Exclusive
20
min

Tankowałam samochód. Usłyszałam: "O, kolejna ukraińska kurwa przyjechała". Myśleli, że nie rozumiem?

Już nie myślę o tym, kiedy wojna się skończy, tylko o tym, co mogę dzisiaj zrobić dla siebie. I to samo nieustannie powtarzam innym kobietom

Joanna Mosiej-Sitek

Julia Stackhiv. Zdjęcie: Archiwum prywatne

No items found.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Anna Samojłenko: "Zamierzałam wrócić za dwa tygodnie, a czekam już dziesięć lat"

Wybrałam Suwałki (region w Polsce - red.), bo wcześniej bywałam tu z dziećmi na zawodach tanecznych. Pierwsza przyjechała tu nasza choreograf i nasze dzieci powiedziały, że jeśli mamy jechać do Polski, to tylko do Suwałk. Wtedy nie było tu prawie żadnych Ukraińców, dzisiaj jest nas około 1,7 tys. Ale też w Suwałkach jest wiele osób ze wschodniej Ukrainy, one nie mają dokąd wracać. Zrobiłam katrę Polaka, bo mam polskie korzenie. W Doniecku byłam członkiem Stowarzyszenia Polaków w Ukrainie. Więc tam byłam Polaką, tutaj jestem Ukrainką. Tutaj założyłam Stowarzyszenie Ukraińców w Suwałkach.

W Ukrainie, w obwodzie donieckim, prowadziliśmy firmę. Produkowaliśmy i sprzedawaliśmy urządzenia do ogrzewania. Nasi klienci pochodzą głównie z Mariupola, Bachmutu i Siewierodoniecka. Przecież teraz nie zadzwonię do tych ludzi, jak z tych miast prawie nic nie zostało. Wyobrażasz sobie, ze dzwonię do ludzi, którzy stracili wszystko? Dzwonię i czekam aż odbiorą, bo to znaczy, że w ogóle żyją, i wtedy pytam, kiedy zapłacą moje faktury? Nie wiem, jak to będzie, gdy wojna się skończy. Teraz wszystko jest w zawieszeniu. Nie zwolniłam pracowników, bo jak miałam to zrobić? Wszyscy poszli na bezpłatny urlop. Mieliśmy 60 pracowników odpowiadaliśmy za nich. Nie mogę też ogłosić bankructwa. Wierzę, że pewnego dnia wszystko wróci, odzyskamy te tereny, odbudujemy je i moja firma znów zacznie działać.

23 lutego mój mąż zabezpieczył to, co zostało z firmy i zgłosił się do wojska. Powiedział, że teraz, po zamknięciu firmy, czuje się zupełnie bezużyteczny. A w wojsku może się jeszcze przydać. Kiedy zadzwonił do mnie, żeby mi o tym powiedzieć, wpadłam w histerię i zaczęłam na niego krzyczeć.

Dlatego, gdy ktoś na Instagramie pyta mnie, jak załatwić wyjazd męża z Ukrainy, odpowiadam, że nie udzielam takich porad, bo mój mąż walczy.

Pod koniec lutego mieliśmy w Suwałkach koncert, na którym tańczyły moje dzieci. Wojna wojną, a harmonogram to harmonogram. Więc praca musiała być wykonana. Staliśmy za kulisami, miałam zaraz wychodzić na scenę i ich zapowiedzieć. Już i tak byłam zestresowana tym wszystkim, a właśnie otrzymaliśmy SMS-a. Rosyjska bomba uderzyła w samochód naszych bardzo dobrych przyjaciół. Próbowali wyjechać z Charkowa. Cała rodzina zginęła. Spojrzałam na mojego najstarszego syna, który również otrzymał tę wiadomość. Widziałam łzy w jego oczach, a po chwili wyszedł na scenę i zatańczył. Tak właśnie wygląda nasze życie.

Anna Samojłenko. Zdjęcie: archiwum prywatne

Zamierzałam wrócić za dwa tygodnie, a już dziesięć lat minęło. Dlatego kobietom, co teraz przyjechały, mówię: "Miejcie plan B. Nie czekajcie tylko na powrót do Ukrainy".

Думаю, до речі, що значна кількість українок вже залишиться в Польщі. Особливо ті, чиї діти ходять тут до школи. Невідомо, коли закінчиться війна, потрібен час, щоб відновити країну після неї.

Коли я поїхала на свята до Києва, щоб зустрітися з чоловіком, у мене стався інсульт. Напевно, це трапилося через стрес. Ми зняли квартиру на вихідні, і як тільки зайшли, я відчула, що страшенно болить голова. А у мене ніколи не болить голова. Я лікар за освітою, тому знала, що це серйозна ситуація. Кажу чоловікові: «Подзвони в лікарню швидкої допомоги і скажи, що у молодої жінки інсульт».

Він, у військовій формі, дзвонить у швидку допомогу і каже, що там молода жінка і в неї болить голова. Я сердито кричу: «Скажи інсульт, бо на головний біль не приїдуть!».

А він не міг вимовити слово «інсульт», бо йому це видавалося синонімом смерті. На щастя, вони приїхали і забрали мене в лікарню. Таке було у нас побачення під час першої відпустки чоловіка. Через два тижні я вийшла з лікарні і повернулася в Сувалки, сама на машині. Я не маю часу лежати. Скоро знову до нього поїду. Зустрінемося у Львові, бо мені ближче. Коли війна закінчиться, я хотіла б жити у Львові.

Julia Stachiw: "Tylko Polacy tak samo jak my nie cierpią Rosjan"

Przyjechałam do Polski w marcu, razem z mamą. Pochodzę ze Lwowa, pracuję jako rekruterka w firmie IT. Po kilku miesięcach, gdy sytuacja się unormowała, mama musiała wrócić do Lwowa, żeby nie stracić pracy. Zostało jej kilka lat do emerytury, a w jej firmie nie można pracować zdalnie. Chciałam wrócać razem z nią, ale rodzice bardzo mnie poprosili, żebym została w Warszawie. To częsta sytuacja, kiedy młodsze pokolenie wyjeżdża, a starsze zostaje.

Jestem w komfortowej sytuacji, bo nadal mam pracę. Firma ma siedzibę we Lwowie, a ja pracuję zdalnie z Warszawy.

Ale nawet w naszej branży bezrobocie rośnie. Przed wojną trudno było znaleźć kogoś do pracy w IT, tak jak prawdopodobnie wszędzie. Teraz, gdy wielu klientów z Europy Zachodniej zrezygnowało z naszych usług, wielu specjalistów z branży jest bez pracy.

Jako firma działająca na terenie Ukrainy staliśmy się biznesem wysokiego ryzyka. Około 80 procent pracowników tej branży to mężczyźni, którzy nie mogą wyjechać, żeby pracować z innego miejsca tak jak ja.

Wcześniej, kiedy szukałam kogoś do pracy w IT, przeprowadzałam może dwie lub trzy rozmowy kwalifikacyjne tygodniowo, tak trudno było znaleźć chętnych. Teraz mam tyle codziennie i kolejnych sto aplikacji na mailu.

Pracownicy z Ukrainy stali się osobami wysokiego ryzyka. I nie chodzi tylko o brak prądu, bo nie mogę wyjść z podziwu, jak szybko się zorganizowaliśmy. Prawie każdy ma w domu generator, a w naszym lwowskim biurze mamy kilka starlinków. Wysokie ryzyko oznacza, że ktoś może zginąć w każdej chwili.

A jak jesteś wysokiej klasy ekspertem i odpowiadasz za ważny projekt dla zewnętrznego klienta, to będzie dla nich problem, jeśli zginiesz i znikniesz z projektu z dnia na dzień. Nie ma szans na przekazanie obowiązków po nagłej śmierci w wyniku rosyjskiego ostrzału.

A informatyk w Moskwie nie jest pracownikiem wysokiego ryzyka, bo na moskiewskie domy nie spadają bomby. Pracuję w tej branży, więc wiem, jak to wygląda od środka. Co więcej, doświadczyłam tego na własnej skórze.

Byłam w rekrutacji w norweskiej firmie. Od razu zapytałam, czy prowadzą biznesu w Rosji. Odpowiedzieli, że nie, ale zatrudniają wielu ludzi z Rosji, ponieważ chcą im pomóc. Ponieważ oni też są biedni, są ofiarami, ale zawsze pytają, czy popierają Putina. A co ma im odpowiedzieć wykształcony Rosjanin ubiegający się o pracę za granicą? Ostatecznie na to stanowisko zatrudnili dziewczynę z Moskwy. Powiedzieli mi, że miała więcej międzynarodowego doświadczenia. Sprawdziłam na LinkedIn. Ona całe życie pracowała w Rosji, a ja w Belgii, Stanach Zjednoczonych i Anglii.

Dziś więc myślę, że to koniec mojej międzynarodowej kariery. Nie wyobrażam sobie stresu związanego z pracą wśród Rosjan, którzy bombardują nasze domy i zniszczyli nasze życie.

Osatnio znajomi przekonywali mnie, żebym przyjechała do nich, do Australii, że z moim doświadczeniem na pewno szybko znajdę pracę.

Ale ja już chcę wyjeżdżać z Polski. Teraz mam tylko 400 km do Lwowa. Jestem blisko rodziny i zawsze mogę do niej szybko wrócić. I tylko w Polsce mam pewność, że Polacy tak samo jak my nie cierpią Rosjan. Im dalej jadę na Zachód, tym bardziej widzę, że zrozumienie sytuacji jakoś się rozmywa. Nie oczekuję, że ktoś będzie traktował mnie jak ofiarę, ale zło będę nazywać złem. I nie jesteśmy tacy sami z Rosjanami.

Przed wojną uwielbiałam podróżować, ale teraz nie mam na to ani energii, ani ochoty. Przed wojną podczas rozmów pytałam ludzi, co robią w wolnym czasie, co lubią. Kiedy pytam dzisiaj, wszyscy zaczynają tak samo: przed wojną miałem takie i takie hobby, ale teraz wszyscy po prostu trwamy. To tak, jakby nasze życie się zatrzymało, chociaż wszyscy staramy się żyć. Ale wojna jest wszędzie, w każdej naszej komórce, w naszych głowach, w naszych snach, w każdej rozmowie z naszymi przyjaciółmi.

Regina Guseinowa-Chekurda: "Staramy się żyć życiem podobnym do normalnego"

Właściwie nie wiem, jakiego czasu używać. Dopiero teraz, po wybuchu wojny, zdałam sobie sprawę, jakie mieliśmy dobre życie. Jestem prawniczką, członkinią Rady Adwokackiej Obwodu Kijowskiego. Razem ze wspólnikiem prowadziliśmy kancelarię w centrum Kijowa. Zajmowaliśmy się sprawami korupcyjnymi.

Mam dom niedaleko Kijowa. Na moje szczęście znajduje się on w Browarach, mieście podobnym do Buczy, ale położonym po drugiej stronie Kijowa. Rosjanie tam nie dotarli. Mam syna, który studiuje medycynę w Krakowie. Przed wojną mój mąż pracował jako redaktor naczelny działu międzynarodowego w telewizji. Teraz nie ma stałej pracy.

Regina Gusejnowa-Chekurda. Zdjęcie: archiwum prywatne

W kancelarii zatrudnialiśmy pięciu adwokatów. Po wybuchu wojny, przez pierwsze dwa miesiące, w Kijowie zostałam ja, mój wspólnik i nasz asystent. Reszta wyjechała. Pomimo tego, że prawie nic nie funkcjonowało, sądy i prokuratura były zamknięte i nikt nie pracował, wypłacaliśmy naszym pracownikom podstawową pensję.

Pamiętam, jak na początku marca 2022 roku jechałam do biura. Dojazd z Browarów do centrum Kijowa zajmował mi 20 minut, a przed wojną co najmniej godzinę.

Przejechałam przez puste miasto i dotarłam pod pałac prezydencki. Poza dwoma żołnierzami i starszą kobietą z psem nie widziałam nikogo na ulicy. To było przerażające. Po miesiącu lub dwóch ludzie stopniowo zaczęli wracać do miasta. Sądy powoli wracały do normalnego funkcjonowania. Kiedy jest prąd i nie ma alarmu przeciwlotniczego, odbywają się sesje. Kiedy włącza się alarm, sąd jest zamykany i wszyscy udają się do schronu. Oczywiście sądy zakupiły generatory, a ich hałas słychać wszędzie.

Nauczyliśmy się żyć z nowymi dźwiękami - hałasem generatorów i odgłosem spadających rakiet. Jesteśmy teraz w stanie rozróżnić, co leci i gdzie może spaść.

Nasi pracownicy również wrócili, ale charakter pracy w kancelarii znacznie się zmienił. Przed wojną było to głównie prawo korporacyjne i antykorupcyjne, a teraz zajmujemy się prawem rodzinnym - opieką nad dziećmi i rozwodami. Mamy znacznie mniej pracy. Niektórzy ludzie wyjechali z Ukrainy, a pozostali mają znacznie mniej pieniędzy.

Powstrzymałam mojego wspólnika Serhija przed wstąpieniem do wojska. Chciał to zrobić, kiedy dowiedział się, że jego 25-letni syn wstąpił do wojska. Władysław jest w wojsku od lutego 2022 roku. Od samego początku był w wielu niebezpiecznych miejscach, najpierw w Gostomlu, gdzie był rosyjski desant i ludzie Kadyrowa. Później walczył w Chersoniu. Błagałam Serhija, żeby nie szedł do wojska, bo miał na utrzymaniu synową, młodego wnuka i rodziców emerytów. Nie poszedł, ale nadal twierdzi, że spał dobrze tylko przez dwa miesiące w roku. W tym czasie Władysław przez miesiąc był na szkoleniu w Polsce, a potem w Anglii.

Czy znam wielu ochotników, którzy sami wstąpili do wojska? Oczywiście. Wielu. Wśród nich jest moja dobra przyjaciółka Lesia, która jest mniej więcej w naszym wieku i jest matką pięciorga dzieci. Jest teraz saperką, jedną z 50 000 ukraińskich kobiet służących w armii. Wszyscy próbowaliśmy jej to wyperswadować, zwłaszcza że dwójka najmłodszych dzieci jest jeszcze bardzo mała, ale ona powiedziała, że to dla dobra tych dzieci będzie walczyć o wolną Ukrainę. To wyjątkowa osoba, przed wojną była dyrektorem, prowadziła fundację, a teraz razem z mężem poszła na wojnę. Ale mam o wiele więcej znajomych, które zostały wdowami. Albo takich, których synowie zginęli na wojnie. Nie wiem, jak to można przeżyć.

Podróżuję między Polską a Ukrainą. Dwa miesiące w Kijowie, bo tam pracuję, i dwa miesiące w Krakowie.

W Kijowie prawie nie śpię, ciągle wydaje mi się, że słyszę odgłosy spadających rakiet. Tylko w Polsce mogę spać.

W Ukrainie miałam ugruntowaną pozycję zawodową, renomę. Przyjechałam do Polski i na początku byłam całkowicie zależna od innych. To było bardzo trudne. Praca w moim zawodzie w Polsce jest prawie niemożliwa. Jedna z moich znajomych adwokatka pracuje w piekarni, inna w sklepie. Dziś myślę, że mądrze byłoby mieć drugi zawód, taki, w którym można zarabiać na życie, pracując rękami. Wtedy łatwiej byłoby znaleźć pracę.

Jeszcze inna znajoma przyjechała do Polski, ponieważ martwiła się o zdrowie swojej młodszej córki, która ma wadę serca, i obawiała się, że serce jej córki nie wytrzyma takiego stresu. Mamy wiele takich historii wśród znajomych, jak źle młodzi ludzie znoszą tą sytację.  W Kijowie wszyscy opowiadali sobie o nastolatce, której serce pękło po wybuchu pocisku w pobliżu domu, w którym mieszkała. Jak mówi Oksana Zabużko, nie do takiego życia wychowywaliśmy nasze dzieci.

My jesteśmy jak mrówki, pracowici, szybko się organizujemy. Ktoś zniszczy część naszego mrowiska, a my już się organizujemy i naprawiamy. Niedawno byłam na spotkaniu z Ukrainkami w Krakowie i widziałam starszą parę, dobrze po siedemdziesiątce, która z entuzjazmem uczyła się polskiego. Bardzo dobrze, powinniśmy uczyć się języka kraju, który dał nam schronienie. Kraju, w którym nasze dzieci mogą chodzić do szkoły i nie bać się bomb ani rosyjskich żołnierzy.

Chciałbym, aby Europa zrozumiała, że walczymy nie tylko za siebie. Myślę, że dobrze rozumieją to kraje, które znajdowały się w strefie wpływów ZSRR. Dlatego wszyscy nasi sąsiedzi tak bardzo nam pomagają.

Rzadko zdarzają się takie nieprzyjemne incydenty jak ten ostatni. Tankowałam na trasie Kraków-Warszawa, a dwóch mężczyzn stojących obok spojrzało na mnie i mój samochód i powiedziało: "O, kolejna ukraińska kurwa przyjechała". Może myśleli, że nie rozumiem?

A może niektórych denerwują samochody na ukraińskimich tnumerach? Może chciałby się wymienić - za mój samochód i moje życie przez ostatni rok?

Nie wiedzą, że czasami ten samochód to wszystko, co człowiekowi pozostało?

Zamknij oczy i wyobraź sobie: opuszczasz swój piękny dom w Buczy, z jednym plecakiem, i podróżujesz do granicy w korku przez kilka dni. Często głodny, bo nie jest to podróż, na którą miałeś czas zrobić sobie kanapki. Zostawiasz za sobą całe swoje życie i dobytek. W twoim domu stoi rosyjski czołg, a ty masz szczęście, że w miarę szybko uciekłaś z Buczy. Znam wiele kobiet, które nikomu nie powiedziały o tym, co je spotkało, kobiet wykształconych, zajmujących wysokie stanowiska. Nie chcą, żeby ich znajomi wiedzieli. Nie chcą, żeby wszyscy wiedzieli. Nie poszły do psychologa. Nie chcą się nawet przyznać, że pochodzą z Buczy.

Ale zawsze będziemy pamiętać o życzliwości, jaką otrzymaliśmy od Polaków. Chciałabym, żebyście napisali, że ukraińskie kobiety i mężczyźni są bardzo wdzięczni Polakom. Wszyscy moi przyjaciele mówią, że nie wiemy, jak potoczyłaby się wojna, co by było, gdyby Polacy nie byli dla nas tak mili. Widzimy, co dla nas robicie. Widzimy, jak wiele dla nas robicie. Nasi chłopcy mogą spokojnie walczyć na froncie, bo wiedzą, że ich kobiety i dzieci są tu bezpieczne.

Co miesiąc oddaję część zarobionych pieniędzy na wojsko, to mój obowiązek. Musisz wspierać armię, bo jeśli tego nie zrobisz, Rosjanie przyjdą do twojego domu. My już to wiemy.

Julia Kwaśnica: "Nie myślcie, kiedy się skończy wojna. Myślcie o dzisiaj, o tym, co możesz teraz dla siebie zrobić".

Naprawdę lubiłam swoje życie przed wojną. Pracowałam w Krajowej Szkole Sądowej a popołudniami przyjmowałam pacjentów w swoim gabinecie. Jestem psychologiem i seksuologiem. Razem z przyjaciółką prowadziłyśmy kursy seksualności dla kobiet. W weekendy dokształcałam się i chodziłam na wieczorki poetyckie. Przed wojną pisałam wiersze.

Przyjechałam do Polski 6 marca 2022 roku. Nie pamiętam początku. Ale dobrze, że wtedy wyjechałam, nie widziałam na własne oczy tego całego koszmaru. Łatwiej mi teraz pomagać. Na co dzień pracuję z kobietami, które doświadczyły przemocy wojennej, których mężowie lub synowie zginęli na wojnie. Na początku nie wiedzą, co z tym wszystkim zrobić, od czego zacząć, a po apatii przychodzi złość i rozczarowanie, że muszą zaczynać wszystko od nowa. Wtedy mówię im, że to nie jest początek, że już coś macie. I porozmawiamy o tym, co właśnie masz, budując na tym.

I porozmawiajmy o kolejnym małym kroku. I powoli będziemy budować nasze życie w Polsce od nowa. Nie myśl o jego tymczasowości. Ich życie toczy się dalej i zawsze mają o wiele więcej możliwości, niż im się wydaje.

Julia Kwaśnica. Zdjęcie: archiwum prywatne

Co robimy? Szukamy czegoś, co może stać się źródłem energii dla każdej z nich. Chcemy, aby zobaczyły jasność w tym, co mają dzisiaj. Szukamy iskry, której mogłyby się chwycić kobiety, które doświadczyły traumy. Czasami są to bardzo małe kroki, które zajmują dużo czasu.

Czasami rozmawiamy o tym, co widziały wczoraj w Warszawie, ponieważ one wciąż są głową w Ukrainie, ciągle mówią, że chcą wrócić, a często ich domów już nie ma. Więc je pytam: "Co ci się podobało w Warszawie?". A one mi mówią, że spacerowały po pięknym parku i słyszały śpiew ptaków. I że widziały cukiernię z ciastkami i chciałyby spróbować ciasta, a może nawet upiec je w domu. Czasami rozmawiamy o tym cieście przez dwie sesje. Ponieważ jest to jedyna rzecz, która trzyma ich tu i teraz, a nie ciągle w przeszłości.

Kobiety również muszą zobaczyć tutaj coś dla siebie. Tylko na dziś. Nie wracać do przeszłości, ale też nie uciekać zbyt daleko w nadzieję.

Nie pytać ciągle: "Kiedy skończy się wojna?". Dlaczego? Ponieważ nadzieja zabiera nam dużo energii. Skąd ja biorę siłę? Na początku też było mi ciężko.

Teraz wyznaczyłam sobie plan na dwa miesiące. Że będę tu mieszkać. Wiele osób mieszka tu ciałem, ale sercem w Ukrainie. Trudno trwać w takim rozerwaniu. Nie myślę już o tym, kiedy skończy się wojna, ale o tym, co mogę zrobić dla siebie dzisiaj. I to właśnie powtarzam innym kobietom.

Rano prowadzę spotkania terapeutyczne dla osób, które przeżyły traumę wojenną, a wieczorem udzielam konsultacji, jak utrzymać związek na odległość lub jak się rozwieść. Wiele Ukrainek zobaczyło że jutro może nie być. I że mogą nie mieć czasu odkładać życie na później. Wojna to stres, ale i katalizatorem, który wywraca wiele rzeczy do góry nogami. Wyostrza widzenie. Chcą rozwiązać wszystkie problemy teraz, nagle, ponieważ czują, że nie mogą znieść kolejnego dnia.

Nadal prowadzę kursy na temat związków i seksualności. Potrzebujemy intymności i miłości bardziej niż kiedykolwiek. Jest to również miejsce, w którym kobiety znajdują motywację do życia.

Nie pisz dużo o mnie, tylko o naszych kobietach, naszych ludziach, jestem pod wrażeniem ich odwagi i męstwa. Nigdy nie myślałam, że możemy to zrobić. Stoimy razem i dlatego przetrwamy. A kiedy mówię o Polakach, zawsze chce mi się płakać. Jestem taka wdzięczna. Pamiętam rysunek Marty Frey, który widziałam na Facebooku. Dwie dziewczyny, Polka i Ukrainka, połączone warkoczem. To jest piękne. To właśnie czujemy tutaj. Zmieniamy historię.

Maryna Mazurak: "Na początku moje dzieci pytały mnie, po co uczymy się polskiego, jak zaraz mamy wrócić do Ukrainy".

Mieszkałam w Kijowie, nie chciałam wyjeżdżać, ale moja córka ma cukrzycę ale bałam się, że jak zajmą Kijów i będzie okupacja, to nie zdobędę dla niej leków. Przyjaciółka, która jest sportowcem i skontaktowała się z wolontariuszami z grupy, w której polscy sportowcy pomagali ukraińskim sportowcom, przyjechała do Marek (przedmieścia Warszawy - red.). Rodzina, która ją przyjęła, porozmawiała z sąsiadami, że jeszcze jedna kobieta z dwójką dzieci, potrzebuje mieszkania. Sąsiedzi się zgodzili. A potem przeżyliśmy dwa wybuchy w Iwano-Frankowsku, najgorzej zniosła je moja córka. Nie miałam wtedy już żadnych wątpliwości, że musimy wyjechać.

Maryna Mazurak. Zdjęcie: archiwum prywatne

I tak od marca mieszkamy w Markach. Najpierw przez sześć miesięcy u ludzi, którzy oddali nam swój pokój. Teraz jesteśmy już jak rodzina. Zapraszają nas na święta a my ich. W ogóle cała nasza ulica w Markach to cudowni ludzie. Kiedy pół roku później znalazłam własne mieszkanie, cała ulica mnie przeprowadzała. Każdy mi coś dał, ktoś przyniósł talerze, ktoś odkurzacz. Moja córka ma 12 lat i chodzi do ukraińskiej szkoły w Markach, a syn ma 14 lat i chodzi do polskiej szkoły. Mój syn jest bardzo zmotywowany do nauki polskiego. Już zaczyna czytać po polsku, teraz czyta "Syzyfowe prace".

Po miesiącu dzieci zapytały mnie: "Dlaczego chodzimy do polskiej szkoły i uczymy się polskiego, skoro zaraz chcemy wracać?". Przyznałam, że nie wiem, co powiedzieć i poprosiłam, by dały mi czas do namysłu. Byłam zdezorientowany, zestresowany i niepewny naszej przyszłości. Kilka dni później odpowiedziałam im i nadal żyję z tą myślą: wrócimy, ale jesteśmy tutaj teraz i głupotą byłoby nie skorzystać z możliwości, które mamy.

Nie możemy po prostu siedzieć i czekać, aż wojna się skończy. Musimy wrócić z nowymi kompetencjami, językami, umiejętnościami, a kiedy wrócimy do Ukrainy, będziemy mogli lepiej odbudować nasz kraj.

Żebyśmy mogli pomagać tym, którzy tam zostali i też mają bardzo cieżko.
I zawsze będziemy mieli te relacje polsko-ukraińskie, które teraz zbudowaliśmy.

Moja praca jest związana ze słowem. Byłam dziennikarką, pracowałam w telewizji. Po ukraińsku bawię się słowem, po polsku wciąż brakuje mi słów, wiadomo, że trudno byłoby mi pracować w zawodzie. Ale i tak jestem bardzo szczęśliwa, bo jako koordynatorka klubów ukraińskich kobiet w Ukraińskim Domu mogę wykorzystywać swoje umiejętności. Pracuję po ukraińsku i nadal robię coś pożytecznego dla innych. To bardzo ważne, że mogę być w grupie wsparcia dla ukraińskich kobiet. To daje nam wszystkim dużo dobrej energii.

Dla wielu Ukrainek, w tym dla mnie, spotkania w Klubie Ukraińskich Kobiet stały się terapeutyczne. o tu można skupić się na pracy twórczej. Dostajemy też informacje o codziennym życiu w Polsce: jak znaleźć pracę, jak założyć biznes. Ale najważniejsze jest wsparcie, które otrzymujemy. Bardzo potrzebne są spotkania z psychologami. Na przykład latem, na jednym z warsztatów psychologicznych, miałyśmy napisać kilka scenariuszy, co możemy robić tutaj, a co po powrocie do domu. Dwie kobiety w grupie zaczęły płakać. Jedna pochodziła z Dniepru, a druga gdzieś z regionu Czarkowskiego. Powiedziała, że nie wie, co napisać, bo jej domu już nie ma i nie ma dokąd wracać. To były trudne chwile. Ale dziś widzę, że większość kobiet ma już plan na najbliższy miesiąc lub dwa, a niektóre z nich nawet na dłużej.

Mamy nawet teatr amatorski w Ukraińskim Domu. Była propozycja wystawienia sztuki o wojnie, ale większość kobiet nie chciała. A poza tym potrzebujemy sztuki z rolami wyłącznie kobiecymi. Tytuł sztuki, którą wybraliśmy, brzmiał "Stacja, na której spełniają się marzenia".

Artykuł pochodzi z wysokieobcasy.pl

No items found.

Dziennikarka, medioznawczyni. Była dyrektorka zarządzająca Gazety Wyborczej i dyrektorka wydawnicza Wysokich Obcasów. Twórczyni wielu autorskich projektów mediowych budujących zaangażowanie społeczne i wspierających kobiety

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Krymskie podwórko Lerane Chajbułłajewa

Deportacja i powrót do ojczyzny

Ksenia Minczuk: Jakie są wspomnienia Pani rodziny z deportacji w 1944 r., a potem z powrotu na Krym?

Lerane Chajbułłajewa: Część mojej rodziny opuściła Krym, lecz potem tam wróciła. A rodzina mojego taty trafiła na Syberię (tyle dobrze, że wtedy było lato). Babcia opowiadała mi, że pracowała w tartakach.

W początkowym okresie Tatarów krymskich obowiązywała tam godzina policyjna. Nie wolno było wyjeżdżać poza wyznaczone miejsce bez pisemnego pozwolenia. Dlatego rodzina mojego ojca spędziła zimę na Syberii. Dla nich, jak dla innych Tatarów krymskich, to był strasznie trudny czas – z ciepłego kraju trafić w środek tak surowej zimy...

Dlatego większość tych, którzy zostali deportowani na Syberię lub do Kazachstanu, przeniosła się potem do Uzbekistanu. A kiedy zniesiono godzinę policyjną, zaczęli szukać swoich krewnych – i wrócili.

Minęło 70 lat, lecz wciąż są tacy, którzy nie znają losu swoich krewnych. Istnieją grupy w mediach społecznościowych, na których krymianie wciąż szukają siebie nawzajem

Wróciliśmy na Krym, gdy miałam 8 lat. Był 21 czerwca 1990 roku, cały samolot z Uzbekistanu był pełen Tatarów krymskich: kobiet, dzieci, starców. Mężczyźni wyjechali wcześniej, by znaleźć jakieś zakwaterowanie i zorganizować przeprowadzkę dla swoich rodzin.

Rodzina Lerane w Uzbekistanie na kilka dni przed powrotem na Krym (Lerane z matką – z prawej). Zdjęcie: archiwum prywatne

Dotarliśmy do wioski w okolicy Dżankoj. Bardzo stary dom, wszędzie wokół chwasty... To był dla mnie kontrast, ponieważ w Uzbekistanie mieszkaliśmy w dwupiętrowym domu na osiedlu typu miejskiego. Czyli – przyjechaliśmy z miasta na wieś. W domu nie było toalety ani łazienki. Tak zaczęło się nasze życie na krymskiej wsi.

Rodzice zawsze powtarzali nam, że musimy się uczyć i dobrze zachowywać, bo według na nas będą oceniać wszystkich Tatarów krymskich. Ale dobrze się stało, że przyjechaliśmy na wieś, bo w przeciwieństwie do miast tutaj do szkół uczęszczały głównie dzieci krymskotatarskie.

W miastach istniała niepisana zasada, by nie sprzedawać domów Tatarom krymskim. Nasi ludzie cierpieli tam z powodu różnych rzeczy.

Znaleźliśmy się w nieprzyjaznym środowisku, zdominowanym przez sowiecką propagandę – chociaż Ukraińcy wspierali powrót Tatarów krymskich. Ludziom na Krymie wmówiono, że kiedy powrócimy, wyrżniemy wszystkich i zabierzemy im domy

Moje babcie powiedziały mi, że sowiecka propaganda o „dziwnych i obcych” Tatarach krymskich była też rozpowszechniana w Uzbekistanie. Lecz kiedy tam dotarli, miejscowi zdali sobie sprawę, że jesteśmy swoi, mamy podobne języki i tę samą religię. Uzbecy bardzo pomogli nam przetrwać. Mama była karmiona piersią przez uzbecką sąsiadkę, bo babcia straciła mleko.

Betoniarka – symbol dzieciństwa

Kiedyś powiedziała Pani, że „dorastała na barykadach”. Co to znaczy?

Przez pierwsze pięć lat na Krymie mieliśmy nieustanne wiece. Nasz dom był jak „baza przeładunkowa” – inni Tatarzy krymscy zatrzymywali się u nas, gdy szukali zakwaterowania dla swoich rodzin. Wszyscy byliśmy aktywni, robiliśmy transparenty, chodziliśmy na protesty, ciągle gdzieś pędziliśmy. To właśnie nazywam „barykadami”.

Każdego roku, 18 maja, obchodziliśmy w Symferopolu Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa Tatarów Krymskich. Zostałam dziennikarką. Zawsze zadawałam sobie pytania, kim jestem, skąd pochodzę, dlaczego tak się stało. Byłam zanurzona w historii, chociaż oficjalnej historii na Krymie nie było, wszystko przekazywano ustnie. W ukraińskich podręcznikach nadal nie ma całościowej historii Krymu ani Tatarów krymskich. Dobrze, że przynajmniej są książki o historii Krymu od ukraińskich prywatnych wydawców.

Nam, Tatarom krymskim, zakorzenienie się zajęło 15-20 lat. Zbudowaliśmy własne dzielnice, na Krymie jest ich 11.

Tatarzy Krymscy otrzymali ziemię, ale bez elektryczności, bez wody – „buduj, co możesz”. Te „kołyski” na granicy działek są dla nas czymś świętym. Oznaczały, że to nasza ziemia i możemy tu mieszkać

Zawsze coś budowaliśmy, betoniarka to symbol mojego dzieciństwa. Mamy nawet powiedzenie, że jeśli na podwórku krymskiego miasta lub wsi stoi betoniarka, to jest to podwórko Tatarów krymskich. W pobliżu Eupatorii Tatarzy krymscy otworzyli sklep z narzędziami i nazwali go „Wieczna budowa”.

Posyłanie dzieci na studia wyższe było u nas obowiązkowe. Wyższe wykształcenie to dla nas świętość. To status, prestiż. Rodzice muszą zapewnić swoim dzieciom jak najlepszy start. Dzięki temu ja, dziewczyna ze wsi, dostałam się na Uniwersytet Symferopolski.

Po etapie zakorzenienia przyszła stabilizacja. Zaczęły się pojawiać firmy, krymskotatarscy deputowani, a Medżlis [Medżlis Narodu Tatarów Krymskich to najwyższy organ wykonawczo-przedstawicielski Tatarów krymskich w okresie między sesjami Kurułtaju Narodu Tatarów Krymskich – red.] w końcu zaczął się liczyć. Krymska Partia Ludowy Ruch Ukrainy liczyła około 2000 członków i prawie wszyscy jej członkowie byli Tatarami krymskimi. Pomarańczowa Rewolucja na Krymie była przez nas wspierana, sama demonstracyjnie nosiłam pomarańczowy krawat. Byliśmy za europejską Ukrainą, ale potem nastąpił rok 2014. Okupacja.

Mapa Krymu. Zdjęcie: Ołeksandra Jefymenko/Hromadske Radio

Śmierć bohatera i zdziwienie „wybawców”

Jaki był dla Pani czas okupacji?

Mieszkaliśmy na przedmieściach Symferopola. Pamiętam czołgi i helikoptery latające bardzo nisko nad naszym domem; niedaleko nas znajdowała się jednostka wojskowa. Czułam, że tym razem to nie ćwiczenia, ale coś poważniejszego.

Najważniejszą rzeczą, która wydarzyła się na początku okupacji, była śmierć mojego sąsiada, Reszata Ametowa. Szukaliśmy go przez dwa tygodnie, rozwiesiliśmy w mieście jego portrety ze zdjęciami, zaangażowaliśmy telewizję. Później znaleziono jego ciało, był torturowany... Tysiące ludzi z całego Krymu przyjechało na jego pogrzeb. Tragedia jednej rodziny stała się tragedią całego półwyspu.

<frame>3 marca 2014 r. krymskotatarski aktywista Reszat Ametow udał się na centralny plac Symferopola, aby zaprotestować przeciwko okupacji Półwyspu Krymskiego. To była jednoosobowa pikieta. Został zatrzymany przez tak zwaną krymską samoobronę. Jego ciało, ze śladami tortur i gwałtownej śmierci, zostało odnalezione 15 marca we wsi Zemlianiczne. Głowę miał obwiązaną taśmą, obok leżały kajdanki. Sprawcy wciąż nie zostali ukarani. Śledztwo rzekomo prowadzi administracja okupacyjna. Ukraińskie organy ścigania nie mają dostępu do akt sprawy ani miejsca zbrodni. <frame>

Reszat Ametow, pośmiertnie uznany za Bohater Ukrainy, z dziećmi. W 2013 roku. Zdjęcie: ctrcenter.org

Strasznie się bałam głupoty Rosjan, którzy zaczęli przyjeżdżać na Krym. Nie można było uniknąć kontaktów z nimi, szybko zaczęli podporządkowywać sobie cały półwysep. Nie rozumieli, dlaczego nie są kochani. Byli przekonani, że przybyli, by nas uratować.

Zaczęli zajmować domy na naszej ulicy. Pojawiły się ich sklepy, lecz zatrudniali w nich „tylko Słowian”. Znowu szykany, rewizje i aresztowania. Ale najbardziej szokujące było to, że sąsiedzi zaczęli wywieszać tę trójkolorową szmatę jako swoją flagę.

Żyłam na okupowanym Krymie przez dwa lata. Zbierałam pieniądze dla ukraińskiej armii, mówiłam o nielegalności tego, co dzieje się na półwyspie. W końcu dano mi do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli wyjadę. Wyjechałam w lutym 2016 roku. Mój syn i ja osiedliliśmy się w Irpieniu.

Czibereki, czyli prawda o Krymie

Opuściła Pani półwysep, ale stworzyła wokół siebie krymską atmosferę. Skąd pomysł na własną kawiarnię?

W Kijowie otworzyliśmy nasz pierwszy, krymskotatarski lokal – małą chiberecznię [Tatarzy krymscy nie mówią: „czebureki”, ale: „czibereki” – red.] Nazywał się „Tolu Cziberek”, co oznacza „pełny cziberek”. W tym czasie w Kijowie były również chiberecznie w stylu sowieckim, to dość popularny format fast foodu. Ale te ich duże cziberki miały w sobie niewiele mięsa. Pokazałam kijowianom, że prawdziwy cziberek powinien być pełen mięsa.

Jednym z głównych dań kuchni krymskotatarskiej jest jantyk, czyli „dietetyczny cziberek”. Zdjęcie: FB „Krymskie Podwórko”

W moim lokalu opowiadałam ludziom o Krymie i historii Tatarów krymskich. Postanowiłam, że będę promowała tę wiedzę poprzez chibereki.

Mówienie o Krymie za pośrednictwem naszej kuchni sprawia, że ludzie walą do nas drzwiami i oknami. Zaczynają się interesować, zadawać pytania. Najpierw o to, dlaczego prawdziwy cziberek powinien mieć 15 centymetrów długości, a potem – o nasz powrót po deportacji

Czasami mówią do mnie: „Zapomnij o Krymie, teraz wszystko tam jest prorosyjskie”. A ja im odpowiadam: „Było Imperium Rosyjskie i pierwsza aneksja Krymu. Gdzie jest teraz Imperium Rosyjskie, a gdzie są krymscy Tatarzy? Była też deportacja – za czasów Związu Radzieckiego, w 1944 roku. I gdzie jest ten Związek Radziecki, a gdzie jesteśmy my?”. Tatarzy krymscy przetrwają i tę aneksję, jeśli Bóg pozwoli. Pytanie tylko, jakim kosztem. Bo już teraz jest bardzo wysoki.

W Irpieniu poznałam mojego przyszłego męża, medyka wojskowego. Miałam już wtedy swoje „Krymskie Podwórko” i robiłam obiady dla szpitala, w którym on był leczony. Miesiąc po naszym ślubie nastąpiła inwazja. Nie walczy, bo jest niepełnosprawny, ale ilekroć dowiaduje się o śmierci kolegi żołnierza, długo patrzy na swoją kamizelkę kuloodporną. Wciąż ją ma – wisi na manekinie. Obok leży torba z mundurem i apteczką. Jest gotów wrócić do walki w każdej chwili.

Jest rok 2022, Rosjanie są w Irpieniu. Jak udało się Pani przetrwać?

Babcia opowiadała, że podczas deportacji mieli 15 minut na spakowanie się – musieli więc zabrać tylko najważniejsze rzeczy.

Jeśli jesteś budowlańcem, to bierzesz narzędzia, bo one pozwolą ci się utrzymać. Jeśli krawcową – musisz wziąć maszynę do szycia. Ja zabrałam laptopa – i to wszystko

Ale nie opuściliśmy Irpienia od razu. Przez jakiś czas pomagaliśmy sąsiadom, dostarczając im lekarstwa i żywność. Kiedy czołgi były już na obrzeżach miasta, wyjechaliśmy w konwoju zorganizowanym przez irpieński Kościół biblijny. Potem trafiliśmy do Lwowa.

Lerane, nic nie zmieniaj

Pani „Krymskie Podwórko” ponownie otworzyło swoje podwoje we Lwowie. Jaka jest atmosfera tego miejsca? Kto do was przychodzi? Co serwujecie?

Bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, zawsze i wszędzie będę otwierać moje „Krymskie Podwórka” (śmiech). Nawet jeśli będę musiała to zrobić w Papui-Nowej Gwinei.

Lerane na progu swojej kawiarni. Zdjęcie: Ołeksandra Jefymenko

Kawiarnia znajduje się w historycznym centrum Lwowa. To jedyna kawiarnia halal we Lwowie otwarta przez dziedziców tej kultury. Przychodzą do nas różni ludzie. W Irpieniu to byli głównie uchodźcy wewnętrzni, tęskniący za Krymem. We Lwowie jest wielu młodych ludzi. Wpadają na kawę i bułkę, i mówią: „Opowiedz nam o Krymie i krymskich Tatarach ”.

To dla nich stworzyłam „Muzeum Krymskich Wspomnień”, w którym każdy przedmiot jest w jakiś sposób związany z półwyspem lub Tatarami krymskimi. Dla nich stale aktualizuję moją małą bibliotekę. Jest w niej krymskotatarski elementarz, są książki o historii, o krymskotatarskich obrzędach, bajki, Koran itp.

Mieszkańcy Lwowa są konserwatywni, a restauracje odwiedza wymagająca klientela. Przez ostatnie 20 lat Lwów był liderem w ukraińskiej branży restauracyjnej, przegrywał z nim nawet Kijów. Restauracja „Kryjiwka” robiła furorę. Ale Lwowianie nie chodzą do turystycznych miejsc. Szukają prawdziwego jedzenia.

Dlatego trafiają też do nas. Ludzie z zachodniej Ukrainy rzadko przyjeżdżają na Krym, dla większości z nich jest on nieznany.

A miejscowi są zainteresowani słuchaniem o naszych dysydentach, o ruchu oporu, deportacjach. Cudzoziemcy i wojskowi – również

Nie będę skromna i powiem, że „Krymskie Podwórko” we Lwowie ma 5 gwiazdek na mapie Google. Nie ma ani jednej negatywnej recenzji.

Menu mamy małe. Naszym najpopularniejszym daniem jest jantyk, odpowiedniki czibereka, ale pieczony na suchej patelni. Popularne są również lagman, płow, szurpa, pachława i kawa po krymsku – nasze gastronomiczne specjały krymskotatarskie. Gotujemy w małych kociołkach, dzięki czemu wszystko jest świeże. A w każdą niedzielę gotujemy sekretne danie, którego nie ma w menu. Nasi klienci naprawdę to lubią. Zamawiają nawet z wyprzedzeniem, choć nie wiedzą, co to będzie.

Prowadzenie biznesu w czasie wojny jest trudne. Alarmy przeciwlotnicze, przerwy w dostawach prądu, brak bezpieczeństwa – wszystko ma na nas wpływ. Zatrudniam przesiedlone Ukrainki z Ługańska, Doniecka i Sum. Bywa ciężko, ale bez „Krymskiego Podwórka” sobie nie poradzę. To, co otrzymuję od naszych gości, niesamowicie mi pomaga. Płaczemy i się przytulamy.

To bardzo prosty lokal. Powstał z grantu, więc nie mieliśmy dużo pieniędzy. Jednak Emine Dżeppar, była wiceminister spraw zagranicznych Ukrainy, odwiedziła nas i powiedziała: „Lerane, nic nie zmieniaj. Na Instagramie jest wiele lokali – wyrafinowanych, ale podobnych do siebie. Twój jest, jak żaden inny”.

Na Krymie otworzę „Ukraińskie podwórko”

Osoby wewnętrznie przesiedlone często mówią, że nie mają domu. Pani również jest przesiedleńcem wewnętrznym. Czuje się Pani we Lwowie zadomowiona?

Jestem obywatelką Ukrainy, więc cała Ukraina jest moim domem. Ale całkiem jak w domu czuję się tylko na Krymie. Tam jest moja rodzina.

To twoi ludzie są twoim domem

Najbardziej odczułam to w 2009 roku, kiedy musiałam dużo podróżować po Krymie. Przyjechałam do Sudaku, na ojcowiznę mojej matki, gdzie było pełno Tatarów krymskich. Po Bakczysaraju to być może drugie największe miasto pod względem liczby naszych rodaków. Pamiętam, jak stałam na przystanku komunikacji miejskiej, a młodzi ludzie mówili w naszym krymskotatarskim języku. Potem szłam aleją cyprysową do nabrzeża, a wszędzie grała nasza muzyka. Nazwy restauracji i kawiarni też są w krymskotatarskim. Czuję się tam, jak w domu.

Jak pachnie Pani Krym?

Piołunem. Zielonym na początku czerwca, potem – wypalonym na krymskim stepie. Kiedy byłam dzieckiem, wypasałam owce na polach, więc często czułam ten zapach. A w kwietniu Krym pachnie kwiatami brzoskwini; tata miał niesamowity ogród brzoskwiniowy. Mój Krym pachnie też dojrzałą pigwą. W październiku babcia zrywała pigwy z drzewa, przynosiła je do domu i zostawiała na parapecie. Aromat roznosił się po całym domu. A potem był zapach dżemu z pigwy. I zapach cziberek. Moja rodzina często gotowała jantyki, a czibereki pojawiały się na stole podczas świąt religijnych. No i kawa...

Zdjęcie: Ołeksandra Jefymenko

O czym Pani marzy?

By wrócić na Krym i otworzyćn tam „Ukraińskie Podwórko” – z ukraińskimi potrawami. Studiuję teraz ten temat – na przykład co jadła rodzina Iwana Franki. Wszystko, co ukraińskie, powinno zostać przywiezione na Krym, by przypominać ludziom o Ukrainie poprzez smaki, muzykę i tradycje. Zabiorę też moje dziewczyny, które teraz pracują w „Krymskim Podwórku”.

Nasze dziedzictwo jest bardzo bogate – językowe, kulturowe, historyczne, muzyczne, kulinarne. Musimy się go trzymać, musimy je pielęgnować. Być z niego dumni i je ożywiać.

20
хв

Mój Krym pachnie piołunem

Ksenia Minczuk
niewola maksim butkevich

Maksym Butkewycz, ukraiński dziennikarz i obrońca praw człowieka, znany z obrony uchodźców, osób ubiegających się o azyl i niesprawiedliwie skazanych obywateli Ukrainy na okupowanych terytoriach Donbasu, w pierwszych dniach wielkiej wojny poszedł bronić kraju. Odkąd w czerwcu 2022 roku trafił do niewoli, o jego uwolnienie walczyło setki osób. Został wymieniony 18 października 2024 r.

Dziś Maksym przebywa w Kijowie. Rozmawiamy o tym, jak został schwytany, jak przetrwał niewolę, o kryzysie światowych organizacji praw człowieka i znaczeniu rehabilitacji po niewoli.

Miasto, które stwardniało

Ksenia Minczuk: Co Pan sądzi o dzisiejszym Kijowie?

Maksym Butkiewicz: Poza tym, że pada deszcz? Trochę się do tego przyzwyczaiłem. Oczywiście Kijów bardzo mi się podoba, to moje rodzinne miasto. Ale teraz widzę go już inaczej. Stał się bardziej surowy i twardy. Wiele słyszałem o tym, że jest spokojnym miastem – ludzie chodzą do barów i dobrze się bawią. Ja mam inne odczucia. Owszem, ludzie chodzą do barów, ale w każdym z nich dają datki na konkretną jednostkę wojska. Pojawiło się sporo księgarni, co było dla mnie zaskakujące. Nie mam pojęcia, jak one się utrzymują. Odbywa się też sporo wydarzeń kulturalnych, a bilety na koncerty czy spektakle teatralne szybko się wyprzedają. Jednocześnie jednak w Kijowie panuje napięcie, ludzie są niespokojni. Są ciągłe zaciemnienia, niepokój, każdy ma kogoś na froncie. Nigdy nie czułem takiej atmosfery. Ani w Kijowie, ani nigdzie indziej.

W Kijowie. Kadr z filmu wideo

Kijów jest zmęczony?

Oczywiście, że jest. To zmęczenie jest nieuniknione. Byłoby dziwne, gdyby ludzie nie byli w takim stanie. Ale jeśli mam mówić ze swojej perspektywy, to istnieje atmosfera uporu. To znaczy: „Tak, jesteśmy zmęczeni, ale to nie znaczy, że będziemy leżeć i nic nie robić”. Nie ma defetyzmu.

Dlaczego poszedł Pan na wojnę?

Kiedy doszło do inwazji, w Kijowie pozostało niewielu ludzi. W pobliżu miasta toczyły się już walki. Poszedłem więc do wojskowego biura rejestracji i poboru. Jako działacz na rzecz praw człowieka – nie musiałem. Było wiele do zrobienia i wiem, że moi koledzy zrobili wiele ważnych rzeczy. Ale w tamtym momencie zdałem sobie sprawę, że jeśli Rosjanie nie zostaną powstrzymani, nie będzie żadnych praw człowieka w Ukrainie, nie będzie z kim ani o czym rozmawiać. Musieliśmy się więc bronić, głównie w imię praw człowieka.

Dziś wojsko jest jedną z najmniej chronionych kategorii ludności, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Zapotrzebowanie na pomoc prawną dla wojskowych jest ogromne i znacznie przewyższa podaż

Kiedy wstąpiłem do sił zbrojnych i dostałem mundur, zawiesiłem swoją działalność na rzecz praw człowieka. Napisałem o tym na mojej stronie na Facebooku. Ale w wojsku zacząłem dbać o swoich podwładnych. Trudno to nazwać obroną praw człowieka, lecz tak powinien postępować dowódca i człowiek.

W otwartym polu, łatwy cel

Został Pan schwytany 21 czerwca 2022 r., podczas wykonywania misji bojowej w regionie Ługańska. Jak do tego doszło?

- Dzień wcześniej otrzymaliśmy rozkaz, by wzmocnić jednostki we wsi Myrna Dołyna w obwodzie ługańskim. Naszym zadaniem było zajęcie posterunków obserwacyjnych wzdłuż drogi z Łysyczańska na północy do Złotego. Była to dla nas strategicznie ważna trasa. Dotarliśmy tam po bardzo ciężkim ataku moździerzowym, który trwał przez wiele godzin – całą noc, a potem znowu nad ranem. Mieliśmy obserwować i raportować, bez angażowania się w walkę. Zabrano nas do wyznaczonego punktu obserwacyjnego, wciąż pod ostrzałem moździerzowym, który nie ustawał. Rozstawiliśmy się najlepiej, jak potrafiliśmy. Moi podwładni byli już wyczerpani: nie spali, nie jedli. Ale najtrudniejsze było to, że było bardzo gorąco, a po drodze skończyła nam się woda.

W 2022 roku, przed niewolą. Zdjęcie: FB Hero

W pewnym momencie pojawiły się problemy z łącznością. Radia, które mieli żołnierze, nie były wystarczająco dobre i było ich za mało. Najwyraźniej wojna elektroniczna wroga była skuteczna. Następnego dnia rano ludzie i sprzęt weszli w pobliski pas lasu. Jak się okazało, był tam wróg, którego liczebność była niewspółmierna do naszej. Nas było dziewięciu.

W końcu skontaktowano się z nami i poinformowano, że jesteśmy otoczeni. Ale pierścień nie był jeszcze zamknięty i mogliśmy się wydostać. Podążaliśmy za punktami orientacyjnymi, dotarliśmy do przedostatniego punktu i musieliśmy szybko przejść przez pole, gdzie rzekomo czekali na nas nasi przyjaciele. Kiedy jednak byliśmy kilkadziesiąt metrów od pasa lasu, ukraiński żołnierz ostrzegł nas, że musimy się zatrzymać, bo zostaniemy ostrzelani.

Okazało się, że on był w niewoli od poprzedniego wieczora. Powiedział, że jeśli teraz nie złożymy broni, zostaniemy zabici. Na końcu pasa lasu pojawili się rosyjscy żołnierze, rzeczywiście mieli nas na celowniku. Staliśmy w otwartym polu, łatwy cel. Niczego nie broniliśmy, nikogo nie osłanialiśmy.

Miałem wtedy jedno zadanie: uratować życie moich podwładnych. Rozkazałem im więc złożyć broń. Tak zostaliśmy schwytani

Naprawdę byliśmy w pierścieniu, cały teren był wypełniony oddziałami wroga. A bojownik, który wyprowadził nas w pole, wyjaśnił później, że, po pierwsze, użyto wobec niego siły, a po drugie, był przekonany, że w ten sposób uratuje nam życie. Uznał więc, że nie zrobił nic złego. Może tak, może nie...

Pięciu z nas zostało już wymienionych, ale czterech nadal jest w niewoli. Tylko ja zostałem skazany. Z tych, którzy wrócili, dwóch jest już z powrotem na stanowiskach bojowych. Jeden zginął, chroniąc nas.

W areszcie w Ługańsku, podczas quasi procesu w sierpniu 2023 r. Zdjęcie: Mediazona

Nie stracić poczucia sensu

Co powinna zrobić osoba wzięta do niewoli, by przetrwać?

Są różne sytuacje. My nie mieliśmy bitwy poprzedzającej pojmanie. Być może dlatego ich żołnierze byli raczej spokojni, dali nam nawet wodę. To było ważne, bo byliśmy kompletnie odwodnieni. Na początku zachowywali się bez nadmiernej przemocy, choć było wiele przypadków, że chłopaki zostali wzięci do niewoli i od razu doszło do przemocy. Wielokrotnie słyszałem od różnych więźniów o pozorowanych egzekucjach. I że niektórzy więźniowie byli zmuszani do strzelania do innych. Najczęściej było to markowane, tzn. dawano im broń bez amunicji – lecz oni o tym nie wiedzieli. To przerażające, kiedy człowiek jest gotowy zastrzelić swojego kolegę na rozkaz tego, który wziął go do niewoli.

Niestety by ocalić życie, w niewoli musisz wykonywać rozkazy wroga, bo nieposłuszeństwo jest postrzegane jako bodziec do agresywnych działań.

Heroizm, który oglądaliśmy w radzieckich filmach, najczęściej nie ma sensu –taki człowiek może zagrozić nie tylko sobie, ale też innym więźniom. To nie przyniesie zwycięstwa, chociaż może pokazać zwycięstwo moralne. Decyzja należy do każdego

Do misji bojowych musisz być odpowiednio przygotowany. Posiadanie dystynkcji na mundurze, zwłaszcza z symbolami, jest niebezpieczne. Zresztą na misji ich nie potrzebujesz. Nie potrzebujesz też telefonu komórkowego ze zdjęciami, komunikatorami i wszystkim, co osobiste. Bo to też może być niebezpieczne.

Słynny psychiatra Wiktor Frankl napisał książkę, w której wyjaśnił mechanizmy przetrwania na przykładach. Co Panu pomogło przetrwać w niewoli?

Wiktor Frankl był dla mnie bardzo ważny jeszcze zanim zostałem pojmany. Przede wszystkim mówił o sensie: jeśli ktoś stracił sens istnienia, jego szanse na przetrwanie były minimalne. Bez względu na to, jak silna fizycznie była ta osoba, bez względu na okoliczności. Moja sytuacja nie była taka sama, jak w nazistowskich obozach, ale zachowanie poczucia sensu było naprawdę bardzo ważne.

Ważne jest, by sformułować dla siebie odpowiedź na pytanie: „Po co to wszystko?” – i cały czas o tym pamiętać

Trzeba wspierać się nawzajem tak bardzo, jak to możliwe, nawet w małych, praktycznych rzeczach. Na przykład trzeba zwracać uwagę na to, komu czego brakuje. Jeśli np. skarpetek, a ty masz zapasową parę, możesz się nimi podzielić. Zwróć uwagę, czy dana osoba nie wycofuje się w głąb siebie, nie popada w depresję. Z taką osobą powinieneś starać się utrzymywać kontakt, ale w żadnym wypadku nie powinieneś wchodzić w jej przestrzeń osobistą bez zaproszenia. Bo w niewoli i tak nie ma przestrzeni osobistej.

W niewoli człowiek zmienia się w przedmiot, który można fizycznie złamać, zniszczyć – ale nie pozbawić znaczenia i wartości. Jeśli istnieje możliwość zachowania choćby niewielkiej przestrzeni i wewnętrznej autonomii, zdecydowanie powinieneś z niej skorzystać. Może to być pamięć o bliskich i ważnych osobach, myślenie o swoich marzeniach, rytuałach itp. Takie proste rzeczy są ważne. Kiedy masz wewnętrzną przestrzeń myśli i emocji, które pochodzą z pamięci o ludziach, których kochasz, dość trudno cię wewnętrznie złamać.

Pierwsze chwile na Ukrainie po zwolnieniu z niewoli. Zdjęcie: Witalij Łysenko

W niewoli panuje atmosfera degradacji. Miałem swoje sposoby, by się temu przeciwstawić. Jestem przyzwyczajony do pracy z tekstem i językiem, więc w niewoli pisałem teksty... w głowie. Trudno powiedzieć, o czym były, bo wtedy musiałbym opowiadać wszystko, o czym myślałem przez lata (śmiech). „Pisałem” po ukraińsku i angielsku, to było trudne. Kiedy stało się możliwe czytanie książek, wielu chłopaków zaczęło czytać – i to znacznie więcej niż wcześniej, przed niewolą. To utrzymywało ich głowy w porządku, odwracało uwagę.

Niektórzy więźniowie budują w wyobraźni swój przyszły dom, planują. Ja myślałem o swoich błędach z przeszłości. Myślałem też o światopoglądzie wroga – dlaczego to robi, dlaczego chce nas zniszczyć. I myślałem o naszych wartościach. Na prośbę kolegów z celi napisałem serię satyrycznych opowiadań politycznych science fiction. Układałem dla siebie modlitwy, słuchałem dużo muzyki – także w głowie. Miałem takie własne „radio”. Przypominałem sobie piosenki i kompozycje, które lubiłem, i „puszczałem” je sobie. Dużo myślałem o ludziach, których poznałem w różnych latach w różnych krajach. Czułem się szczęśliwy, że poznałem tak wielu wspaniałych ludzi. To wszystko podtrzymywało mnie na duchu.

W wywiadzie dla Sestr Mariana Mamonowa powiedziała, że w niewoli miała ochotę na pączki z wiśniami. Na jakie jedzenie miał Pan największą ochotę?

Był taki okres, druga połowa lata i pierwsza połowa jesieni 2022 roku, kiedy po prostu byłem głodny. Jedzenie było złe, porcje małe. Marzyłem o daniach ukraińskich, gruzińskich, azjatyckich (o gruzińskich najczęściej). Potem było trochę lepiej, lecz wciąż miałem ochotę na kawę i czekoladę, choć wcześniej nie lubiłem słodyczy. To pewnie dlatego, że w niewoli bardzo potrzebujesz cukru.

Nie pragnę zemsty, chcę sprawiedliwości

Anastazja Hułej, ukraińska więźniarka Auschwitz, powiedziała, że nawet po okropnościach obozu koncentracyjnego nie żywi urazy do Niemców – tylko do konkretnych ludzi, którzy to zrobili. Czy Pan nienawidzi Rosjan po doświadczeniu niewoli?

Nie czuję nienawiści do tych, którzy źle mnie traktowali. Nie ma we mnie pragnienia zemsty. Jest za to pragnienie sprawiedliwości i zrozumienie, że tych ludzi trzeba powstrzymać, na przykład poprzez postawienie ich przed sądem. Nie jestem ostatnim więźniem. Jeśli oni nie zostaną powstrzymani, będą nadal robić to, co robią.

Gotowość ogromnej liczby ludzi do posłusznego wykonywania woli swoich przywódców i masowego zabijania ludzi w innych krajach bez żadnego sensu, do bycia narzędziem w rękach morderców, to kwestia odpowiedzialności. Zdecydowana większość Rosjan jest odpowiedzialna za to, co dzieje się w Ukrainie, czy im się to podoba, czy nie. Żałoba, morze krwi, tragedie – są za to odpowiedzialni. Czy to sprawia, że jestem na nich zły? To trudne pytanie psychologiczne. Faktem jest jednak, że istnieje wewnętrzny dystans między mną a nimi. Nie rozumiem, jak wolna osoba może pozwolić sobie na to, by stać się bezwolnym narzędziem w rękach psychopatów.

Ta sama Anastazja Hułej powiedziała, że po niewoli na zawsze przestała tańczyć. Jak rozumiem, straciła wewnętrzną radość. A jak niewola zmieniła Pana?

Na razie trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Oczywiście zmieniły się moje stany emocjonalne i wewnętrzne, ale wciąż jestem w trakcie powrotu do wolnego życia, więc to, czego nie ma teraz, może pojawić się później. Pewne konsekwencje mogą pojawić się za 3 miesiące lub później. Wciąż jednak mam w sobie radość, nie zniknęła, jest jej dużo. Jestem za to wdzięczny losowi i ludziom.

Teraz czuję się wolny. Wróciłem do życia i nawet małe rzeczy – na przykład możliwość wyboru, co kupić i w co się ubrać – napełniają mnie radością. Albo wybór kawy w kawiarni. A wybór kawy jest dość trudny, bo nagle w moim życiu jest jej bardzo dużo

Kolejną niesamowicie przyjemną rzeczą jest możliwość chodzenia – na dowolne odległości i w dowolnych kierunkach. Niedawno szedłem Chreszczatykiem i nagle zdałem sobie sprawę, że to nie była moja wyobraźnia, to nie była moja fantazja ani wspomnienie. To była rzeczywistość, prawdziwy Chreszczatyk w moim prawdziwym Kijowie i prawdziwy ja idący wzdłuż niego. To mi wystarczy, by być szczęśliwym.

Miewał Pan w niewoli chwile rozpaczy?

Nie było dnia ani minuty, kiedy bym myślał, że o mnie zapomniano, nawet gdy nie było żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Czasami to było przytłaczające, ale wiedziałem, że nie zostałem porzucony. Wierzyłem, że zostanę wymieniony. Rozumiałem jednak, że to może nie nastąpić szybko.

W kwietniu 2024 roku zacząłem otrzymywać listy, wiele listów. Sprawiły, że poczułem ciepło. Przypominały mi, że nie zostałem zapomniany i że ludzie o mnie walczą. To był również sygnał dla innych, że też nie zostali zapomniani. I sygnał dla administracji kolonii, że inni śledzą nasze losy. A to może być już powód, by traktować nas trochę lepiej.

Walec, który rozjeżdża prawa człowieka

Porozmawiajmy o roli działań na rzecz praw człowieka w czasie wojny. Globalne organizacje praw człowieka nie zawsze są obiektywne, mają niepełne informacje, są stronnicze albo po prostu bezsilne. Czy Pana poglądy na rolę działań na rzecz praw człowieka uległy podczas wojny zmianie?

Nieskuteczność struktur międzynarodowych to naprawdę bardzo smutna sprawa. Ale dla mnie oznacza to, że powinno być więcej działań na rzecz praw człowieka. Cała ta sytuacja pokazuje, jak krytyczne znaczenie mają te prawa i ich egzekwowanie w czasie wojny. Bo z definicji są one wtedy najbardziej zagrożone.

Może musimy użyć nowych metod, być twardszymi, bardziej radykalnymi? Co trzeba zmienić?

Ludzie, którzy teraz bronią praw Ukraińców, są aktywni i odważni. Jeśli mówimy o ochronie praw człowieka w Ukrainie, wiele robi się poprzez dokumentowanie naruszeń praw i wolności człowieka, w tym zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości. Należy to robić, by postawić sprawców przed wymiarem sprawiedliwości. I to się dzieje.

Ukrainie udaje się również przestrzegać praw i wolności rosyjskich jeńców wojennych. Kiedy jednak mówimy o ochronie praw człowieka na terytorium Rosji, o ukraińskich jeńcach cywilnych i wojskowych, niestety niewiele można zrobić. Bo to państwo już dawno zmieniło się w walec, który rozjeżdża prawa człowieka na miazgę. Tam są obrońcy praw człowieka, niezwykle odważni, pracują w ciągłym niebezpieczeństwie, ale ich narzędzia są bardzo ograniczone.

Wiadomość, którą Maksym Butkewycz zapisał na fladze w czerwcu 2022 r., nim został schwytany. Zdjęcie: archiwum prywatne

Sprawa z organizacjami międzynarodowymi jest jeszcze smutniejsza. Jeśli mówimy o organizacjach międzyrządowych lub międzypaństwowych, to są one w większości skoncentrowane w systemie ONZ, który został zaprojektowany w celu uwzględnienia opinii wszystkich graczy, w tym obecnego państwa – agresora. Jeśli jeden z graczy systematycznie podważa fundamenty, na których zbudowana jest ta interakcja, organizacja staje się zupełnie nieskuteczna, jej praca zostaje sparaliżowana. A wtedy struktury regionalne mogą być jeszcze bardziej agresywne.

Stawianie winowajców przed wymiarem sprawiedliwości jest bardzo ważne. W końcu potrzebujemy mechanizmów prewencyjnych, by takie sytuacje nie powtórzyły się w przyszłości. Obecnie głównym organem międzynarodowym regulującym globalny wymiar sprawiedliwości jest MTK [Międzynarodowy Trybunał Karny – red.]. Nawet jeśli wydane przez niego nakazy i decyzje nie wpływają bezpośrednio na sprawców, to i tak zostaną oni pociągnięci do odpowiedzialności w taki czy inny sposób. Na przykład dostaną zakaz podróżowania i pozostaną na terytorium państwa – agresora. To też zmieni ich życie.

Jeśli mówimy o partnerach międzynarodowych, to wielu z nich brakuje zrozumienia, że wojna w Ukrainie to nie tylko sprawa Rosji i Ukrainy. Konsekwentne podważanie podstaw międzynarodowego systemu prawnego i praw człowieka przez Federację Rosyjską dotyczy wszystkich

Jeśli Ukraina zostanie pokonana, wolność, solidarność i poszanowanie praw, na których opiera się nasze życie, będą zagrożone. Jeśli nie będzie międzynarodowego systemu bezpieczeństwa, jeśli przeważy prawo silniejszego, a umowy będą realizowane tylko wtedy, gdy to będzie korzystne dla jednej ze stron, to świat stanie się zupełnie inny.

Ja jestem tu, a oni wciąż tam

Jak wygląda rehabilitacja jeńców wojennych? Co by Pan zmienił w tym procesie?

Aktywna faza rehabilitacji to tak naprawdę pierwsze cztery tygodnie po powrocie z niewoli. Ten etap mam już za sobą. To życie w wolnym świecie, do którego musisz się przyzwyczaić.

Artysta Matwiej Weisberg namalował portret Maksyma Butkewycza, 2024 r. Archiwum prywatne

Ukraina musi stworzyć system instytucji zajmujących się rehabilitacją jeńców wojennych – obecnie jest ich niewiele. Potrzebujemy również systemu wsparcia w okresie gdy kończy się faza instytucjonalna. Ludzie potrzebują wsparcia medycznego, psychologicznego, społecznego i prawnego przez miesiące, a może lata. Teraz tego nie ma. Tysiące, dziesiątki tysięcy, a może nawet setki tysięcy ludzi są w niewoli – ale wrócą. To poważne wyzwanie, największe w ciągu ostatnich 50-60 lat. Potrzebujemy ludzi, którzy specjalizują się w związanych z tym problemach.

Jak zamierza Pan wykorzystać swoje doświadczenie z niewoli, by pomóc innym uwolnionym i dotkniętym wojną ludziom?

Być może będzie to wsparcie instytucjonalne, o ile uda nam się przyciągnąć odpowiednie zasoby. Chcę też opowiadać o niewoli poprzez moją historię jak najszerszej publiczności. Tematem numer jeden są dla mnie teraz nasi jeńcy wojenni, wojskowi i cywile. Bo ja już jestem tu, ale oni wciąż są tam. Czuję, że moim obowiązkiem jest pomóc im dotrzeć tutaj tak szybko, jak to tylko możliwe. I sprawić, by już się nie bali.

20
хв

Maksym Butkewycz: – Wciąż mam sobie radość

Ksenia Minczuk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Anusz Towmasjan: – Przywódczynią trzeba się urodzić

Ексклюзив
20
хв

Premier Polski ogłasza 46. pakiet pomocy dla Ukrainy

Ексклюзив
20
хв

Pobędą i wrócą: mity, którymi obrasta ukraiński biznes w Polsce

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress