Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
21-27 października: festiwal filmów ukraińskich w Warszawie
Od 21 do 27 października w warszawskich kinach „Kinoteka”, „Atlantic” oraz w Centrum Kultury Filmowej Andrzeja Wajdy będzie można obejrzeć około 60 nowych ukraińskich filmów: fabularnych, dokumentalnych, krótkometrażowych i animowanych. Impreza nosi nazwę Festiwal Ukraina! 9. Festiwal Filmowy. Niektóre z filmów, które zostaną na niej zaprezentowane, zdobyły nagrody na międzynarodowych festiwalach i powalczą o Oscary
Tegoroczny festiwal otworzy film „Szare pszczoły” Dmytro Mojsiejewa, który wygrał Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Odessie. Opowiada historię dwóch starszych mężczyzn, ostatnich mieszkańców małej wioski w „szarej strefie” w pobliżu linii frontu. Serhijowycz (Wiktor Żdanow) jest ponury i oszczędny, żyje ze swojej pasieki, podczas gdy jego przyjaciel, 59-letni Paszka (Wołodymyr Jamnenko), jest wesoły i beztroski. Serhijowycz uważa się za Ukraińca i wspiera Siły Zbrojne Ukrainy, Paszka wieczorami popija wódkę z bojownikami tzw. Donieckiej Republiki Ludowej. Mimo wszystko ci dwaj mężczyźni, przyjaciele z dzieciństwa, są wobec siebie lojalni. Ich życie zmienia się dopiero wtedy, gdy w wiosce pojawia się rosyjski snajper.
To głęboka opowieść o ludzkiej samotności w realiach wojny i życia zniszczonego przez Rosję. Fabuła oparta jest na powieści Andrija Kurkowa pod tym samym tytułem, chociaż film jest luźną adaptacją książki.
Jednym z głównych wydarzeń festiwalu będzie część poświęcona Tatarom krymskim i dokumentowi „Cicha deportacja”. Film otrzymał złotą nagrodę na New York Festivals TV & Film Awards 2024 w kategorii „Prawa człowieka”. Opowiada przejmującą historię o tym, jak rząd radziecki najpierw deportował Tatarów krymskich w bydlęcych wagonach – a teraz Rosja ponownie pozbawia ich dachu nad głową, bo życie na okupowanym półwyspie staje się dla wielu z nich niemożliwe. W filmie wykorzystano materiały z prywatnych archiwów bohaterów, z których część została upubliczniona po raz pierwszy.
Każdy film na festiwalu zasługuje na uwagę. Opowiadają o dorastaniu, zmianach społecznych, tożsamości – i wojnie, o której na świecie mówi się coraz mniej. W „Pod wulkanem” Damiana Kocura ukraińska rodzina spędzająca wakacje na Teneryfie dowiaduje się o wybuchu wojny na pełną skalę i w jednej chwili z turystów zmienia się w uchodźców. Film, pokazujący przemianę ludzi przyzwyczajonych do materialnego i psychicznego komfortu, którzy nagle to wszystko tracą, został zgłoszony przez Polskę do Oscarów '2025.
Na festiwalu pokazany zostanie również film „La Palisiada” Filipa Sotnyczenki. To gorzka ironia na temat lat 90., która pokazuje absurdalność tamtych czasów. Film będzie reprezentował Ukrainę na Oscarach ‘2025.
Od października do grudnia festiwal odwiedzi kolejne miasta w Polsce, a już od 1 do 17 listopada 2024 r. filmy będą dostępne online na platformie MEGOGO.PL.
Co jeszcze
Oprócz pokazów filmowych, Ukraina! Festiwal Filmowy to wiele wydarzeń towarzyszących. To m.in. spotkania z twórcami, debaty z ekspertami na temat Tatarów krymskich i rosyjskiej propagandy, mniejszości ukraińskiej i białoruskiej w Polsce.
Widzowie będą mogli również obejrzeć wystawy fotografii Kariny Będkowskiej i plakatów Iwony Cichy. Na dzieci czekają warsztaty i zabawy z animatorami, odbędzie się też kilka koncertów muzycznych. Organizatorzy zaprosili około pięćdziesięciu aktorów, reżyserów, producentów i dziennikarzy, w tym Rimmę Ziubinę, Witalija Salija i Ołeksandra Jaremę, a także krymskotatarskiego reżysera Ernesa Sarychaliła.
Dziennikarka, specjalistka ds. PR. Jest mamą małego geniusza z autyzmem i założycielką klubu dla mam PAC-Piękne Spotkania w Warszawie. Prowadzi bloga i grupę TG, gdzie wspólnie ze specjalistami pomaga mamom dzieci specjalnych. Pochodzi z Białorusi. Jako studentka przyjechała na staż do Kijowa i została na Ukrainie. Pracowała dla dzienników Gazeta po-kievske, Vechirni Visti i Segodnya. Uwielbia reportaż i komunikację na żywo.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.
Dla mnie to nie było tak
Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?
Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.
Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.
Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.
Kręciliście w Ukrainie?
Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.
Jak europejska publiczność odebrała film?
Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.
Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?
Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.
Nikt nie tęsknił za dawnym życiem
Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.
Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?
Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.
Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.
Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.
Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka
Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.
Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.
Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?
Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.
Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.
Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.
Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły
Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.
Rozegrać uczucia pod mikroskopem
Co było później?
Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.
Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?
To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.
Dlaczego wybrała Pani akurat ich?
Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.
Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.
Czarny van podskakuje na wybojach. Polna droga zaczyna schodzić stromo w dół, a sprzęt muzyczny w bagażniku buja się we wszystkie strony. GPS dawno zgubił drogę, więc kierowca jedzie „na czuja”.
– Dobra, złapałem trochę zasięgu, weź się zatrzymaj!– krzyczy Dmytro z przedniego fotela pasażera. Odwraca się do nas: – Chwilka przerwy!
Wysiadamy w szczerym polu, do moich uszu dociera cykanie koników polnych, a szum ciepłego, jesiennego wiatru przyjemnie otula. Za mną z vana wyskakuje Witalij Kyryczenko, wokalista rockowego zespołu Numer 482. W ręku ma maleńką mandolinę.
– Witamy państwa na dzisiejszym występie! – wykrzykuje i robi ukłon, a potem szeroko się do mnie uśmiecha: – Publika dziś trochę inna niż zwykle.
Witalij wskazuje palcem na pole, na którym pasą się krowy. Niektóre przyglądają się nam z zaciekawieniem. Witalij zaczyna delikatnie szarpać za struny i nucić coś pod nosem. Jest dobrą duszą zespołu, zawsze z uśmiechem, zawsze z naładowanymi na maksa bateriami. Jeszcze niedawno w sieci można było zobaczyć jego zdjęcia z okopów wokół Bachmutu, zmarzniętego i umorusanego w błocie. Służył tam ramię w ramię z żołnierzami 59. Samodzielnej Brygady Piechoty imienia Jakuba Handziuka. Dziś mówi, że gdyby nie poszedł wtedy walczyć, odebrałoby mu to głos jako artyście. Bo i oczym miałby później opowiadać? Jak mógłby mówić o wojnie, gdyby jej nie dotknął, nie przeżył? Ale przekonali go, że sztuka jest tym, co buduje tożsamość narodową przyszłych pokoleń, i artyści muszą żyć, muszą leczyć muzyką i sztuką tych, którym na froncie jest trudno. A potem Witalij z powrotem zamienił karabin na gitarę – i teraz służy w Desancie Kulturowym.
Terapia sztuką
Desant Kulturowy to projekt niezwykły. Łączy artystów, którzy w poprzednim życiu byli muzykami, aktorami, reżyserami, a nawet lalkarzami. Pracowali na scenie w pięknych kostiumach, które dziś zamienili na mundury w barwach multicam. Szlak bojowy niektórych z nich, jak Witalija, wiódł przez najgorętsze odcinki frontu.
Dmytro Romanczuk jest diabelsko zdolnym bandurzystą. Kiedy zaczęła się inwazja, od razu dołączył do ochotniczego batalionu broniącego Kijowa. Gdy go pytam o szczegóły, mówi jedynie: „było ciężko” – a jego wzrok ucieka w drugą stronę.
Ale kiedy rozmowa schodzi na bandurę, jego ciemne oczy zaczynają błyszczeć i prostuje się na krześle, gotowy do opowieści. Bo dla Dmytra ukraińska dusza ma dźwięk bandury
– Bandura jest integralną częścią tradycji pieśni epickiej, wyjątkowego zjawiska wędrownych śpiewaków, muzyków, kobziarzy, bandurzystów, liryków, bez których trudno sobie wyobrazić naszą kulturę i przestrzeń historyczną poprzednich pokoleń– mówi z przekonaniem. – To jest sedno, te rzeczy ukształtowały naszą naszą duchową integralność, nasze przekonania. To właśnie te rzeczy dają odpowiedź na pytanie, kim jest Ukrainiec.
Na podwórzu przed domem powoli gromadzą się żołnierze. Siadają na długich ławkach, jak uczniowie przed apelem. Na ich twarzach widzę zmęczenie i kompletny brak zainteresowania tym, co ma się za chwilę wydarzyć. Jakby ktoś kazał im tam usiąść za karę. Mężczyzn jest może ze trzydziestu. To jedna ze szturmowych brygad, które zasłużyły się bojach na wielu odcinkach frontu – często tych najgorętszych. Po ciężkich bojach w okopach trudno im się odnaleźć, a tym bardziej czekać na jakieś występy. Komu to niby potrzebne?
Do swojego magicznego koncertu Dmytro przygotowuje się w ciszy. Znajduję go w sadzie, pomiędzy drzewami, gdzie w samotności, cichutko stroi bandurę. Przez chwilę obserwuję z oddali, jak w skupieniu skrupulatnie sprawdza każdą ze strun. A są ich dziesiątki, nie jestem w stanie nawet policzyć. W zależności od typu bandury, liczba strun różni się. Niektóre instrumenty mają dwadzieścia, inne ponad sześćdziesiąt. Sam wygląd bandury imponuje, budzi respekt i zadumę. Dlatego kiedy Dmytro staje na przeciwko tej nietypowej publiki, natychmiast zapada milczenie.
– Czy jest tu ktoś, kto nigdy nie słyszał bandury? – Dmytro rozgląda się po widowni. W górę nieśmiało unosi się kilka rąk, a on zaczyna swoje magiczne przedstawienie.
Jest w tym instrumencie coś wyjątkowego,pozaziemskiego. Kojące dźwięki dumki granej kilka kilometrów od miejsca, w którym ci dzielni wojownicy walczą o niepodległość – to przeżycie zostaje w tobie na zawsze. Obserwuję, jak twarze żołnierzy łagodnieją. Niektórzy wyciągają telefony i zaczynają nagrywać, inni skrywają twarze w dłoniach, jakby zawstydzeni, że tak łatwo poddali się tej przedziwnej terapii. Viva l’arte!
Wciąż jesteśmy ludźmi
W swoim poprzednim życiu Dmytro Melniczuk był nauczycielem aktorstwa, a także reżyserem teatralnym w Teatrze Dramatycznym w Kołomyi. Dziś jest głównodowodzącym kramatorskiego „oddziału” Desantu Kulturowego. Odpowiada za to, by artyści bezpiecznie i na czas dotarli na występ, zresztą na każdym wydarzeniu jest też swego rodzaju wodzirejem. Głęboko wierzy, że to, co robią, ma sens.
– Sztuka leczy, a bez sztuki nie byłoby niczego –twierdzi. – W tym, co my robimy, muzyka ma znaczenie terapeutyczne. Piękna muzyka tworzy wibracje w organizmie, w środku, w duszy. To jak medytacja, która człowiekowi pomaga. Tak jak sztuka wizualna. Gdy człowiek obserwuje jakieś piękne obrazy, może wrócić do pięknych wydarzeń iwspomnień. Naszym zadaniem jest przypomnienie tym dzielnym ludziom, za co walczymy. To nie są puste słowa czy zwykłe piosenki. My budzimy w żołnierzach różne wspomnienia, np. z dzieciństwa, przywołujemy te najdroższe. Pośród tego brudu, który wojna na nich naniosła, wyciągamy to wszystko z piwnicy ich świadomości.
Przypominamy im, kim jestem Ja. Przywracamy im świadomość, że wciąż jesteśmy i pozostaniemy LUDŹMI
Zdaniem Melniczuka najważniejszym zadaniem Desantu Kulturowego jest dbanie o zdrowie psychiczne żołnierzy. Bo wojna pokazała, że nie byliśmy na to wszystko psychicznie gotowi. Choć na froncie żołnierze radzą sobie świetnie, walczą zacięcie i dzielnie, poprawiając swoje umiejętności z każdym tygodniem, to na poziomie psychicznym jest bardzo ciężko. Brakuje motywacji, morale słabnie, czas spędzony w okopach dłuży się tak bardzo, że ludzie często zapominają, po co tam w ogóle są. Wojna to najgorsza rzecz, jaka mogła spotkać ludzkość. Naraża na niebezpieczeństwo i skrajne emocje, po których trudno wrócić do równowagi. Podczas występów przed wojskowymi Dmytro zauważył, że ludzie ci wracają z wojny nie tylko z ranami na ciele, ale też z ranami duszy, ze zrujnowaną psychiką. A występów jest niemało.
– Jest ciężko: cztery, pięć, a nawet sześć występów dziennie – przyznaje Dmytro. – Ale my dobrze rozumiemy, że żołnierzom to jest bardziej potrzebne niż nam wypoczynek. Nie mamy prawa okazać słabości, zmęczenia. Wiemy, że tam ludzie są zmęczeni jeszcze bardziej od nas, że na froncie jeszcze ciężej pracują. Na dodatek prawie wszyscy w Desancie Kulturowym mamy doświadczeniasceniczne sprzed wojny; ja sam w teatrze spędziłem trzydzieści lat. Napięcie, stres przed występem, pęd i nieprzespane noce – my jesteśmy przyzwyczajeni do życia w zmęczeniu. A nasi żołnierze są dla nas najważniejsi.
Służba w Desancie Kulturowym nie ma nic wspólnego z gwiazdorskim życiem, choć gwiazdy często do „desantowców” dołączają. Niemal od początku istnienia projektu pojawiają się wśród nichsławy, które na kilka dni porzucają życie w mieście, by przyjechać do przyfrontowych wiosek. Regularnie pojawiają się między innymi Alyona Alyona, Chrystyna Sołowij, Skofka czy Vivienne Mort. Przyjeżdżają, choć bywa niebezpiecznie. Dmytro wspomina, jak kiedyś w pogoń za ich czarnym vanem puścił się rosyjski dron kamikadze. Kilka dni przed naszą rozmową bardzo blisko miejsca, w którym występowaliśmy, spadła kierowana bomba lotnicza FAB.
Muzyka na wojnie
Sztuka i muzyka towarzyszą żołnierzom, odkąd ludzie toczą wojny. Wielu znanych muzyków brało udział w działaniach zbrojnych jako żołnierze, inni, występując, dbali o morale walczących. Bo muzykazbawiennie wpływa na zdrowie psychiczne i emocjonalne, na przykład redukując stres i lęk. Słuchanie spokojnej muzyki, zwłaszcza klasycznej, może wpłynąć na obniżenie poziomu kortyzolu, nazywanego hormonem stresu. Muzyka może pomóc w tworzeniu chwilowego poczucia bezpieczeństwa i normalności pośrodku chaosu wojennego, co pozwala na chwilę odpocząć. A to ma bezpośrednie przełożenie na morale.
Jak wspomniał Dmytro, znane i lubiane piosenki mogą przypominać żołnierzom o domu, rodzinie i przyjaciołach, wzmacniając ich poczucie celu i motywację do dalszej walki. Z kolei pieśni patriotyczne czy piosenki wojskowe wzmacniają poczucie jedności i tożsamości narodowej, przypominając, po co i za co walczymy.
Muzyka jest też doskonałym narzędziem pomagającym w regulacji emocji, a nawet w terapii poważnych traum, jak zespół stresu pourazowego. Regularne słuchanie muzyki może łagodzić jego objawy, jak flashbacki, koszmary senne czy nadpobudliwość.
Do rywalizacji o Oscara Polska zgłosiła w tym roku film o Ukraińcach i z ukraińskimi aktorami. Dramat „Pod wulkanem” w reżyserii Damiana Kocura opowiada historię rodziny, która po rozpoczęciu inwazji z turystów stała się uchodźcami. W filmie wystąpił Roman Łucki, ukraiński aktor, którego polscy widzowie znają już z głośnych spektakli teatralnych „Hamlet” i „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Na świecie jest znany z głównej roli w „Blasku”, pierwszym ukraińskim filmie pokazywanym na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Na tym festiwalu Łucki już dwukrotnie chodził po czerwonym dywanie.
Trzeci film o wojnie, w którym nie ma walki
– Pewnego razu przeczytałem, że my, Ukraińcy, żyjemy pod wulkanem, który może wybuchnąć w każdej chwili – mówi Roman Łucki w wywiadzie dla Sestr. – Ten wulkan to sąsiedni kraj, który jest uzbrojony po zęby. W 2014 roku wulkan się obudził, a w 2022 roku eksplodował...
Oksana Gonczaruk: Gdy powstał „Blask”, stałeś się poważnym aktorem dramatycznym. Czasami nie wiem, gdzie podział się ten wesoły Oleszko Popowycz z „Twierdzy”. Najbardziej zmieniły się Twoje oczy… Miałeś też rolę dramacie „Miesiąc miodowy” – o życiu pary pod okupacją, a potem w „Pod wulkanem”. W każdym z nich była wojna.
Roman Łucki: – Zwróć uwagę, że „Pod wulkanem” to mój trzeci film o wojnie, w którym nie ma żadnych walk. Ludzie rozumieją, czym jest wojna na froncie. Ale wojna wewnątrz ukraińskich rodzin nie jest dla Europejczyków widoczna.
W tym samym czasie, wraz z wybuchem wielkiej wojny, każda z naszych rodzin stanęła przed wyborem: zostać czy wyjechać. I ten wybór wywołał wiele konfliktów, także w mojej rodzinie: wszyscy kłóciliśmy się o to, co dalej robić. W małych, rodzinnych wszechświatach wojna wywołuje mikrowojny. Bo wojna to nie tylko walki pokazywane w telewizji.
I to jest rodzaj wojny, o której mówisz w każdym ze swoich filmów. Nie biegasz w kadrze z karabinem, ale ujawniasz światu wewnętrzny dramat, przez który przechodzą Ukraińcy.
Tak, to nie jest akcja, to coś bardziej subtelnego i interesującego dla mnie jako aktora.
Angaż mimo brody
Jak trafiłeś do „Pod wulkanem”? Dlaczego Damian Kocur zaprosił Cię do zagrania tam głównej roli męskiej?
To cała historia. Jako polski reżyser Kocur nie wie zbyt wiele o ukraińskim rynku aktorskim. Poprosił więc dyrektora castingu o przygotowanie listy ukraińskich aktorów. Ja również się na niej znalazłem, ale reżyser od razu odrzucił moją kandydaturę.
Jak mi później wyjaśniono, Damian powiedział, że Łucki jest zbyt przystojny i ma bardzo aktorską brodę – a on chciał normalnych, zwykłych ludzi
Nie wiedziałam o tym, ale wtedy koleżanka poprosiła mnie, bym pomógł jej nakręcić self-tape [wizytówkę na casting – red.] dla Kocura: żebym stanął za kamerą i się z nią pokłócił. Damian obejrzał nagranie i zapytał, kto stoi za kamerą i tak dobrze walczy. „Dajcie mi go ” – powiedział. Zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną i dostałem główną rolę.
Dlaczego Polska zgłosiła „Pod wulkanem” do Oscara? Przecież to nie jest historia o Polakach, tylko o Ukraińcach i grają w niej Ukraińcy.
Najwyraźniej Polacy uznali, że ten film będzie konkurencyjny na międzynarodowej scenie i będzie w stanie rezonować silniej niż lokalne historie w kontekście wydarzeń, które się teraz dzieją.
No i to jest orędownictwo na rzecz Ukrainy. Często słyszymy, że Ukraińcy mają dość wojny. Okazuje się, że nie wszyscy. Światu trzeba ciągle przypominać o tej wojnie i jestem bardzo wdzięczny Polsce, że to robi. Jest tylko jedno pytanie: któremu filmowi Ukraińcy powinni teraz kibicować na Oscarach, ukraińskiemu „La Palisiada” czy polskiemu „Pod wulkanem”?
Tak naprawdę ten film jest na eksport. My przeżyliśmy to wszystko i rozumiemy, kto jest wrogiem. Ale świat nie do końca rozumie tę wojnę, wciąż ma wątpliwości i próbuje bronić wroga.
Czekanie i ignorowanie tego, w nadziei, że Ukraina ochroni wszystkich, jest niebezpieczną grą. Każdy może odczuć skutki wybuchu wulkanu
Twój pierwszy film o wojnie to „Blask”. Reżyser Walentyn Wasjanowycz zanurzył Cię w okropieństwach wojny na samym jej początku, w 2014 roku. Niewola, tortury, PTSD.... Trudno było Ci grać?
Było to dla mnie interesujące wyzwanie aktorskie. To bardzo ważne, że Walentyn Wasjanowycz, który jest wielkim reżyserem, nakręcił ten film. Bo temat Ukraińców w niewoli, temat PTSD, jest trudny. Ważne było, by pokazać ten problem właściwie, nie przesadzić.
Widzowie mogli czuć się niekomfortowo, oglądając „Blask”. Ale my wiemy, że tortury są czymś, czego Ukraińcy doświadczają w prawdziwym życiu. W 2014 roku więzienie „Izolacja” w DRL [tzw. Doniecka Republika Ludowa, samozwańcza republika utworzona przez prorosyjskich separatystów na terenie obwodu donieckiego – red.] było strasznym miejscem, w którym naszych ludzi torturowano na różne sposoby.
A najgorsze było to, że więźniowie nie wiedzieli, czy kiedykolwiek się stamtąd wydostaną
Zagrałem chirurga wojskowego, który tam trafił. Kiedy zanurzałem się w proces tworzenia „Blasku”, mieszkałem sam w mieszkaniu, praktycznie nigdy go nie opuszczając. Obejrzałem mnóstwo filmów i przeczytałem wiele książek na ten temat. Wprowadziłem się w ciężki i nieprzyjemny stan – i w nim trwałem. Nie chciałem „wskakiwać” w ten nastrój dopiero przed kamerą i zrzucać go z siebie po komendzie: „stop”.
Przed zagraniem roli wielcy aktorzy obserwują ludzi podobnych do tych, których będą grać. Jak przygotowujesz się do swoich ról, na przykład gdy grasz mężczyznę z PTSD po wyjściu niewoli?
Dużo rozmawiałem o tym z psychiatrami i pielęgniarkami w klinikach psychiatrycznych.
Lekarze opowiadali mi, jak chodzą ludzie wypuszczeni z niewoli – nie prosto, ale skręceni w rodzaj pytajnika. I prawie nigdy nie odrywają wzroku od ziemi
Wykorzystałem tę wiedzę.
Stanisław Asiejew, konsultant filmu, dziennikarz i autor książki „Świetlana droga. Obóz koncentracyjny w Doniecku”, był więźniem „Izolacji” przez 28 miesięcy. W swojej książce opisał okropności, których dopuszczano się tam wobec więźniów. Opowiedział mi na przykład ze szczegółami, co czuje człowiek porażony prądem – jak prąd płynie przez ciało, jakie mięśnie poraża i czy można krzyczeć, jeśli prąd przepływa od ucha do ręki, a potem następuje skurcz.
Odtworzyłem to w scenie, w której mój bohater jest torturowany.
Wasjanowyczowi udało się przekształcić ten horror w dzieło sztuki.
Tak, bo wszystko w Walentynie jest bardzo skrupulatne, surowe i pozbawione zbędnego dramatyzmu. Pewnie zauważyłaś, że w „Blasku” nie ma muzyki. Bo ona tylko wzmocniłaby ten – i tak już przerażający – film.
Brałeś udział w pokazie „Blasku” w Wenecji. Jak zareagowała na niego europejska publiczność?
Po projekcji były bardzo długie brawa. Powiedzieli, że udało nam się opowiedzieć o całym tym brudzie wojny za pomocą środków artystycznych. Publiczność była poruszona tą historią, wiele osób płakało. Zaznaczę, że ten film powinno się oglądać na dużym ekranie. Oglądanie go na telefonie czy nawet komputerze nie oddaje pełnej skali emocji.
Polskiego nauczyłem się z telewizji
Kogo nie chciałbyś zagrać w filmie? Złego Moskala?
A niby kto miałby grać Moskali? Będziemy zapraszać Moskali, by siebie grali, czy co? Ukraińscy aktorzy doskonale mówią po rosyjsku.
Taka jest nasza rzeczywistość, ponieważ jesteśmy krajem postkolonialnym. Tak jak Libańczycy doskonale mówią po francusku czy Hindusi po angielsku – tak my mówimy po rosyjsku.
Niektórzy ukraińscy aktorzy grają Moskali. Nie zawsze gramy przyjemne postacie. Taki już nasz los jako aktorów
Osobiście odrzucam nie role, ale materiał jako całość. Jeśli jest powierzchowny lub wulgarny, płaski czy nieciekawy, to zdecydowanie go odrzucam. Ale jeśli materiał jest głęboki i istotny, to wezmę go, nawet jeśli będę musiał zagrać czarny charakter.
Więc chciałbyś?
Nie, ponieważ nie mówię dobrze po rosyjsku. To znaczy mogę mówić, ale będę miał akcent jak przedstawiciele narodów kaukaskich.
Sądząc po Twojej biografii twórczej, łączy Cię z Polską wzajemna miłość. Wszystko zaczęło się od „Hamleta” w Poznaniu (2019), gdzie zostałeś obsadzony w głównej roli przez wybitną polską reżyserkę Maję Kleczewską. Jak do tego doszło?
Maja obserwuje Ukrainę od 2013 roku. Początkowo martwiła się, że nasi młodzi ludzie giną nie na Majdanie, ale w ATO [Antyterrorystyczna Operacja na wschodzie Ukrainy, przeprowadzona przez ukraińskie wojsko w 2014 r. przeciw ługańskim i donieckim separatystom – red.]. A kiedy postanowiła wystawić swojego „Hamleta” w Teatrze Polskim, pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby główny bohater nie wrócił do duńskiego Elsynoru z Wittenbergi, ale przyjechał do Polski z Ukrainy.
Długo szukała aktora do głównej roli. Nie zdążyłem na przesłuchania, więc napisałem do niej, a ona umówiła się ze mną na spotkanie w Warszawie. Po premierze powiedziała mi, że tylko ja usatysfakcjonowałem ją odpowiedzią na pytanie, kim jest Hamlet.
Powiedziałem jej wtedy, że rozumiem Hamleta – przyszedł odebrać władzę, która została zdobyta niesprawiedliwie, kropka. To ludzkie i nie trzeba robić z niego filozofa. Powiedziałem jej również, że powinniśmy wyjść od faktu, że w czasach Szekspira ludzie przychodzili oglądać tę sztukę, ponieważ to była akcja z wieloma trupami w zakończeniu.
Nie powinniśmy więc szukać w Hamlecie żadnych supermocy czy wysokich impulsów
Niewątpliwie on jest subtelną konstrukcją umysłową, ale przede wszystkim jest żywym człowiekiem. Maja i ja rozmawialiśmy przez cztery godziny. Zrozumiała moje podejście do postaci i zostałem zaakceptowany.
Sądząc po sukcesie „Hamleta” Kleczewskiej, Polacy cię zaakceptowali.
Od dawna chciałem wejść na polski rynek aktorski, zwłaszcza że znam język – choć nie jakoś znakomicie; nauczyłem się go w dzieciństwie. Ale moje rozumienie polskiego ze słuchu jest prawie idealne i potrafię się całkiem dobrze komunikować.
Jak nauczyłeś się polskiego?
Kiedy byłem w szóstej klasie, jedynymi kanałami telewizyjnymi w naszej wsi były UT-1 i UT-2. Gdzieś w miastach można było oglądać inne kanały, ale w naszej wiosce mieliśmy tylko te dwa, które od rana do wieczora mówiły nam, ile zboża zebrała Ukraina. Co więc zrobiłem? Zacząłem oglądać polską telewizję, a konkretnie Polsat i Polsat-2. A tam były seriale komediowe, takie jak „13 posterunek”, „Świat według Kiepskich”, różne sitcomy... To wszystko było takie kolorowe, z ciekawymi wątkami.
Uzależniłem się od polskiej telewizji jak od narkotyku. I uczyłem się polskiego z ekranu, ze słuchu. Później, kiedy pracowałem w teatrze, zacząłem czytać książki po polsku i od czasu do czasu komunikować się z native speakerami. A tuż przed „Hamletem” teatr zatrudnił mnie jako korepetytora wymowy.
Mój Konrad - Azowiec
Po „Hamlecie” Maja Kleczewska wystawiła „Dziady” Adama Mickiewicza w Teatrze Dramatycznym w Iwano-Frankiwsku. Wystawiła je, jak to się mówi, „pod ciebie”.
Maja jest absolutnie moją reżyserką. Współpraca w Poznaniu tak nas zainspirowała, że po „Hamlecie” od razu zaczęliśmy snuć plany na przyszłość.
Szukaliśmy materiału przez długi czas, Maja chciała wziąć na warsztat kilka ukraińskich klasyków i pracować z nimi, były też rozmowy o „Makbecie”. A potem nastąpiła inwazja i zdała sobie sprawę, że powinna wystawić „Dziady”. Bo jej zdaniem nie ma w polskiej literaturze drugiego tak antyrosyjskiego dramatu.
Wzięliśmy się za trzecią część tego poetyckiego dramatu, w której Mickiewicz opisuje stosunki polsko-rosyjskie bardzo zbieżne z tym, co Ukraina przeżywa w relacjach z Rosją.
To nic nowego – „Dziady” to uniwersalna historia zarówno dla Polski, jak dla Ukrainy, bo opowiada o ludzkiej wolności, w którą wkracza potężny wróg
W „Dziadach” po raz kolejny grasz więźnia, tym razem wyniosłego poetę Konrada. Ale publiczność odbiera cię jako niepokonanego Azowca.
Kiedy robiliśmy ten spektakl, nawet nie myśleliśmy o niewoli. Potem byłem pod wielkim wrażeniem, że publiczność zaczęła interpretować niektóre postaci na scenie jako Azowców. Po premierze koleżanka powiedziała, że kiedy mój Konrad wyszedł z wyimaginowanej piwnicy czy więzienia, by wygłosić Wielką Improwizację, ona zobaczyła w nim dowódcę Azowców wychodzącego z okopu prosto pod kule.
Ludzie różnie odczytują przekaz. I to świetnie, bo to oznacza, że praca jest wielowymiarowa i wielowarstwowa. Właśnie tak powinno być w przypadku utalentowanych twórców.
Byłeś już dwukrotnie na czerwonym dywanie w Wenecji. Teraz, kto wie, może zdobędziesz Oscara. Amerykanie już o Tobie wiedzą, krytyk z „The Hollywood Reporter” pochwalił Twój występ w „Blasku”. Co myślisz o sławie?
Nie mam problemu z tym, że ludzie zwracają uwagę na moją pracę i mnie chwalą. Tak, czytałem o sobie w „The Hollywood Reporter” i „Variety”, dobre recenzje inspirują mnie i motywują. A skromność nie prowadzi do niczego dobrego (uśmiech).
Jeśli chodzi o Oscary, to zawsze trzeba mieć nadzieję. Ale samo to, że zostaliśmy zgłoszeni, to już ogromny sukces.
Anna jest osobą pełną charyzmy. Niegdyś była nauczycielką biologii, później pracowała z drapieżnikami w zoo. Aż któregoś dnia zaczęła trenować – i w wieku 41 lat, ważąc 72,5 kg, wycisnęła 147,5 kg. Do dziś żadna kobieta na świecie nie zdołała pobić tego rekordu. Oto Anna Kurkurina, najsilniejsza kobieta na Ziemi, wielokrotna mistrzyni świata w trójboju siłowym i właścicielka 14 rekordów.
Dziś ma 58 lat i opowiada swoją historię. O tym jak ze względu na wygląd uznawano ją za chłopca, a potem – za mężczyznę. I jak była trenerką niepełnosprawnych nastolatków. Na przykład Dimy, chłopca z porażeniem mózgowym, bardzo obiecującego młodego sportowca. Chciała go przygotować do mistrzostw świata, ale wybuchła wojna w 2022 r.
Jednak mimo po jakimś czasie wrócili do wspólnych treningów – mimo że Dima wyjechał za granicę. Na mistrzostwach udało mu się podnieść upragnione 90 kg i zająć pierwsze miejsce.
Anna otwarcie deklaruje swój homoseksualizm. Jest też wolontariuszką i działaczką na rzecz praw zwierząt. Nigdy nie opuściła Mikołajowa, mieszkała tu już przed wojną. Nawet podczas ostrzałów nie ruszała się z domu, nie schodziła do schronu. Bo nie mogła zostawić swoich przerażonych zwierząt samych.
Zaczęła też pomagać innym zwierzętom, rannym i porzuconym, chętnie wykorzystując do tego swoją sportową popularność. Naraża życie, jeżdżąc do wiosek zniszczonych przez Rosjan w obwodach mikołajowskim i chersońskim, by karmić pozostawione tam zwierzaki.
W filmie widzimy puste wioski, zniszczone budynki i przerażone, głodujące stworzenia. Słyszymy wycie syren i huk eksplozji, ale to Hanny nie przeraża. Zdejmuje zwierzęta z dachów, wyławia je z wody w zalanych okolicach Chersonia.
Miłość wolontariuszki do zwierząt jest nicią spajającą film. Widzimy, jak się nimi opiekuje, jak przywozi je ranne do lecznicy, jak czule mówi do każdego, patrząc mu w oczy.
Kiedy była mała, przynosiła do domu koty. Mama ją za to beształa, ale tata wspierał. Od najmłodszych lat potrafiła nawiązywać ze zwierzętami szczególną więź – swego czasu w mikołajowskim zoo zaprzyjaźniła się nawet z lwem. Teraz pomaga zakładać schroniska i znajdować nowe domy dla dziesiątek bezpańskich czworonogów – także tych, które przynoszą jej dzieci z sąsiedztwa. Niektóre zatrzymuje.
Bohaterka filmu „Wszystko ma żyć” wierzy, że skoro urodziła się inna, to musiał być jakiś powód. Serce podpowiada jej, gdzie powinna być. Bo wojna to nie tylko zabijanie, nie tylko zagłada środowiska. To także niszczenie każdego człowieka, każdej żywej istoty.
Dzięki niej nowe domy ma już ponad 200 zwierząt ewakuowanych z linii frontu. Założyła fundację charytatywną. Pomaga nie tylko czworonogom, ale i ludziom. Bo jak mówi - wszystko ma żyć.
<add-big-frame>Film wyreżyserowałi Tetiana Dorodnitsyna i Andrii Lytvynenko. Autorami zdjęć są Tetiana Dorodnitsyna i Ivan Selistran. Zostanie zaprezentowany w ramach przeglądu Najlepsze Polskie Filmy Dokumentalne w Kinach Studyjnych. Pierwszy pokaz będzie 23 października w szczecińskim Kinie „Zamek”, kolejne – w czterech kinach w Krakowie, w Centrum Kultury i Filmu w Suchej Beskidzkiej, Kinie „Atlantic” w Warszawie, Kinie „Charlie” w Łodzi i Kinie „Światowid” w Katowicach. Więcej informacji znajdziesz tutaj. <add-big-frame>
Louis Lee Ray i Michael Waldman, brytyjscy reżyserzy „Zelensky Story”, nie doszli do porozumienia w kwestii pozytywnych aspektów prezydentury Zełenskiego – więc wątki negatywne, skandaliczne czy kryminalne też nie zostały w tym serialu poruszone. I to propagandowe podejście, tj. forsowanie jednych rzeczy, a ukrywanie innych, dobrze wpisuje się w system tworzenia seriali politycznych.
Najsłynniejszy bodaj przykład tego gatunku, „The House of Cards”, skupia się na dramacie człowieka dochodzącego do władzy, przepojonego żądzą zemsty, zdolnego manipulować innymi politykami i opinią publiczną. Rządzący USA w latach emisji serialu prezydent Barack Obama, jego wierny widz, stwierdził swego czasu ze smutkiem: „Chciałbym móc tak łatwo dogadywać się z kongresmenami i senatorami”.
Tego rodzaju seriale czy filmy są nie tylko pożądane przez zaangażowanych politycznie widzów, ale też ważne dla ambitnych technologów politycznych, którzy wykorzystują kino zgodnie z metodami tak trafnie zdefiniowanymi przez geniusza zła Włodzimierza Lenina.
Z drugiej strony seriale polityczne mają też przeciwną, konstruktywną stronę: są prewencyjną metodą omawiania sytuacji, które już się dzieją lub mogą się wydarzyć w polityce. Dlatego niektóre z nich stały się prorocze.
Occupied (Okkupert), Norwegia, 2015-2020
Norweski serial zrealizowany dla platformy Viapley wygląda proroczo. Hybrydowa inwazja Rosji na Norwegię została wymyślona przez pisarza Ju Nesb? w 2008 roku, a w 2014 roku, gdy Rosja w ten sam sposób najechała Ukrainę, anektując Krym, 1. sezon serialu (2015) stał się prawdziwą kinową bombą. Działalność rosyjskiej V kolumny w Norwegii, fałszywe zapewnienia rosyjskiego ambasadora, naiwność Norwegów i ogólne, bardzo znajome i smutne wezwanie: „nie strzelać” wyglądają przerażająco. Oglądając „Okupowanych”, Ukraińcy, Polacy i inni Europejczycy mogą wyraźnie (teraz!) zobaczyć strategię i wpływy, z jakimi Rosjanie rozpoczęli swoją operację terrorystyczną w 2014 roku, która w lutym 2022 r. przerodziła się w największą wojnę w Europie od czasów II wojny światowej. Przepowiednia i odwaga autorów sprawiły, że seria ta stała się epokowa.
Zasada Comeya - wyższa lojalność, (Zasada Comeya) USA, 2020
Podobnie jak „The Occupied”, „The Comey Rule” nie ma sobie równych. Serial Sky ShowTime to propaganda bez precedensu w Hollywood, podobna do kina radzieckiego u szczytu zimnej wojny. Dziko niepoprawny politycznie i agresywny, pokazuje postać, która jest podobna do Trumpa pod każdym względem – bo jest równia paskudna, głupia, zła i niekulturalna (w jednym odcinku pojawia się nawet jako sam Szatan). Na dodatek szef FBI James Comey, wymieniony w tytule, zrazu uczciwy i poprawny – okazuje się równie zły.
Serial ukazał się w 2020 roku, stając się najczarniejszym filmowym PR-em w historii. Teraz „Zasada Comeya” jest często przypominana, ponieważ Ameryka jest tak samo spolaryzowana, a na horyzoncie pojawiają się nowe wybory.
The Crown, Wielka Brytania, 2016-2023
Majestatyczny serial Netflixa godny wszelkich rekomendacji. Jego akcja obejmuje niemal cały wiek, od początku XX do początku XXI, a jego siły grawitacyjne przyciągają dziesiątki krajów, setki wydarzeń i niezliczone historyczne postaci – nie tylko z Europy. Mamy ciąg kłótni, skandali, konfrontacji, wojen, śmierci i narodzin. Mało kto nie oglądał tego serialu. A tych, którzy nie oglądali, lecz zamierzają to zrobić, informujemy, że „The Crown” też „nie jest bez skazy” zarówno w opinii fanów, jak krytyków. Z sezonu na sezon jego twórcy byli albo bardziej skrupulatni i ostrzy w relacjonowaniu królewskiej historii, albo bardziej pobłażliwi. Na przykład po sezonie 5., w którym sympatie twórców znalazły się ewidentnie po stronie księżnej Diany, sezon 6. oddał hołd królowej Elżbiecie II.
Wiatr zmian (Dolpung), Korea Południowa, 2024
Nieoczekiwany, ale odważny apel Koreańczyków do kręgów rządzących ich krajem (rzadkie zjawisko wśród dram) doprowadził nie tylko do porównań z „The House of Cards”, ale także do podobieństw z grą w pokera – gdy stawka rośnie z rundy na rundę, a chodzi o ludzkie życie. Korzystając z konstytucyjnej klauzuli, zgodnie z którą wiceprezydent staje się prezydentem w przypadku śmierci lub niepełnosprawności tego ostatniego – wiceprezydent zatruwa życie prezydenta, starając się zająć miejsce szefa. Celem protagonisty jest oczyszczenie rządu z korupcji, nawet kosztem więzienia, a nawet własnej śmierci. W kolejnych odcinkach walczy z ministrami, posłami i prokuratorami, będącymi lobbystami i protegowanymi oligarchów. I niezwykły niuans: prześladowca od czasu do czasu staje się ściganym, by ponownie odzyskać inicjatywę. I tak w kółko – z szokującym finałem.
Dyplomatka (The Diplomat), Wielka Brytania, 2023
Sezon 2 „Dyplomatki” pojawi się w USA 31 października – w samą porę, bo przed listopadowymi wyborami. A ponieważ opowiada o ambasadorce USA w Wielkiej Brytanii, która zabiega o wiceprezydenturę, idealnie wpisuje się w kampanię na rzecz prawdziwej kandydatki Demokratów. Nie ma wątpliwości, że serial jest pozycjonowany właśnie w ten sposób, zwłaszcza jeśli uwzględnić ideologiczną stronniczość producenta, którym jest Netflix. Niemniej „The Diplomat” znacznie różni się od rzeczywistości. Tutaj polityczna gra za kulisami jest wyważona, mieszanka gatunkowa bogata, a fabuła trzyma się niemal niemożliwej w kinie poprawności w przedstawianiu relacji między płciami i krajami.