiedzieć: „Może po prostu zdejmijcie to ostrożnie, nie tnijcie moich ubrań, to takie drogie", ale nie miałem siły . Potem zaczęli różne procedury medyczne. W końcu karetka zabrała mnie do szpitala w Dnieprze, na oddział intensywnej terapii. Dostałem morfinę i zasnąłem.

Ocalony

W szpitalu spędziłem tydzień. Traktowano mnie bardzo dobrze, opieka na najwyższym poziomie. Potem wysłali mnie do Kijowa. Przez jakiś czas prawie nie spałem, ciągle bolała mnie noga, jakby coś w niej strzelało. W nocy ciągle krzyczałem, rzeczywistość mieszała się ze snem. Po dwóch tygodniach mój stan się ustabilizował. Wiem, że to Bóg mnie uratował. Zawsze w Niego wierzyłem.

Jak mój ukochany może zabijać?

Podczas pobytu na froncie nie miałem zbyt wiele wsparcia. Niestety nie mam kontaktu z rodziną - matką, bratem i siostrą. Ojciec zmarł, gdy miałem trzy lata. W wieku 15 lat wyprowadziłem się z domu - najpierw do wujostwa, potem sam zacząłem wynajmować mieszkanie. Moja rodzina i ja bardzo się różnimy; nie mogłem żyć z nimi pod jednym dachem. Nie byliśmy na tej samej ścieżce. Uważam, że winę za to ponosi matka, która podzieliła nas wszystkich.

Będąc na froncie, komunikowałem się tylko z moją dziewczyną. Wysoka, brunetka, duże zielone oczy, miła, sympatyczna - nie sposób było jej nie kochać. Mieszkaliśmy razem przez siedem lat. Switłana była osobą kreatywną - pisała książki i ilustrował je. Wojna była dla niej koszmarem, więc wysłałem ją za granicę. Tak było lepiej dla nas obojga. Dzwoniliśmy do siebie, kiedy tylko się dało. Oczywiście, nie mówiłem ukochanej zbyt wiele, po co ją martwić. Opowiedziałem wszystko dopiero wtedy, gdy leżałem w szpitalu.

Chciała przyjechać, ale się nie zgodziłem. Po wypisaniu ze szpitala dostałem 30 dni urlopu. Przyjechała. Kiedy dowiedziała się, że zabijałem, nie mogła się z tym pogodzić. Ale przecież nigdy nie zachowywałem się niemoralnie - zachowywałem się, jak zwykły żołnierz. Ale moja ukochana nie mogła zaakceptować, że zabijałem wrogów - dla niej każdy był człowiekiem. Sam fakt zabijania był dla niej nie do przyjęcia.

Nie kłóciliśmy się. Usiedliśmy, spokojnie porozmawialiśmy i postanowiliśmy się rozstać. Switłana od samego początku była przeciwna mojemu wyjazdowi na front. Najbardziej bała się, że zostanę kaleką. I tak się stało.

Bachmut w 2022 roku. Zdjęcie: Libkos/Associated Press/Eastern News

Wojenna kreskówka z bliznami

Wojna mnie zmieniła. Chyba stałem się zamknięty w sobie i zacząłem doceniać życie. Jako żołnierz jestem całkowicie spisany na straty, nie nadaję się do wojny, chociaż nadal chciałbym walczyć. Ale lewa stopa jest poważnie uszkodzona, prawie nie mogę nią poruszać. Tam, pod ziemią, nerw kulszowy został całkowicie zmiażdżony. Orzeczenia o niepełnosprawności jeszcze mi nie wydano.

Zamiast tego ścigają mnie różne instytucje. Miałem pecha do lekarki. Dała mi listę dokumentów, które mam przynieść do rejestracji niepełnosprawności. Zebrałem wszystko, oprócz zaświadczenia o służbie. Przecież nikt nie mógł mi go dać, chociaż okresy, w których walczyłem, były wskazane w innych dokumentach. Jednak lekarka - służbistka uparła się. A kiedy miałem już dostać orzeczenie o niepełnosprawności, powiedziała:

- Skoro jesteś z Obołonu, to dlaczego jesteś tutaj, w Hołosijewie?

Odpowiedziałem, że teraz tu mieszkam. I znowu zaczęła mnie ścigać o zaświadczenia. Prawdopodobnie nie dostanę tego orzeczenia. Przeszedłem długą rehabilitację. Nie chodziłem do psychoterapeutów, jakoś sam sobie radziłem. Po rehabilitacji wróciłem do branży restauracyjnej. Przyglądali mi się, czy wszystko w porządku (doskonale ich rozumiem). A potem zostałem mianowany administratorem. Pracuję w restauracjach od 18. roku życia.

Robię to, na czym się znam i co kocham.

Dziś wojna jest dla mnie czymś w rodzaju kreskówki o bohaterach wojennych, bohaterach z bliznami. Pamiętam, że wśród chłopaków panowały różne nastroje. Potworne zmęczenie psychiczne. Mówili:

- To będzie długa wojna. Nie przeżyjemy tutaj.

Dowództwo nie pozwalało nikomu wrócić do domu, mimo wielokrotnych obietnic. Był też gniew wobec tych, którzy nie walczyli. Tak wielu ginęło, nie da się obliczyć. Bachmut to najgorsza rzecz, jaką widziałem. Całe pola zasłane ciałami, nawet ich nie zebrano. Marzę o zwycięstwie Ukrainy.

Marzę też, że kupię motocykl. I bardzo chcę założyć rodzinę

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohatera

20
хв

Moskale lubią uderzać w święta

Oksana Szczyrba

Przed rosyjską inwazją Agnieszka Zach pracowała jako przewodniczka w Biebrzańskim Parku Narodowym, wychowywała czwórkę dzieci i budowała dom. Po 24 lutego 2022 r. jej życie zmieniło się diametralnie. Najpierw udzielała w swoim domu schronienia kobietom i dzieciom uciekającym przed wojną. Później zaczęła jeździć na front jako wolontariuszka.

Natalia Żukowska: Jako wolontariuszka jeździsz na front od początku inwazji. Jak zmieniły się potrzeby wojska w ciągu ostatnich dwóch lat?

Agnieszka Zach: Przez ten czas nie zmieniło się tylko jedno: ukraińskie wojsko nieustannie potrzebuje broni, pojazdów i dronów. Oczywiście, my nie możemy dostarczyć broni, ale dostarczamy samochody i drony, kiedy tylko to możliwe. Jest też ciągłe zapotrzebowanie na taktyczne zestawy medyczne. Ostatnio przywozimy też jednak maski przeciwgazowe, bo Rosjanie zaczęli używać broni chemicznej. Kiedy wracam do domu, zauważam, że mam trudności z oddychaniem, kaszlę przez tydzień. To mija, lecz gdy znowu trafiam w gorące rejony frontu, na powrót zaczynam kaszleć.

Trudno teraz zdobyć samochody i drony? Gdzie je zdobywasz?

Bardzo trudno o samochody. Czasami Polacy sami wysyłają własne pojazdy na front. Oczywiście nienowe, ale na front się nadają. Na początku wojny na pełną skalę były samochody, jakie chciałaś: SUV-y, pick-upy – lecz teraz jest ich coraz mniej. My, ochotnicy, musimy ich ciągle szukać, i to nie tylko w Polsce. Są też problemy z dronami. One są jak amunicja: potrzebujesz ich w każdej ilości. Tę wojnę można wygrać tylko przy pomocy dronów, więc musimy pomóc je wojsku zdobyć.

Kto wam pomaga finansowo?

Nasze dwie główne potrzeby to paliwo i naprawa pojazdów. Z paliwem pomaga nam Fundacja Jana Zamoyskiego. Czasami ludzie sami przynoszą pełne kanistry lub po prostu dają pieniądze. A czasami musimy „wykrzyczeć” gdzieś w Internecie, że nasz samochód się zepsuł i potrzebujemy pieniędzy na naprawę. I ludzie – zarówno w Ukrainie, jak w Polsce – zawsze pomagają, choć z każdym miesiącem jest z tym coraz trudniej, bo ceny rosną, ale dochody ludzi nie.

Czasami widzę, jak niektórzy ludzie w Ukrainie zarabiają na wojsku. Na przykład kupują rękawice taktyczne za 300 hrywien i sprzedają je żołnierzom na froncie za 800 – 1200. To bardzo smutne.

W tym miejscu chciałabym przypomnieć dobrze znane powiedzenie: „Komu wojna, a komu matka rodzona”. Gdy jedni giną na wojnie, inni na nich zarabiają
Agnieszka Zach: Wojsko nieustannie potrzebuje broni, samochodów i dronów. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak wyglądało Twoje życie przed wojną?

Żyłam spokojnie, organizując wydarzenia kulturalne i etnograficzne. To był piękny czas, absolutna sielanka we wszystkim. Pieniędzy mi nie brakowało, bo byłam dość popularną przewodniczką. Ale potem przyszła wojna i musiałam zacząć pomagać ludziom. Wszystkie swoje zasoby i całą energię skierowałam na front w Ukrainie. Moja córka szepcze mi teraz: „Mamy teraz tylko 30 złotych”. Mam w domu siedem osób. Czworo z nich to moje dzieci i wszystkie muszą być nakarmione. Tak właśnie żyjemy. Nawiasem mówiąc, moje dzieci nieustannie starają się mi pomagać. W szczególności moja najstarsza córka, która sortuje pomoc humanitarną.

A skąd u Ciebie ten wolontariat?

Kiedy rozpoczęła się inwazja, od razu ogłosiłam, że mam dom, w którym mogłabym udzielać schronienia ludziom. Pierwsze dziewczyny przyjechały z Mariupola i Charkowa, przywiózł je mój przyjaciel Paweł. Wysiadając z samochodu, filmowały wszystko i pytały: „Gdzie jesteśmy?”. Oczywiście przedstawiłam się, pokazałam dokumenty i zaproponowałam, że wyślę wiadomość do ich rodzin, by wiedziały, gdzie się znajdują. Dziewczyny były przerażone, bo przyjechały z miejsca, w którym szalała wojna. Po jakiejś godzinie nerwy zaczęły im odpuszczać – i po prostu zalały się łzami. Wśród nich było dziecko, które chowało się pod stołem i krzyczało: „Okupant!”. Były kobiety ze schizofrenią, z demencją starczą.

Pewnego dnia zauważyłam, że Paweł jest bardzo zmęczony, bo jeździł non stop do Ukrainy i z powrotem. Zaproponowałam mu pomoc – wspólny wyjazd do Ukrainy. Do dziś razem tam jeździmy. Jesteśmy wdzięczni wojskowym, którzy nam zaufali. Staramy się przekazywać pomoc z rąk do rąk, ponieważ wiele razy słyszeliśmy o ludziach bez skrupułów kradnących pomoc humanitarną. Na początku miałam pomagać Ukrainie, potem wojsku. A dziś po prostu jadę odwiedzić znajomych.

Ukraińscy żołnierze nazywają Cię „bosą” i „wiedźmą”. Dlaczego?

Bosą, bo chodzę boso. A wiedźmą – bo zaglądam im do serc. Lubię chodzić boso, to takie wygodne. Poza tym w ten sposób pokazuję innym: „Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”.

„Hej, ludzie, nie musicie być tacy, jak wszyscy!”. Zdjęcie: prywatne archiwum

Jak Twoja rodzina zareagowała na decyzję o wyjeździe w tak niebezpieczne miejsce?

Było odrzucenie, strach, niepokój. Aż pewnego dnia moja córka spojrzała na mnie i powiedziała: „Dobrze, mamo, zakończmy tę wojnę”. I zaczęła mi pomagać.

Z kim są Twoje dzieci, gdy jesteś poza domem?

Moja najstarsza córka ma 26 lat, najmłodsze dziecko, syn, 5 lat. Gdy mnie nie ma, dzieci radzą sobie same. Oczywiście wszyscy za sobą tęsknimy. Kiedy więc mam chwilę wytchnienia, staram się spędzać z nimi jak najwięcej czasu. Gdy jestem w domu, to są nasze wakacje.

Co motywuje Cię do wolontariatu i wyjazdów front?

Motywacja jest prosta: ludzie potrzebują pomocy. Co dziwne, motywuje mnie też poczucie spokoju. Jestem matką.

Dopóki wasi chłopcy będą walczyć i trzymać ten front, dopóty my, w Polsce, będziemy mieli spokój. Naprawdę w to wierzę

Dlatego moim obowiązkiem jest pomagać Ukraińcom. Chcę, żeby moje dzieci jak najdłużej żyły tym beztroskim dziecięcym życiem, w pokoju, bez rakiet, nalotów, bez tego, co działo się w Irpieniu i Buczy. Pomagając ukraińskiemu wojsku, chronię moje dzieci.

Jeśli chodzi o strach, to czułam go, ale na początku. Wiele nauczyłam się od wojska. Co ma się stać, to się stanie. Jeśli mam umrzeć, to widać tak musiało być; cegła może spaść mi na głowę w dowolnym miejscu i czasie. Dlatego dopóki żyję, będę jeździła i pomagała. Nie chcę, żeby Rosjanie przyszli do mojego domu.

Prawie zawsze jesteś w drodze, w ciągłym ruchu. Jak radzisz sobie z tak szalonym tempem życia?

Pomagają mi uśmiechy żołnierzy i moich dzieci. I życzliwość ludzi, których spotykam na swej drodze.

Byłaś w Ukrainie przed inwazją?

Tak, raz, z grupą turystyczną, dla której byłam przewodniczką. Jedyne, co pamiętam z tamtego czasu, to wyboje na drogach i mnóstwo samochodów. W ogóle nie znałam Ukrainy. Przed inwazją nie znałam też nawet pół słowa po ukraińsku. A teraz chłopaki na froncie myślą, że jestem ze Lwowa. Żartują, że dobrze znam przekleństwa. Ale w rzeczywistości, by się zrozumieć, czasami muszę komunikować się we wszystkich możliwych językach, w tym po angielsku. Czasem pomaga mi też język migowy. Na wojnie bardzo szybko się zaprzyjaźniasz, bo nie ma czasu na rozmowy o niczym.

Po prostu patrzysz komuś w oczy i wiesz, że jest twoim bratem lub siostrą

Czujesz się zmęczona wojną?

Czasami czuję się zmęczona ludzką głupotą albo nienawiścią. Oczywiście bywa, że jestem wykończona fizycznie; ostatnio były trasy, na których jeździłam przez prawie dwa dni bez przerwy. Staram się też pracować, żeby mieć jakiś grosz dla dzieci czy na paliwo. Czasem dopada mnie coś w rodzaju wyczerpania drogowego. Kiedy przyjeżdżam do moich chłopaków na froncie, oni już o tym wiedzą, mogą dać mi śpiwór do spania na co najmniej 4 godziny, a na stole zawsze jest kawa lub obiad. Wiedzą, że prawie nigdy nie jem w drodze i rzadko zatrzymuję się w hotelach, bo się spieszę. Bez względu na to, jak jest ciężko, nie mamy prawa być zmęczeni.

Co zrobiło na Tobie największe podczas tych wyjazdów?

Byłam pod wrażeniem, gdy widziałam ludzi kłaniających się do ziemi, gdy otrzymywali pomoc humanitarną. Nie da się zapomnieć oczu przerażonych dzieci, które nie wychodziły z piwnicy przez osiem miesięcy.

To straszne, gdy ktoś chce popełnić samobójstwo z powodu zmęczenia – wiele razy musiałam odbierać chłopakom broń

Nie potrafię zapomnieć tych chwil, gdy ranni żołnierze są przywożeni do ośrodka stabilizacji. To nie krew tobą wstrząsa, ale ich twarze, ich cierpienie, ich dezorientacja. To nie okrucieństwo samej wojny ani eksplozje, ani wrogie myśliwce. To ludzkie losy na linii frontu, kiedy rozgrywają się dramaty. Czasami faceci dowiadują się o niewierności swoich kobiet i rozstają się z nimi. Bo kiedy on był długo na wojnie, jego dziewczyna lub żona znalazła sobie kogoś innego. To smutne.

Czego nauczyła Cię wojna?

Być szczęśliwą. To dziwne, ale pokazała mi, jak wiele mamy, w jakim szczęśliwym kraju żyję. Kiedy dziecko się do ciebie uśmiecha – to największe szczęście. Tak samo jak to, że ma ręce, nogi, że żyje, że jest lato, że masz czas je zobaczyć, że żyjesz w spokojnym kraju, że, przepraszam, włosy na moich nogach są fajne – bo mam te nogi. Tego właśnie nauczyła mnie wojna. Zmieniła moje priorytety. Kiedy przyjeżdżam do Polski, śmieję się trochę z różnych kłótni, które mamy w kraju. Nauczyłam się też dawać dużo ciepła ludziom, których spotykam na swojej drodze. Ta wojna zabrała mi wielu przyjaciół żołnierzy, fantastycznych ludzi, których poznałam na froncie. Wojna nauczyła mnie też żyć szybko. Świat i życie są piękne.

I nauczyła mnie tego, że musisz szanować każdego, niezależnie od tego, jak wygląda i co o nim myślisz – bo jutro może go już nie być

Co jest najtrudniejsze dla Ciebie jako wolontariuszki?

Najtrudniej jest przyjechać z ładunkiem do kogoś, a potem więcej go już nie spotkać. To trudne. Trudno jest też walczyć z różnymi zasadami, czasem bardzo głupimi, których musisz przestrzegać. Czasami muszę robić zdjęcia wojska z pomocą humanitarną lub inną, którą przywiozłam, ale bywa, że połowa żołnierzy nie wraca z misji, a pozostałe chłopaki są w okropnym stanie psychicznym. Wtedy nie mam serca robić im zdjęć. Poza tym niektórzy ludzie, którzy przekazują darowizny, narzekają na mnie, bo robię zdjęcia żołnierzy bez ich twarzy. Po prostu nie rozumieją, że ci żołnierze mogą mieć rodziny pod okupacją lub po prostu nie mogą pokazywać swoich twarzy w mediach społecznościowych. Trzeba zrozumieć, że czasami pokazanie domu, w którym mieszkają, lub samochodu oznacza narażenie ich na niebezpieczeństwo. Zawsze powinieneś brać to pod uwagę. Wolontariusze postępują zgodnie z zasadą lekarzy: nie szkodzić.

Agnieszka pomaga ukraińskiemu wojsku od początku wojny. Zdjęcie: prywatne archiwum

Żałowałaś kiedykolwiek swojego wyboru?

Trzy razy myślałam, że wrócę do domu i koniec, już nigdy nie pojadę na front. To były momenty, kiedy widziałam ludzi próbujących zarobić na wojsku – albo kiedy spotykałam prorosyjskich Ukraińców. Ale potem wojskowi dzwonili do mnie i mówili: „Wiedźmo, siostro, pomóż nam, potrzebujemy cię”. I znowu jechałam.

Myślę, że III wojna światowa już się rozpoczęła. I to już nie jest wojna, ale ludobójstwo

Powiem jedno: jeśli Ukraina nie przetrwa, tutaj będzie ciężko. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że w XXI wieku może dojść do tak krwawej wojny. Musimy się więc teraz zjednoczyć, by pomóc Ukrainie ją wygrać.

Jaka jest pierwsza rzecz, którą zrobisz po zwycięstwie?

Nie piję, ale obiecałam sobie, że pierwszym, co zrobię, będzie wypicie za zwycięstwo. Choć pewnie będę płakać, a potem pójdę na spacer z dziećmi. Wiesz, to będzie trudne, bolesne zwycięstwo. Ludzie, którzy kochają Ukrainę, umierają na froncie. Moim marzeniem jest zobaczyć Ukrainę turystyczną, te niesamowicie piękne miasta i wsie. Znam Ukrainę pobitą i zranioną, bo teraz nie jeżdżę tam, gdzie jest pięknie. Jadę tam, gdzie Ukraina cierpi. Moim marzeniem jest zobaczyć to, co najlepsze w tym niesamowitym kraju.

20
хв

Wiedźmo, siostro, pomóż, potrzebujemy cię

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Polscy pisarze i pisarki dla Żadana i Ukrainy

Ексклюзив
20
хв

Jewhen Małoletka: „20 dni w Mariupolu” to ból, który pozostanie we mnie na zawsze

Ексклюзив
20
хв

Ofensywa – najlepsza obrona: jak Ukraina może wykorzystać „argument kurski” w potencjalnych negocjacjach

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress