Anna Samojłenko: "Zamierzałam wrócić za dwa tygodnie, a czekam już dziesięć lat"
Wybrałam Suwałki (region w Polsce - red.), bo wcześniej bywałam tu z dziećmi na zawodach tanecznych. Pierwsza przyjechała tu nasza choreograf i nasze dzieci powiedziały, że jeśli mamy jechać do Polski, to tylko do Suwałk. Wtedy nie było tu prawie żadnych Ukraińców, dzisiaj jest nas około 1,7 tys. Ale też w Suwałkach jest wiele osób ze wschodniej Ukrainy, one nie mają dokąd wracać. Zrobiłam katrę Polaka, bo mam polskie korzenie. W Doniecku byłam członkiem Stowarzyszenia Polaków w Ukrainie. Więc tam byłam Polaką, tutaj jestem Ukrainką. Tutaj założyłam Stowarzyszenie Ukraińców w Suwałkach.
W Ukrainie, w obwodzie donieckim, prowadziliśmy firmę. Produkowaliśmy i sprzedawaliśmy urządzenia do ogrzewania. Nasi klienci pochodzą głównie z Mariupola, Bachmutu i Siewierodoniecka. Przecież teraz nie zadzwonię do tych ludzi, jak z tych miast prawie nic nie zostało. Wyobrażasz sobie, ze dzwonię do ludzi, którzy stracili wszystko? Dzwonię i czekam aż odbiorą, bo to znaczy, że w ogóle żyją, i wtedy pytam, kiedy zapłacą moje faktury? Nie wiem, jak to będzie, gdy wojna się skończy. Teraz wszystko jest w zawieszeniu. Nie zwolniłam pracowników, bo jak miałam to zrobić? Wszyscy poszli na bezpłatny urlop. Mieliśmy 60 pracowników odpowiadaliśmy za nich. Nie mogę też ogłosić bankructwa. Wierzę, że pewnego dnia wszystko wróci, odzyskamy te tereny, odbudujemy je i moja firma znów zacznie działać.
23 lutego mój mąż zabezpieczył to, co zostało z firmy i zgłosił się do wojska. Powiedział, że teraz, po zamknięciu firmy, czuje się zupełnie bezużyteczny. A w wojsku może się jeszcze przydać. Kiedy zadzwonił do mnie, żeby mi o tym powiedzieć, wpadłam w histerię i zaczęłam na niego krzyczeć.
Dlatego, gdy ktoś na Instagramie pyta mnie, jak załatwić wyjazd męża z Ukrainy, odpowiadam, że nie udzielam takich porad, bo mój mąż walczy.
Pod koniec lutego mieliśmy w Suwałkach koncert, na którym tańczyły moje dzieci. Wojna wojną, a harmonogram to harmonogram. Więc praca musiała być wykonana. Staliśmy za kulisami, miałam zaraz wychodzić na scenę i ich zapowiedzieć. Już i tak byłam zestresowana tym wszystkim, a właśnie otrzymaliśmy SMS-a. Rosyjska bomba uderzyła w samochód naszych bardzo dobrych przyjaciół. Próbowali wyjechać z Charkowa. Cała rodzina zginęła. Spojrzałam na mojego najstarszego syna, który również otrzymał tę wiadomość. Widziałam łzy w jego oczach, a po chwili wyszedł na scenę i zatańczył. Tak właśnie wygląda nasze życie.
Zamierzałam wrócić za dwa tygodnie, a już dziesięć lat minęło. Dlatego kobietom, co teraz przyjechały, mówię: "Miejcie plan B. Nie czekajcie tylko na powrót do Ukrainy".
Думаю, до речі, що значна кількість українок вже залишиться в Польщі. Особливо ті, чиї діти ходять тут до школи. Невідомо, коли закінчиться війна, потрібен час, щоб відновити країну після неї.
Коли я поїхала на свята до Києва, щоб зустрітися з чоловіком, у мене стався інсульт. Напевно, це трапилося через стрес. Ми зняли квартиру на вихідні, і як тільки зайшли, я відчула, що страшенно болить голова. А у мене ніколи не болить голова. Я лікар за освітою, тому знала, що це серйозна ситуація. Кажу чоловікові: «Подзвони в лікарню швидкої допомоги і скажи, що у молодої жінки інсульт».
Він, у військовій формі, дзвонить у швидку допомогу і каже, що там молода жінка і в неї болить голова. Я сердито кричу: «Скажи інсульт, бо на головний біль не приїдуть!».
А він не міг вимовити слово «інсульт», бо йому це видавалося синонімом смерті. На щастя, вони приїхали і забрали мене в лікарню. Таке було у нас побачення під час першої відпустки чоловіка. Через два тижні я вийшла з лікарні і повернулася в Сувалки, сама на машині. Я не маю часу лежати. Скоро знову до нього поїду. Зустрінемося у Львові, бо мені ближче. Коли війна закінчиться, я хотіла б жити у Львові.
Julia Stachiw: "Tylko Polacy tak samo jak my nie cierpią Rosjan"
Przyjechałam do Polski w marcu, razem z mamą. Pochodzę ze Lwowa, pracuję jako rekruterka w firmie IT. Po kilku miesięcach, gdy sytuacja się unormowała, mama musiała wrócić do Lwowa, żeby nie stracić pracy. Zostało jej kilka lat do emerytury, a w jej firmie nie można pracować zdalnie. Chciałam wrócać razem z nią, ale rodzice bardzo mnie poprosili, żebym została w Warszawie. To częsta sytuacja, kiedy młodsze pokolenie wyjeżdża, a starsze zostaje.
Jestem w komfortowej sytuacji, bo nadal mam pracę. Firma ma siedzibę we Lwowie, a ja pracuję zdalnie z Warszawy.
Ale nawet w naszej branży bezrobocie rośnie. Przed wojną trudno było znaleźć kogoś do pracy w IT, tak jak prawdopodobnie wszędzie. Teraz, gdy wielu klientów z Europy Zachodniej zrezygnowało z naszych usług, wielu specjalistów z branży jest bez pracy.
Jako firma działająca na terenie Ukrainy staliśmy się biznesem wysokiego ryzyka. Około 80 procent pracowników tej branży to mężczyźni, którzy nie mogą wyjechać, żeby pracować z innego miejsca tak jak ja.
Wcześniej, kiedy szukałam kogoś do pracy w IT, przeprowadzałam może dwie lub trzy rozmowy kwalifikacyjne tygodniowo, tak trudno było znaleźć chętnych. Teraz mam tyle codziennie i kolejnych sto aplikacji na mailu.
Pracownicy z Ukrainy stali się osobami wysokiego ryzyka. I nie chodzi tylko o brak prądu, bo nie mogę wyjść z podziwu, jak szybko się zorganizowaliśmy. Prawie każdy ma w domu generator, a w naszym lwowskim biurze mamy kilka starlinków. Wysokie ryzyko oznacza, że ktoś może zginąć w każdej chwili.
A jak jesteś wysokiej klasy ekspertem i odpowiadasz za ważny projekt dla zewnętrznego klienta, to będzie dla nich problem, jeśli zginiesz i znikniesz z projektu z dnia na dzień. Nie ma szans na przekazanie obowiązków po nagłej śmierci w wyniku rosyjskiego ostrzału.
A informatyk w Moskwie nie jest pracownikiem wysokiego ryzyka, bo na moskiewskie domy nie spadają bomby. Pracuję w tej branży, więc wiem, jak to wygląda od środka. Co więcej, doświadczyłam tego na własnej skórze.
Byłam w rekrutacji w norweskiej firmie. Od razu zapytałam, czy prowadzą biznesu w Rosji. Odpowiedzieli, że nie, ale zatrudniają wielu ludzi z Rosji, ponieważ chcą im pomóc. Ponieważ oni też są biedni, są ofiarami, ale zawsze pytają, czy popierają Putina. A co ma im odpowiedzieć wykształcony Rosjanin ubiegający się o pracę za granicą? Ostatecznie na to stanowisko zatrudnili dziewczynę z Moskwy. Powiedzieli mi, że miała więcej międzynarodowego doświadczenia. Sprawdziłam na LinkedIn. Ona całe życie pracowała w Rosji, a ja w Belgii, Stanach Zjednoczonych i Anglii.
Dziś więc myślę, że to koniec mojej międzynarodowej kariery. Nie wyobrażam sobie stresu związanego z pracą wśród Rosjan, którzy bombardują nasze domy i zniszczyli nasze życie.
Osatnio znajomi przekonywali mnie, żebym przyjechała do nich, do Australii, że z moim doświadczeniem na pewno szybko znajdę pracę.
Ale ja już chcę wyjeżdżać z Polski. Teraz mam tylko 400 km do Lwowa. Jestem blisko rodziny i zawsze mogę do niej szybko wrócić. I tylko w Polsce mam pewność, że Polacy tak samo jak my nie cierpią Rosjan. Im dalej jadę na Zachód, tym bardziej widzę, że zrozumienie sytuacji jakoś się rozmywa. Nie oczekuję, że ktoś będzie traktował mnie jak ofiarę, ale zło będę nazywać złem. I nie jesteśmy tacy sami z Rosjanami.
Przed wojną uwielbiałam podróżować, ale teraz nie mam na to ani energii, ani ochoty. Przed wojną podczas rozmów pytałam ludzi, co robią w wolnym czasie, co lubią. Kiedy pytam dzisiaj, wszyscy zaczynają tak samo: przed wojną miałem takie i takie hobby, ale teraz wszyscy po prostu trwamy. To tak, jakby nasze życie się zatrzymało, chociaż wszyscy staramy się żyć. Ale wojna jest wszędzie, w każdej naszej komórce, w naszych głowach, w naszych snach, w każdej rozmowie z naszymi przyjaciółmi.
Regina Guseinowa-Chekurda: "Staramy się żyć życiem podobnym do normalnego"
Właściwie nie wiem, jakiego czasu używać. Dopiero teraz, po wybuchu wojny, zdałam sobie sprawę, jakie mieliśmy dobre życie. Jestem prawniczką, członkinią Rady Adwokackiej Obwodu Kijowskiego. Razem ze wspólnikiem prowadziliśmy kancelarię w centrum Kijowa. Zajmowaliśmy się sprawami korupcyjnymi.
Mam dom niedaleko Kijowa. Na moje szczęście znajduje się on w Browarach, mieście podobnym do Buczy, ale położonym po drugiej stronie Kijowa. Rosjanie tam nie dotarli. Mam syna, który studiuje medycynę w Krakowie. Przed wojną mój mąż pracował jako redaktor naczelny działu międzynarodowego w telewizji. Teraz nie ma stałej pracy.
W kancelarii zatrudnialiśmy pięciu adwokatów. Po wybuchu wojny, przez pierwsze dwa miesiące, w Kijowie zostałam ja, mój wspólnik i nasz asystent. Reszta wyjechała. Pomimo tego, że prawie nic nie funkcjonowało, sądy i prokuratura były zamknięte i nikt nie pracował, wypłacaliśmy naszym pracownikom podstawową pensję.
Pamiętam, jak na początku marca 2022 roku jechałam do biura. Dojazd z Browarów do centrum Kijowa zajmował mi 20 minut, a przed wojną co najmniej godzinę.
Przejechałam przez puste miasto i dotarłam pod pałac prezydencki. Poza dwoma żołnierzami i starszą kobietą z psem nie widziałam nikogo na ulicy. To było przerażające. Po miesiącu lub dwóch ludzie stopniowo zaczęli wracać do miasta. Sądy powoli wracały do normalnego funkcjonowania. Kiedy jest prąd i nie ma alarmu przeciwlotniczego, odbywają się sesje. Kiedy włącza się alarm, sąd jest zamykany i wszyscy udają się do schronu. Oczywiście sądy zakupiły generatory, a ich hałas słychać wszędzie.
Nauczyliśmy się żyć z nowymi dźwiękami - hałasem generatorów i odgłosem spadających rakiet. Jesteśmy teraz w stanie rozróżnić, co leci i gdzie może spaść.
Nasi pracownicy również wrócili, ale charakter pracy w kancelarii znacznie się zmienił. Przed wojną było to głównie prawo korporacyjne i antykorupcyjne, a teraz zajmujemy się prawem rodzinnym - opieką nad dziećmi i rozwodami. Mamy znacznie mniej pracy. Niektórzy ludzie wyjechali z Ukrainy, a pozostali mają znacznie mniej pieniędzy.
Powstrzymałam mojego wspólnika Serhija przed wstąpieniem do wojska. Chciał to zrobić, kiedy dowiedział się, że jego 25-letni syn wstąpił do wojska. Władysław jest w wojsku od lutego 2022 roku. Od samego początku był w wielu niebezpiecznych miejscach, najpierw w Gostomlu, gdzie był rosyjski desant i ludzie Kadyrowa. Później walczył w Chersoniu. Błagałam Serhija, żeby nie szedł do wojska, bo miał na utrzymaniu synową, młodego wnuka i rodziców emerytów. Nie poszedł, ale nadal twierdzi, że spał dobrze tylko przez dwa miesiące w roku. W tym czasie Władysław przez miesiąc był na szkoleniu w Polsce, a potem w Anglii.
Czy znam wielu ochotników, którzy sami wstąpili do wojska? Oczywiście. Wielu. Wśród nich jest moja dobra przyjaciółka Lesia, która jest mniej więcej w naszym wieku i jest matką pięciorga dzieci. Jest teraz saperką, jedną z 50 000 ukraińskich kobiet służących w armii. Wszyscy próbowaliśmy jej to wyperswadować, zwłaszcza że dwójka najmłodszych dzieci jest jeszcze bardzo mała, ale ona powiedziała, że to dla dobra tych dzieci będzie walczyć o wolną Ukrainę. To wyjątkowa osoba, przed wojną była dyrektorem, prowadziła fundację, a teraz razem z mężem poszła na wojnę. Ale mam o wiele więcej znajomych, które zostały wdowami. Albo takich, których synowie zginęli na wojnie. Nie wiem, jak to można przeżyć.
Podróżuję między Polską a Ukrainą. Dwa miesiące w Kijowie, bo tam pracuję, i dwa miesiące w Krakowie.
W Kijowie prawie nie śpię, ciągle wydaje mi się, że słyszę odgłosy spadających rakiet. Tylko w Polsce mogę spać.
W Ukrainie miałam ugruntowaną pozycję zawodową, renomę. Przyjechałam do Polski i na początku byłam całkowicie zależna od innych. To było bardzo trudne. Praca w moim zawodzie w Polsce jest prawie niemożliwa. Jedna z moich znajomych adwokatka pracuje w piekarni, inna w sklepie. Dziś myślę, że mądrze byłoby mieć drugi zawód, taki, w którym można zarabiać na życie, pracując rękami. Wtedy łatwiej byłoby znaleźć pracę.
Jeszcze inna znajoma przyjechała do Polski, ponieważ martwiła się o zdrowie swojej młodszej córki, która ma wadę serca, i obawiała się, że serce jej córki nie wytrzyma takiego stresu. Mamy wiele takich historii wśród znajomych, jak źle młodzi ludzie znoszą tą sytację. W Kijowie wszyscy opowiadali sobie o nastolatce, której serce pękło po wybuchu pocisku w pobliżu domu, w którym mieszkała. Jak mówi Oksana Zabużko, nie do takiego życia wychowywaliśmy nasze dzieci.
My jesteśmy jak mrówki, pracowici, szybko się organizujemy. Ktoś zniszczy część naszego mrowiska, a my już się organizujemy i naprawiamy. Niedawno byłam na spotkaniu z Ukrainkami w Krakowie i widziałam starszą parę, dobrze po siedemdziesiątce, która z entuzjazmem uczyła się polskiego. Bardzo dobrze, powinniśmy uczyć się języka kraju, który dał nam schronienie. Kraju, w którym nasze dzieci mogą chodzić do szkoły i nie bać się bomb ani rosyjskich żołnierzy.
Chciałbym, aby Europa zrozumiała, że walczymy nie tylko za siebie. Myślę, że dobrze rozumieją to kraje, które znajdowały się w strefie wpływów ZSRR. Dlatego wszyscy nasi sąsiedzi tak bardzo nam pomagają.
Rzadko zdarzają się takie nieprzyjemne incydenty jak ten ostatni. Tankowałam na trasie Kraków-Warszawa, a dwóch mężczyzn stojących obok spojrzało na mnie i mój samochód i powiedziało: "O, kolejna ukraińska kurwa przyjechała". Może myśleli, że nie rozumiem?
A może niektórych denerwują samochody na ukraińskimich tnumerach? Może chciałby się wymienić - za mój samochód i moje życie przez ostatni rok?
Nie wiedzą, że czasami ten samochód to wszystko, co człowiekowi pozostało?
Zamknij oczy i wyobraź sobie: opuszczasz swój piękny dom w Buczy, z jednym plecakiem, i podróżujesz do granicy w korku przez kilka dni. Często głodny, bo nie jest to podróż, na którą miałeś czas zrobić sobie kanapki. Zostawiasz za sobą całe swoje życie i dobytek. W twoim domu stoi rosyjski czołg, a ty masz szczęście, że w miarę szybko uciekłaś z Buczy. Znam wiele kobiet, które nikomu nie powiedziały o tym, co je spotkało, kobiet wykształconych, zajmujących wysokie stanowiska. Nie chcą, żeby ich znajomi wiedzieli. Nie chcą, żeby wszyscy wiedzieli. Nie poszły do psychologa. Nie chcą się nawet przyznać, że pochodzą z Buczy.
Ale zawsze będziemy pamiętać o życzliwości, jaką otrzymaliśmy od Polaków. Chciałabym, żebyście napisali, że ukraińskie kobiety i mężczyźni są bardzo wdzięczni Polakom. Wszyscy moi przyjaciele mówią, że nie wiemy, jak potoczyłaby się wojna, co by było, gdyby Polacy nie byli dla nas tak mili. Widzimy, co dla nas robicie. Widzimy, jak wiele dla nas robicie. Nasi chłopcy mogą spokojnie walczyć na froncie, bo wiedzą, że ich kobiety i dzieci są tu bezpieczne.
Co miesiąc oddaję część zarobionych pieniędzy na wojsko, to mój obowiązek. Musisz wspierać armię, bo jeśli tego nie zrobisz, Rosjanie przyjdą do twojego domu. My już to wiemy.
Julia Kwaśnica: "Nie myślcie, kiedy się skończy wojna. Myślcie o dzisiaj, o tym, co możesz teraz dla siebie zrobić".
Naprawdę lubiłam swoje życie przed wojną. Pracowałam w Krajowej Szkole Sądowej a popołudniami przyjmowałam pacjentów w swoim gabinecie. Jestem psychologiem i seksuologiem. Razem z przyjaciółką prowadziłyśmy kursy seksualności dla kobiet. W weekendy dokształcałam się i chodziłam na wieczorki poetyckie. Przed wojną pisałam wiersze.
Przyjechałam do Polski 6 marca 2022 roku. Nie pamiętam początku. Ale dobrze, że wtedy wyjechałam, nie widziałam na własne oczy tego całego koszmaru. Łatwiej mi teraz pomagać. Na co dzień pracuję z kobietami, które doświadczyły przemocy wojennej, których mężowie lub synowie zginęli na wojnie. Na początku nie wiedzą, co z tym wszystkim zrobić, od czego zacząć, a po apatii przychodzi złość i rozczarowanie, że muszą zaczynać wszystko od nowa. Wtedy mówię im, że to nie jest początek, że już coś macie. I porozmawiamy o tym, co właśnie masz, budując na tym.
I porozmawiajmy o kolejnym małym kroku. I powoli będziemy budować nasze życie w Polsce od nowa. Nie myśl o jego tymczasowości. Ich życie toczy się dalej i zawsze mają o wiele więcej możliwości, niż im się wydaje.
Co robimy? Szukamy czegoś, co może stać się źródłem energii dla każdej z nich. Chcemy, aby zobaczyły jasność w tym, co mają dzisiaj. Szukamy iskry, której mogłyby się chwycić kobiety, które doświadczyły traumy. Czasami są to bardzo małe kroki, które zajmują dużo czasu.
Czasami rozmawiamy o tym, co widziały wczoraj w Warszawie, ponieważ one wciąż są głową w Ukrainie, ciągle mówią, że chcą wrócić, a często ich domów już nie ma. Więc je pytam: "Co ci się podobało w Warszawie?". A one mi mówią, że spacerowały po pięknym parku i słyszały śpiew ptaków. I że widziały cukiernię z ciastkami i chciałyby spróbować ciasta, a może nawet upiec je w domu. Czasami rozmawiamy o tym cieście przez dwie sesje. Ponieważ jest to jedyna rzecz, która trzyma ich tu i teraz, a nie ciągle w przeszłości.
Kobiety również muszą zobaczyć tutaj coś dla siebie. Tylko na dziś. Nie wracać do przeszłości, ale też nie uciekać zbyt daleko w nadzieję.
Nie pytać ciągle: "Kiedy skończy się wojna?". Dlaczego? Ponieważ nadzieja zabiera nam dużo energii. Skąd ja biorę siłę? Na początku też było mi ciężko.
Teraz wyznaczyłam sobie plan na dwa miesiące. Że będę tu mieszkać. Wiele osób mieszka tu ciałem, ale sercem w Ukrainie. Trudno trwać w takim rozerwaniu. Nie myślę już o tym, kiedy skończy się wojna, ale o tym, co mogę zrobić dla siebie dzisiaj. I to właśnie powtarzam innym kobietom.
Rano prowadzę spotkania terapeutyczne dla osób, które przeżyły traumę wojenną, a wieczorem udzielam konsultacji, jak utrzymać związek na odległość lub jak się rozwieść. Wiele Ukrainek zobaczyło że jutro może nie być. I że mogą nie mieć czasu odkładać życie na później. Wojna to stres, ale i katalizatorem, który wywraca wiele rzeczy do góry nogami. Wyostrza widzenie. Chcą rozwiązać wszystkie problemy teraz, nagle, ponieważ czują, że nie mogą znieść kolejnego dnia.
Nadal prowadzę kursy na temat związków i seksualności. Potrzebujemy intymności i miłości bardziej niż kiedykolwiek. Jest to również miejsce, w którym kobiety znajdują motywację do życia.
Nie pisz dużo o mnie, tylko o naszych kobietach, naszych ludziach, jestem pod wrażeniem ich odwagi i męstwa. Nigdy nie myślałam, że możemy to zrobić. Stoimy razem i dlatego przetrwamy. A kiedy mówię o Polakach, zawsze chce mi się płakać. Jestem taka wdzięczna. Pamiętam rysunek Marty Frey, który widziałam na Facebooku. Dwie dziewczyny, Polka i Ukrainka, połączone warkoczem. To jest piękne. To właśnie czujemy tutaj. Zmieniamy historię.
Maryna Mazurak: "Na początku moje dzieci pytały mnie, po co uczymy się polskiego, jak zaraz mamy wrócić do Ukrainy".
Mieszkałam w Kijowie, nie chciałam wyjeżdżać, ale moja córka ma cukrzycę ale bałam się, że jak zajmą Kijów i będzie okupacja, to nie zdobędę dla niej leków. Przyjaciółka, która jest sportowcem i skontaktowała się z wolontariuszami z grupy, w której polscy sportowcy pomagali ukraińskim sportowcom, przyjechała do Marek (przedmieścia Warszawy - red.). Rodzina, która ją przyjęła, porozmawiała z sąsiadami, że jeszcze jedna kobieta z dwójką dzieci, potrzebuje mieszkania. Sąsiedzi się zgodzili. A potem przeżyliśmy dwa wybuchy w Iwano-Frankowsku, najgorzej zniosła je moja córka. Nie miałam wtedy już żadnych wątpliwości, że musimy wyjechać.
I tak od marca mieszkamy w Markach. Najpierw przez sześć miesięcy u ludzi, którzy oddali nam swój pokój. Teraz jesteśmy już jak rodzina. Zapraszają nas na święta a my ich. W ogóle cała nasza ulica w Markach to cudowni ludzie. Kiedy pół roku później znalazłam własne mieszkanie, cała ulica mnie przeprowadzała. Każdy mi coś dał, ktoś przyniósł talerze, ktoś odkurzacz. Moja córka ma 12 lat i chodzi do ukraińskiej szkoły w Markach, a syn ma 14 lat i chodzi do polskiej szkoły. Mój syn jest bardzo zmotywowany do nauki polskiego. Już zaczyna czytać po polsku, teraz czyta "Syzyfowe prace".
Po miesiącu dzieci zapytały mnie: "Dlaczego chodzimy do polskiej szkoły i uczymy się polskiego, skoro zaraz chcemy wracać?". Przyznałam, że nie wiem, co powiedzieć i poprosiłam, by dały mi czas do namysłu. Byłam zdezorientowany, zestresowany i niepewny naszej przyszłości. Kilka dni później odpowiedziałam im i nadal żyję z tą myślą: wrócimy, ale jesteśmy tutaj teraz i głupotą byłoby nie skorzystać z możliwości, które mamy.
Nie możemy po prostu siedzieć i czekać, aż wojna się skończy. Musimy wrócić z nowymi kompetencjami, językami, umiejętnościami, a kiedy wrócimy do Ukrainy, będziemy mogli lepiej odbudować nasz kraj.
Żebyśmy mogli pomagać tym, którzy tam zostali i też mają bardzo cieżko.
I zawsze będziemy mieli te relacje polsko-ukraińskie, które teraz zbudowaliśmy.
Moja praca jest związana ze słowem. Byłam dziennikarką, pracowałam w telewizji. Po ukraińsku bawię się słowem, po polsku wciąż brakuje mi słów, wiadomo, że trudno byłoby mi pracować w zawodzie. Ale i tak jestem bardzo szczęśliwa, bo jako koordynatorka klubów ukraińskich kobiet w Ukraińskim Domu mogę wykorzystywać swoje umiejętności. Pracuję po ukraińsku i nadal robię coś pożytecznego dla innych. To bardzo ważne, że mogę być w grupie wsparcia dla ukraińskich kobiet. To daje nam wszystkim dużo dobrej energii.
Dla wielu Ukrainek, w tym dla mnie, spotkania w Klubie Ukraińskich Kobiet stały się terapeutyczne. o tu można skupić się na pracy twórczej. Dostajemy też informacje o codziennym życiu w Polsce: jak znaleźć pracę, jak założyć biznes. Ale najważniejsze jest wsparcie, które otrzymujemy. Bardzo potrzebne są spotkania z psychologami. Na przykład latem, na jednym z warsztatów psychologicznych, miałyśmy napisać kilka scenariuszy, co możemy robić tutaj, a co po powrocie do domu. Dwie kobiety w grupie zaczęły płakać. Jedna pochodziła z Dniepru, a druga gdzieś z regionu Czarkowskiego. Powiedziała, że nie wie, co napisać, bo jej domu już nie ma i nie ma dokąd wracać. To były trudne chwile. Ale dziś widzę, że większość kobiet ma już plan na najbliższy miesiąc lub dwa, a niektóre z nich nawet na dłużej.
Mamy nawet teatr amatorski w Ukraińskim Domu. Była propozycja wystawienia sztuki o wojnie, ale większość kobiet nie chciała. A poza tym potrzebujemy sztuki z rolami wyłącznie kobiecymi. Tytuł sztuki, którą wybraliśmy, brzmiał "Stacja, na której spełniają się marzenia".
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!