Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Run for Light: jak Ukraińcy w Europie zbierają pieniądze na generatory dla szpitali
W październiku w 13 europejskich miastach odbywają się biegi charytatywne Run For Light, których celem jest zebranie pieniędzy na generatory, terminale Starlink i stacje ładowania dla personelu medycznego i wojskowego. Celem jest zebranie 500 000 hrywien. Sestry dołączyły do biegu w Krakowie
Z powodu ostrzału, którym Rosjanie niszczą ukraiński sektor energetyczny, Ukraińcy od 2,5 roku żyją w realiach permanentnych niedoborów prądu.
47 osób przebiegło przez jeden z krakowskich parków – w ciemności, z latarniami. Według Marii Nowosielskiej, współorganizatorki biegu w Krakowie, krótki dystans wybrany do pokonania był odpowiedni dla początkujących, a neonowe świetlówki w ich rękach były jak symboliczna walka światła z ciemnością. W Krakowie zebrano ponad 700 euro. Rejestracja na bieg kosztowała 12 euro, ale możena było przekazać dowolną kwotę. Organizatorami były „Nowa Poszta” i Lotus Foundation.
Do biegu przyłączyli się Polacy i inni. Karol jest polskim studentem i mieszka w Krakowie. Uważa, że takie wydarzenia są bardzo ważne. Wspiera Ukrainę i regularnie włącza się w akcje charytatywne na jej rzecz. Jego przyjaciel Krzysztof mówi, że idea biegu Run For Light naprawdę do niego przemówiła. Chce wspierać Ukraińców, ponieważ uważa, że to, co dzieje się w ich kraju, jest nie do przyjęcia.
Maria z obwodu rówieńskiego przeprowadziła się do Polski dwa lata temu. Przyjechała na bieg, by wesprzeć wojsko i medyków w Ukrainie.
– Takie wydarzenia łączą ludzi – mówi. – To także świetny sposób, aby pomóc tym, którzy zostali w Ukrainie. Zwłaszcza wojskowym i medykom, ponieważ ratują życie.
Tetiana z Zaporoża pobiegła z dużą ukraińską flagą. Uważa, że Ukraińcy za granicą powinni być aktywni i okazywać swoją solidarność. Opuściła Ukrainę w szóstym dniu wojny, a kiedy trochę się zaaklimatyzowała, zaczęła organizować biegi charytatywne w centrum Krakowa. Bierze też udział w innych biegach wspierających Ukrainę.
– Co roku biegniemy w Dzień Niepodległości – mówi. – W tym roku były z nami 73 osoby. Przebiegliśmy 3,3 km, co symbolizowało 33 lata niepodległości Ukrainy. W przyszłym roku to będzie 3,4 km. Takie wydarzenia wspierają ducha i jednoczą Ukraińców za granicą.
Bieg charytatywny odbył się już w 12 miastach. Na przykład w Berlinie zebrano 850 euro dla szpitala wojskowego w Czernihowie. Jeden z 59 uczestników tego biegu, Jarosław, pokonał trasę dwukrotnie: za siebie i za swoją dziewczynę, która nie zdążyła przyjechać z Portugalii. W Wilnie 101 uczestników zebrało 1291 euro. W Barcelonie 26. brygadzie artylerii udało się zebrać 659 euro na zakup systemów Starlink i generatorów. 24 października bieg odbędzie się w Londynie, po czym zostanie ogłoszona wysokość całkowitej zebranej kwoty.
Szczególną cechą biegu charytatywnego Run For Light był integracyjny sygnał startowy, który zastąpił tradycyjny strzał z pistoletu – jego dźwięk może być traumatyczny dla osób z PTSD i innymi schorzeniami spowodowanymi wojną. Nowy sygnał to dźwięk trombity – i echo, które rozbrzmiewa do momentu rozpoczęcia biegu przez uczestników. Został opracowany przez „Nową Posztę” wraz z międzynarodowymi i ukraińskimi ekspertami: projektantami dźwięku z Los Angeles, psychologami, specjalistami psychoakustyki z Harvard Medical School, profesorami z największego uniwersytetu technicznego w Kijowie itp. A potem – przetestowany przez weteranów.
Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę?
"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.
Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.
Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?
Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.
Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.
Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.
Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?
Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go).
Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.
Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.
Straciliście wszystkich?
Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.
Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy
Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona!
W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku.
Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe?
Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.
A później?
Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.
Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.
Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas
A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.
Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?
Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też.
Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.
Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?
Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa.
Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.
Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza
Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.
Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.
„Terytorium Kobiet” to ukraińska organizacja, która jednoczy kobiety na całym świecie. Przez prawie 11 lat swego istnienia zrealizowała dziesiątki projektów humanitarnych, społecznych i kulturalnych. Lilia Szeczenko, szefowa organizacji, jest przekonana, że jeśli człowiek zna swoje korzenie, rozumie, kim jest i co musi zrobić, by ocalić swój kraj. Wojna na pełną skalę mocno wpłynęła pracę organizacji, która dostarczyła już ponad 500 ton pomocy humanitarnej dla wojska i ludności cywilnej. Aktywistki z „Terytorium” wspierają rodziny jeńców wojennych i pomagają kobietom, które doświadczyły przemocy. Z każdym dniem są bardziej widoczne w Europie.
Natalia Żukowska: Czym jest „Terytorium Kobiet”?
Lilia Szewczenko: Nasza organizacja została stworzona przez ideowe kobiety, które wprost oddychają Ukrainą. To stwierdzenie nie jest gołosłowne. „Terytorium Kobiet” nie jest zdefiniowane i nie ma granic. To nie tylko terytorium tych kobiet, które mieszkają w Ukrainie. To przestrzeń kobiet na całym świecie – zwłaszcza teraz, gdy miliony Ukrainek, uciekając przed wojną, znalazły schronienie w wielu krajach europejskich. Chcemy im pomagać. Dlatego zdecydowałyśmy, że od teraz „Terytorium Kobiet” będzie działało pod parasolem każdego kraju przyjmującego ukraińskie uchodźczynie, zgodnie z jego prawem. Finalizujemy już prace nad dokumentami, na przykład dla „Terytorium Kobiet” w Polsce. Przeprowadziłyśmy rozmowy z pracownikami Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, z ukraińskimi przesiedlonymi i polskimi firmami.
Jak pomagają ukraińskim kobietom w Polsce? Przede wszystkim organizują szkółki niedzielne. Ważne jest, by dzieci nie zapominały o swojej ukraińskiej kulturze, poznając jednocześnie kulturę kraju, w którym mieszkają. Z uwagi na to, że jesteśmy w stanie wojny na pełną skalę, a większość pieniędzy od firm i ministerstw w Ukrainie idzie na potrzeby wojskowe, ukraińskie Ministerstwo Edukacji nie ma wystarczających funduszy na książki i podręczniki dla dzieci przebywających za granicą. Do zadań zadań „Terytorium Kobiet” należy nie tylko organizowanie szkółek niedzielnych, ale także drukowanie książek. Prowadzimy już rozmowy z Wydawnictwem „Gutenberg” – będziemy rozdawać książki za darmo, zaczynając od naszych szkółek niedzielnych.
Mamy już pewną bazę, więc nie będzie trudno zorganizować pracę w Polsce. Pod koniec 2022 roku jedna z naszych członkiń otworzyła pierwszą szkołę artystyczną w Warszawie i otrzymała już niewielkie dotacje od polskich władz lokalnych. Szkoła nieodpłatnie uczy rysunku zarówno dzieci ukraińskie, jak polskie.
Dałyśmy Europie wykwalifikowany personel. Z powodu wojny w Ukrainie wielu pedagogów, lekarzy i menedżerów wyjechało do UE. Wielu z nich nostryfikowało już swoje dyplomy. Na przykład nasza członkini, która była przewodniczącą „Terytorium Kobiet” w Dnieprze, a teraz mieszka w Gdańsku, ma potwierdzony dyplom i jest w Polsce pełnoprawną prawniczką. Jej matka również nostryfikowała swój dyplom, pracuje jako dentystka. Przekazujemy więc naszą wiedzę i usługi również Polakom.
Chcemy, by Polacy zrozumieli, że nie tylko od nich bierzemy, ale także dajemy. To będzie jedno z zadań „Terytorium Kobiet” w Polsce
Zajmiemy się również przywództwem kobiet i kwestią płci. Kobiety muszą zrozumieć swój status i znaczenie w społeczeństwie.
Jak zmieniła się praca organizacji od początku inwazji?
„Terytorium Kobiet” jest w 90% zaangażowane w wolontariat. Współpracowałyśmy z kilkoma polskimi fundacjami, które miały w Warszawie magazyn dla wolontariuszy o powierzchni 400 metrów kwadratowych. Jesteśmy wdzięczni Polakom za opłacanie czynszu przez długi czas. Magazyn był wypełniony pomocą humanitarną po sufit. Było tam wszystko, od ubrań i żywności po drogi sprzęt medyczny, który wysyłałyśmy do ukraińskich szpitali. Na przykład dyfuzory, z których każdy kosztował około 2500 euro – a miałyśmy ich ponad tysiąc. Wyposażałyśmy szpitale w łóżka, aparaty rentgenowskie, witaminy. W magazynie pracowali zarówno Ukraińcy, jak Polacy. Na prośbę odbiorców wysyłałyśmy ciężarówki z pomocą humanitarną. Organizowałyśmy również miejsca w rodzinnych domach dziecka i domach opieki, zdobywałyśmy opaski uciskowe i kamizelki kuloodporne dla żołnierzy, zbierałyśmy pieniądze na drony. Nie tylko same dostosowałyśmy się do nowych wyzwań, ale także dostosowałyśmy do nich innych.
Kim są członkinie waszej organizacji?
Jest nas około dwóch tysięcy. Są wśród nas kobiety, które mają własne organizacje pozarządowe i fundacje – pełnią funkcje szefowych działów. Jedną z nich jest Iryna Michniuk, wdowa po Bohaterze Ukrainy. Od 2014 roku stoi na czele organizacji „Skrzydła Ósmej Sotni”, do której należą wdowy po poległych i ich dzieci. W Ukrainie mamy 19 oficjalnie zarejestrowanych oddziałów. Zespół składa się z kobiet o różnych zawodach i dochodach, ale o wspólnym samym profilu ideowym i wizji. Są też żołnierki, jak Wiktoria Christenko, która była pierwszą doradczynią admirała ukraińskiej floty.
W moim zespole mam Alinę Czalecką, członkinię zarządu „Terytorium Kobiet” z Doniecka, która została zmuszona do ucieczki z rodzinnego miasta. Jej mąż pracował w donieckiej administracji, ona jest nauczycielką, profesorką, pracowniczką naukową. Opuścili Donieck z niczym, przyjechali do Irpienia. Ledwo zaoszczędzili pieniądze i kupili mieszkanie, a tu wybuchła wojna na pełną skalę i mieszkanie zniszczył pocisk wroga. W Irpieniu znaleźli się pod okupacją. Alinie zaproponowano pracę za granicą – i jak pani myśli, gdzie ona teraz jest? W Irpieniu. Nie chce wyjeżdżać z Ukrainy.
Z jakimi problemami przychodzą do was kobiety?
Odkąd przystąpiłyśmy do koalicji „Kobiety, Pokój, Bezpieczeństwo”, dołączyło do nas wiele kobiet. To aktywistki, które walczą o przywództwo kobiet i pomagają ofiarom przemocy. To duży problem w Ukrainie – Bucza, Irpień... Zna pani te historie. Wiem o wielu rzeczach, ale o nich nie mówię. Mamy umowę: nie mówisz o sprawach, w których nie uczestniczyłaś. Jesteś świadkiem. To historie, której doświadczyli kobieta, dziewczyna czy dziecko. Opowiadają je sami, jeśli chcą. Jak możemy im pomóc? Zawsze opowiadam się za wzajemną pomocą i wsparciem. Do tych ludzi trzeba mówić z wielkim wyczuciem, ponieważ każde słowo może być traumatyczne.
Pomagamy im choć trochę poczuć grunt pod nogami. Dajemy kobietom poczucie siostrzeństwa i przekonujemy, że nie są same, że wszystkie jesteśmy takie same
Mówimy o tym, że każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji. Powtarzamy, że jesteśmy dla nich. Czasami prosimy je o pomoc, by zaangażować je w proces i pokazać im, że są potrzebne. Poza tym każde zajęcie przynajmniej częściowo odwraca uwagę od traumy. Nie mamy jasnego programu, jak to zrobić. Od lat jest on dopracowywany.
Dzięki porozumieniu o współpracy z miejskimi urzędami pracy pomagamy też kobietom przekwalifikowywać się i znaleźć pracę. Współpracujemy z ukraińskim Ministerstwem ds. Kombatantów. W „Terytorium Kobiet” jest wiele żołnierek – obrończyń, które były cywilami. Jako pierwsze pomogłyśmy im szyć wojskowe mundury damskie i bieliznę. I zdobyłyśmy dla nich przystosowane dla kobiet kamizelki kuloodporne.
Co udało wam się zrobić od momentu powstania organizacji?
Nasze życie zostało podzielone na przed inwazją i po niej. Przed miałyśmy potężny projekt, który łączył ukraińskie dzieci za granicą. Stworzyłyśmy również Międzynarodowy Festiwal Przemysłu Kulturalnego i Kreatywnego „Terytorium Kobiet”, który później przemianowałyśmy na „Terytorium Mistrzów”. Gdyby nie inwazja, ten festiwal byłby finansowany przez ukraińskie Ministerstwo Kultury i Polityki Informacyjnej. To festiwal, który wydobył ukraińskie produkty z dna. Pokazał, że mogą być marką sprzedawaną nie tylko na targach i bazarach, ale nawet w pięciogwiazdkowych hotelach. Na razie projekt został zawieszony, bo dziś jednoczymy ukraińskie kobiety za granicą.
Robimy wszystko, co w naszej mocy, by zachować Ukrainę w ich pamięci. W pierwszym etapie zarejestrowałyśmy „Terytorium Kobiet” w Polsce i Francji. Następne będą Belgia, Szwajcaria, Niemcy i Hiszpania
Dostarczyłyśmy naszym obrończyniom ponad 1200 paczek z apteczkami pierwszej pomocy, witaminami, specjalnym kremem na bazie oleju, który zapobiega pękaniu skóry, i perfumami.
Bo dziewczyna powinna czuć się dziewczyną, gdziekolwiek jest. Wysyłałyśmy im więc również farby do włosów. Kiedyś poprosiłam dziewczyny na froncie, by zrobiły sobie zdjęcie dla mediów, bo chciałyśmy ogłosić zbiórkę na te paczki. Zrobiły je i nam wysłały – wszystkie były zadbane, z fryzurami i manicure. Za własne pieniądze poszły drogiego manikiurzysty i fryzjera. Powiedziały mi: „Lilia, wiesz, kiedy otworzyłyśmy te pudełka, poczułyśmy się, jak w domu”. Dostały od nas taki psychologiczny zastrzyk szczęścia.
Pani organizacja pomagała kobietom i dzieciom ewakuować się z miejsc zagrożonych okupacją. Ilu osobom pomogłyście?
Nie mamy precyzyjnych szacunków. Ewakuowałyśmy ludzi z Melitopola, Berdiańska, Chersonia, z obwodu donieckiego i lewobrzeżnej części obwodu zaporoskiego, który jest już okupowany. Oczywiście pomagało nam wojsko. Nie wiem, czy mam prawo opowiadać o szczegółach tych wszystkich historii. Podzielę się jedną: historią matki z dwójką dzieci, która opuszczała Melitopol. Córka miała wtedy 15 lat, synek 3, ich ojciec służył w siłach zbrojnych. Jeśli Rosjanie dowiedzieliby się o tym, zastrzeliliby ich. Ta kobieta poprosiła dzieci, by nic nie mówiły, a jeśli to będzie konieczne, by odpowiadały tylko po rosyjsku. Po drodze rosyjscy żołnierze z bronią weszli do ich autobusu, by skontrolować pasażerów. Gdy podeszli do nich, lufa karabinu maszynowego zawieszonego na ramieniu przypadkowo uderzyła dziecko w głowę. Chłopczyk był tak przerażony, że ciągle płakał. Byli przesłuchiwani, ich telefony zostały sprawdzone, przeszli przez wiele kręgów piekła. Na szczęście Rosjanie nie rozebrali chłopca.
Bo już po wszystkim matka odkryła, że pod ubraniem, na piersi, ma kartkę z rysunkiem ojca w mundurze wojskowym, flagą i napisem: „Chwała Ukrainie!”. Chłopczyk sam to narysował
Dla niego właśnie tym jest Ukraina, jego życie. Gdyby Rosjanie zobaczyli ten rysunek, pewnie by ich zastrzelili. Znamy wiele takich historii.
Utrzymuje Pani kontakt z rodzinami, którym pomogła?
Pewnego dnia na pewno sporządzę taką listę, ale teraz celem jest zalegalizownie działalności „Terytorium Kobiet” w Europie i Ameryce. Bo jesteśmy silne, prawdziwe i działamy. Jesteśmy kobietami, które nie są przyzwyczajone do brania, ale do dawania. Z czasem być może zainteresuję się losem kobiet, którym pomogłyśmy. Zawsze jednak myślę o tym, czy one tego potrzebują, czy pojawiając się, nie wyrządzę im krzywdy.
Często podróżuje Pani za granicę. O czym tam Pani mówi? Jak reagują obcokrajowcy? Co interesuje ich najbardziej?
Mówię o jedności narodu ukraińskiego, pokazuję nasze realia wojenne. Opowiadam o tym, jak ciężko nam jest, ile mamy problemów i jak staramy się je rozwiązać. Moje przesłanie jest zawsze takie samo: potrzebujemy pomocy, by uporać się z tymi wszystkimi problemami. Zawsze mówię: „Robimy swoje, a wy nie stójcie z boku, pomóżcie nam w tej wojnie, jak tylko możecie – doświadczeniem, wsparciem humanitarnym, wojskowym”. Ciągle mówimy o pomocy dla ukraińskiej armii. Wiem, że jesteśmy słyszane.
„Terytorium Kobiet” wspiera jeńców wojennych, dołączając do różnych kampanii. To pomaga w organizowaniu kolejnych wymian jeńców?
Zdecydowanie tak. Pomagamy rodzinom jeńców wojennych od początku wojny w 2014 roku. Organizujemy wydarzenia z udziałem ich matek, żon i dzieci. Pamięta pani tych, którzy zostali schwytani na Krymie na początku wojny? Zabraliśmy matkę i córkę jednego z żołnierzy piechoty morskiej do ONZ, aby opowiedzieć prawdę o wojnie w Ukrainie.
Każda kampania informacyjna powinna być zaplanowana i ciągła. Takie działania nie tylko nie pozwalają światu zapomnieć o tych, którzy są w niewoli, ale pomagają też rodzinom jeńców wojennych poczuć, że nie są sami i nie zatracą się w swoim smutku. Problemy łączą ludzi. Mamy wiele przejmujących historii związanych z powrotem jeńców wojennych. Niedawno na liście zwolnionych z niewoli znalazł się żołnierz, na którego wszyscy czekali. Myślałyśmy, że wrócił. Ale to nie był on. Nazwisko takie samo, ale imię inne.
Prowadzi Pani też szkolenia dla agencji rządowych dotyczące komunikowania się z weteranami i ich rodzinami. Jakie są główne zasady, które stara się Pani przekazać?
Posłużę się przykładem Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie. Musisz umieć rozmawiać z weteranem – żołnierzem, obrońcą lub obrończynią. Z natury jesteśmy empatami. Nawet na ulicy czasami chcesz podejść i powiedzieć żołnierzowi: „Dziękuję, że mnie bronisz. Chwała Ukrainie”. Chcesz go przytulić i powiedzieć: „Jesteś bohaterem”. Ale nie możesz tego zrobić, bo takie gesty to wyzwalacze. Powiesz mu, że jest bohaterem, a on może nie być bohaterem dla samego siebie. Uczymy takiego podejścia nie tylko pracowników instytucji państwowych, ale także ludność cywilną. Co najważniejsze, uczymy, jak postrzegać tych ludzi. Na przykład kiedy przychodzą do Miejskiego Centrum Zatrudnienia w Kijowie, kierownik, który z nimi rozmawia, musi być wysoko wykwalifikowany i rozumieć, że każdy żołnierz ma retrospekcje. Uczymy takich pracowników zwracać uwagę na mimikę, oczy, zachowanie. Trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz, bo prawie wszyscy wojskowi doznali jakichś urazów. Poza tym środowisko, w którym się znajdą, powinno być wolne od barier i sprzyjające integracji społecznej.
Weterani powinni pracować i być zachęcani do udziału w odbudowie Ukrainy, a nie siedzieć zamknięci w domach
Socjolodzy twierdzą, że po wojnie kraj stanie w obliczu kryzysu, w szczególności kryzysu demograficznego. Czy po zwycięstwie Ukrainki wrócą z Europy? Co trzeba zrobić, by tak się stało?
Nie wiem nawet, czy mam prawo mówić to publicznie – ale tak, będziemy mieli kryzys demograficzny. Wyż demograficzny nas nie uratuje. Zastanawiamy się, jak nad tym pracować, bo przecież to jest nasza przyszłość. Czy kobiety wrócą z zagranicy? Im dłużej trwa wojna na pełną skalę, tym mniej jest to prawdopodobne. Teraz mamy wiele rozwodów. Wiele kobiet dostosowuje się do swoich dzieci, których większość asymiluje się w społeczeństwach, w których żyją. Mieliśmy już takie przypadki wśród moich członkiń. Mieszkały z dziećmi za granicą, córka chciała wrócić, ale syn nie. Zaadaptował się, ma przyjaciół, jest bardziej akceptowany w klasie niż w domu i polubił nowy kraj.
Musimy zrozumieć, że na decyzje rodziców będą miały wpływ ich dzieci. Dlatego za granicą należy pracować przede wszystkim z dziećmi
Ponadto wiele kobiet za granicą było w stanie lepiej się realizować czy zarabiać większe pieniądze niż w kraju. Na przykład była pielęgniarką w szpitalu w zachodniej Ukrainie, a teraz jest pielęgniarką we Wrocławiu i otrzymuje znacznie wyższą pensję. Nasi urzędnicy muszą słuchać społeczeństwa i stworzyć program, który pozwoli ukraińskim kobietom wrócić do domu. „Terytorium Kobiet” na pewno będzie w to zaangażowane, przede wszystkim swoim doświadczeniem i zasobami. W końcu powinniśmy żyć w naszym kraju, bronić go, przywracać do życia i dać mu przyszłość. Większość członkiń „Terytorium Kobiet” za granicą to rozumie.
Jej obrazy znajdują się w kolekcjach rodziny Clintonów, Brada Pitta, George'a Clooneya, Sophii Loren i Nicolasa Sarkozy'ego. W jej żyłach płynie królewska krew, a jej twarz została uwieczniona na Pomniku Niepodległości na Majdanie. Kristina Katrakis jest amerykańską artystką i właścicielką galerii, a także ambasadorką Funduszu Narodów Zjednoczonych w Ukrainie. Jako obywatelka USA mogła uciec przed wojną za ocean. Zamiast tego wraz z mężem zorganizowała centrum pomocy humanitarnej w Worochcie, gromadziła też fundusze i dostarczała niezbędne artykuły z zagranicy. Dzięki jej pracy pomoc otrzymało już ponad sto tysięcy osób. W tym samym czasie Kristina i jej zespół pracowali z entuzjazmem przez prawie dwa lata, nie otrzymując ani grosza za swoją pracę.
Teraz zakrojona na szeroką skalę międzynarodowa misja "Be the light" dostarcza niezbędne produkty przesiedleńcom wewnętrznym w różnych częściach Ukrainy, pomaga jednostkom wojskowym, ratuje zwierzęta z okupowanych terytoriów i linii frontu itp. Kristina i jej mąż Roman wielokrotnie podróżowali na linię frontu, ewakuując ludzi i wyprowadzając konwoje spod ostrzału. Niedawno Forbes Baltics uznał Kristinę Katrakis za jedną z najbardziej wpływowych osób o bałtyckich korzeniach na Ukrainie.
Kiedy mój syn Marko przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!"
Дарія Горська: Христино, вітаю з черговою нагородою. У Forbes Baltics вас включили завдяки дідусю — литовському історику і археологу Симону Гедиміну-Пільке. До того ж у ваших жилах тече кров останнього короля Грузії та Вірменії, королів Сардинії та П’ємонту, грецьких і українських митців, польських принців і графів...
Kristina Katrakis: Jestem jak ketchup Heinz 57, w którym jest wiele różnych przypraw. Jestem bardzo dumna z mojej rodziny, moich przodków, w szczególności z polskich przodków. To starożytny ród Rzewuskich, byli bogatsi niż sam król i finansowali wiele historycznych kampanii wojskowych. Moja praprababka Ewelina Hańska była żoną Honoré de Balzaca i dzięki niej teksty Balzaca zostały zachowane i opublikowane. Majątek Eweliny znajdował się we wsi Wierchiwnia w obwodzie żytomierskim. W czasach sowieckich rodzina została rozstrzelana przez bolszewików, a naprzeciwko posiadłości wzniesiono pomnik Lenina. Ilekroć zwracałam się do różnych struktur z prośbą o usunięcie tego pomnika, nikt nie reagował. Więc sami rozwaliliśmy go młotami kowalskimi. Mam nadzieję, że kiedyś stanie tam pomnik Eweliny i Balzaka.
ДГ:Ви говорите польською?
KK: Płynnie. Od dzieciństwa rozmawiałam po polsku z jedną babcią, po grecku z drugim dziadkiem i po ukraińsku z moim ojcem. Co tydzień ojciec uczył mnie nowego wiersza Tarasa Szewczenki, a w niedzielę musiałam go recytować przed pomnikiem tego poety. W ten sposób nauczyłam się "Kobziarza" [tomik wierzy i ballad romantycznych Szewczenki - red.]. Ale ponieważ od dziesiątego roku życia mieszkałam w Stanach Zjednoczonych (mój ojciec został zaproszony do stworzenia dużego pomnika w Chicago i cała rodzina się tam przeprowadziła), myślę głównie po angielsku - studiowałam i pracowałam w Ameryce. Kiedy więc w 2011 roku wróciłam do Kijowa, musiałam nauczyć się ukraińskiego od nowa.
ДГ:Ваш батько Анатолій Кущ ліпив монумент «Незалежність» з вас. У сестри Либіді теж ваше обличчя. Коли бачите ці пам’ятники, впізнаєте в них себе?
KK: Nie myślę o tym. Ale mój syn Marko, kiedy przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!". Z zewnątrz wygląda to zabawnie.
Maria Prymaczenko dała mi swój obraz i powiedziała: "To jest czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce wybuchła elektrownia atomowa w Czarnobylu
ДГ:Ви малюєте з двох років. Коли батьки почали помічати ваші здібності до образотворчого мистецтва?
KK: Byłam dziwnym dzieckiem. Nie chodziłam do przedszkola, uwielbiałam szachy, wygrywałam turnieje nawet z dorosłymi. Uwielbiałam książki, przeczytałam "Iliadę" i "Odyseję" w wieku czterech lat. Rysowanie było moim pierwszym językiem i używałam go do przekazywania światu swoich myśli.
ДГ:А коли вам було шість, стався Чорнобиль, який поділив ваше життя на «до» і «після», адже ваша родина мешкала зовсім поруч з ЧАЕС…
KK: Mieszkaliśmy w Oranomie, który znajdował się na skraju 30-kilometrowej strefy wokół reaktora. Wioski położone bliżej zostały ewakuowane, nasza nie. Byłam dzieckiem i wydarzenia w Czarnobylu wydawały mi się czymś niesamowitym, wręcz mistycznym. Na krótko przed wypadkiem to, że do niego dojdzie, przewidziała sama Maria Prymaczenko [sławna ukraińska malarka ludowa - red.]. Przyszłyśmy z mamą zobaczyć tę artystkę - Maria wyszła nam na spotkanie, taka piękna, niebieskooka, już o kulach. Dała mi swój obraz i powiedziała: "Patrz, to czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce po tym eksplodował czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w Czarnobylu. Cenię ten obraz Prymachenko i uważam Czarnobyl za bestię, która połknęła gwiazdy.
W noc wypadku wydarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz: nietoperz wleciał do naszego domu i zaplątał się w moje włosy, polała się krew. Mój grecki dziadek powiedział, że to bardzo zły znak. Rano zobaczyłam, że trawa na polu stała się srebrna. Błyszczała w słońcu!
Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, że był to pył radiacyjny. Wtedy nikt nic nie wiedział, krowy były wypuszczane na pastwiska, piliśmy ich mleko... Tydzień później pojawiły się u mnie poparzenia od promieniowania, rany, które się nie goiły. Potem spuchło mi gardło, guzy mnie dusiły - zaczęłam mieć problemy z tarczycą. Razem z innymi chorymi dziećmi zostałam przewieziona do Lwowa - bez rodziców. Szpitale nie chciały nas przyjąć, bo byliśmy ofiarami Czarnobyla. Po drodze konwojenci kilkakrotnie zatrzymywali autobus, zmuszali nas do rozbierania się, polewali zimną wodą z węży, podawali jod i kors. Pamiętam urządzenie, które mierzyło u mnie skumulowaną dawkę promieniowania - strasznie świeciłam. Przeszłam operację tarczycy, po której mama przez kilka tygodni trzymała mnie w ramionach, żebym się nie wykrwawiła na śmierć. Jestem jej niezmiernie wdzięczna za opiekę nade mną.
Konsekwencje Czarnobyla odczuwałam przez całe życie. Przez długi czas nie mogłam zajść w ciążę, potem poroniłam, a kiedy w końcu urodziłam dziecko, zmarło szóstego dnia z diagnozą "czarnobylskie serce" - było pełne maleńkich dziur. Bardzo ciężko przeżyłam tę stratę - również dlatego, że mój ówczesny mąż zostawił mnie w szpitalu z umierającym dzieckiem. Złożyłam pozew o rozwód. By nie zwariować, pisałam, przelewałam swój ból na obrazy. Moja seria "Zona" była wystawiana w największych muzeach na świecie i zdobyła międzynarodową nagrodę "Freedom to create".
ДГ:Кожна ваша серія — це історія кохання, болю, втрати. Чи не важко вам продавати свої роботи? Як ви відриваєте їх від серця?
KK: Dla mnie malowanie obrazu jest jak noszenie dziecka i rodzenie. Ale oderwanie go ode mnie nie boli. Kiedy obraz jest skończony, przestaje dla mnie istnieć, pozwalam mu odejść w świat, tak jak pozwalam odejść moim dorosłym dzieciom. Nie mam w domu żadnych swoich prac, z wyjątkiem tych, nad którymi pracuję. Bo jeśli wiszą na ścianach, zawsze będę myśleć o tym, co można by poprawić. A to irytujące. Obraz musi iść w świat i spełniać swoją misję - wywoływać w ludziach emocje. Nie zrobi tego w moim domu.
ДГ: Ваші роботи є в колекціях видатних голлівудських акторів, президентів України, США, Франції. Чи є покупець, яким пишаєтесь найбільше?
KK: Zazwyczaj po prostu dowiaduję się od dealerów, że jakaś celebrytka kupiła moją pracę. To oczywiście miłe, ale czasami pasywna relacja artysta-kupujący przeradza się w coś więcej. Tak było na przykład z Mary Lambert [słynną hollywoodzką reżyserką i twórczynią teledysków, która kręciła teledyski m.in. Madonny - red.]. Czuła moją serię "Zona" głęboko, jak nikt inny. Mary stała się moją przyjaciółką i kreatywną partnerką. Zamierza nakręcić serial o Czarnobylu na podstawie wspomnień dzieci z Silver Fields, które zostały opublikowane w USA. Pracowałam jako dyrektorka artystyczna przy jej filmach. Inną podobnie myślącą osobą jest żona piosenkarza Bono Ali Hewson, która założyła międzynarodową organizację Chernobyl Children International w Irlandii. To dla mnie bardzo ważne, ponieważ po utracie dziecka też dużo pracowałam, pomagając dzieciom dotkniętym skutkami katastrofy w Czarnobylu.
Znam kobietę, która uratowała dziesiątki ludzi z konwoju ostrzelanego przez Rosjan
ДГ:Христино, чому ви вирішили переїхати з Америки в Україну?
KK: Po rozwodzie z pierwszym mężem i śmierci dziecka mieszkałam w Grecji, malując kościół św. Mikołaja na wyspie Milos. Odebrałam telefon z Kijowa i zostałam zaproszona do objęcia stanowiska kuratorki muzeum sztuki współczesnej. Nic mnie nie powstrzymywało: skończyłam malować kościół i pojechałam do Ukrainy. To tu poznałam mojego obecnego męża Romana.
ДГ: В музеї?
KK: Nie, w domu (śmiech). Potrzebowałem dokumentu przetłumaczonego na niemiecki, a Roman jest lingwistą i właśnie wrócił z Monachium. Polecili go nasi wspólni znajomi. Od pierwszego wejrzenia, od pierwszej filiżanki kawy, poczuliśmy się tak, jakbyśmy znali się całe życie. Rok wcześniej Cyganka z wyspy Milos przepowiedziała mi tę miłość. Powiedziała: "Twój mąż przyjdzie do twojego domu". "A kim on będzie, hydraulikiem czy elektrykiem?" - roześmiałam się. "Nie - ona na to - poznasz go przez wspólnych znajomych". I tak się stało. Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat. Nasz syn Mark ma osiem lat. Dla naszej rodziny jest Bożym błogosławieństwem .
Nawiasem mówiąc, to właśnie inicjatywa Romana zapoczątkowała ruch wolontariuszy, który później przerodził się w międzynarodową misję pomocy Ukraińcom "Be the Light".
A stało się to tak: 24 lutego o 5 rano naszego sześcioletniego syna Marko obudziły wybuchy: "Mamo, co to jest?". "Wojna, synku". Następnego dnia wyjechaliśmy do zachodniej Ukrainy. Jedynym miejscem, w którym udało nam się znaleźć nocleg, była Worochta. Rano Roman poszedł do miasta kupić jedzenie, ale półki w sklepach były puste. A ludzie przychodzili i przychodzili...
Pierwszego dnia przybyło dwa tysiące uchodźców wewnętrznych, tydzień później było ich już pięć tysięcy. Roman powiedział: "Musimy utworzyć punkt pomocy i wykorzystać wszystkie nasze kontakty i zasoby. W przeciwnym razie wkrótce w mieście zapanuje głód". Wokół nas zebrało się wielu ludzi, zarówno miejscowych, jak przyjezdnych z Mariupola, Melitopola i Enerhodaru. W Worochcie nadal znajduje się magazyn, w którym ludzie z kartami osób wewnętrznie przesiedlonych mogą dostać wszystko, czego potrzebują: rzeczy, żywność, produkty higieniczne, ubrania. Wspólnie z lokalnymi władzami udało nam się przekształcić ośrodek rekreacyjny w stałe, bezpłatne miejsce zakwaterowania dla takich osób. Zapewniamy trzy posiłki dziennie oraz opiekę medyczną dla chorych i starszych. Worochta to prawdziwy kurort. Jednak nie da się tam zatrzymać ludzi na lata, dlatego teraz staramy się powoli angażować przesiedleńców w prawdziwe życie, pracę i wolontariat. Wielu z tych, którym pomogliśmy, teraz też chce pomagać.
Jestem bardzo dumna także z tego, że do naszej misji dołączyli ukraińscy ministrowie i urzędnicy wysokiego szczebla, znany producent i aktor Andy Cohen oraz producent Charles Wessler, który zdobył Oscara za film "Green Book". I nasz głównodowodzący Walerij Załużny, z którego wsparciem nasza misja może pomóc nie tylko cywilom, ale także żołnierzom na froncie.
Poza działalnością centrum humanitarnego w Worochcie - dostarczamy pomoc: żywność, leki, produkty higieniczne do innych regionów. I sami tam jeździmy, by dostarczyć te rzeczy osobom, które ich potrzebują. Tam, gdzie jest niebezpieczeństwo - Kostantyniwka, Kupiańsk, Czasiw Jar, Bahmut - mój mąż jedzie ze swoim zespołem, a ja zostaję z dzieckiem. Roman jest koordynatorem kryzysowym ONZ i inicjatorem wielu projektów. Pracuje również w wywiadzie międzynarodowym. Innymi słowy, to on utrzymuje naszą rodzinę. Ja od prawie dwóch lat od Fundacji ONZ za moją pracę wolontariacką nie dostałam nic.
Kiedyś z powodzeniem pracowałam jako artystka, kuratorka i koordynatorka projektów. Jednak od dwóch lat nie jestem w stanie tego robić, ponieważ każdy dzień jest teraz poświęcony misji.
ДГ:Але ж ви все одно пишете?
KK: Obecnie pracuję nad nową serią prac poświęconych doświadczeniom wojennym. Nasze archiwum zawiera niesamowite historie, o których w odpowiednim czasie dowie się cały świat. Na przykład o konwoju, który został ostrzelany w pobliżu Makarowa. Byli w nim starsi ludzie i samochody z napisem "DZIECI", ale to nie powstrzymało Buriatów, którzy otworzyli ogień z czołgów i transporterów opancerzonych. Jedna babcia została tak poraniona, że części jej ciała poleciały na wnuki. Kiedy wyciągnięto ją z samochodu, jeszcze żywą, błagała: "Dobijcie mnie". Jeden z wrogów odpowiedział: "Nie, nie jesteśmy mordercami". A swojemu towarzyszowi powiedział: "Ona nie dożyje poranka". "Kim ty jesteś, żeby decydować, jak długo mam żyć!?" - oburzyła się ta piękna, starsza kobieta. I przeżyła, na przekór wrogowi. Teraz jest w Niemczech ze swoją rodziną.
Była też inna historia, Oleny Samojlenko, która w pojedynkę wyprowadziła cały konwój spod ostrzału. Miała 33 lata, pochodziła ze Zdviżywki. Rosjanie najechali ich wioskę, czołgi stały na każdym podwórku. Ludzie ukrywali się w piwnicach przez dwa tygodnie i zaczęli głodować. Potem ci, którzy mieli małe dzieci, próbowali w nocy uciekać do tych, w których gospodarstwach były krowy, ale zostali postrzeleni w nogi. Nie mieli nic do stracenia, więc postanowili wyjechać w konwoju. Wtedy nie mogliśmy do nich dotrzeć, te osady były pod kontrolą Czeczenów. W pobliżu Makarowa konwój znalazł się pod ostrzałem. Żaden z tych w pierwszych samochodach nie przeżył - zostali po prostu rozerwani na strzępy. Ich szczątki wyciągano z samochodów i zakopywano przy drodze, a rannych zostawiano na ziemi, by umarli. Pewna kobieta postanowiła spróbować uratować ocalałych. Jej mąż miał roztrzaskaną głowę, najstarszy syn był w szoku. Była przerażona, że Rosjanie zgwałcą i zabiją jej córkę - nastolatkę, prawdziwą piękność. Jej najmłodsze dziecko miało trzy lata. Przekradła się więc nocą przez trzciny do sąsiedniej wioski i zabrała ze sobą tylu, ilu mogła. Ale jak zabrać tych, którzy nie mogą chodzić? Zaryzykowała życie i poszła negocjować z Rosjanami, by pozwolili jej zabrać rannych. Przekonała ich, dali jej nawet samochód! Zaciągnęła dzieci i dorosłych - rannych i krwawiących - do samochodu, usiadła za kierownicą i zawiozła ich do szpitala. A potem wracała po innych. Odbyła pięć lub sześć takich podróży i uratowała cały konwój. Sama. Takie historie pozostają w pamięci na zawsze.
Podobnie jak historia o strażnikiem granicznym. Proszę sobie tylko wyobrazić: trzeciego dnia wojny spotykamy naszą pierwszą ciężarówkę z pomocą humanitarną na granicy z Rumunią. Strażnik graniczny, patrząc na nasze paszporty - mój i mojego sześcioletniego syna - pyta: "Co tu robicie, jesteście Amerykanami. Dlaczego nie wyjedziecie?". "I co, zostawić wszystkich na śmierć, wyjechać z Ukrainy? Kto nam pomoże, jeśli wszyscy wyjadą?" Byłam zaskoczona: ten dorosły mężczyzna nagle... zaczął płakać.
ДГ: Варіант виїзду ви взагалі не розглядали?
KK: Pomogliśmy w wyjeździe wielu rodzinom, ale sami zdecydowaliśmy się zostać. To był świadomy wybór dla wszystkich, nawet dla Marka. Już na początku odbyłam z nim poważną rozmowę i zapytałam wprost, czy chce, abym wywiozła go za granicę. Powiedział, że zostanie z tatą i będzie bronił Ukrainy. I tak się stało. Jest z nami już od dwóch lat, rozładowuje ciężarówki i dostarcza rzeczy dzieciom, które przyjechały ze wschodu. Patrząc im w oczy, słuchając ich historii, zawsze mówi: "Mamo, nie możemy teraz nigdzie jechać. Jest jeszcze tylu ludzi, którym trzeba pomóc! Kiedy wojna się skończy, pojedziemy nad morze". Mark ma nawet medal od Załużnego za pomoc Ukrainie. Nasz syn ma własną misję i jesteśmy z niego bardzo dumni, dlatego nawet nie mówimy o wyjeździe do USA. Dziennikarze nazywają mnie "symbolem Ukrainy", ponieważ stela "Niepodległość" ma moje rysy. Więc niech mi pani odpowie: Jeśli ja, symbol kraju, ucieknę, to co stanie się z Ukrainą?
Natalia "Mama" Delieva, znana wolontariuszka z Odessy zebrała już ponad 7 milionów hrywien na pomoc dla Ukraińców. Jest szefową ogólnoukraińskiej organizacji pozarządowej Stowarzyszenie Kobiet Ukrainy "Diia".Podróżuje po świecie z prezentacjami i wystawami, opowiadając o wojnie rozpętanej przez Rosjan.
Czekamy na ciebie. Tak jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi, czekaliśmy na naszą mamę
20 lutego 2022 roku odebrałam telefon od zastępcy pułkownika, który poprosił mnie o pomoc w dostarczeniu materiałów do budowy fortyfikacji. Byłam zdezorientowana. Dlaczego, co ufortyfikować? W Sarat?
"Nie", powiedział, "zostaliśmy przeniesieni, jesteśmy niedaleko Odessy. Dobrze - powiedziałam i 23 lutego dostarczyłam im wszystko, o co prosili. Pomyślałam też, że to zły dzień na spotkanie z wojskowymi z sowiecką historią, ale ponieważ przyszłam z workami z piaskiem zamiast kwiatów, było w porządku.
I to by było na tyle... Dwudziestego czwartego rano obudził mnie mąż: "Wojna się zaczęła!". Krzyknęłam do niego przez sen: "O czym ty mówisz! Jaka wojna?" Ten dzień był dla mnie jak senny koszmar. Czułam, że muszę się obudzić, że wszystko jest nieprawdą. To nonsens! Po co?" Dopiero następnego dnia oprzytomniałam. Rano zastępca pułkownika napisał, że potrzebuje ceraty, zszywek i gwoździ. I wtedy się zaczęło...
Moi przyjaciele zaproponowali mi wyjazd za granicę do USA, Niemiec, Czarnogóry, Belgii, a nawet Australii. Powiedziałam, że nigdzie nie pojadę, bo jeśli wszyscy wyjedziemy, kto pomoże naszym obrońcom? Kto przyniesie im części zamienne, piec, chleb i wodę?
Ось так кожного дня і до сьогодення: біжу, дістаю, купую, прошу, торгуюсь, знаходжу, пишу, благаю, знову прошу, знову дістаю.
Przez trzy miesiące 18 Oddzielny Batalion Piechoty Morskiej przebywał w regionie Odessy. Codziennie odwiedzałam ich w różnych miejscach, ponieważ batalion jest bardzo duży. Podróżowałam wzdłuż całego wybrzeża Morza Czarnego. Kiedy do nich przyjeżdżałam, mówili mi: "Czekamy na ciebie, tak jak czekaliśmy wtedy, gdy byliśmy dziećmi, na moją matkę wracającą z targu". Albo: "Wreszcie przyjechała mama z Odessy!". Mama to jest pseudonim który mi dali. Kocham ich i opiekuję się nimi jak matka.
Zwracam się do nich po imieniu, dbam o moje foczki.
"Martwy żołnierz miał na sobie ubrania, które mu dałam i krzyż, który go nie uratował".
Na początku wojny było bardzo ciężko. Byłam odpowiedzialna za większość zaopatrzenia dla 18 Oddzielnego Batalionu Piechoty Morskiej. Od worków ryżu i cukru po kamizelki kuloodporne. Państwo nie było gotowe, więc panowało straszne zamieszanie. Ochotnicy musieli sobie radzić.
Teraz piszę, wspominam i zastanawiam się, jak to wszystko przetrwałam. W końcu oprócz pracy wolontariuszki mam męża, dzieci, wnuki, 86-letnią matkę, 87-letniego ojca, kobiecą organizację pozarządową, charytatywną fundację teatralną, grupę krewnych, moją partię polityczną, którą kieruję w regionie Odessy, oraz centrum humanitarne dla osób wewnętrznie przesiedlonych.
W maju 2022 roku nie zdawałam sobie sprawy, jakie straszne próby i nieszczęścia mnie czekają. Nieszczęścia zaczęły się, gdy mój batalion został przeniesiony do obwodu mikołajowskiego.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem komandora Serhija Derduhę, obok którego spędziłam trzy miesiące wojny w kwaterze głównej, myślałem, że jest kierowcą. A kiedy zobaczyłam kierowcę, pomyślałam, że jest dowódcą. Wyobrażałem sobie podpułkownika, zdobywcę medalu z dwoma ranami, który broni kraju od 2014 roku, cyborga z lotniska w Doniecku, jako mężczyznę po pięćdziesiątce. Okazał się jednak 38-letnim przystojniakiem. Zakochałam się w nim - miłością ochotniczą, bardzo go szanowałam i byłam dumna z tego, jakim jest patriotą, odważnym, inteligentnym i choć młodym, prawdziwym ojcem dla swojego batalionu.
Moja rodzina zapraszała chłopców na wszystkie święta. Ostatnim wspólnym świętem była Wielkanoc. Wypiliśmy kompot moich rodziców za zwycięstwo i zgodziliśmy się świętować nasze prawdziwe przyszłe zwycięstwo razem, również u nas.
Miałam też prawdziwego wojskowego "syna", Anatolija Perepelychnyja, którego również bardzo kochałam. Był odpowiedzialny za bezpieczeństwo w batalionie, a także prowadził stronę na Facebooku. Był tak mały i chudy, że wszystkie jego mundury były na niego za duże i oddawałam je kostiumologom w teatrze, żeby je przeszywali. Sprawiało mi radość kupowanie mu pięknych mundurów wojskowych, markowych, pięknych kurtek i czapek. Był taki szczęśliwy, kiedy je zakładał. Kiedyś poprosił mnie o krzyżyk. Przyniosłam krzyż, który moja matka kupiła w Jerozolimie. Tam został pobłogosławiony.
Dlaczego piszę o Toliku? Bo 27 maja 2022 roku, kiedy 18. samodzielny batalion przekroczył rzekę Ingulec, wszystko się zaczęło... To była straszna noc w moim życiu, bo intuicji nie da się oszukać. Chłopaki nie dzwonili, nie pisali, serce wyskakiwało mi z piersi. Potem odbierałąm telefony od żon i matek chłopaków z batalionu, opowiadały mi straszne rzeczy, jak byli bombardowani, jak umierali. Zadzwoniłem do dowódcy brygady i błagałem go, żeby coś zrobił. Ale... wkrótce zadzwonił Ilya i powiedział mi, że dowódca został zabity. A Tolik zaginął.
Nie mogłem w to uwierzyć. Jak on umarł? Jak zniknął? A potem, jak we śnie... Dowódca był w trumnie. Chciałam go z niej wyciągnąć. Dowódco, wstawaj! Nie masz prawa być martwy! Co będzie z batalionem bez ciebie?
Nogi się pode mną uginały, nie mogłam nawet mówić. Po prostu milczałam i płakałam... Nie wiedziałam, że można mieć w sobie tyle łez.
Zdecydowałam, że zrezygnuję z wolontariatu wojskowego, ponieważ nie mogłam znieść widoku śmierci moich Navy SEALs. Ale tydzień po pogrzebie dowódcy miałam o nim sen. Serhiy był bardzo spokojny i smutny, patrzył mi w oczy, nic nie mówił, ale w jego oczach widziałam, że prosi mnie, żebym nie opuszczała batalionu.
Ale ja już to zrozumiałam. Wolontariuszka "Mama" nie może zostawić swoich synów.
Tolik zniknął. Muszę znaleźć młodszego lejtnanta Anatolija Perepelychnyja!
Szukaliśmy go przez sześć miesięcy. Napisaliśmy wiele listów, odwiedziliśmy wiele różnych instytucji wojskowych. Szukaliśmy go razem z jego rodzicami, jest ich jedynym synem. Modliłam się do Boga, żeby Tolik był w niewoli. Ale nie... Niestety, zginął tego samego dnia - 27 maja. On i jeszcze jeden piechur zostali później znalezieni w piwnicy w wiosce niedaleko miejsca, gdzie miała miejsce bitwa. Ciało Tolika było bez głowy. Miał na sobie ubranie, które mu dałem i krzyżyk, który go nie uratował...
Nie byłam na pogrzebie Tolika, ponieważ nie mogłam wystarczająco szybko wrócić z Berlina do Ukrainy. Płakałam godzinami i nikt nie rozumiał, co się ze mną dzieje. Później odwiedziłam jego grób we wsi Horodkiwka w obwodzie winnickim. Jego rodzice przychodzą na cmentarz codziennie. Kiedy ich opuszczałam, matka Tolika dała mi woreczek z pieniędzmi i poprosiła, żebym przekazała je batalionowi.
Rodzice Tolika stali mi się bliscy. Nigdy ich nie opuszczę.
Przeżyłam już wiele śmierci żołnierzy. Jest mi ciężko, bardzo ciężko, ale muszę działać i pracować. Dla dobra poległych, by ich ofiara nie poszła na marne. Dla dobra żywych, by zwyciężyć.
Dalej jestem wolontariuszką. Do 18 Oddzielnego Batalionu Piechoty Morskiej dołączył 37 Oddzielny Pułk Łączności, 183 Oddzielny Batalion Lekkiej Piechoty oraz Dywizjon Artylerii 37 Brygady Piechoty Morskiej. Oni, moi kochani, przyznają mi listy z podziękowaniami, certyfikaty i medale. Oczywiście, jestem szczęśliwa.
"Historia się powtarza, a my, jak niegdyś Ołeksandr Koszyć, opowiadamy piękne historie o Ukrainie na arenie międzynarodowej".
Jako prezeska Fundacji Pierwszy Teatr Dobroczynności jeżdżę po świecie i opowiadam o Ukrainie.
Po pierwsze pomagamy aartystom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji z powodu wojny. Są to weterani teatru i kina, aktorzy, reżyserzy, choreografowie, kostiumografowie. O ile państwowe teatry jeszcze jakoś się trzymają, państwo płaci pensje ich pracownikom, o tyle prywatny sektor kultury i kina jest w trudnej sytuacji. Dlatego pomagamy przekazując jedzenie, leki, pieniądze.
Organizujemy też koncerty dla wojska i w szpitalach - by podnieść ludzi na duchu.
Trzecim ważnym obszarem jest dyplomacja kulturalna.
Jeszcze przed wojną, z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy, wraz z moim zespołem stworzyliśmy multimedialną wystawę "Taras Szewczenko - dusza Ukrainy". Wystawa okazała się bardzo udana, a jej premiera odbyła się w Odessie. Przygotowywaliśmy się do premiery w Kijowie, która miała odbyć się w marcu 2022 roku, ale na przeszkodzie stanęła wojna. Jednak dzięki mojemu partnerowi w Kanadzie, Valeriyowi Kostiukowi, wystawa ta była pokazywana w miastach w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych (Chicago, Boston, San Francisco, Los Angeles, Denver, Cleveland i Pittsburgh) od początku wojny.
Wpływy ze sprzedaży biletów przekazujemy na specjalne konta Narodowego Banku Ukrainy i Czerwonego Krzyża Ukrainy oraz na pomoc lokalnym wolontariuszom. Zebraliśmy już ponad siedem milionów hrywien.
Następnie, na prośbę Ministerstwa Kultury i Polityki Informacyjnej Ukrainy, nasz zespół stworzył kolejną wystawę, Ukraine - Land of the Brave, o wojnie na Ukrainie. Pokazaliśmy nasze dwie wystawy w Toronto i Winnipeg, a także w Paryżu w "Grand Palais Immersif"
Dyplomacja kulturalna polega na wykorzystywaniu wszystkiego, co związane z kulturą, sztuką i edukacją w celu ochrony interesów narodowych Ukrainy na arenie międzynarodowej.
Jeden z najlepszych przykładów ukraińskiej dyplomacji kulturalnej miał miejsce w 1919 roku.
Symon Petlura, ówczesny szef armii i marynarki wojennej UPR, zarządził zagraniczne tournée ukraińskiego chóru pod przewodnictwem Ołeksandra Koszycia, aby przeciwdziałać rosyjskiej propagandzie i promować ukraińską kulturę i niezależność w Europie.
Zagraniczne tournée było pierwszym projektem dyplomacji kulturalnej w historii Ukrainy. To dzięki nim świat po raz pierwszy usłyszał "Szczedryk" Mykoły Łeontowycza - w 17 krajach! W swoich wspomnieniach Koszycia opisał koncerty w Paryżu w 1919 roku, gdzie było wielu rosyjskich emigrantów, którzy zniszczyli plakaty i zamierzali zaatakować chór, ale w pobliżu było wielu policjantów.
Zachodnioeuropejska prasa entuzjastycznie pisała o triumfie ukraińskich muzyków. W latach 1919-1921 chór odbył udane tournée po Europie, a w 1922 roku przepłynął Atlantyk, by podbić Amerykę. Chó z wielkim sukcesem śpiewał na całym świecie; w samej Ameryce Południowej dał około 900 koncertów.
Niestety, Ukraina nie wygrała wojny bolszewicko-ukraińskiej, więc władze sowieckie nie pozwoliły chórowi na powrót do ojczyzny. Oleksandr Koszyć przeniósł się do Kanady, gdzie kierował chórem i był współzałożycielem ukraińskiego centrum kultury o nazwie Oseredok.
Jestem dumna, że nasz zespół stworzył tak wspaniałą wystawę o Ukraińskim Centrum Kanadyjskim i ukraińskich artystach w Kanadzie. I, oczywiście, o Oleksandrze Koszyciu.
Zaprezentowaliśmy tę wystawę w Toronto we wrześniu tego roku na dorocznym BWV Toronto Ukrainian Festival, największym ukraińskim festiwalu w Ameryce Północnej. Wkrótce zaprezentujemy ukraińskie wystawy w Niemczech, Japonii, Meksyku, Austrii i Polsce.
Historia się powtarza, a my, jak Oleksandr Koszyć, opowiadamy o Ukrainie światu.
W czasach PRL Grażyna Staniszewska działała w opozycji, a w stanie wojennym na początku lat 80. była nawet internowana i aresztowana. W 1989 r. Staniszewska była jedyną kobietą wśród 54 uczestników Okrągłego Stołu, historycznego spotkania polskich władz komunistycznych z opozycyjnym związkiem zawodowym Solidarność, w wyniku którego opozycja uzyskała status prawny, a następnie wygrała wybory parlamentarne i wdrożyła radykalne reformy gospodarcze.
Od 2014 roku angażuje się w organizowanie pomocy dla Ukrainy. Przewodniczy zarządowi Fundacji Kalyna, która zapewnia stypendia dla ukraińskich dzieci poległych na studia w Polsce. Organizuje również dostawy pomocy humanitarnej. Gdy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, przyjęła pod swój dach wdowę po bohaterze Ukrainy, Irynę Rydzanych, z trójką dzieci i matką. Półtora roku później Iryna postanowiła wrócić do Buczy. Obecnie 74 -letnia Grażyna Staniszewska nadal udziela Ukraińcom wsparcia.
"Tak, jesteśmy zmęczeni, ale pomoc nie zatrzymuje się, ponieważ nie może się zatrzymać".
- Właśnie wróciła Pani z Buczy. Co tam Pani robiła?
- Pojechałam zobaczyć, jak radzi sobie moja przyjaciółka Iryna, lekarka, żona poległego Maksyma Rydzanycza, jednego z „Cyborgów”, jak mówi się o nich w Ukrainie. Maksym był żołnierzem, brał udział w obronie portu lotniczego w Doniecku po napaści Rosji na wschód Ukrainy w 2014 i 2015 roku. Otoczeni przez Rosjan ochotnicy bronili lotniska przez 244 dni. Maksym miał już jechać do domu na przepustkę, zginął, gdy wrócił po kolegów, którzy dostali się w zasadzkę.
Dom Iryny nie nadaje się do zamieszkania, runęła jedna ze ścian piwnicy. Iryna najpierw zatrzymała się u brata, teraz jest w mieszkaniu koleżanki, która wyjechała do Warszawy, bo tam jej mąż, wysokiej klasy specjalista, dostał bardzo dobrą pracę i kontrakt na trzy lata. Była ze mną moja przyjaciółka jeszcze z czasów podziemnej Solidarności, Ola Machowiak, która także miała przez jakiś czas u siebie mieszkankę Buczy i też chciała zobaczyć, jak jej podopieczna radzi sobie po powrocie. „Bielskie” buczanki, a tylko za sprawą Iryny do naszego miasta od momentu, gdy Rosja zaatakowała 24 lutego 2022 roku całe terytorium Ukrainy, przyjechało ich około 300, bardzo ciepło nas przyjęły. Zostałyśmy m.in. zaproszone na obiad składający się z samych ukraińskich potraw.
- Pamiętam, jak na początku marca 2022 roku w środku nocy karetka pogotowia ratunkowego z Bielska-Białej przyjechała pod pani dom przywożąc Irynę z leżącą po złamaniu kręgosłupa matką, trójką nastoletnich dzieci i psem. Zorganizowała pani ich ewakuację z Buczy. Mieszkali u pani półtorej roku.
- To nie było łatwe półtorej roku. Mieszkam z siostrą i jej mężem, wszyscy jesteśmy po 70-tce., to nie jest wiek, kiedy łatwo podejmuje się nowe wyzwania. Nie mamy w domu osobnego mieszkania, jest jedna kuchnia, jeden wspólny pokój dzienny, a wprowadziła się do nas trójka nastolatków. Gdybym miała rodzinę, to pewno moje wnuki byłyby teraz w tym wieku. Byliśmy już bardzo zmęczeni. Iryna zdawała sobie z tego sprawę.
Przede wszystkim jednak, wrócić chciała jej mama. Myślę, że chciała zobaczyć syna, który tam został, może znajomych. Tydzień po powrocie umarła w domu syna. Karina, córka Iryny studiuje medycynę w Kijowie na kierunku, który nie ma odpowiednika na naszych uczelniach, połączenie analityki medycznej z kierunkiem lekarskim. Długo nauka na ukraińskich uczelniach odbywała się online, najpierw ze względu na COVID-19, potem z uwagi na wojnę. Wielu studentów medycyny zostało zmobilizowanych, uczyli się w okopach, korzystając z telefonów komórkowych. Zresztą wykładowcy też prowadzili zajęcia z frontu. Teraz jednak uczelnia zdecydowała o powrocie do stacjonarnych zajęć, Karina musiała więc wrócić do domu. W Polsce zostali dwaj synowie Iryny. Jeden studiuje w Krakowie, drugi uczy się w Bielsku-Białej, mieszka w Bursie.
To wyzwania, z jakimi musimy się zmagać decydując się na przyjęcie uchodźców pod swoje dachy.
- W Bielsku-Białej ci, którzy przyjechali i zdecydowali się zostać, w większość mają już wynajęte mieszkania, pracę. Sporo osób wróciło do Ukrainy. Na początku uciekali wszyscy, była panika, w pierwszych dniach wojny docierały do nas na przykład grupy z Łucka, w którym do dzisiaj był może jeden wybuch, a tak to jest spokojnie. Bardziej już dotknięty wojną jest Lwów. Ludzie z zachodniej Ukrainy mieli dokąd wrócić, więc wyjechali. Ale wyjechali także ludzie z centralnej, jak Iryna, a nawet a nawet wschodniej Ukrainy. Mieliśmy tutaj nauczycielkę języka angielskiego z Buczy. Jej mąż zginął tuż przed ucieczką w marcu 2022, pochowała go z dziećmi na podwórku i uciekła do nas. Też wrócili do domu.
Jesteśmy w Polsce zmęczeni, to prawda, ale ta pomoc jednak nie ustaje, bo nie może ustać. Wojna cały czas trwa, ludzie giną codziennie. Polacy o tym wiedzą. Wciąż jeżdżą transporty z wszelkiego rodzaju pomocą, także na front, w Bielsku-Białej wyplatamy teraz siatki maskujące. Posłaliśmy ich do Ukrainy kilkaset. Znów wracamy do robienia świec okopowych. Poprzedniej zimy wysłaliśmy ich 10 tysięcy. Nadal w pomoc dla Ukrainy angażuje się wiele osób. Tak trzeba.
"Kobiety są bardzo praktyczne, zazwyczaj proszą o urządzenia kuchenne, takie jak mikser".
Syn Iryny, Renat, jest jednym z sześciu stypendystów Fundacji Kalyna, która założyła pani z przyjaciółmi. To stypendium pozwala mu się utrzymać na studiach w Krakowie. Skąd pomysł na taką działalność?
- Gdy Rosjanie weszli na Krym, a potem zaatakowali Donbas, zastanawialiśmy się, jak można realnie pomóc. Nie da się wesprzeć wszystkich w potrzebie, to niemożliwe, Ukraina to ogromny kraj. Uznałam, że warto wesprzeć tych, którzy stracili kogoś na wojnie. Wszystko można odbudować, ale człowiekowi życia się nie zwróci. Ciężar spadł przede wszystkim na kobiety, które zostały same, z dziećmi, a często także ze starszymi rodzicami na utrzymaniu.
Zaczęliśmy robić paczki dla takich rodzin, przyłączyły się do nas osoby, ale także firmy i instytucje z całej Polski. PCK w Bielsku-Białej wzięło po taką opiekę np. rodzinę przedsiębiorcy z Zaporoża, który spłonął w samochodzie podpalonym przez Rosjan. Zostawił piątkę dzieci.
Ja zaopiekowałam się rodziną Iryny w 2016 roku. Posłałam jej pierwszą paczkę na Boże Narodzenie. Potem to ona pomagała mi wyszukiwać w Ukrainie najbardziej potrzebujących. Stworzyłyśmy 120-130 polsko-ukraińskich partnerstw „rodzina – rodzinie”, paczki przygotowywane są pod konkretne potrzeby, pytamy też o marzenia. Kobiety są bardzo praktyczne, zwykle proszą o jakiś kuchenny sprzęt, np. mikser.
Jedna z kobiet powiedziała nam, że nic nie potrzebuje, ale prosi o pomoc w utrzymaniu córki na studiach w Polsce, w Warszawie, bo nie dość, że koszty życia są wyższe, niż w Ukrainie, to jeszcze córka za studia musi płacić. Została jedną z naszych pierwszych stypendystek. Kalyna powstała także z myślą o naukowcach, którzy chcą poruszać trudne tematy z polsko-ukraińskiej historii. Teraz na ukończeniu są dwie książki. Jedną pisze politolog z Polski, to książka o historii polsko-ukraińskich relacji, drugą pisze Ukrainka, także politolożka. To książka futurystyczna, o tym, jak mogą wyglądać polsko-ukraińskie relacje w 2050 roku. Taka literatura jest bardzo popularna w Stanach Zjednoczonych, nie chodzi o to, by takie przewidywania się sprawdzały, ale żeby wywołać dyskusję. Powinniśmy zacząć rozmawiać o tym, do czego jest nam potrzebna Ukraina, co możemy wspólnie zrobić, co wspólnie uzyskać. Takiej dyskusji bardzo brakuje.
Nie jest nam łatwo, bo fundacja ma pieniądze głównie ze zbiórek na Facebooku, a mnie głupio teraz prosić o pieniądze, bo wiem że dzisiaj każdy kogoś wspiera.
Takie stypendia to mógłby być rządowy program.
- To powinien być rządowy program. Dajemy dach nad głową i jedzenie, ale co dalej? Jeśli ktoś siedzi w ośrodku kolejny miesiąc i nic nie robi, to zaczynają się problemy, depresja, itd. Tych ludzi trzeba natychmiast zagospodarowywać, kierować na kursy, naukę języka polskiego, proponować kursy zawodowe, dalszą naukę i ułatwiać podjęcie pracy. To samo dotyczy uchodźców z innych krajów, także tych docierających do nas z Bliskiego Wschodu czy Afryki od strony Białorusi czy Słowacji. Wyrzucanie ich jest nie tylko nieludzkie, ale głupie wobec braku rąk do pracy i starzenia się społeczeństwa. Powinny powstać ośrodki dla uchodźców, gdzie osoby te byłyby weryfikowane w godnych, bezpiecznych warunkach, tam też powinny trafiać do nich pierwsze oferty pracy.
Gdy zaczęła się wojna w całej Ukrainie, przedsiębiorcy z Bielska-Białej bardzo bali się, że ich pracownicy wrócą walczyć o ojczyznę. Proponowali im ściąganie całych rodzin, byleby tylko nie wyjeżdżali. Bo prawda jest taka, że Ukraińcy nierzadko godzą się wykonywać pracę, której Polacy nie chcą podjąć, w dodatku pracują za niższe stawki. Podobnie jest z uchodźcami z innych krajów. Zamiast się ich bać, zobaczmy wreszcie możliwości, jakie daje nam ich obecność. Do Bielska-Białej ściągnęliśmy kilka afgańskich rodzin ewakuowanych przez naszych żołnierzy po tym, jak Talibowie przejęli kraj. We wsparcie dla nich zaangażowała się spora grupa ludzi, w tym Halina Białkowska, także była opozycjonistka. Wszyscy ułożyli sobie tutaj życie, pracują. Mądra pomoc wymaga stworzenia planu, dzięki któremu korzystają obie strony.
Jeśli słyszę hejt pod adresem Ukraińców, to głównie dotyczy to mężczyzn. Że uciekli, nie walczą…
- To jest bardzo różnie. Ostatnio w grupach docierających do Bielska-Białej sporo jest 17-letnich chłopców. Oni raczej na pewno chcą wyjechać zanim dosięgnie ich mobilizacja. Ale znam też przypadek, zresztą to była rodzina z Buczy, gdy chłopiec, który tutaj przyjechał, czekał tylko, aż skończy 18 lat i jego mama już nie będzie miała nic do powiedzenia, bo chciał wrócić walczyć. Postawy w każdym społeczeństwie są różne, Polacy nie zachowywaliby się inaczej.
W Bielsku-Białej dzięki przychylności ze strony władz miasta działa Ośrodek Integracji Obcokrajowców MyBB, w którym uczymy języka polskiego, udzielane są porady prawne, prowadzone są zajęcia dla dzieci, itd. Wcześniej mieliśmy nieformalne inicjatywy, jak Inicjatywa Obywatelska Witaj czy Bielszczanie dla Aleppo, wszystkich łączył ten sam cel. We wszystkie te działania zaangażowana jest Uliana, Ukrainka mieszkająca od prawie 6 lat w Bielsku-Białej. Jej były mąż też mieszkał w Polsce rok temu, ale zdecydował się wrócić i walczyć. Zginął w drodze na front, gasząc pożar traw, który wymknął się spod kontroli. Takich historii opowiedzieć mogę więcej.
Skąd w ogóle pani zaangażowanie na rzecz pomocy Ukrainie?
- To się zaczęło, jak byłam jeszcze w Sejmie. Wtedy Ukraińcy ze Lwowa zaalarmowali nas, ze tamtejszy pomnik Adama Mickiewicza jest w fatalnym stanie. „Wjechali” nam na honor, przez kilka lat zajmowałam się pomnikiem wraz z kolegą, Zdzisławem Kaczorowskim. Potem, gdy już byłam w Parlamencie Europejskim, dzięki Bronisławowi Geremkowi znalazłam się w grupie ds. współpracy pomiędzy Unią Europejską i Ukrainą. To właśnie wtedy pomyślałam sobie, że jeżeli potrafilibyśmy nawiązać dobrą współpracę z Ukrainą, wciągnąć ją do UE, to razem stanowilibyśmy niemalże główną siłę europejskiej wspólnoty. To się jednak samo nie stanie. Trzeba nad tym popracować i uzyskać akceptację społeczeństw po obu stronach granicy.
Zdjęcie tytułowe - Grażyna Staniszewska, 10.04.2019, fot: Grzegorz Celejewski