Exclusive
20
min

Trzeba zejść z karuzeli na Campo di Fiori

Ludzie, którzy po raz pierwszy wyjeżdżają spod okupacji, z Ukrainy, i trafiają do kraju, w którym nie ma co chwila alarmów, idą ulicami, i płaczą.

Joanna Mosiej-Sitek

Żenia Klimakin. Zdjęcie: Marek Górczyński

No items found.

Żenia Klimakin - dziennikarz, redaktor naczelny portalu „Nowa Polszcza”, wolontariusz. Pracował m.in. dla Polskiego Radia, culture.pl, TVN i telewizji „1+1”. W ostatnich latach przeprowadza wywiady z osobami, które przeżyły ciężką traumę, więźniami hitlerowskich obozów koncentracyjnych, matkami zabitych ukraińskich żołnierzy, uchodźczyniami.

Jak wyglądały Twoje początki w Polsce?

Na początku byłem wszystkim zachwycony. Przyjechałem w 2009 roku. Nie rozumiałem tych wszystkich podziałów. Byłem zachwycony tym, jak obchodzicie święto 11 listopada, że wszędzie wiszą flagi. Zachwycał mnie polski patriotyzm. I pamiętam, jak mojej przyjaciółce, Joannie Klimas, odmieniałem ten zachwyt nad polskim patriotyzmem przez wszystkie przypadki. A ona mówiła: poczekaj, pomieszkasz tu trochę, to zobaczysz.

Ale dla mnie, dla kogoś, kto przyjechał z kraju, gdzie wtedy jeszcze rzadko kto flagi z okazji świąt narodowych wieszał, to było piękne. Nie mieliśmy takich tradycji. Obserwowałem, nasłuchiwałem i miałem wrażenie, że wszyscy dookoła mówią: Polska, Polacy, polskość, polskie.

A w Ukrainie nie odmienialiście wtedy słowa „Ukraina” przez wszystkie przypadki?

Jeszcze nie. Może w części społeczeństwa, tej bardziej na zachód Ukrainy, bliżej Polski, ta świadomość narodowa była mocniejsza. Natomiast w centralnej części Ukrainy, skąd pochodzę, i dalej na wschód zwłaszcza w dużych miastach u wielu osób nie było jeszcze takiej silnej tożsamości narodowej, ukraińskiej.

Wiemy, jakie były tego przyczyny. Za czasów sowieckich robiono wszystko, żeby w nas te ślady ukraińskości wymazać. W moim rodzinnym Berdyczowie była jedna szkoła ukraińska, do której się nie dostałem, dlatego uczyłem się w języku rosyjskim. W czasach Związku Radzieckiego nie mieliśmy pełnej możliwości rozwijania swojej kultury. Była marginalizowana, a język ukraiński był niszczony. Dozwolona była tylko ukraińska kultura w wersji wiejskiej, cepeliowej. Natomiast kiedy ukraińskość wchodziła na teren kultury wysokiej, od razu była niszczona. Bo przecież wielka kultura to kultura wyłącznie rosyjska. My mogliśmy być taką śmieszną, ludową cepelią. Do tej pory od wielu Rosjan można usłyszeć, że ten ukraiński język jest taki śmieszny. Śmiesznie brzmi, tak jak i białoruski - że to taki „nie do język”, „nie do kultura”, „nie do naród”.

„Nie do”. Co to znaczy?

Nie dorósł. Niespełniony. Tak jak rośnie duże drzewo i jest taka mała gałązka, która od trzonu odrasta. Drzewo jest jedno i jest rosyjskie, a jakiś mały listek czy gałązka z boku, co rośnie, to może to być ukraińskie albo białoruskie. Osobność naszego bytu nie była absolutnie akceptowana. I na skutek tego w Ukrainie, dużym kraju, w którym mieszkają dziesiątki milionów, ukraińskość przez wiele lat była albo niszczona, albo marginalizowana. Szczególnie w części wschodniej, w miastach.

Ale teraz, gdy od lat trwa ukraińska walka o niezależność, hartuje się duch narodowy. Miliony osób odzyskują własną tożsamość

Tak było w przypadku mojego ojca Oleksandra, rosyjskojęzycznego Ukraińca, który w 2022 roku, mając 65 lat, w życiu codziennym przestał rozmawiać po rosyjsku, całkowicie przeszedł na ukraiński. Urodził się w Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej. Miał rosyjskojęzyczną szkołę, rosyjskojęzyczne studia, pomniki rosyjskich działaczy na ulicach – miał z góry narzuconą rosyjskość, ale mimo wszystko wybrał ukraińską tożsamość polityczną. 

Żenia Klimakin z Switłaną Aleksijewicz. Zdjęcie: archiwum prywatne

A wracając do Twojej historii: skąd decyzja o przeprowadzce do Polski?

To było 15 lat temu. Mieszkałem w Kijowie i pracowałem dla jednej z największych telewizji. Prowadziłem też poranne programy w radio. Ale w pewnym momencie w telewizji zmieniło się szefostwo i atmosfera nie była już taka sama. Podobnie zrobiło się w rozgłośni radiowej, w której pracowałem od pierwszego dnia – tam również wiele się zmieniło po śmierci właściciela. Zacząłem mieć wrażenie, że kończy się jakiś etap, a ja potrzebuję zmiany. Mniej więcej w tym samym czasie dostałem roczną wizę do Polski – ja w życiu wierzę w takie drogowskazy. Zawsze sobie obiecywałem, że kiedyś przyjadę do Polski, poznam lepiej kraj przodków. Część rodziny ze strony ojca pochodziła z Krakowa. Poza tym wtedy również rozpadł się mój związek, więc pomyślałem, że to dobry moment. Skoro mam właściwie wszystko zaczynać od nowa, to bez różnicy, czy to będzie Kijów, czy Warszawa. Zwolniłem się z telewizji, radia i przyjechałem.

Odważnie.
Też tak dzisiaj o tym myślę, ale jak ma się 29 lat, to człowiek odważniej podejmuje decyzje. Jednak nie przyjechałem z myślą, że zostanę tu na zawsze. Początkowo chciałem zbadać teren, zobaczyć, jak się będę tutaj czuł.

I jak badałeś swoje samopoczucie?

Spacerowałem po Warszawie, zwiedzałem, jeździłem autobusami, żeby sprawdzić, jak miasto jest skomunikowane i ile co zajmuje czasu. Dlatego np. pojechałem autobusem z Nowego Światu na lotnisko. I tak stoję na lotnisku, czekam na autobus powrotny, a tu podchodzi przemiła pani i pyta, czy mógłbym sprawdzić, za ile minut odjeżdża jej autobus, bo nie ma okularów. Sprawdzam, a pani mówi: „O, słyszę, że pan nie jest z Polski. A skąd?” Z Ukrainy. „Ano, proszę pana, to jest trudna sytuacja u Was” – powiedziała pani w 2009 roku! (śmiech). „Ale w Polsce też kiedyś było źle. Była komuna, a teraz mamy piękny, wolny, niepodległy kraj. Więc trzymam mocno kciuki, żeby wszystko się udało. A czym pan się zajmuje?” Więc ja grzecznie mówię, że nazywam się Żenia Klimakin, jestem ukraińskim dziennikarzem. „A to wspaniale, życzę panu wszystkiego dobrego”. A pani jak się nazywa i czym się zajmuje? „Maja Komorowska. Jestem aktorką”. Autobus podjeżdża, pani wsiada, a ja myślę, że to kolejny znak. Takie spotkanie pierwszego dnia. Więc wróciłem do Kijowa po więcej rzeczy i przyjechałem do Polski na dłużej.

Jak udało Ci się znaleźć pracę w polskich mediach? To trudne, gdy przyjeżdżasz zza wschodniej granicy i nikogo nie znasz.

W Polsce chyba po raz pierwszy w życiu szukałem pracy. W Ukrainie od dawna dostawałem po prostu kolejne propozycje. Po przyjeździe do Polski szybko zrozumiałem, że moje doświadczenie pracy w ukraińskiej telewizji, w radiu, nic nie znaczy, że muszę wszystko zaczynać od zera. Nikt mnie tu nie zna. No więc zacząłem dzwonić, pisać, chodzić na rozmowy i dostałem się do Polskiego Radia, a potem do Dzień Dobry TVN.


Ale jak Ci się to udało? Do Dzień Dobry TVN jest pewnie zawsze długa kolejka chętnych.

Solidnie się przygotowywałem. Od samego rana włączałem po kolei wszystkie stacje, rozpisywałem sobie, kiedy, co, jak, żeby zrozumieć, jaka jest struktura programów śniadaniowych. Gdzie wchodzi pogodynka, gdzie jest wywiad w studiu, gdzie jest materiał, gdzie jest reportaż. Po pierwsze, chciałem zobaczyć, co jest najlepsze, a drugie, zrozumieć, czym się różni telewizja śniadaniowa polska od ukraińskiej. 

I gdzie z tą wiedzą poszedłeś?

Postanowiłem zadzwonić do pana Miszczaka.

Serio?

No tak. Znalazłem numer do sekretariatu i zadzwoniłem. Mówię: Dzień dobry, nazywam się Żenia Klimakin, jestem ukraińskim dziennikarzem. Współpracowałem z ukraińską telewizją 1+1, więc powiedziałem, że chciałbym porozmawiać o współpracy. Nie powiedziałem oczywiście, że po prostu szukam pracy.

I co, połączyli Cię z Edwardem Miszczakiem?

Nie, okazało się, że pan Miszczak był na urlopie i dali do telefonu jego zastępcę Bogdana Czaję, a on zgodził się ze mną spotkać. Porozmawialiśmy i powiedział, że się zastanowi. Potem była cisza. Ale ja dzwoniłem do niego co kilka tygodni. Już w pewnym momencie chyba miał mnie dość, bo skierował mnie do Katarzyny Białek, która była wtedy jedną z producentek Dzień Dobry TVN. Zacząłem więc dzwonić do niej. I Kasia umówiła się ze mną na spotkanie 10 kwietnia 2010 roku.

Żenia Klimakin. Zdjęcie: Jurij Drug

10 kwietnia 2010?

Poszedłem, mimo wszystko. Wchodzę, a tam akurat trwa specjalne kolegium redakcyjne. Stan wyjątkowy. Kasia nie miała czasu ze mną rozmawiać. Powiedziała tylko, że skoro już jestem, mogę dołączyć do spotkania. Można więc powiedzieć, że miałem szczęście. Gdyby to był zwyczajny dzień, pewnie nie zaprosiłaby mnie na spotkanie redakcyjne. A na tym kolegium mogła zobaczyć, że jestem człowiekiem mediów, mówię tym samym językiem, znam tę pracę. Jeszcze w tym samym miesiącu zaplanowaliśmy mój pierwszy wyjazd do Kijowa. Na trzy dni dostałem pięć tematów, w tym wywiad z Julią Tymoszenko. Wszystko dowiozłem i tak się zakotwiczyłem w redakcji. Długo z nią współpracowałem. Było to bardzo ważne dla mnie zwłaszcza w momentach, trudnych dla Ukrainy, jak początek wojny w 2014 r. Miałem poczucie misji, że mogłem na polskiej antenie mówić o tym, co jest ważne dla Ukrainy.

Kiedy zakończyłeś tę współpracę?
Nie było takiego momentu. Pojawiałem się na antenie i znikałem – na przykład w 2022 r., gdy zaczęła się pełnoskalowa inwazja, znów robiłem dla redakcji wywiady. Jestem bardzo wdzięczny Dzień Dobry TVN za to, że po 24 lutego 2022 roku zgodził się ogłosić zbiórkę na apteczki taktyczne. Pamiętam, że w ciągu kilku godzin zebrano ze 200 czy 300 tysięcy.

W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że takie działania społeczne mocno mnie interesują. Bo to ma ogromny sens. Przepraszam za patos, ale sens to jest dla mnie dzisiaj chyba najważniejsze słowo. Jeszcze mocniej zrozumiałem to po przeczytaniu książek Wiktora Frankla, wybitnego psychiatry i psychoterapeuty, który przeszedł przez nazistowskie obozy koncentracyjne. Sens to słowo klucz w jego teorii. W skrócie: uważał, że poszukiwanie sensu zwłaszcza w sytuacjach dramatycznych, ma moc terapeutyczną, czasem nawet ratuje życie.


Wojna to dojrzewanie w trybie przyspieszonym. Nie tylko moje. Po 24 lutego 2022 szybciej się zestarzeliśmy. Widać to po naszych twarzach, słychać to w naszym głosie

Musisz szybko podejmować decyzje. Szybko odpowiadać sobie na pytanie, co ma sens, a co nie ma. W co warto inwestować swój czas, swoje siły. Na co wydawać swoje pieniądze.

To, o czym mówisz, idealnie opisuje wiersz „Z Europą w tle” Hałyny Kruk z antologii „Wojna 2022”:
Starzeć się od wiadomości

Siwieć od czarnego dymu. [...]”
„Tym, którzy ocaleją, potrzebna będzie inna nauka

Tym, którzy przeżyją, potrzebny będzie inny świat

Kto nam zwróci nasze… „

Kto nam zwróci nasze? Nikt. Nikt nam nie zwróci naszego. Są rzeczy, które są już stracone na zawsze. Przede wszystkim około 7 na 10 Ukraińców już kogoś straciło na tej wojnie. Za tę wojnę zapłacił życiem mój ojciec. W tej wojnie Rosjanie zabili już kilku moich przyjaciół. Wszyscy jesteśmy pokaleczeni, tych konsekwencji jest bardzo dużo. A myślę, że najgorsze albo nie mniej trudne mamy ciągle przed sobą.

Jakiś czas temu Łesia Litwinowa, ukraińska reżyserka, wolontariuszka, a ostatnio także saperka, tak napisała o cenie, jaką płaci Ukraina:

„Czy świat będzie gotowy zapłacić taką samą cenę jak my? Nie sankcjami, nie bronią, ale życiem? Nie wiem. I nie mam realnej szansy tego zobaczyć. Albo doczekam wiosny w moim kraju, albo będę wśród tych, o których ktoś później powie: „Miała na imię Łesia. Była dobrą reżyserką i dobrą wojowniczką”.

Odnośnie do poszukiwania sensu: byłeś autorem pomysłu książki „Wojna 2022”, wydanej przez Centrum Dialogu im. Juliusza Mieroszewskiego.

Tak, „Wojna 2022” to wyjątkowa pozycja. To zbiór dzienników, esejów i wierszy. Zależało mi, żeby właśnie taką kompozycję miała ta książka. To jest dokument czasu. Wydaliśmy ją, bardzo szybko, już zimą 2022 po ukraińsku, a w 2023 roku po polsku. Miałem poczucie, że trzeba to zrobić teraz, nie po wojnie, że istotna jest dokumentacja i refleksja tego momentu, tych emocji, tych wspomnień. I że to ma ogromną wartość, by to było świadectwo tych pierwszych dni. Zaangażowaliśmy najlepszych ukraińskich pisarzy. Ponad 40 nazwisk, takich jak Serhij Żadan, Kateryna Babkina, Andrij Lubka czy Hałyna Kruk, której wiersz cytowałaś – i jeszcze długo, długo można by wymieniać. Część utworów powstawała w okopach, cześć pod okupacją. Dwa nazwiska są już niestety w ramce: Wiktoria Amelina, która została ciężko ranna w ataku rakietowym na Kramatorsk i zmarła, a także Wołodymyr Wakułenko, pisarz dziecięcy. Nie wyjechał z okupowanych terenów. Miał autystycznego syna i bał się, jak on zniesie podróż w przepełnionych pociągach. Dlatego postanowił zostać. Pisał dziennik, który później zakopał pod wiśnią w ogrodzie. Został zabity przez Rosjan. Potem Wiktoria Amelina to wykopała, to dzięki czemu mamy fragmenty jego dziennika w naszej książce.
Zależało nam, żeby ta wyjątkowa publikacja, głos naszego pokolenia był stale słyszalny. To moje zadanie na rzecz wsparcia mojego kraju. Spotkania autorskie odbyły się w wielu miastach Polski, fragmenty książki czytali wybitni polscy aktorzy, jak Krystyna Janda, Andrzej Seweryn, Magda Cielecka, Adam Ferency. Jak patrzę na ostatnia stronę, na spis nazwisk, to bardzo chciałbym, żeby już nie przybywało nazwisk w ramkach.

Żenia Klimakin i Wiktoria Amelina, prezentacja książki "Wojna 2022". Warszawa, grudzień 2022. Zdjęcie: Marek Gorczynski

Z przerażeniem obserwuję, jak słabnie wzajemna sympatia pomiędzy naszymi narodami. Jako Centrum Mieroszewskiego regularnie publikujecie badania i widać z nich, że pomiędzy jesienią 2023 a wiosną 2024 odsetek Ukraińców, którzy dobrze się wypowiadali o Polakach, spadł o 24 punkty procentowe: było 67, jest 44. W drugą stronę jest podobnie. Bardzo mnie to smuci.

Mnie również. I jeśli czegoś nie zmienimy, to zaczniemy przegrywać w wojnie informacyjnej z Rosjanami. Bo udaje im się coraz częściej, wykorzystując różne instrumenty, sytuacje, osoby, a to niektórych polityków, a to rolników – wbijać nam szpile, siać nieufność i niezgodę między nami.

Skłócać nas, budując np. obraz Ukraińca czy Ukrainki, którzy tylko siedzą, chcą dostawać zasiłki i nic nie robią (gdy te Ukrainki w większości przypadków pracują, płacą podatki, a te podatki również napędzają polskie PKB). Albo pokazywać, że wszyscy Ukraińcy rozbijają się drogimi samochodami i siedzą w drogich restauracjach w centrum Warszawy. Że rzekomo depczą polskie flagi czy atakują Polaków. Mało osób jest świadomych, że większość takich informacji, filmików w sieci to fake newsy rozpowszechniane przez rosyjskie trolle.

Jako osobie, która od 15 lat mieszka w Polsce i traktuje ją jak swój drugi dom, zależy mi, żeby nie stracić tej wyjątkowej solidarności, która wybuchła pomiędzy naszymi narodami po lutym 2022

Widząc, jak te sympatie się zmieniają, staram się w tym, co robię zawodowo, orientować się na dialog pomiędzy naszymi narodami. Bo negatywna tendencja jest po obu stronach.

Myślę, że większość Polaków nie zdaje sobie sprawy, jak negatywnie wpłynęły na postrzeganie Polski w Ukrainie protesty rolników, blokada granicy, rozsypywanie zboża. Co możemy zrobić? Bo jak zostanie tak, jak jest, to na podziałach między nami na pewno wygra Rosja.

Mam takie marzenie, żeby zrobić potężną kampanię informacyjno-społeczną, do udziału w której zaprosilibyśmy osoby znane, opiniotwórcze z Polski i Ukrainy. By pokazywać fakty. To oczywiste, że potrzebujemy siebie nawzajem. Wojna i wspólny wróg to już wystarczający powód, żeby się jednoczyć. Ukraińcy spotkali się w Polsce z ogromnym wsparciem, z ciepłem, otwartością. Nie możemy tego dobrego, co się wydarzyło pomiędzy nami, tak po prostu stracić, przekreślić. Nie chciałbym, żebyśmy się obudzili w innym, jeszcze gorszym świecie. Nienawiść, wrogość nic dobrego nie przynosi. Widzę jak nas próbują skłócić, jak napuszczają jeden naród na drugi. Nie możemy pozwalać na sytuacje, kiedy widzimy i milczymy, nie reagujemy. Musimy alarmować, demaskować propagandę. Może szeroka, potężna kampania walcząca z rosyjską dezinformacją powinna być stałym programem obu naszych rządów?

Mieszkasz w Polsce od 2009 roku, widzisz, jak się zmienia stosunek Polaków do Ukraińców?

Na początku nie czułem w ogóle, że to jest jakiś temat. Nie było tu wtedy aż tak wielu Ukraińców. Potem, po aneksji Krymu, po agresji na Donbasie, w 2014 r., więcej Ukraińców zaczęło zadawać sobie pytanie, gdzie lepiej zaczynać od zera, u siebie czy może w innym kraju. I tak coraz więcej osób zaczęło przyjeżdżać do Polski. A im więcej osób, tym większa szansa, że zaczną się konflikty. Ale może dzięki temu, że pracuję w mediach, wśród dziennikarzy, osobiście nigdy się nie spotkałem z jakąś taką wyrafinowaną pogardą.

Nie mówię o pogardzie, ale o stereotypowym myśleniu. Do mnie nieustannie dzwonią znajomi, gdy szukają opiekunek do dzieci albo sprzątaczek, bo wiedzą, że pracuję z Ukrainkami. Chociaż ci, którzy dzwonią, wiedzą, że pracuję z dziennikarkami i nie prowadzę agencji sprzątającej.

No tak, takie stereotypy są bardzo głębokie. Też miałem raz taką sytuację. W jednej z redakcji, w których pracowałem, redaktorka naczelna powiedziała do mnie coś w tym stylu: „Chyba musisz być szczęśliwy, że masz, jako Ukrainiec, taką pracę. A nie gdzieś na budowie czy przy truskawkach, jak większość”. Pamiętam, że nie wiedziałem, co odpowiedzieć, zacząłem się głupio śmiać. Potem myślałem: ja mam tę pracę dlatego, że jestem Ukraińcem albo nie – czy dlatego, że mam kwalifikacje, doświadczenie i wykształcenie? Oczywiście, że mnie to dotknęło. Ale nie podejrzewam, żeby ta osoba miała zły stosunek do mnie czy w ogóle do Ukraińców. Po prostu stereotypy siedzą w nas głęboko. Pewnie z tym samym niejednokrotnie spotykali się Polacy, którzy wyjeżdżali do pracy do Anglii czy Irlandii. Ale mój apel jest taki: najpierw zobaczmy w człowieku człowieka, a nie narodowość, płeć, wiek czy ubranie. To jest człowiek przede wszystkim. Jeżeli mówimy o sytuacji zawodowej, to powinny się liczyć kwalifikacje, a nie narodowość, która miałaby decydować o tym, czy zbieram truskawki, czy pracuję w jednej z największych redakcji w tym kraju.

Z drugiej strony mam wrażenie, że po tym lutym 2022 roku Ukraińcy swoją postawą – odwagą i poświęceniem, tym, jak wytrwale walczą z Rosją – bardzo zmienili ten stereotypowy obraz Ukraińca jako tego przysłowiowego pana z Ubera? Do Polski przyjechała też duża część elity kulturalnej Ukrainy, pisarze, aktorzy, reżyserzy. Może poprzez kulturę powinniśmy się lepiej poznać?

Kiedyś, pamiętam, był taki napis na ścianie na Zbawiksie: „Uberowcy banderowcy”. Ale już go nie ma. Może dlatego, że w Uberze coraz mniej jest Ukraińców?

Tak, wydaje mi się, że to jedno z najlepszych rozwiązań – poznawanie się poprzez kulturę. Jest coraz więcej takich projektów, jak spektakl „Charków, Charków” w Teatrze Polskim. Oparty na sztuce Serhija Żadana, wyreżyserowany przez ukraińską reżyserkę Switłanę Oleszko, która przyjechała do Polski na zaproszenie Andrzeja Seweryna. Albo film „20 dni w Mariupolu”, który w Polsce obejrzały dziesiątki tysięcy osób. To właśnie kultura może przybliżyć nam drugiego człowieka, a nie narodowość.
Ale wiadomo, że samą kulturą do wszystkich nie dotrzemy. Oprócz swojej działalności dziennikarskiej czy kulturalnej, jak książka „Wojna 2022”, angażuję się jako aktywista w akcje, dzięki którym możemy trafić do większej liczby osób. W 2022 roku wymyśliłem marsz podziękowania dla Polaków. Jestem wdzięczny liderce społeczności ukraińskiej w Polsce Natalii Panczenko, aktywistkom i aktywistom z Euromajdanu Warszawa, że mnie wsparli. Mnóstwo osób zobaczyło, jak płynie rzeka Ukraińców i Ukrainek z kwiatami i rozdają je Polakom. Było tyle wzruszenia, tyle łez, tyle otwartości w tym wszystkim. W ubiegłym roku zorganizowaliśmy na placu Zamkowym Dzień Niepodległości Ukrainy. Wręczyliśmy nagrody „Stand With Ukraine” dla Polaków, którzy wspierają Ukrainę w czasie wojny. Przyszło ponad 30 tysięcy ludzi. Musimy wykorzystywać wszystkie dostępne instrumenty, aby utrzymywać płomień współpracy pomiędzy naszymi narodami. I pokazywać te dobre przykłady, akty solidarności.

Żenia Klimakin i Natalia Panczenko, Przemarsz wdzięczności Polakom, plac Zamkowy 2023 rok. Zdjęcie: Jurij Drug

Odnośnie do poznawania się poprzez kulturę: może dobrym sygnałem są tłumy na wystawie Marii Prymaczenko w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie?

Tak, w dniu otwarcia stałem w bardzo długiej kolejce do wejścia i częściej słyszałem język polski niż ukraiński. Dla nas, Ukraińców, Maria Prymaczenko to część naszego DNA. Wspaniale jest zobaczyć, że cieszy się takim ogromnym zainteresowaniem Polaków.

Wspominałeś, że spotykasz się z zarzutem, że z dziennikarza stałeś się wolontariuszem i aktywistą. Czy nie masz problemu z konfliktem interesów, bo dziennikarz przede wszystkim powinien być obserwatorem.

Uważam, że w czasie ludobójstwa, którego świadkami właśnie jesteśmy, akurat te zasady mnie i innych dziennikarzy ukraińskich nie obowiązują. Niejednokrotnie słuchałem tych dyskusji wokół konkretnych dziennikarzy, którzy wyjeżdżają na wschód, do Ukrainy, i oprócz relacjonowania zajmują się też pomocą humanitarną, zbierają pieniądze na drony. Czy jest to etyczne? Czy jest to dopuszczalne? Nie stawiam sobie takich pytań.

Obudziliśmy się 24 lutego 2022 roku w sytuacji gdy Rosja zabija, niszczy wszystko, co ma dla nas wartość. Coś, co jest twoją ziemią pod nogami. Niebem nad twoją głową. Słońcem, które cię grzeje. Powietrzem, którym oddychasz. Rosjanie postanowili to wszystko zabrać

A potem ktoś mi mówi, że mogę tylko opowiadać o tym, co się dzieje? Ja uważam, że nie ma żadnego powodu w czasie ludobójstwa, żadnej normy, która zabroniłaby ukraińskim dziennikarzom nie tylko opowiadać o tym, co się dzieje, ale też uczestniczyć w zbiórkach, pomagać sierotom, osobom, które straciły domy. Bo w takich momentach przede wszystkim jesteśmy ludźmi. Człowiek we mnie mówi, że w tej sytuacji muszę zrobić wszystko, co tylko mogę i potrafię, żeby pomóc mojemu narodowi.

Żeby było jasne: marzę o dniu, w którym przestanę być aktywistą i wolontariuszem – chociaż z jednej strony mówię, że już nie chciałbym być wolontariuszem i aktywistą, a z drugiej strony zapisuję się jako wolontariusz na „akcję żonkile”, akcję upamiętniającą wybuch powstania w getcie warszawskim.

Dlaczego?

Z kilku powodów. Ja naprawdę jestem zachwycony i kocham tę tradycję z żonkilami, które wolontariusze rozdają przechodniom w Warszawie jako symbol zbiorowej pamięci. I przez lata czułem taką potrzebę, żeby też móc w tym uczestniczyć. Dodatkowo sytuacja wojenna mnie zmobilizowała. Chciałem też, żeby z mojej strony to była forma wdzięczności za to, jak Polska pomogła mojemu narodowi. Chcę przez takie aktywności być pożytecznym, odwdzięczyć się. Więc 19 kwietnia wyszliśmy z Joasią Klimas, w dniu wybuchu powstania w getcie warszawskim, na ulicę, żeby rozdawać żonkile.

Po pierwszym pokazie filmu „20 dni w Mariupolu”, w czasie rozmowy z ocalałymi bohaterami filmu, pocieszałeś ich, że Warszawa też kiedyś była całkowicie zniszczona, a udało się ją odbudować. Mówiłeś: „Zobaczcie, jak tu ładnie. Może tak będzie z Mariupolem, z całą Ukrainą”. Większym dysonansem było dla mnie jednak spotkanie na pokazie producentki Wasilisy Stepanenko i Ludmiły Waskowskiej, anestezjolożki ze szpitala w Mariupolu. Ten dysonans między ich kruchością, pięknem i wrażliwością a tym, że były w piekle.

Wiesz, co robią osoby, które po raz pierwszy wyjeżdżają spod okupacji, z Ukrainy, i trafiają do kraju, w którym nie ma co chwila alarmów? Wielokrotnie słyszałem tę opowieść. Idą ulicami i płaczą.

Jak Wołodymyr Rafijenko, redaktor książki „Wojna 2022”, kiedy wyjechał z okupacji najpierw na zachód Ukrainy, a potem do Polski. Po prostu chodził ulicami Warszawy, patrzył na ludzi, którzy spokojnie piją w knajpach kawę i płakał. To był taki dysonans, że gdzieś, tak blisko, przekraczasz granicę i chwilę dalej od twojego domu jest bezpieczny świat.

A czym jest ta granica? To po prostu linia na mapie, to przecież bardzo małe odległości. A wszystko jest inne. Zawsze przypomina mi to wiersz Czesława Miłosza „Campo di Fiori”. O karuzeli, o granicy pomiędzy gettem a innym światem – jak teraz między granicą Ukrainy z Polską, z Unią Europejską. Tak jak kiedyś między żyjącymi w getcie a resztą Warszawy. Dla wielu moich rodaków to niewyobrażalne, że tak blisko jest zupełnie inny świat. Świat, w którym możesz mieć plany, kłaść się spać i nie myśleć, czy bomba spadnie ci na głowę. Tak jest dzisiaj, ale jeżeli przegapimy to wszystko, to te bomby mogą spadać wszędzie.

Żenia Klimakin. Zdjęcie: Maciej Siennicki

Jak to będzie dalej? Będziecie pokoleniem ludzi w depresji, z traumami, PTSD? Często, rozmawiając, robimy odnośniki do II wojny światowej, bo to największa wojna. I do niedawna naiwnie myśleliśmy, że ostatnia, jaką znamy w tej naszej części świata, ale wtedy się o tym nie mówiło, wtedy nikt o tym nie wiedział. A dzisiaj?

Przeprowadziłem wiele rozmów z osobami, które przeżyły II wojnę światową, były w obozach koncentracyjnych. Między innymi z Haliną Birenbaum, Marianem Turskim, Zofią Posmysz. Na zawsze zapamiętam słowa pana Mariana Turskiego. Powiedział, że wielu jego przyjaciół już po zakończeniu wojny popełniło samobójstwo. Wyznał: „Ja też zrobiłem 99 kroków ze 100 w tym kierunku”. Jakie szczęście, że nie zrobił jeszcze jednego. I to wszystko działo się już po wojnie. Myślę, że to był mój główny powód, dla którego zacząłem studiować psychologię. Teraz wielu z nas jedzie na adrenalinie. Bo musimy działać, bo innej rzeczywistości nie ma. Ale później, po wojnie, kiedy człowiek się zatrzyma, to trudno będzie z tym wszystkim sobie poradzić. Już teraz od przyjaciół, którzy służą w armii, słyszę, że gdy są na przepustce, w domu, to jest im ciasno w tej codzienności, bez tego piekła. Dzisiaj dostałem wiadomość od przyjaciela ze studiów: „W końcu mam urlop, przyjechałem do domu, ale nie mogę tu wysiedzieć. Nie mogę się doczekać, kiedy wrócę na front, z powrotem do swoich chłopaków”.

Świat zachodni i Polska przyzwyczajamy się do wojny za naszą wschodnią granicą. Normalizujemy ją. Zapominamy. Co możemy zrobić?

Nie uważam, że cały świat powinien zajmować się tylko naszą wojną. Ale – kontynuując tę analogię z karuzelą z wiersza „Campo di fiori” – pamiętajmy, żeby czasami robić przerwy i zejść z tej karuzeli. Żeby ta skoczna melodia nie głuszyła nam wszystkich salw zza muru getta – parafrazując Miłosza. Karuzela jest ważną częścią życia. Ale niech ta karuzela nie będzie naszym jedynym trybem funkcjonowania. Nas, którzy mają szczęście żyć w krajach, gdzie nie ma wojny. Warto pomyśleć o zmianie trybu naszego funkcjonowania. Rozumiem, że w takiej intensywności, jak w 2022 roku, nie da się w funkcjonować w nieskończoność. Każdy chciał jakoś pomóc. Jedni jeździli na granicę i przywozili ludzi, inni organizowali pomoc humanitarną i przewozili ją do Ukrainy. Ktoś robił kanapki i herbatę, ktoś wpłacał pieniądze na wiele różnych fundacji jednocześnie, inni przyjmowali ludzi do swoich mieszkań.

Ale po jakimś czasie wracamy do swojej codzienności, chcemy normalnie, spokojnie żyć. To zrozumiałe, ale pamiętajmy o tym, że jesteśmy bardzo blisko muru getta. Więc również dla własnego bezpieczeństwa nauczmy się funkcjonować tak, żeby jakiś, nawet niewielki, procent naszego czasu przeznaczyć na wsparcie tych, którzy walczą po drugiej stronie muru.

Nie zamykajmy oczu. Nie odwracajmy głowy. Nie udawajmy, że tego nie ma. Nie mówmy, że „to mnie już nie obchodzi”

Oczywiście, że możemy być zmęczeni. Ale racjonalne argumenty przemawiają za tym, żeby nie siedzieć cały czas na tej karuzeli. Żeby wpisać w swój plan dnia i czynności, które służą temu, by mur getta się nie przesuwał. Bo któregoś dnia możemy się obudzić i okaże się, że nasza karuzela już jest na terenie getta. I wtedy ona może zostać wysadzona w powietrze wraz z naszymi domami, galeriami, muzeami, z naszymi planami i marzeniami. I nie będziemy mieli kogo o to obwiniać. Będzie, jak w wierszu niemieckiego pastora Martina Niemollera:
„Kiedy naziści przyszli po komunistów, nie protestowałem,

Kiedy przyszli po Żydów, nie protestowałem (…)

Kiedy przyszli po mnie, nie było już nikogo, kto mógłby zaprotestować”.

Jak przekonać ludzi do niewygody, zrezygnowania z czegoś na rzecz innych?

Nie wszystko to, co robimy w naszym życiu, jest przyjemne. Niektóre rzeczy robimy, bo wiemy, że musimy. Bo w przyszłości uchronią nas przed czymś. Bo jesteśmy odpowiedzialni i znamy konsekwencje ich nierobienia. Na przykład jedna z moich najbliższych przyjaciółek zachorowała na raka, więc musi jeździć na radio- i chemioterapię. To nie jest dla niej przyjemna czynność, ale ona wie, że musi to robić, bo to zwiększa jej szansę na wyleczenie, przeżycie. Oczywiście, stara się też mieć jakieś przyjemności w życiu, spotykać się z przyjaciółmi, chodzić do kina, teatru.

Jesteśmy teraz w sytuacji, gdy Rosja jest tym rakiem, który może zeżreć nas wszystkich. Więc musimy w nasze życie wprowadzić czynności, które mogą nas uratować przed tym, żeby rak się nie rozprzestrzeniał. Zdajmy sobie sprawę z ryzyka, które nam grozi. Rakiety spadają coraz bliżej Polski.

No items found.

Dziennikarka, medioznawczyni. Była dyrektorka zarządzająca Gazety Wyborczej i dyrektorka wydawnicza Wysokich Obcasów. Twórczyni wielu autorskich projektów mediowych budujących zaangażowanie społeczne i wspierających kobiety

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
dron, operator, żołnierz

Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę? 

"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.

Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.

Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?

Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.

Okoliczni mieszkańcy przechodzą przez zniszczony most w Bachmucie, 7 października 2022 r. Zdjęcie: Yasuyoshi CHIBA/AFP

Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.

Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.

Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?

Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go). 

Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.

Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.

Rekruci 3. Brygady Powietrznodesantowej na szkoleniu w obwodzie kijowskim, wtorek, kwietnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Vadim Ghirda

Straciliście wszystkich?

Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.

Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy

Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona! 

W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku. 

Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe? 

Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.

A później?

Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.

Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.

Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas

A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.

Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?

Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też. 

Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.

Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
Ćwiczenia na jednym z poligonów pod Kijowem, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP

W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?

Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa. 

Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.

Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza

Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.

Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.

20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Aldona Hartwińska

„Terytorium Kobiet” to ukraińska organizacja, która jednoczy kobiety na całym świecie. Przez prawie 11 lat swego istnienia zrealizowała dziesiątki projektów humanitarnych, społecznych i kulturalnych. Lilia Szeczenko, szefowa organizacji, jest przekonana, że jeśli człowiek zna swoje korzenie, rozumie, kim jest i co musi zrobić, by ocalić swój kraj. Wojna na pełną skalę mocno wpłynęła pracę organizacji, która dostarczyła już ponad 500 ton pomocy humanitarnej dla wojska i ludności cywilnej. Aktywistki z „Terytorium” wspierają rodziny jeńców wojennych i pomagają kobietom, które doświadczyły przemocy. Z każdym dniem są bardziej widoczne w Europie.

Członkinie „Terytorium Kobiet”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Natalia Żukowska: Czym jest „Terytorium Kobiet”?

Lilia Szewczenko: Nasza organizacja została stworzona przez ideowe kobiety, które wprost oddychają Ukrainą. To stwierdzenie nie jest gołosłowne. „Terytorium Kobiet” nie jest zdefiniowane i nie ma granic. To nie tylko terytorium tych kobiet, które mieszkają w Ukrainie. To przestrzeń kobiet na całym świecie – zwłaszcza teraz, gdy miliony Ukrainek, uciekając przed wojną, znalazły schronienie w wielu krajach europejskich. Chcemy im pomagać. Dlatego zdecydowałyśmy, że od teraz „Terytorium Kobiet” będzie działało pod parasolem każdego kraju przyjmującego ukraińskie uchodźczynie, zgodnie z jego prawem. Finalizujemy już prace nad dokumentami, na przykład dla „Terytorium Kobiet” w Polsce. Przeprowadziłyśmy rozmowy z pracownikami Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, z ukraińskimi przesiedlonymi i polskimi firmami.

Jak pomagają ukraińskim kobietom w Polsce? Przede wszystkim organizują szkółki niedzielne. Ważne jest, by dzieci nie zapominały o swojej ukraińskiej kulturze, poznając jednocześnie kulturę kraju, w którym mieszkają. Z uwagi na to, że jesteśmy w stanie wojny na pełną skalę, a większość pieniędzy od firm i ministerstw w Ukrainie idzie na potrzeby wojskowe, ukraińskie Ministerstwo Edukacji nie ma wystarczających funduszy na książki i podręczniki dla dzieci przebywających za granicą. Do zadań zadań „Terytorium Kobiet” należy nie tylko organizowanie szkółek niedzielnych, ale także drukowanie książek. Prowadzimy już rozmowy z Wydawnictwem „Gutenberg” – będziemy rozdawać książki za darmo, zaczynając od naszych szkółek niedzielnych.

Lilia Szewczenko: „Kobieta musi zrozumieć swój status, swoje znaczenie w społeczeństwie”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Mamy już pewną bazę, więc nie będzie trudno zorganizować pracę w Polsce. Pod koniec 2022 roku jedna z naszych członkiń otworzyła pierwszą szkołę artystyczną w Warszawie i otrzymała już niewielkie dotacje od polskich władz lokalnych. Szkoła nieodpłatnie uczy rysunku zarówno dzieci ukraińskie, jak polskie.

Dałyśmy Europie wykwalifikowany personel. Z powodu wojny w Ukrainie wielu pedagogów, lekarzy i menedżerów wyjechało do UE. Wielu z nich nostryfikowało już swoje dyplomy. Na przykład nasza członkini, która była przewodniczącą „Terytorium Kobiet” w Dnieprze, a teraz mieszka w Gdańsku, ma potwierdzony dyplom i jest w Polsce pełnoprawną prawniczką. Jej matka również nostryfikowała swój dyplom, pracuje jako dentystka. Przekazujemy więc naszą wiedzę i usługi również Polakom.

Chcemy, by Polacy zrozumieli, że nie tylko od nich bierzemy, ale także dajemy. To będzie jedno z zadań „Terytorium Kobiet” w Polsce

Zajmiemy się również przywództwem kobiet i kwestią płci. Kobiety muszą zrozumieć swój status i znaczenie w społeczeństwie.

Członkinie organizacji pozarządowej Terytorium Kobiet z żołnierzami ukraińskiej piechoty morskiej. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak zmieniła się praca organizacji od początku inwazji?

„Terytorium Kobiet” jest w 90% zaangażowane w wolontariat. Współpracowałyśmy z kilkoma polskimi fundacjami, które miały w Warszawie magazyn dla wolontariuszy o powierzchni 400 metrów kwadratowych. Jesteśmy wdzięczni Polakom za opłacanie czynszu przez długi czas. Magazyn był wypełniony pomocą humanitarną po sufit. Było tam wszystko, od ubrań i żywności po drogi sprzęt medyczny, który wysyłałyśmy do ukraińskich szpitali. Na przykład dyfuzory, z których każdy kosztował około 2500 euro – a miałyśmy ich ponad tysiąc. Wyposażałyśmy szpitale w łóżka, aparaty rentgenowskie, witaminy. W magazynie pracowali zarówno Ukraińcy, jak Polacy. Na prośbę odbiorców wysyłałyśmy ciężarówki z pomocą humanitarną. Organizowałyśmy również miejsca w rodzinnych domach dziecka i domach opieki, zdobywałyśmy opaski uciskowe i kamizelki kuloodporne dla żołnierzy, zbierałyśmy pieniądze na drony. Nie tylko same dostosowałyśmy się do nowych wyzwań, ale także dostosowałyśmy do nich innych.

Dron VALK-1, kupiony dla wojska z datków zebranych przez „Terytorium Kobiet”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Kim są członkinie waszej organizacji?

Jest nas około dwóch tysięcy. Są wśród nas kobiety, które mają własne organizacje pozarządowe i fundacje – pełnią funkcje szefowych działów. Jedną z nich jest Iryna Michniuk, wdowa po Bohaterze Ukrainy. Od 2014 roku stoi na czele organizacji „Skrzydła Ósmej Sotni”, do której należą wdowy po poległych i ich dzieci. W Ukrainie mamy 19 oficjalnie zarejestrowanych oddziałów. Zespół składa się z kobiet o różnych zawodach i dochodach, ale o wspólnym samym profilu ideowym i wizji. Są też żołnierki, jak Wiktoria Christenko, która była pierwszą doradczynią admirała ukraińskiej floty.

W moim zespole mam Alinę Czalecką, członkinię zarządu „Terytorium Kobiet” z Doniecka, która została zmuszona do ucieczki z rodzinnego miasta. Jej mąż pracował w donieckiej administracji, ona jest nauczycielką, profesorką, pracowniczką naukową. Opuścili Donieck z niczym, przyjechali do Irpienia. Ledwo zaoszczędzili pieniądze i kupili mieszkanie, a tu wybuchła wojna na pełną skalę i mieszkanie zniszczył pocisk wroga. W Irpieniu znaleźli się pod okupacją. Alinie zaproponowano pracę za granicą – i jak pani myśli, gdzie ona teraz jest? W Irpieniu. Nie chce wyjeżdżać z Ukrainy.

Z jakimi problemami przychodzą do was kobiety?

Odkąd przystąpiłyśmy do koalicji „Kobiety, Pokój, Bezpieczeństwo”, dołączyło do nas wiele kobiet. To aktywistki, które walczą o przywództwo kobiet i pomagają ofiarom przemocy. To duży problem w Ukrainie – Bucza, Irpień... Zna pani te historie. Wiem o wielu rzeczach, ale o nich nie mówię. Mamy umowę: nie mówisz o sprawach, w których nie uczestniczyłaś. Jesteś świadkiem. To historie, której doświadczyli kobieta, dziewczyna czy dziecko. Opowiadają je sami, jeśli chcą. Jak możemy im pomóc? Zawsze opowiadam się za wzajemną pomocą i wsparciem. Do tych ludzi trzeba mówić z wielkim wyczuciem, ponieważ każde słowo może być traumatyczne.

Pomagamy im choć trochę poczuć grunt pod nogami. Dajemy kobietom poczucie siostrzeństwa i przekonujemy, że nie są same, że wszystkie jesteśmy takie same

Mówimy o tym, że każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji. Powtarzamy, że jesteśmy dla nich. Czasami prosimy je o pomoc, by zaangażować je w proces i pokazać im, że są potrzebne. Poza tym każde zajęcie przynajmniej częściowo odwraca uwagę od traumy. Nie mamy jasnego programu, jak to zrobić. Od lat jest on dopracowywany.

Dzięki porozumieniu o współpracy z miejskimi urzędami pracy pomagamy też kobietom przekwalifikowywać się i znaleźć pracę. Współpracujemy z ukraińskim Ministerstwem ds. Kombatantów. W „Terytorium Kobiet” jest wiele żołnierek – obrończyń, które były cywilami. Jako pierwsze pomogłyśmy im szyć wojskowe mundury damskie i bieliznę. I zdobyłyśmy dla nich przystosowane dla kobiet kamizelki kuloodporne.

Co udało wam się zrobić od momentu powstania organizacji?

Nasze życie zostało podzielone na przed inwazją i po niej. Przed miałyśmy potężny projekt, który łączył ukraińskie dzieci za granicą. Stworzyłyśmy również Międzynarodowy Festiwal Przemysłu Kulturalnego i Kreatywnego „Terytorium Kobiet”, który później przemianowałyśmy na „Terytorium Mistrzów”. Gdyby nie inwazja, ten festiwal byłby finansowany przez ukraińskie Ministerstwo Kultury i Polityki Informacyjnej. To festiwal, który wydobył ukraińskie produkty z dna. Pokazał, że mogą być marką sprzedawaną nie tylko na targach i bazarach, ale nawet w pięciogwiazdkowych hotelach. Na razie projekt został zawieszony, bo dziś jednoczymy ukraińskie kobiety za granicą.

Robimy wszystko, co w naszej mocy, by zachować Ukrainę w ich pamięci. W pierwszym etapie zarejestrowałyśmy „Terytorium Kobiet” w Polsce i Francji. Następne będą Belgia, Szwajcaria, Niemcy i Hiszpania

Dostarczyłyśmy naszym obrończyniom ponad 1200 paczek z apteczkami pierwszej pomocy, witaminami, specjalnym kremem na bazie oleju, który zapobiega pękaniu skóry, i perfumami.

Kompletowanie apteczek dla wojska. Zdjęcie: archiwum prywatne

Bo dziewczyna powinna czuć się dziewczyną, gdziekolwiek jest. Wysyłałyśmy im więc również farby do włosów. Kiedyś poprosiłam dziewczyny na froncie, by zrobiły sobie zdjęcie dla mediów, bo chciałyśmy ogłosić zbiórkę na te paczki. Zrobiły je i nam wysłały – wszystkie były zadbane, z fryzurami i manicure. Za własne pieniądze poszły drogiego manikiurzysty i fryzjera. Powiedziały mi: „Lilia, wiesz, kiedy otworzyłyśmy te pudełka, poczułyśmy się, jak w domu”. Dostały od nas taki psychologiczny zastrzyk szczęścia.

Pani organizacja pomagała kobietom i dzieciom ewakuować się z miejsc zagrożonych okupacją. Ilu osobom pomogłyście?

Nie mamy precyzyjnych szacunków. Ewakuowałyśmy ludzi z Melitopola, Berdiańska, Chersonia, z obwodu donieckiego i lewobrzeżnej części obwodu zaporoskiego, który jest już okupowany. Oczywiście pomagało nam wojsko. Nie wiem, czy mam prawo opowiadać o szczegółach tych wszystkich historii. Podzielę się jedną: historią matki z dwójką dzieci, która opuszczała Melitopol. Córka miała wtedy 15 lat, synek 3, ich ojciec służył w siłach zbrojnych. Jeśli Rosjanie dowiedzieliby się o tym, zastrzeliliby ich. Ta kobieta poprosiła dzieci, by nic nie mówiły, a jeśli to będzie konieczne, by odpowiadały tylko po rosyjsku. Po drodze rosyjscy żołnierze z bronią weszli do ich autobusu, by skontrolować pasażerów. Gdy podeszli do nich, lufa karabinu maszynowego zawieszonego na ramieniu przypadkowo uderzyła dziecko w głowę. Chłopczyk był tak przerażony, że ciągle płakał. Byli przesłuchiwani, ich telefony zostały sprawdzone, przeszli przez wiele kręgów piekła. Na szczęście Rosjanie nie rozebrali chłopca.

Bo już po wszystkim matka odkryła, że pod ubraniem, na piersi, ma kartkę z rysunkiem ojca w mundurze wojskowym, flagą i napisem: „Chwała Ukrainie!”. Chłopczyk sam to narysował

Dla niego właśnie tym jest Ukraina, jego życie. Gdyby Rosjanie zobaczyli ten rysunek, pewnie by ich zastrzelili. Znamy wiele takich historii.

Utrzymuje Pani kontakt z rodzinami, którym pomogła?

Pewnego dnia na pewno sporządzę taką listę, ale teraz celem jest zalegalizownie działalności „Terytorium Kobiet” w Europie i Ameryce. Bo jesteśmy silne, prawdziwe i działamy. Jesteśmy kobietami, które nie są przyzwyczajone do brania, ale do dawania. Z czasem być może zainteresuję się losem kobiet, którym pomogłyśmy. Zawsze jednak myślę o tym, czy one tego potrzebują, czy pojawiając się, nie wyrządzę im krzywdy.

Często podróżuje Pani za granicę. O czym tam Pani mówi? Jak reagują obcokrajowcy? Co interesuje ich najbardziej?

Mówię o jedności narodu ukraińskiego, pokazuję nasze realia wojenne. Opowiadam o tym, jak ciężko nam jest, ile mamy problemów i jak staramy się je rozwiązać. Moje przesłanie jest zawsze takie samo: potrzebujemy pomocy, by uporać się z tymi wszystkimi problemami. Zawsze mówię: „Robimy swoje, a wy nie stójcie z boku, pomóżcie nam w tej wojnie, jak tylko możecie – doświadczeniem, wsparciem humanitarnym, wojskowym”. Ciągle mówimy o pomocy dla ukraińskiej armii. Wiem, że jesteśmy słyszane.

Podczas spotkania z byłym ambasadorem USA w Ukrainie Johnem Herbstem. Zdjęcie: archiwum prywatne

„Terytorium Kobiet” wspiera jeńców wojennych, dołączając do różnych kampanii. To pomaga w organizowaniu kolejnych wymian jeńców?

Zdecydowanie tak. Pomagamy rodzinom jeńców wojennych od początku wojny w 2014 roku. Organizujemy wydarzenia z udziałem ich matek, żon i dzieci. Pamięta pani tych, którzy zostali schwytani na Krymie na początku wojny? Zabraliśmy matkę i córkę jednego z żołnierzy piechoty morskiej do ONZ, aby opowiedzieć prawdę o wojnie w Ukrainie.

Każda kampania informacyjna powinna być zaplanowana i ciągła. Takie działania nie tylko nie pozwalają światu zapomnieć o tych, którzy są w niewoli, ale pomagają też rodzinom jeńców wojennych poczuć, że nie są sami i nie zatracą się w swoim smutku. Problemy łączą ludzi. Mamy wiele przejmujących historii związanych z powrotem jeńców wojennych. Niedawno na liście zwolnionych z niewoli znalazł się żołnierz, na którego wszyscy czekali. Myślałyśmy, że wrócił. Ale to nie był on. Nazwisko takie samo, ale imię inne.

Prowadzi Pani też szkolenia dla agencji rządowych dotyczące komunikowania się z weteranami i ich rodzinami. Jakie są główne zasady, które stara się Pani przekazać?

Posłużę się przykładem Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie. Musisz umieć rozmawiać z weteranem – żołnierzem, obrońcą lub obrończynią. Z natury jesteśmy empatami. Nawet na ulicy czasami chcesz podejść i powiedzieć żołnierzowi: „Dziękuję, że mnie bronisz. Chwała Ukrainie”. Chcesz go przytulić i powiedzieć: „Jesteś bohaterem”. Ale nie możesz tego zrobić, bo takie gesty to wyzwalacze. Powiesz mu, że jest bohaterem, a on może nie być bohaterem dla samego siebie. Uczymy takiego podejścia nie tylko pracowników instytucji państwowych, ale także ludność cywilną. Co najważniejsze, uczymy, jak postrzegać tych ludzi. Na przykład kiedy przychodzą do Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie, kierownik, który z nimi rozmawia, musi być wysoko wykwalifikowany i rozumieć, że każdy żołnierz ma retrospekcje. Uczymy takich pracowników zwracać uwagę na mimikę, oczy, zachowanie. Trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz, bo prawie wszyscy wojskowi doznali jakichś urazów. Poza tym środowisko, w którym się znajdą, powinno być wolne od barier i sprzyjające integracji społecznej.

Weterani powinni pracować i być zachęcani do udziału w odbudowie Ukrainy, a nie siedzieć zamknięci w domach

Socjolodzy twierdzą, że po wojnie kraj stanie w obliczu kryzysu, w szczególności kryzysu demograficznego. Czy po zwycięstwie Ukrainki wrócą z Europy? Co trzeba zrobić, by tak się stało?

Nie wiem nawet, czy mam prawo mówić to publicznie – ale tak, będziemy mieli kryzys demograficzny. Wyż demograficzny nas nie uratuje. Zastanawiamy się, jak nad tym pracować, bo przecież to jest nasza przyszłość. Czy kobiety wrócą z zagranicy? Im dłużej trwa wojna na pełną skalę, tym mniej jest to prawdopodobne. Teraz mamy wiele rozwodów. Wiele kobiet dostosowuje się do swoich dzieci, których większość asymiluje się w społeczeństwach, w których żyją. Mieliśmy już takie przypadki wśród moich członkiń. Mieszkały z dziećmi za granicą, córka chciała wrócić, ale syn nie. Zaadaptował się, ma przyjaciół, jest bardziej akceptowany w klasie niż w domu i polubił nowy kraj.

Musimy zrozumieć, że na decyzje rodziców będą miały wpływ ich dzieci. Dlatego za granicą należy pracować przede wszystkim z dziećmi

Ponadto wiele kobiet za granicą było w stanie lepiej się realizować czy zarabiać większe pieniądze niż w kraju. Na przykład była pielęgniarką w szpitalu w zachodniej Ukrainie, a teraz jest pielęgniarką we Wrocławiu i otrzymuje znacznie wyższą pensję. Nasi urzędnicy muszą słuchać społeczeństwa i stworzyć program, który pozwoli ukraińskim kobietom wrócić do domu. „Terytorium Kobiet” na pewno będzie w to zaangażowane, przede wszystkim swoim doświadczeniem i zasobami. W końcu powinniśmy żyć w naszym kraju, bronić go, przywracać do życia i dać mu przyszłość. Większość członkiń „Terytorium Kobiet” za granicą to rozumie.

20
хв

Lilia Szewczenko: – Każdej kobiecie mówimy: „Nie jesteś sama”

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Ексклюзив
20
хв

Dmytro Łubinec: - Rosja tworzy izby tortur w każdej okupowanej osadzie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress