Exclusive
20
min

Reżyserka Iryna Cilyk: "Wiem już jak to jest być żoną, do której z wojny wrócił nieznajomy"

"Nie rozumiałam, jak z nim żyć, a on nie rozumiał, jak żyć w pokoju. Dużo czasu zajęło nam ponowne zbudowanie wspólnego obszaru intymności" - mówi znana reżyserka filmowa

Anna Łodygina

Reżyserka filmowa Iryna Cilyk i Anna Łodygina - dziennikarka sestry.eu podczas wywiadu . Zdjęcie: Tymofii Klubenko

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Spotykamy się z Iryną Cilyk rano po prezentacji jej drugiego filmu "Ja i Feliks", na festiwalu filmowym "Ukraina!" w Warszawie. Film jest adaptacją powieści jej męża, pisarza Artema Czecha "Kim jesteś?", opowiadającej o dorastaniu młodego chłopca Tymofieja w latach 90. i jego relacjach z dorosłymi, które zostały zniszczone przez erę postsowiecką. Za kilka godzin dowiemy się, że film zdobył specjalne wyróżnienie na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych.

На знімальному майданчику фільму Ірини Цілик «Я і Фелікс». Фото: Павло Шевчук

Historia, która wydawała się zrozumiała tylko dla osób z podobną przeszłością, znalazła fanów w innych krajach. Świadczy o tym w szczególności nagroda na Festiwalu Filmowym Giffoni we Włoszech, kraju, który kompletnie nie wie, czym był Związek Radziecki. To samo można powiedzieć o debiucie Iryny, dokumencie "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza", o matce z czwórką dzieci, która przez sześć lat mieszkała w strefie frontowej Donbasu. Film zdobył ponad 30 prestiżowych międzynarodowych nagród i nadal jest prezentowany za granicą. Iryna Cilyk w wywiadzie dla Sestry.eu opowiedziała o załamaniu się postrzegania Ukrainy przez Zachód, próbach nakłonienia ukraińskich artystów do współpracy z rosyjskimi intelektualistami, kryzysie ukraińskiego przemysłu filmowego i jej osobistych doświadczeniach podczas wojny.

AnnaŁodygina: W ostatnich latach dużo podróżowałaś na międzynarodowe festiwale, prezentacje, panele dyskusyjne i spotykałaś się z publicznością w różnych krajach. Czy ludzie za granicą rozumieją, że Rosja od dziesięcioleci terroryzuje nasz kraj, zabija ludzi, niszczy ukraińską inteligencję i organizuje Hołodomor?

Iryna Cilyk: Przynajmniej teraz nie musimy już tłumaczyć i udowadniać, że my, Ukraińcy, istniejemy. Pamiętam, jak podróżowaliśmy na początku rosyjskiej inwazji w latach 2014-2015, to był zupełnie inny poziom dyskusji. Mówiono nam o wojnie domowej na Ukrainie. Nasz kraj był postrzegany jako satelita rosyjskiego świata i jego kultury. W ciągu ostatnich dwóch lat zobaczyłam ogromny postęp, abstrahując od konkretnych ludzi, którzy czasami rozczarowują. Ogólnie rzecz biorąc, wydaje się, że dziś świat chce poznać Ukrainę.

Często słyszę, jak obcokrajowcy zastanawiają się, w jaki sposób przegapili istnienie tak odrębnego, interesującego narodu europejskiego, który dopiero teraz zaczynają odkrywać. Oczywiście są też inne poglądy i reakcje. Czasem spotykam się z arogancją ludzi Zachodu, którzy wciąż wierzą, że wiedzą o nas coś lepiej. Czasami ludzie nie chcą zmieniać optyki, do której są przyzwyczajeni i generalnie przyznać, że mogli się w czymś mylić. Niepokojące są zwłaszcza próby pouczania nas, "barbarzyńców", przez niektórych przedstawicieli cywilizowanego świata, jak mamy się zachowywać, gdy zaprasza się nas do współpracy z rosyjskimi intelektualistami.

AŁ: Jakie argumenty podają przedstawiciele cywilizowanego świata, gdy próbują posadzić Ukraińców i Rosjan w tym samym panelu dyskusyjnym?

IC: Mówi się, że jesteśmy tak obsesyjnie skupieni na własnej tragedii, że nie potrafimy wyjść poza nią. Dotyczy to zwłaszcza starej Europy - Niemców, Francuzów i tak dalej - którzy uważają, że pewne lekcje z przeszłości dają im prawo do zrozumienia sytuacji. Albo kryje się za tym wiele strachu. Uważają, że powinni szukać więzi z potencjalnymi sojusznikami i że jest to coś, co może przynieść im tylko korzyści. Zdaniem Zachodu powinniśmy budować relacje z rosyjskimi intelektualistami, którzy są w opozycji do obecnego rosyjskiego rządu. Ale po pierwsze, wróg mojego wroga nie zawsze jest moim przyjacielem i sojusznikiem. Po drugie, uporczywe próby łączenia nas z rosyjskimi intelektualistami są bardzo przedwczesne. Rozumiem, że analogie historyczne mogą nie być całkowicie odpowiednie, ale wyobraźmy sobie lata 1943-1944. Nie było tendencji, by niemieccy intelektualiści sprzeciwiający się nazistowskim Niemcom spotykali się przy wspólnych okrągłych stołach z Żydami, Polakami, Ukraińcami itp. Być może były takie momenty. Ale pole do poważnych dyskusji i ewentualnego dialogu pojawiło się później.  

AŁ: Niemcy po zakończeniu II wojny światowej również nie od razu zdali sobie sprawę z tego, co się stało. Zrobiło to dopiero następne pokolenie...

IC: Tak, potrzeba czasu na pełną refleksję. Wojna w Ukrainie wciąż trwa, Rosja nie przyznała się do winy, a rana jest otwarta. A oni próbują nas jak najszybciej nas zjednoczyć. Te uporczywe wezwania do dialogu i współpracy są formą przemocy.

AŁ: Jednocześnie w ciągu ostatniego półtora roku Rosja zwiększyła swoją obecność w przestrzeni kulturalnej za granicą - w przeciwieństwie do naszej niekonsekwentnej polityki. Wydaje się wręcz, że ukraiński rząd robi wszystko, by uniemożliwić działanie sektora kultury. Możemy przypomnieć mianowanie niekompetentnej osoby, która nie ma nic wspólnego z kinem, na stanowisko szefa Państwowej Agencji Filmowej (2 listopada filmowcy zaapelowali do rządu rząd do odwołania kierownictwa Państwowej Agencji Filmowej - red.), naciski i próby zniszczenia Centrum Dovzhenko, konkursy artystyczne, w których miliony środków budżetowych są wydawane na filmy Artema Kolubajewa, współpracownika szefa Administracji Prezydenta Andrija Jermaka. Dlaczego społeczność filmowa nie krzyczy o tym głośno?

CI: Społeczność filmowa jest sparaliżowana strachem przed utratą tych niewielkich możliwości, które dziś ma. To łamie mi serce, zwłaszcza po tym wszystkim, przez co przeszliśmy od czasu Majdanu, i po uświadomieniu sobie, jak ważne jest, aby nie być pozbawionym głosu. Kiedy milczymy, pozwalamy grać sobie i innym według zasad stworzonych przez niegodnych ludzi, którzy naprawdę nie powinni zajmować stanowisk kierowniczych. Mała grupa buntowników, którzy nie boją się głosić prawdy, którzy nie boją się trafić na czarną listę, nie wystarczy. Niestety, nie widzę solidarności społeczności filmowej. Nie chcę też powiedzieć, że ja, w przeciwieństwie do moich kolegów, jestem tak odważna i wiem dokładnie, jak pokonać te smoki. Ale jeśli nie możemy ich pokonać, to zasługujemy na taką przyszłość. Obecna sytuacja wiele mówi o nas jako społeczności: albo pozwolimy się zniszczyć, albo zaczniemy wpływać na to, co się dzieje.

AŁ: Jak sytuacja może się zmienić wraz ze zmianą rządu?

CI: W dużej mierze sami musimy przyczynić się do tej zmiany. Bardzo ważne jest, aby nie milczeć.

AL: Co musi się wydarzyć?

IC: Musimy nazywać rzeczy po imieniu i występować przeciwko dyktaturze złego smaku, korupcji, nieprzejrzystych przetargów itp. Tak wielu naszych kolegów walczy teraz na froncie, broniąc wolności i demokratycznej przyszłości Ukrainy, a my mamy pozwolić, żeby tu dalej trwała wewnętrzna wojna?

AL: Rok temu świat mocno wspierał Ukrainę. Co zrobić, by dalej tak się działo?

IC: Musimy słuchać własnej intuicji, szczerze opowiadać nasze historie. Wciąż słyszę, jak ludzie za granicą mówią, że my, Ukraińcy, jesteśmy niezrozumiali. Ale to wszystko jest procesem i poszukiwaniem, wciąż zastanawiamy się, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Nie da się tego w pełni zrozumieć, nie wiedząc, kim byliśmy. Na przykład dopiero teraz, zdałam sobie sprawę z wielu rzeczy dotyczących naszych poprzedników, w szczególności intelektualistów XX wieku, którzy byli tak samo młodzi i fajni jak my, ale byli w jeszcze gorszej sytuacji - uwięzieni w systemie sowieckim. Czasami świadomie bronili tego, czego chcieli, wiedząc, że czekają ich tylko represje, więzienie i śmierć. Ile było w tym siły, odwagi, wyzwania i poświęcenia! Mieli znacznie mniej możliwości niż my. Dziś jesteśmy bardziej widoczni dla świata. I to jest przywilej. Jesteśmy słyszani, nasze głosy są obecne, odzyskujemy naszą podmiotowość.

Jednak dziś tracimy również wiele osób z naszego pokolenia. Moi rówieśnicy odchodzą, zanim zdążą opowiedzieć swoje historie. Wciąż nie mogę zaakceptować i zrozumieć śmierci pisarki Viki Ameliny. Miała być na stypendium w Paryżu i pracować nad książką o rosyjskich zbrodniach wojennych na podstawie zeznań różnych kobiet, które zebrała. Książka ta nie zostanie ukończona, nie wspominając o życiu samej Viki, błyskotliwej intelektualistki i matki nastolatka. Jest jedną z wielu osób zabitych przez Rosję. Niedawno na scenie zalałam się łzami, gdy mój kolega Jurko Prochaśko, tłumacz, krytyk literacki i psychoterapeuta, powiedział, że jest nas coraz mniej - skoro tak, to musimy teraz bardziej dbać o siebie nawzajem.

AŁ: W świecie, w którym zdecydowana większość ludzi rozumie, że Rosja zaatakowała Ukrainę, Nawalny wygrywa Oscary w kategorii "Najlepszy film dokumentalny"? Dlaczego? O nagrodę w tej samej kategorii ubiegał się film "Dom z drzazg" o dzieciach z sierocińca w Donbasie. Czy ten film nie jest wystarczająco dobry dla Hollywood? A może ekipa stojąca za filmem o Aleksieju Nawalnym miała więcej pieniędzy na promocję? A może była to decyzja polityczna?

IC: Mówiąc o konkursach i ocenach, nigdy nie można mówić o obiektywizmie. To kombinacja różnych czynników i reguł gry. Oscary to tak naprawdę wielka polityka i wielkie pieniądze. Nie mogę powiedzieć, dlaczego ten konkretny film wygrał, ale na pewno był promowany na poziomie, którego większość z nas nie jest w stanie osiągnąć. Promocja była bardzo intensywna. Zespół filmu o Nawalnym wysłał nawet e-maile do różnych uniwersytetów z informacją o możliwości obejrzenia filmu i wsparcia go.

Zachodowi trudno jest zaakceptować prawdę, że wojna Rosji przeciwko Ukrainie nie jest tylko wojną Putina. Oznacza to przyznanie, że duży kraj z milionami ludzi wspierających swojego przywódcę został tak głęboko zatruty propagandą, że już zamienił się w potwora. To przerażające, zwłaszcza gdy ten potwór wymyka się spod kontroli. Niedawno w Luksemburgu pewien Włoch zwrócił się do mnie ze słowami wsparcia dla Ukrainy. Powiedział, że do niedawna sama myśl o broni nuklearnej i możliwości jej użycia paraliżowała go strachem. Ale teraz zrozumiał, że strach tylko karmi zło. I to jest prawda. Jeśli nie powstrzymamy terrorystów tutaj, rozwiną skrzydła gdzie indziej i podniosą głowy.

AL: Czy Twoje podejście do wychowania dziecka zmieniło się z powodu wojny? Jak bardzo jest ono patriotyczne, biorąc pod uwagę zło wokół i prawdopodobieństwo, że w wieku 18 lat Twój syn może wstąpić do wojska?

IC: Mój syn ma obecnie 13 lat. Już wiem, że uporczywe próby wykształcenia czegoś w dziecku powodują w nim tylko odrzucenie tego. Najlepiej działa osobisty przykład, styl życia rodziców i ich otoczenie. Wiele lat zajęło mi uświadomienie sobie, że mój syn chroni się przed traumami. Jego sposób bycia to maska cynizmu i obojętności. Wydawało się, że moje dziecko, które było bardzo zaangażowane w politykę, życie kraju i weteranów, w końcu zaczęło się dystansować, a nawet ostentacyjnie wszystko dewaluować. Przez długi czas mnie to bolało, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że w rzeczywistości był po prostu przytłoczony wszystkim, co działo się wokół niego i nie mógł już tego wchłonąć. Nie oznacza to, że jest obojętny lub nieczuły. Wystarczy go trochę dotknąć, a zdasz sobie sprawę, że w środku jest zupełnie inny, niż stara się pokazać.

Reżyserka filmowa Iryna Cilyk i jej mąż, pisarz Artem Czech. Zdjęcie z prywatnego archiwum

AL: Niedawno napisałaś na Facebooku, że po tym jak Twój mąż przyznał, że dwukrotnie służył w siłach zbrojnych, pewna kobieta poprosiła Cię o radę, jak zbudować relację z własnym mężem, który również wrócił z wojny. Stracili bliskość i czułość. Jak Ty i Artem przechodzicie przez ten proces?

IC: Jest to dla mnie osobny bolesny temat. Byłam już w roli kobiety, do której wrócił z wojny obcy mężczyzna i nie rozumiałam jak z nim żyć, a on nie rozumiał jak żyć w pokoju. Dużo czasu zajęło nam zbudowanie na nowo wspólnej intymności. Był przygnębiony. Potem przypadkowo dołączył do zespołu artystów, którzy tworzyli rekwizyty do różnych projektów. Po raz pierwszy w życiu mój mąż pracował fizycznie i, co dziwne, to go wyciągnęło z depresji.

Kiedy Artem poszedł na wojnę po raz drugi i znów znaleźliśmy się w różnych wymiarach, po pierwsze, odkrył terapię dla siebie, ponieważ to naprawdę mu pomaga, a po drugie, oboje pracowaliśmy nad tym, aby nie stracić emocjonalnej więzi. To codzienna praca, kiedy nieustannie starasz się utrzymać kontakt. Korzystałam z każdej możliwej okazji, by go odwiedzać.

Kiedy widzę, jak wiele rodzin w tej sytuacji się rozpada, nawet w moim kręgu, pęka mi serce. Będzie jeszcze więcej rozwodów. W tym samym czasie, być może nowe rodziny powstaną na zgliszczach. Tak czy inaczej, wojny i wszelkie inne wstrząsy niszczą wiele rodzin. To wielkie nieszczęście i wielkie wyzwanie dla wszystkich.

AL: Nie możesz zaakceptować wszystkiego, co się dzieje, ale musisz nauczyć się z tym żyć. Czy znalazłeś sposób na poradzenie sobie z bólem?

IC: Nie nauczyłam się. Jestem bardzo emocjonalna i empatyczna, za dużo na siebie biorę. Czasami wpadam w doły psychiczne i nie mogę się z nich wydostać. A potem, przeciwnie, mocno odczuwam chwile szczęścia. I jestem za to bardzo wdzięczna, bo widzę wokół siebie ludzi, którzy stracili tę zdolność, którzy leczą się na depresję, którzy nie potrafią już czuć się szczęśliwi nawet przez chwilę. Bardzo się boję, że ja też gdzieś to stracę.

Pogodziłam się z myślą, że ta wojna będzie trwała zawsze i nie jestem pewna, czy dożyję jej prawdziwego końca. Nawet jeśli walki się zakończą, ta wojna może się powtórzyć. Lewiatan pragnie krwi i wciąż wraca. Gdy tylko przestałam się trzymać nadziei, że "jeszcze rok i koniec", poczułam się lepiej.

AŁ: Wydaje mi się, że nauczyliśmy się żyć chwilą.

IC: Bardzo ważne jest, by nie odkładać życia na później. Zdałam sobie z tego sprawę jeszcze przed inwazją na pełną skalę, kiedy kręciłam film "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza" lub kiedy pojechałem do Awdijiwki. Szczególnie uderzyli mnie wtedy nastolatkowie. Za oknem słychać było odgłosy eksplozji, a oni ćwiczyli balet klasyczny, hip-hop, filmowali, śmiali się i zakochiwali po raz pierwszy. Chwila po wojnie może nigdy nie nadejść, ale życie dzieje się dzisiaj. Dlatego bardzo ważne jest, aby nadal żyć. Trzeba nad tym pracować, pomagać sobie. Niestety nie każdego stać na psychoterapeutę.

AŁ: Wielokrotnie prezentowałeś swoje filmy za granicą. Oba opowiadają o ukraińskich realiach. Czy obcokrajowcy je rozumieją?

IC: Mój pierwszy film, "Ziemia jest niebieska jak pomarańcza", wydaje się opowiadać o zwykłej rodzinie żyjącej w zupełnie innym wymiarze dla obcokrajowców. Ale w gruncie rzeczy jest to opowieść o ludziach, którzy w trudnych czasach, na przekór wszystkim okolicznościom, starali się żyć i walczyli o pogodę ducha. Okazało się, że ta historia jest uniwersalna i zrozumiała dla całego świata. Choć bardzo się od siebie różnimy, w ostatecznym rozrachunku wszystkim zależy na podstawowych rzeczach: rodzinie, miłości i sztuce. Niedawno pokazywałam film w Meksyku i byłem pod ogromnym wrażeniem odbioru. Duża publiczność, bardzo emocjonalne recenzje, płaczący starsi ludzie To zawsze porusza. Myślisz: gdzie jesteśmy my, a gdzie oni? Ale tak naprawdę oni też są blisko historii o celebrowaniu życia i szanowaniu śmierci. W meksykańskiej kulturze właśnie o to chodzi.

Myślałem, że drugi film, "Ja i Felix", będzie bardziej rezonował z ludźmi o podobnej przeszłości do naszej - tymi, którzy pamiętają postsowieckie niestabilne czasy. Dlatego było dla mnie wielkim zaskoczeniem, gdy otrzymaliśmy nagrodę specjalną na włoskim Giffoni Film Festival w kategorii Generator +16. To największy europejski festiwal filmowy dla dzieci i młodzieży. Filmy są oceniane nie przez profesjonalne jury, ale przez 600 włoskich nastolatków. Oznacza to, że mogli porównać się z ukraińskim chłopcem z lat 90. To była dla mnie wielka niespodzianka.

AŁ: Poleć nam do obejrzenia jakiś dobry ukraiński film.

IC: Dystrybutorzy mówią, że w ciągu ostatnich dwóch lat popyt na ukraińskie filmy wzrósł, a ludzie chętnie chodzą na ukraińskie premiery. Jest teraz wiele do obejrzenia. Niedawno się pojawił się dokument "20 dni w Mariupolu" Mścisława Czernowa. W filmie uchwycono straszne wydarzenia, oglądanie go jest bolesne, ale jednocześnie napełniło mnie jakąś dziwną siłą wynikającą z uświadomienia sobie, że te rosyjskie zbrodnie zostały zarejestrowane.

Iryna Cilyk i Anna Łodygina podczas wywiadu. Fot: Tymofij Klubenko


No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka. Jest autorką projektu o wybitnych postaciach ukraińskiej kultury Powrót do korzeni — programu telewizyjnego na kanale TVP World TV w Polsce oraz na portalach społecznościowych. Pracowała jako redaktorka naczelna internetowej wersji magazynu Elle-Ukraina, redaktorka projektu „Donbas.Reality” w Radiu Svoboda, redaktorka wiadomości i dziennikarka kanału 5.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Nie trzeba bomb, by wybuchła wojna. Wystarczy dobry fejk

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress