Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Grażyna i Iryna przyjaźnią się od lat. Gdy Rosja zaatakowała Ukrainę, Iryna oraz jej bliscy przyjechali do Polski i przez półtora roku mieszkali u Grażyny.
Przyjaźń siostrzeńska. Zdjęcie: strona Grażyny Staniszewskiej na Facebook
No items found.
<frame>Nowy artykuł z cyklu „Portrety Siostrzeństwa”. Opowiadamy w nim o przyjaźni między Ukrainkami i Polkami, wsparciu zwykłych ludzi – lecz także o nieporozumieniach i problemach. Opowiedzcie nam swoje historie – historie spotkań z polskimi czy ukraińskimi kobietami, które zmieniły Wasze życie, zaimponowały Wam, nauczyły Was czegoś, zaskoczyły lub skłoniły do myślenia. Piszcie do nas pod adresem: redakcja@sestry.eu <frame>
W marcu 2022 roku, w środku bardzo zimnej nocy, pod dom w Bielsku-Białej, w którym razem z siostrą i szwagrem mieszka Grażyna Staniszewska, podjechała karetka Bielskiego Pogotowia Ratunkowego. Ratownicy wynieśli z niej leżącą kobietę. Razem z nią przyjechała jej córka, Iryna, żona Maksyma Rydzanycza poległego obrońcy donieckiego lotniska, wraz z trójką nastoletnich dzieci. Uciekli z Buczy. Za dnia ukrywali się w piwnicy. Było tam bardzo zimno, dlatego nocami ryzykowali i przenosili się do mieszkania. Kładli się na podłodze, z dala od okien.
"Transport ten ma nie tylko wymiar humanitarny, ale i symboliczny" - napisali potem bielscy medycy
Męża Iryny zabił snajper
Jako europarlamentarzystka Grażyna Staniszewska znalazł się w zespole do spraw współpracy z Ukrainą, zaczęła się uczyć języka ukraińskiego. W czasie Pomarańczowej Rewolucji Grażyna przemawiała na kijowskim Majdanie.
Staniszewska po zakończeniu kariery politycznej była jedną z inicjatorek powstania Towarzystwa Przyjaciół Bielska-Białej i Podbeskidzia. Gdy Rosjanie zaatakowali wschód Ukrainy, towarzystwo zaangażowało się w pomocy, organizując m.in. wakacyjne pobyty w Bielsku-Białej dla ukraińskich dzieci. W 2016 roku przyjechała tutaj z dziećmi Iryna. Staniszewska dostała jej namiary od Olgi Solarz, etnolożki z Przemyśla, która zajmuje się Przemyśla, która zajmuje się Ukrainą.
Iryna jest lekarką. Wspomina, że gdy zaczęła się Rewolucja Godności, wielu pracodawców zwolniła ludzi z pracy, by mogli pojechać na Majdan. Zginęło wtedy wiele osób, do szpitali trafiło tylu rannych, że brakowało podstawowych środków dezynfekcyjnych i opatrunkowych. Ukraińcy nie mieli złudzeń, że wszystko w ich kraju ułoży się dobrze, ale liczyli na to, że chociaż będzie pokój. Nic z tego. Rosja zabrała ich krajowi Krym, a potem zrobiło się niespokojnie na wschodzie Ukrainy. Ci sami ludzie, którzy protestowali na Majdanie, zaczęli się zaciągać do wojska, by walczyć.
Iryna do końca życia będzie pamiętać dzień, w którym jej mąż powiedział: "chcę się z wami pożegnać". Był już ubrany, przygotowany do drogi, był wcześniej w służbach mundurowych, uznał, że to jego obowiązek. Pojechał do Doniecka. Wybrał sobie pseudonim “Adam”, takie imię nosił jego polski dziadek.
Przez wiele dni "Cyborgom", jak nazwano ich na Ukrainie, udawało się cudem bronić tamtejszego lotniska. Maksym zginął tuż przed zaplanowanym powrotem do domu. Chciał pomóc towarzyszom walki, którzy dostali się w pułapkę, zabił go snajper. - Nie mogłam w to uwierzyć, na początku nic nie powiedziałam dzieciom - wspomina Iryna.
Pomoc dla rodzin poległych żołnierzy
Grażyna Staniszewska postanowiła przygotować Irynie i jej dzieciom paczkę na święta. - Gdy ją pytałam, czego potrzebuje, zawsze odpowiadała, że nic, że dobrze sobie radzi. W końcu “wydusiłam” z niej, że ucieszyłaby się z torebki - wspomina Staniszewska.
Przygotowując paczkę dla Iryny, Grażyna stwierdziła, że może Polacy chcieliby pomóc w ten sposób także innym ukraińskim rodzinom, których bliscy polegli. Zamieściła informację na Facebooku, od razu zgłosiło się kilka osób, ale potem na długo zapadła cisza.
Staniszewska zaczęła pisać, dzwonić, prosić, zaangażowała w pomoc m.in. byłych opozycjonistów. W 2017 roku na Ukrainę wysłano już kilkadziesiąt paczek
W wyszukiwaniu potrzebujących pomagała jej właśnie Iryna.
Od 2022 roku, kiedy Rosja zaatakowała całe terytorium Ukrainy, poległo tak wielu żołnierzy, że musiałby się zaangażować chyba cały świat, by można było kontynuować pomoc w takiej formie. Konieczne stało się inne wsparcie, poszukiwanie schronienia dla osób uciekających z Ukrainy i pomoc w tym, by mogli tutaj stanąć na nogi.
Wokół Grażyny natychmiast zorganizował się sztab wolontariuszy chcących pomagać. W Bielsku-Białej i okolicach schronienie znalazły tysiące uchodźców. Telefon Staniszewskiej dzwonił co chwilę. - Potrzebne jest w Polsce miejsce dla rodziców z autystycznym synem, ucieka córka z 80-letnią mamą - Grażyna była bombardowana prośbami o pomoc.
Przyjaciółka z rodziną mieszkała u Staniszewskiej półtora roku
Staniszewska bała się o bezpieczeństwo Iryny. - Przyjeżdżajcie do mnie - nalegała. Ale Iryna nie mogła się wydostać, głównie ze względu na leżącą matkę. Dzięki determinacji Staniszewskiej udało się zorganizować akcję ewakuacyjną. Na granicę pojechała po nich właśnie karetka bielskiego pogotowia.
Utrzymanie takiej dużej grupy osób to ogromne wyzwanie, Staniszewska musiała np. dopisać swoich gości do deklaracji śmieciowej, co podniosło koszty. Nim otrzymała od państwa świadczenie w wysokości 40 zł na osobę, musiała zaciągnąć pożyczkę. Obie rodziny, polska i ukraińska, wspólnie zasiadły do wielkanocnego śniadania. Iryna mieszkała u Grażyny przez półtora roku. Staniszewska przyznaje, że to było ogromne wyzwanie. Dom nie jest duży, jest wspólna kuchnia i salon, obecność dodatkowych pięciu osób, zwłaszcza trójki nastolatków, zdezorganizowała wszystkim życie. - Byliśmy tym wszyscy bardzo zmęczeni - przyznaje Grażyna. Jej siostra zaczęła nawet zastanawiać się nad wyprowadzką.
Iryna zdecydowała się wrócić do Ukrainy, głównie ze względu na matkę, która bardzo tęskniła za domem. Kobieta zmarła tydzień po powrocie. Iryna próbuje się jakoś na nowo urządzić po powrocie. Nie jest to proste. Dom Iryny nie nadaje się do zamieszkania, runęła jedna ze ścian piwnicy. Iryna mieszkała najpierw u brata, potem u koleżanki.
Byłam ją odwiedzić w Buczy, planuję już kolejny wyjazd - zapowiada Staniszewska
Karina, córka Iryny, studiuje medycynę w Kijowe. W Polsce zostali dwaj synowie Iryny. Jeden studiuje w Krakowie, drugi uczy się w Bielsku-Białej, mieszka w bursie. Nadal otrzymują wsparcie. - Póki mogę, będę wspierać Irynę i jej bliskich - zapowiada Staniszewska.
Polska dziennikarka. Od ponad 25 lat pisze o emigracji, prawach kobiet i zdrowiu
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
10 października obrońcy praw człowieka opublikowali raport na temat przestępstw wobec ukraińskich dzieci popełnionych przez białoruskich urzędników, w tym Alaksandra Łukaszenkę. 13 września dokument ten został przekazany do Międzynarodowego Trybunału Karnego (MTK). Obrońcy praw człowieka wezwali Trybunał do postawienia sprawców przed sądem. Materiał dowodowy został opracowany wspólnie przez Centrum Praw Człowieka ZMINA, Regionalne Centrum Praw Człowieka, organizacje praw człowieka „Wiasna” i BelPol, przy wsparciu Freedom House.
Po raz pierwszy raport zawiera dane dotyczące ukraińskich dzieci, które zostały wywiezione – ich nazwiska, dane paszportowe itp. Ponadto obrońcom praw człowieka udało się zidentyfikować 18 obozów na Białorusi, w których ukraińskie dzieci z ukraińskich terytoriów okupowanych są poddawane reedukacji pod pozorem „rehabilitacji”.
O pracy nad zbieraniem dowodów i o tym, jak białoruski reżim wymazuje tożsamość ukraińskich dzieci, rozmawiamy z Onysią Syniuk, analityczką prawną, i Inną Ilczenko, kierowniczką projektu Centrum Praw Człowieka ZMINA.
Nowe dowody zbrodni reżimu Łukaszenki
Natalia Żukowska: MTK otrzymał nowe dowody zbrodni popełnionych przez Rosję i Białoruś na ukraińskich dzieciach. Co konkretnie mówi wasz raport? Czego możemy się spodziewać?
Onysia Syniuk: Nasz publiczny raport, ogłoszony 10 października, znacznie różni się od tego, co przekazaliśmy MTK. Trybunałowi dostarczyliśmy bowiem wiele poufnych materiałów, które będą ważne dla przyszłego śledztwa. Nie możemy ich upublicznić.
Ogólnie rzecz biorąc, staraliśmy się przenieść punkt ciężkości z wysiedlania dzieci jako zjawiska na to, co dzieje się z nimi po przybyciu [do nowego kraju], w szczególności na Białoruś. Nasze badania obejmują okres od 2021 roku. Wtedy to Łukaszenka osobiście podpisał dekret o „rehabilitacji grupy dzieci z obwodu donieckiego” w dziecięcym ośrodku edukacyjno-rekreacyjnym „Zubrania”. Pracę zakończyliśmy w czerwcu 2024 roku.
Niestety, proces przesiedlania ukraińskich dzieci wciąż trwa.
Do czerwca 2024 r. udało nam się zidentyfikować 2219 takich dzieci, z których co najmniej 27 zostało wywiezionych nie tylko na Białoruś, ale także do Rosji
Informacje te pokazują, w jaki sposób systemy rosyjski i białoruski są ze sobą powiązane.
Na przykład we wrześniu 2022 r. 12-letnia Leda Majorowa z Makiejewki w obwodzie donieckim była przetrzymywana w obozie „Dubrawa” na Białorusi. W styczniu 2023 r. zawieziono ją na oglądanie kremlowskiej choinki, a w sierpniu była już w Chanty-Mansyjskim Okręgu Autonomicznym [zachodnia Syberia – red.], ponad 3000 kilometrów od domu, na „leczeniu”.
Takich przypadków jest wiele. Jednak większość wywożonych dzieci pochodzi z terytoriów okupowanych i trudno uzyskać do nich dostęp – więc trudno zweryfikować każdy przypadek.
Pomagali nam białoruscy partnerzy, w tym byli funkcjonariusze organów ścigania, którzy w 2020 r., po sfałszowanych wyborach na Białorusi, opuścili kraj i przeszli na naszą stronę. Oni byli w stanie uzyskać poufne informacje. Mieliśmy ogromną listę z imionami dzieci, danymi kontaktowymi, w tym z numerami telefonów. W niektórych przypadkach mieliśmy nawet dane paszportowe i bilety kolejowe. Trasa wywózki tych dzieci wiodła zazwyczaj z Doniecka przez Rostów – do Mińska. Posiadamy nawet informacje o osobach towarzyszących tym dzieciom na Białorusi. Wiemy też, co stało się z nimi na terytorium Białorusi, i znamy tożsamość osób zaangażowanych w ten proceder. Przede wszystkim mówimy o Alaksandrze Łukaszence, paraolimpijczyku Aleksieju Tałaju i jego fundacji, o sekretarzu stanu Państwa Związkowego Dmitriju Miezencewie i premierze Federacji Rosyjskiej Michaile Miszustinie. Mamy zalecenie i prośbę do MTK o wszczęcie dochodzenia w sprawie tych osób – i o wydanie nakazów ich aresztowania.
Wcześniej Yale School of Public Health i zespół lidera białoruskiej opozycji Pawła Łatuszki złożyli już wnioski do MTK w sprawie Białorusi. Dotyczyły nielegalnego wywożenia ukraińskich dzieci. Co jest w nowym zgłoszeniu?
Oprócz nas, wniosek do MTK w sprawie Białorusi złożyła w tym roku Republika Litewska. Te wnioski są nieco inaczej ukierunkowane. Istotą naszego jest przesunięcie punktu ciężkości z wysiedlania dzieci na ich indoktrynację, militaryzację – i współudział Białorusi w tym procederze.
Podkreślamy bowiem, że to jest jeden system, stworzony przez Rosję, a Białoruś jest jej wspólniczką
Mówimy o tym jako o odrębnym naruszeniu, a nie elemencie deportacji. Twierdzimy, że należy to zakwalifikować jako zbrodnię przeciwko ludzkości, dyskryminujące prześladowanie. Dzieci są dyskryminowane przede wszystkim dlatego, że są narodowości ukraińskiej. Z miejsca są traktowane jak obywatele rosyjscy.
W swoim raporcie wzywacie MTK do wydania nakazów aresztowania Miezencewa, Miszustina i Tałaja. Jaka jest rola każdego z nich w uprowadzaniu ukraińskich dzieci?
Osobisty podpis Miszustina znajduje się na budżecie, tj. na przydziale pieniędzy na transfer i pobyt ukraińskich dzieci na Białorusi. Ostatnim razem było to prawie pół miliona dolarów. Najwięcej wiemy o udziale Aleksieja Tałaja. To on jest ideologiem tego procederu, który mocno wspiera Łukaszenkę i Putina. W maju tego roku Tałaj osobiście odebrał nagrodę od prezydenta Rosji za swą rolę w wysiedlaniu ukraińskich dzieci oraz ich indoktrynacji i militaryzacji na Białorusi. On konsekwentnie odnosi się do ukraińskich dzieci jako do Rosjan, ma też powiązania z szefami administracji okupacyjnych. Na przykład niedawno spotkał się z Denisem Puszylinem [tak zwanym szefem DRL – aut.]. Mają bezpośrednie umowy dotyczące tego, w jaki sposób będą sobie pomagać i wysyłać dzieci z Donbasu na „wakacje”. Tałaj ma też powiązania z tak zwanymi organizacjami pozarządowymi na terytoriach okupowanych, na przykład z organizacją „Delfiny” kierowaną przez Olgę Wołkową – osobą stale współpracują przy wywożeniu dzieci na Białoruś. Ponadto poprzez swoją fundację Tałaj finansuje wyjazdy dzieci i ideologicznie nadzoruje cały proces.
Jest doświadczonym mówcą motywacyjnym i kiedy rozmawia z dziećmi, stara się je przekonać, że są Rosjanami i że dobrze jest mieszkać na rosyjskich terytoriach.
Obozy dla dzieci: „zdrowie i wypoczynek”
W jaki sposób w miastach okupowanych przez Rosję organizowane są wyjazdy na białoruskie obozy dla dzieci?
Onysia Syniuk: Wszystko dzieje się przy wsparciu szefów administracji okupacyjnych. Puszylin i Wołodymyr Rogow [szef administracji okupacyjnej Melitopola – red.] sami o tym mówią. A Tałaj konsultuje decyzje tak zwanych ministerstw edukacji na terytoriach okupowanych. Prawdopodobnie to one wydają nakazy dla instytucji edukacyjnych, by tworzyły listy dzieci do „rehabilitacji”. Pomagają w tym również tzw. organizacje pozarządowe, które wykorzystują wrażliwe kategorie ludności, w tym dzieci niepełnosprawne. Co ciekawe, największe grupy dzieci są wywożone nie latem, ale jesienią i wiosną, w trakcie roku szkolnego. Podobnie jak w Rosji, są one zapisywane do lokalnych instytucji edukacyjnych.
W jaki sposób uprowadzone dzieci są „kształtowane” na Rosjan? Jak wygląda rosyjski system edukacji i jakie narracje są im narzucane?
Dzieci wywożone na Białoruś mają bardzo jasno określony harmonogram pobytu. Edukacja w placówkach prowadzona jest w języku rosyjskim i obejmuje między innymi promocję narracji „rosyjskiego świata” na temat charakteru i przebiegu II wojny światowej. Uderzającym przykładem jest tu ustawa „O ludobójstwie narodu białoruskiego” i związany z nią kurs, który przypisuje Ukraińcom i innym narodom okrucieństwa, które w rzeczywistości popełnił nazistowski reżim niemiecki. Kurs ten jest częścią programu nauczania rozpoczynającego się w szkole podstawowej. Oto cytat z podręcznika do historii:
„Cały świat wie dziś o tragedii we wsi Chatyń, gdzie 22 maja 1943 roku spalono żywcem 149 osób, w tym 76 dzieci. W operacji karnej brał udział 118 batalion, który składał się głównie z Ukraińców i specjalnego batalionu SS”
Zebraliśmy sporo takich wycinków z nowych podręczników, na podstawie których uczono dzieci nasze i białoruskie. Według naszych partnerów z organizacji praw człowieka „Wiasna” przed 2022 rokiem takich narracji nie było.
Według waszego raportu białoruski reżim jest współwinny rosyjskiej militaryzacji ukraińskich dzieci. Świadczy o tym m.in. działalność tzw. Korpusu Kadetów Zacharczenki, pierwszego przywódcy tak zwanej Donieckiej Republiki Ludowej (DRL), który jest powiązany z Fundacją Aleksieja Tałaja. Jak to działa?
To powiązanie można prześledzić w kilku punktach. Tałaj jest w bardzo bliskich relacjach ze wszystkimi [uczestnikami procederu – red.]. Osobiście finansuje wyjazdy kadetów na Białoruś, żeby między innymi wpływali na swoich rówieśników i brali aktywny udział w propagandzie. Na ścianach w siedzibie Korpusu Kadetów widnieją symbole jego fundacji, a dyrektor Korpusu osobiście się z nim spotyka, by omawiać współpracę. Ponadto ludzie z Korpusu często promują pracę Tałaja w mediach społecznościowych, nazywając go swoim „współpracownikiem” i „bardzo bliskim przyjacielem”. On z kolei regularnie na swoich kontach pisze o tym, co robi Korpus Kadetów.
W 2024 r. Korpus liczył prawie 200 dzieci – chłopców i dziewcząt – z których niektóre były pierwszoklasistami. Podczas nauki i zajęć pozalekcyjnych kadetom mówi się, że są Rosjanami, a jednocześnie obywatelami tak zwanej DRL. Korpus świętuje „Dzień powrotu DRL do Rosji” i celebruje uroczyste wciągnięcia rosyjskiej flagi na maszt. Podczas inicjacji na kadetów dzieci proklamują: „Służę Federacji Rosyjskiej i Korpusowi Kadetów”. Innymi słowy, robi się wszystko, by te dzieci na koniec wstąpiły do rosyjskiej armii. Znamy już podobne przypadki.
Jeden z chłopców, którzy tam się uczyli, zginął na wojnie w Ukrainie. To dobitny przykład militaryzacji i prania dzieciom mózgów przez rosyjską propagandę
Co dzieje się z dziećmi po tych „obozach rehabilitacyjnych i reedukacyjnych”?
Celem nie jest pozostawienie ich na Białorusi. Celem jest przekształcenie ich w obywateli Rosji. Trudno sprawdzić, co dzieje się z nimi później, ponieważ do okupowanych terytoriów nie ma dostępu. Władze białoruskie co jakiś czas publikują informacje, że dzieci wróciły do domu, i pokazują ich zdjęcia na dworcu kolejowym w Mińsku. Sprawdzenie sytuacji ich wszystkich jest niemożliwe. 27 dzieci, o których mówiłam, udało nam się zidentyfikować tylko dlatego, że pojawiły się w białoruskich i rosyjskich mediach.
Reżimy białoruski i rosyjski wykorzystują ukraińskie dzieci również do celów propagandowych. Do czego są zmuszane przed kamerami?
Ukraińskie dzieci są często wykorzystywane w propagandzie. Nie nazywa się ich inaczej, jak tylko „dziećmi z nowych terytoriów Rosji” lub po prostu „Rosjanami”. Są wykorzystywane w historiach pokazywanych na kanałach krajowych. Dziennikarze pytają je wprost: „Czy to straszne być pod ostrzałem na okupowanym terytorium?”, „Powiedz nam, co widziałeś?”, „Czy twoi krewni zostali ranni lub zabici?”.
Nikt nie myśli o powtórnej traumatyzacji tych dzieci. Pytania do nich są bezpośrednie, nie ma mowy o poufności. Dzieci są często nazywane po imieniu i nazwisku, podawany jest ich wiek, region czy miasto, z którego pochodzą – i tak dalej. Muszą powtarzać przed kamerą kłamstwa i frazesy rosyjskiej propagandy o „specjalnej operacji wojskowej”, o „Banderowcach”, o tym, jak „reżim w Kijowie” je ostrzeliwał i że Mariupol jest „odbudowywany”. Pytania, które są im zadawane, często prowadzą do łez, co oznacza, że Rosjanie grają na ich emocjach. W jednym z wywiadów ukraiński chłopiec został zapytany, czy jest gotowy walczyć za swoją „ojczyznę”, gdy dorośnie. Odpowiedział twierdząco. To są stałe narracje.
Dzieci są również zabierane na spotkania z białoruskimi wojskowymi i funkcjonariuszami organów ścigania. W szczególności z tymi, którzy zasłynęli z brutalności podczas tłumienia protestów w 2020 roku
Na tych spotkaniach mówi się im, jak dobrze służyć, pokazuje, jak obchodzić się z bronią i fotografuje je w mundurach z symbolem „Z”.
Praca nad raportem
Jak długo zbierała Pani informacje do raportu? Co było najtrudniejsze?
Inna Ilczenko: Zaczęliśmy gromadzić dokumentację w styczniu tego roku, a skończyliśmy na początku sierpnia. Wcześniej mieliśmy trochę przygotowań. To było nasze pierwsze doświadczenie z białoruskimi kolegami z „Wiasny”. Najtrudniejsze było rozpoczęcie wspólnej pracy, bo musieliśmy osiągnąć pewien poziom zaufania. Później stworzyliśmy silny zespół dokumentalistów, którzy bardzo sobie pomagali. Nie było łatwo znaleźć informacje, których potrzebowaliśmy, bo one były czyszczone. Zauważyliśmy tendencję, że po wydaniu międzynarodowego nakazu aresztowania Putina i Lwowej-Biełowej [Marija Lwowa-Biełowa, Pełnomocnik przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej do spraw Praw Dziecka – red.] władze białoruskie zaczęły w sposób kontrolować informacje trafiające do publicznej wiadomości. Odtąd trudniej było je znaleźć.
Zwykle zaglądaliśmy bezpośrednio do kont oskarżonych w mediach społecznościowych, także kont ich dzieci czy krewnych. Po opublikowaniu naszego raportu informacje zaczęły jednak z nich znikać. Na przykład profile oskarżonych na stronie Korpusu Kadetów Zacharczenki zostały wyczyszczone. Zniknęły też wszystkie informacje na temat doradcy dyrektora Departamentu Edukacji na terytoriach okupowanych, który często komunikował się z Tałajem. Ale i tak udało nam się wszystko udokumentować.
Wszystkie listy dzieci, którymi dysponowaliśmy, przekazaliśmy do Biura Prokuratora Generalnego, do Komisarza Praw Człowieka Parlamentu Ukraińskiego i Służby Wywiadu Zagranicznego. Dzielimy się tymi informacjami z państwem ukraińskim.
Może Pani przywołać jakieś konkretne historie świadczące o niszczeniu ukraińskiej tożsamości?
Mieliśmy przypadek dziewczyny z Siewierodoniecka, która przed okupacją miasta była bardzo aktywna w swojej szkole i społeczności. Była nastawiona proukraińsko, brała m.in. udział w konkursie języka ukraińskiego im. Tarasa Szewczenki. Po okupacji dołączyła do „Junarmii”, jednego z rosyjskich paramilitarnych ruchów młodzieżowych. I zaczęła opowiadać, jak to wspaniale, że Siewierodonieck powrócił do swojego „macierzystego portu”, że to „rosyjskie miasto” i tak dalej. A minęło tylko trochę czasu.
Zauważyliśmy również na profilach dzieci w mediach społecznościowych zauważyliśmy też, że 5-6 lat temu zamieszczały różowe kucyki i pisały o tym, jak bardzo kochają króliczki. A teraz na zdjęciach noszą wojskowe mundurki z napisem „Kocham Rosję”, eksponują rosyjskie symbole
Wiemy, że program reedukacji, militaryzacji i indoktrynacji ukraińskich dzieci jest finansowany głównie z rosyjskich pieniędzy. Jednak na Białorusi zaangażowane są w to również przedsiębiorstwa państwowe, takie jak Białoruś Potaż i Bielnieft. Wiemy, że dzieci przebywały na Białorusi w hotelu prowadzonym przez jedno z tych przedsiębiorstw. Przedsiębiorstwa te prowadzą też sanatoria i obozy. To system sowiecki.
Sprawiedliwość zawsze czeka
Pod koniec stycznia 2024 roku Aleksiej Tałaj ogłosił rozszerzenie zakresu działalności swojej fundacji: deklaruje przywożenie na Białoruś dzieci z nowo zajętych przez Rosję rejonów Chersońszczyzny. Jak możemy to powstrzymać? I czy w ogóle możliwe jest powstrzymanie wywózek ukraińskich dzieci?
Onysia Syniuk: Trudno mówić o zatrzymaniu wywózek ukraińskich dzieci bez wyzwolenia okupowanych terytoriów. Możemy jednak mówić o pewnych próbach ograniczenia tego procesu. Mówimy tu w szczególności o wydawaniu nakazów aresztowania. Widzimy, że strona białoruska, w szczególności Łukaszenka, bardzo się tego boi. On naprawdę miał nadzieję, że ujdzie mu to na sucho i weźmie udział w rozmowach pokojowych.
Ważne są również sankcje. I powinna powstać międzynarodowa koalicja na rzecz odzyskania tych dzieci.
Jeśli chodzi o powrót ukraińskich dzieci na terytoria kontrolowane przez Ukrainę, każdy przypadek jest indywidualny. Za każdym razem Rosja wymyśla nowe sposoby, aby temu zapobiec. Obecnie nie ma jednego mechanizmu odzyskiwania dzieci. Musimy pomyśleć o stworzeniu w pełni międzynarodowego mechanizmu z konkretnymi działaniami, na które zgodzi się Federacja Rosyjska. Musimy potwierdzić tożsamość dzieci, które chcemy odzyskać, to kwestia liczb i identyfikacji. Zdarzały się przypadki, że strona ukraińska podawała listę 500 dzieci, strona rosyjska potwierdzała 30, a uwalniała jedno. To kwestia pracy na poziomie międzynarodowym. Musimy wywrzeć na nich presję, zwiększyć sankcje, sprawić, by przetrzymywanie dzieci kosztowało więcej niż ich oddanie.
Dlaczego musimy czekać, aż tymi zbrodniarzami wojennymi zajmie się trybunał? Czy sprawiedliwość może czekać?
Sprawiedliwość, zwłaszcza międzynarodowa, zawsze czeka. To bardzo długi proces i lepiej się nie spieszyć.
Najgorsze jest to, że zbrodniarze są uniewinniani z powodu błędów formalnych lub niedociągnięć
Musisz mieć „żelazną” sprawę, by nikt z nich nie został uniewinniony. Ponadto ważne jest, by pozyskać wsparcie nie tylko naszych sojuszników, ale także tych krajów, które są neutralne lub skłaniają się ku Rosji. Musimy z nimi współpracować.
Wierzymy, że wszystko się ułoży i sprawiedliwości stanie się zadość. Pracujemy nad tym, by wszystkie dowody zostały zebrane, wszystkie przypadki udokumentowane i żeby nikt zamieszany w te zbrodnie nie uniknął kary. Dotyczy to zwłaszcza głównych sprawców tej krwawej wojny.
Nina, Ukrainka mieszkająca obecnie w Wielkiej Brytanii, opowiada, jak kilka wydarzeń w jej życiu skłoniło ją do pomyślenia o testamencie. Zaczęło się od znajomej, samotnej kobiety, która przeprowadziła się do Warszawy po wybuchu wojny. Ciężko pracowała, by utrzymać siebie i syna, a po godzinach udzielała się jako wolontariuszka. Po jakimś czasie w poszukiwaniu lepszych warunków do życia zdecydowała się przenieść do Francji.
– I właśnie wtedy, gdy jej życie zaczęło się poprawiać, stres, którego doświadczyła, zebrał swoje żniwo. Choć była młodą kobietą, doznała udaru mózgu – mówi Nina.
Kobieta przeleżała trzy miesiące w śpiączce, lecz lekarze nie zdołali jej uratować. Jej syn został sam w obcym kraju. To był cud, że udało się odnaleźć jego ciotkę, a ta zgodziła się przyjechać po chłopca i zająć się nim.
– Wtedy wpadłam w depresję, trudno mi było nawet wstać z łóżka – wspomina Nina. – Któregoś dnia moja córka, która miała wtedy 13 lat, zapytała mnie: „Mamo, a jeśli stanie ci się coś poważnego, to co powinnam zrobić? Co ze mną będzie?”.
W Wielkiej Brytanii Nina często słyszała pytania o to, czy spisała testament. Tam uważa się to za coś normalnego, przejaw odpowiedzialności. Brytyjskie księgarnie i Amazon sprzedają nawet planery na wypadek śmierci: „Umarłem – i co teraz? Dziennik planowania reszty życia”. Jest w takim planerze miejsce na dokumenty, adresy i hasła do kont internetowych, informacje medyczne, listy do rodziny i przyjaciół, przeprosiny i zalecenia dotyczące twojego pogrzebu.
– Para, którą znam, wybrała opiekunów dla swojego trzeciego dziecka. Uważali się za wiekowych rodziców i chcieli mieć pewność, że dziecko pozostanie ze znajomymi, zaufanymi ludźmi, dopóki nie osiągnie pełnoletności, a ich majątek będzie bezpieczny – kontynuuje Nina. I zauważa, że Wielka Brytania jest jednym z dwudziestu krajów, w których średnia długość życia wynosi 81 lat. W tym kraju nie ma wojny, nie ma bomb spadających na głowy, a mimo to ludzie myślą o życiu na wiele lat naprzód.
Tych dwoje ludzi zapytało Ninę, czy też zadbała o przyszłość swojego dziecka. Nina żartowała, że nie miała czego odziedziczyć, że wojna „wyzerowała jej status majątkowy”, nie miała nieruchomości, pieniędzy na kontach, więc po co testament. Ale pytanie córki ją zaskoczyło. Pozostali ich krewni, rodzice Niny, zostali na terytorium okupowanym przez Rosję.
– Nagle zrozumiałam, że jestem jedyną dorosłą osobą odpowiedzialną za moje dziecko
I że jeśli mnie zabraknie, córka może zostać oddana moim rodzicom, wysłana na okupowane terytorium. Mogą posłać ją do szkoły z rosyjskim programem nauczania. Inną opcją jest to, że służby socjalne umieszczą ją w rodzinie zastępczej w Wielkiej Brytanii, a ta zabierze córkę z jej ulubionej szkoły. Mogłaby też zostać przekazana do ukraińskiego konsulatu i trafić do sierocińca w Ukrainie, bo kwestia powrotu ukraińskich dzieci do kraju jest podnoszona od dawna.
Początkowo Nina miała nadzieję, że jej córką zaopiekowałaby się brytyjska rodzina, która udzieliła im schronienia w 2022 roku. Jednak z czasem ta przyjaźń ostygła.
– Zdałam sobie sprawę, że muszę sama o wszystko zadbać na wypadek najgorszego scenariusza. Moje dziecko powinno być z kimś, kogo zna, kto podziela nasze wartości, kto nie złamie jego osobowości i zapewni mu bezpieczne miejsce na czas wojny. Po długich namysłach wybrałam na taką osobę przyjaciółkę, która zna moją córkę od urodzenia.
Najpierw Nina przedyskutowała ten wybór z córką – dziewczynka ma 14 lat i prawo do wyrażenia swojej opinii. Potem zapytała przyjaciółkę, czy w razie czego byłaby gotowa zostać opiekunką jej dziecka do czasu osiągnięcia przez nie pełnoletności. Zgodziła się. Teraz Nina przygotowuje dokumenty. Zasięgnęła porady prawnej w jednym z ośrodków pomagających uchodźcom. Ma nadzieję, że testament nie będzie potrzebny, ale jest dumna, że się tym wszystkim zajęła.
Nie każdy krewny może być opiekunem
Nie wszyscy krewni mogą być opiekunami
Według Oksany Żołnowycz, ministry polityki społecznej Ukrainy, w Ukrainie jest ponad 13 000 dzieci osieroconych lub pozbawionych opieki rodzicielskiej z powodu wojny. Każdego roku opiekę rodzicielską traci co najmniej 4 tysiące dzieci. Niektóre z nich są przygarniane przez bliższych lub dalszych krewnych. Około 6 tysięcy dzieci przebywa w placówkach opiekuńczych.
– Ilekroć jestem zapewniana, że służby socjalne w razie czego zajmą się moim dzieckiem, zachowuję rezerwę, zwłaszcza jeśli chodzi o dzieci niepełnosprawne. Bo w naszym przypadku tak właśnie jest – mówi Oksana Homeniuk, matka 10-letniego Marka, z którym wyjechała do Hiszpanii. – W kraju naszego tymczasowego pobytu nawet nie każda babcia może zostać prawną opiekunką dziecka, jeśli coś stanie się jego matce. Moja 65-letnia matka jest tutaj ze mną, ale jeśli coś mi się stanie, sąd nie przyzna jej prawa nawet do tymczasowej opieki.
Biuro ukraińskiego parlamentarnego komisarza ds. praw człowieka wyjaśnia:
We Włoszech, Francji i wielu innych krajach opiekunem nie może być osoba, która ukończyła 65 lat
W Niemczech zdarzały się przypadki odbierania dzieci starszym babciom, które dysponowały jedynie pełnomocnictwem od rodziców do wyjazdu z babcią za granicę. W tym kraju uważa się bowiem, że osoba starsza też wymaga opieki.
Tak więc przed ostatnią podróżą do Ukrainy, gdzie musiała przejść operację, Oksana zorganizowała dla swojej matki tymczasową opiekę, sporządzając stosowny dokument u notariusza. Gdyby coś jej się stało, prawo do opieki nad najmłodszym wnukiem do czasu przybycia jednego ze starszych braci miałaby babcia.
Marek jest obywatelem Ukrainy, a jego tymczasowa ochrona może wygasnąć w każdej chwili. Dlatego Oksana wielokrotnie rozmawiała ze starszymi synami, by w przypadku jej niezdolności do pracy lub śmierci przejęli opiekę nad bratem.
– Obiecali mi, że nie zostawią Marka samego i nie wyślą go do ukraińskiego domu opieki dla niepełnosprawnych. Bo tam warunki są znacznie gorsze niż w Hiszpanii – mówi z ulgą Oksana.
Otworzyć kopertę na wypadek mojej śmierci
Jednak przypadki Niny i Oksany są raczej wyjątkami niż regułą. Przyznaje to większość kobiet, z którymi rozmawiałyśmy. „Boję się, że ściągnę na siebie pecha, rozmawiając lub myśląc na ten temat”; „Boję się zranić moje dziecko” – słyszałyśmy często.
Łatwiej jest tym, które mają w Ukrainie mężów lub partnerów zdolnych w razie czego zająć się synem czy córką. Samotnym matkom jest trudniej.
– Zaczęłam myśleć o znalezieniu potencjalnego opiekuna dla moich dzieci w Niemczech, kiedy para, którą znałam, zmarła w Ukrainie – mówi 46-letnia Wiktoria, wdowa i matka 8-letnich bliźniaków. – Oboje pochodzili z obwodu donieckiego. Wyjechali za granicę na początku wojny, potem wrócili i osiedlili się w Odessie. Po ich śmierci przygotowałam kopertę z dokumentami, hasłami do kont, testamentem i listem do lokalnych przyjaciół, prosząc ich, by nie zostawili moich dzieci samych. Napisałam też listy pożegnalne do moich dzieci z instrukcjami na dalsze życie. Porozmawiałam o tym z przyjaciółmi i ciotką, a potem się uspokoiłam. Teraz żyję spokojnie, wiedząc, że zrobiłam wszystko, co mogłam. I staram się dbać o swoje zdrowie, by nie trzeba było otwierać tej koperty.
Proste instrukcje zmniejszą niepokój dziecka
– Jeśli dorośli nie rozmawiają z dziećmi o przyszłości, może to u nich prowadzić do jeszcze większego niepokoju – mówi Kateryna Nieszczetna, doradczyni rodzinna, która pracuje z dziećmi i rodzinami od 14 lat. – W takich przypadkach dzieci mogą wymyślać własne wersje wydarzeń, często bardziej przerażające niż rzeczywistość.
Każdy kraj ma własne zasady dotyczące tego, co dzieje się z dzieckiem w przypadku tragicznej śmierci lub ubezwłasnowolnienia opiekuna prawnego. Ale wszędzie małoletnie dziecko zostaje objęte opieką służb socjalnych, które zadecydują o jego przyszłości. Opiekuna takiego dziecka wyznacza sąd – i nie zawsze jest to osoba spokrewniona.
Aby oszczędzić dziecku podwójnego stresu – wynikającego z utraty bliskiej osoby i znalezienia się w nowej, obcej rodzinie – dorośli powinni zawczasu zadbać o jego przyszłość
Najlepiej, jeśli rodzice sporządzą u prawnika testament. Ośrodki wsparcia prawnego i lokalne fundacje pracujące z uchodźcami mogą pomóc w przygotowaniu takiego dokumentu.
Ważne jest, by w testamencie wyznaczyć opiekuna prawnego dla swoich dzieci. Decyzja ta pozwoli również uniknąć ewentualnych sporów, jeśli kilku dorosłych będzie sobie rościć prawa do wychowywania sieroty.
Zanim wyznaczysz opiekuna, porozmawiaj z nim i dowiedz się, czy jest skłonny wziąć na siebie tę odpowiedzialność. Omów z nim przyszłość dziecka: gdzie będzie przebywać do zakończenia wojny, jakiej edukacji chciałabyś dla niego.
W zależności od wieku dziecka, możesz opracować dla niego proste instrukcje. One nie zwiększą jego niepokoju – raczej go zmniejszą. Ale zrób to z wyczuciem. Zamiast powiedzieć: „jeśli mama umrze”, powiedz: „jeśli nie będziesz się mogła dodzwonić do mamy” albo: „jeśli mamy nie będzie w pobliżu”. A potem powiedz mu, do kogo będzie mogło zwrócić się o pomoc.
W wielu krajach polisy ubezpieczeniowe przewidują tak zwany „kontakt awaryjny”. To osoba, do której można się zwrócić w razie wypadku. Dziecko powinno wiedzieć o takich kontaktach i rozumieć, że w razie potrzeby może z nich skorzystać. Kontaktami mogą być krewni, nauczyciele, sąsiedzi lub inne bliskie osoby.
– Dziecko potrzebuje co najmniej 5 dorosłych, którym może zaufać, aby czuć się bezpiecznie – mówi Kateryna Nieszczetna
Uchodźczyniom zazwyczaj trudno zadbać o finansowe zabezpieczenie swoich dzieci, ponieważ większość zarobionych przez nie pieniędzy idzie na czynsz i codzienne potrzeby. Jeśli jednak jest to możliwe, warto rozważyć ubezpieczenie na wypadek tragicznych, nieprzewidzianych sytuacji.
Jeśli rodzina uchodźców nadal posiada dom w Ukrainie, ważne jest, by wszystkie dokumenty potwierdzające prawo własności były uporządkowane, prawidłowo sporządzone i dostępne w jednym miejscu. Ułatwi to dziecku uzyskanie spadku.
Ważne jest, by zadbać o stan emocjonalny dziecka i jego postrzeganie śmierci. Strach przed śmiercią jest naturalny i już w wieku 5-6 lat, zwłaszcza w czasach wojny, dzieci mogą zadawać pytania na ten temat: „czy my nie zginiemy?”; „czy nie zostaniesz zabita?”.
Wyjaśniając małym dzieciom, czym jest śmierć, lepiej używać metafor zaczerpniętych z natury. Na przykład: „roślina wyrasta z nasionka, wydaje owoce, a następnie usycha i wraca do ziemi, by pewnego dnia narodzić się znowu”. Dzieci nie zdają sobie sprawy, że życie ma swój koniec, więc proste porównania mogą pomóc zmniejszyć ich niepokój.
Rozmawiając z dzieckiem w wieku szkolnym nie używaj metafor i nie wdawaj się w szczegóły. Porozmawiaj z nim o ciele i duszy, o naturalnym cyklu ludzkiego życia. W tym wieku dziecko może już zdawać sobie sprawę, że życie może zostać skrócone przez chorobę, wypadek lub wojnę. Podkreśl jednak, że takie przypadki są wyjątkami i robisz wszystko, by chronić was oboje. I że jest wiele osób, które je kochają i będą się nim opiekować. Powiedz mu, jak może się z nimi skontaktować.
Nastolatki i młodzi dorośli rozumieją już nieodwracalność śmierci, więc rozmawiaj z nimi jak z dorosłymi: uznaj ich emocje i obawy, daj im szansę na wyrażenie uczuć. Rozważcie konkretne kroki, które należy podjąć, gdyby stało się coś złego.
W tym szczególnym dniu twórczynie Sestr napisały kilka słów o swojej pracy, o swoich bohaterach, emocjach i wszystkim, co stało się tak ważne pierwszego roku pracy w nowym medium.
Joanna Mosiej-Sitek, CEO
Nasz rok na froncie walki o prawdę. Jesteśmy wspólnotą kobiet. Dziennikarek. Redaktorek. Naszą siłą jest nasz głos. Stoimy na straży wspólnych europejskich wartości, demokracji i pokoju. Jesteśmy głosem wszystkich, którzy tak jak my wierzą, że przyszłość to dialog, tolerancja i poszanowanie praw człowieka. Wierzą w świat, w którym potrafimy wybaczyć sobie stare krzywdy i koncentrować energię na budowie lepszej przyszłości. Nie dać się podzielić słowami polityków.
Każdego dnia robimy wszystko, żeby wzajemnie się usłyszeć i zrozumieć, bo wiemy, że to jedyna droga do walki z dezinformacją i fake newsami. Nasz głos, nasza walka, jest tak samo ważna dla naszego bezpieczeństwa, jak nowe czołgi i drony. W ciągu tego roku dałyśmy dom tysiącom opowieści na drodze do budowy lepszego świata. Rozumiemy, że budowa silnej, wieloetnicznej, solidarnej wspólnoty to długa droga, a my jesteśmy dopiero na jej początku.
Maria Górska, redaktorka naczelna
Kiedy razem z przyjaciółmi z Gazety Wyborczej postanowiliśmy stworzyć Sestry.eu, była druga wojenna zima. Moja nowo narodzona córeczka leżała w wózku, w czerwonym kombinezonie z piernikowymi ludzikami, i jedyne, co potrafiła, to uśmiechać się i wyciągać ręce do mamy. Dziś moja Amelia jest silnym dzieckiem, które biega po parku niedaleko naszego warszawskiego domu, głośno krzyczy: „Mamo, łap piłkę!”, śmieje się, gdy biorę ją na ręce. I któremu żal lalki, gdy ta płacze.
Amelia jeszcze nie wie, co to Ukraina. I właśnie dlatego pracuję w tym medium. Nie po to, żeby kiedyś opowiadać dziecku o mojej ojczyźnie. Chcę, żeby dorastała w niezależnej, bezpiecznej, odnoszącej sukcesy Ukrainie – jako wolna obywatelka Europy.
Tatiana Bakocka, dziennikarka
Teksty publikowane w Sestrach inspirują czytelników do pomocy. Po moim artykule o olsztyńskim schronisku dla uchodźców, które zostało zamknięte, co postawiło część Ukraińców w bardzo trudnej sytuacji, pięć ukraińskich rodzin zgłosiło, że otrzymały pomoc. Samotne matki wychowujące małoletnie dzieci otrzymały żywność i odzież, a także pełne plecaki do szkoły.
Dzięki artykułowi „Żagle ratują życie” i Piotrowi Palińskiemu udało się zgromadzić w Polsce setki metrów żagli, z których zostaną wykonane nosze dla rannych żołnierzy. 24 sierpnia 2024 roku Dorota Limontas, harcerka z Olsztyna, zawiozła te żagle do Kijowa w konwoju humanitarnym. Dostarczyła też sprzęt medyczny do kilku kijowskich szpitali, przekazany przez Wojewódzki Szpital dla Dorosłych i Wojewódzki Szpital Dziecięcy w Olsztynie.
Po opublikowaniu historii skromnego mechanika samochodowego, pana Piotra, który w 2022 roku przekazał ukraińskim dzieciom ponad 500 rowerów, ta piękna inicjatywa zyskała nowe życie. Po raz kolejny setki dzieci – nie tylko w Olsztynie, ale także w innych miejscach Polski – dostały w prezencie rowery. Rowery trafiły też do ukraińskich sierot, którymi opiekuje się Tetiana Palijczuk. O niej również pisaliśmy.
Natalia Żukowska, dziennikarka
Dla mnie Sestry stały się kołem ratunkowym, które wsparło mnie w trudnych chwilach. Wojna na pełną skalę, przeprowadzka do innego kraju, adaptacja... Miliony ukraińskich kobiet stanęły w obliczu tego, uciekając przed wojną i opuszczając swoje domy. Miałam szczęście zająć się w Polsce tym, co kocham – dziennikarstwem. A jeszcze więcej szczęścia miałam w kontaktach z tymi, którzy swoją pracą w każdej minucie piszą współczesną historię Ukrainy: wolontariuszami, żołnierzami, medykami bojowymi i aktywistami społeczeństwa obywatelskiego.
Pamiętam każdego z bohaterów moich materiałów. Mogłabym o nich opowiadać bez końca. Wydawałoby się, że dziennikarz po nagraniu rozmowy i opublikowaniu materiału, który powstał na jej podstawie, może o swoim bohaterze zapomnieć. Tak było ze mną przez 20 lat pracy w telewizji. Postacie filmowane dla wiadomości zostały szybko zapomniane. Ale tutaj jest inaczej. Po rozmowach z bohaterami nadal śledzę ich w mediach społecznościowych. I choć poznaliśmy się tylko w przestrzeni online, wielu z nich stało się moimi przyjaciółmi. Podsumowując ten rok, mogę tylko podziękować losowi za możliwość opowiedzenia światu o niesamowitych i silnych Ukraińcach.
Aleksandra Klich, redaktorka
Gdy rok temu zaczęłyśmy budować zespół redakcyjny sestry.eu, czułam, że to wyjątkowy moment. Taki, w którym media są naprawdę potrzebne. W brutalnym świecie wojny, świecie nowych technologii i kryzysów, świecie, w którym ze wszystkich stron atakują nas informacje, zdjęcia, emocje – szukamy porządku i sensu. Szukamy niszy, która zapewni poczucie bezpieczeństwa, warunki do mądrego namysłu – ale też miejsca, w którym można po prostu się wypłakać.
I takie właśnie są sestry.eu. Media nowych czasów, most Ukrainy do Unii Europejskiej.
Praca z ukraińskimi koleżankami odrodziła moją wiarę w dziennikarstwo. Przywróciła we mnie poczucie, że media nie muszą być fabryką klików czy areną konfliktów, lecz źródłem wiedzy i prawdy, także tej bolesnej. I prawdziwych emocji, na które można sobie pozwolić w najtrudniejszych chwilach.
Dzięki pracy w Sestrach, dzięki codziennemu spoglądaniu w stronę Ukrainy ożyły też we mnie najważniejsze pytania: Czym jest dziś patriotyzm? Co to znaczy być obywatelką Europy? Co oznacza odpowiedzialność? Co ja sama mogę robić – codziennie, konsekwentnie – by ocalać świat? I wreszcie: Skąd jestem? Po co? Dokąd idę?
To pytania, które nawiedzają człowieka, gdy jest na krawędzi. Bo robimy media w świecie na krawędzi. Dziewczyny z Ukrainy, ich doświadczenie i przeżycia, codziennie mi to uświadamiają.
Maria Syrczyna, redaktorka
Od pierwszego dnia liczba naszych czytelników stale się zwiększa – dane pokazują, że tylko w tym roku nasza publiczność wzrosła 8-10 razy w porównaniu z rokiem ubiegłym. A to dlatego, że Sestry są medium nietypowym. Większość z nas, dziennikarek, z powodu wojny mieszka w obcych krajach – ale ze wszystkich tych krajów piszemy o tym, co nas boli. O Ukrainie i jej silnych ludziach. O tym, co powstrzymuje nas w pokonaniu wroga – by dotrzeć do tych, którzy mogą nam pomóc. O trudnościach w nowym miejscu i tym, jak je pokonujemy. O naszych dzieciach.
Staramy się rozmawiać z ludźmi, którzy inspirują i niosą światło w tych mrocznych czasach. To wolontariusze, artyści, lekarze, sportowcy, psychologowie, aktywiści, nauczyciele, dziennikarze. A co najważniejsze – to wojownicy. Kiedyś marzyłam, że w Ukrainie zmienią się elity, a o losach kraju będą decydować przyzwoici ludzie. I moje marzenie się spełniło, choć w przewrotny sposób. Nowymi bohaterami są wojskowi, którzy dzielnie dźwigają na swoich barkach ciężar walki z wrogiem i obojętnością świata. Tutaj, w Sestrach, opowiadamy o nich wciąż na nowo każdemu, kto ma połączenie z Internetem – i serce. Mamy nadzieję, że te historie nie pozwolą zapomnieć ich imion ani zniekształcić ich czynów.
Siostra to ktoś, kto może być wszędzie, ale wciąż jest blisko. Denerwuje cię, ale jeśli jest zraniona, stajesz po jej stronie i podajesz jej rękę. Właśnie takim medium chcemy być. Wiarygodnym i bliskim. Aż do zwycięstwa – i po nim też.
Marina Stepanenko, dziennikarka
Z Sestrami jestem od dziewięciu miesięcy. W tym czasie przeprowadziłam 22 duże wywiady z ludźmi, o porozmawianiu z którymi kiedyś mogłam tylko pomarzyć. Posłowie, generałowie, dowódcy – i as amerykańskiego lotnictwa. Do tego ostatniego bardzo trudno było dotrzeć – nie miał żadnych kontaktów w sieci, dojście do niego mieli tylko w wydawnictwie publikującym jego książki. Na Facebooku istniał również fanpage Dana Hamptona. Okazało się, że jest jego administratorem i odpowiada na wiadomości.
Do Kurta Walkera pisałam przez dwa miesiące – i w końcu udało nam się dojść do porozumienia. Jednak moim szczególnym przedmiotem dumy jest rozmowa z generałem Benem Hodgesem, do którego kontakt dawno temu uzyskałam pod klauzulą „ściśle tajne”.
W ciągu tych dziewięciu miesięcy nauczyłam się jednego: nie bój się prosić o wywiad swoich marzeń, a jeśli masz wybór między rozmową z ukraińską gwiazdą i zagranicznym generałem, zawsze wybieraj tego drugiego. Cieszę się, że mogę być pomostem między nimi a naszymi czytelnikami.
Kateryna Tryfonenko, dziennikarka
„Dlaczego mnie o to zapytałaś?” To jeden z tych zabawnych incydentów, które pozostają w mojej pamięci. Pracowałam nad artykułem o rekrutacji do wojska, a część analizy miała być poświęcona doświadczeniom międzynarodowym. Jednym z moich rozmówców był amerykański specjalista z wojskowego centrum rekrutacyjnego. Od razu go poprosiłam, żeby pytania były jak najprostsze, bo czytają nas ludzie, którzy nie znają niuansów funkcjonowania amerykańskiej armii. Nie miał zastrzeżeń, nagraliśmy wywiad.
Minęło kilka dni – i nagle dostałam od niego wiadomość, która zaczynała się od słów: „Wciąż jestem bardzo zdezorientowany naszą rozmową. Ciągle myślę o pytaniach, które mi zadałaś. A właściwie to dlaczego mi je zadawałaś?”. To była dość długa wiadomość, w której każda linijka mówiła do nie: „Czy jesteś szpiegiem?”.
To było pierwsze moje takie doświadczenie. By eksperta nie traumatyzować jeszcze bardziej, zasugerowałam usunięcie jego komentarzy z artykułu, skoro był tak przerażony naszą rozmową. Ale nie sprzeciwił się publikacji, chociaż do dziś nie jestem pewna, czy nadal wierzy, że to wszystko to nie był przypadek.
Natalia Ryaba, redaktorka
Jestem wolna. Te dwa słowa najlepiej opisują moją pracę w Sestrach. Mogę robić to, co lubię i na czym znam się najlepiej. Jestem wolna od wszelkich ograniczeń: nasza redakcja to zespół podobnie myślących ludzi, gdzie wszyscy sobie ufają, więc nikt nie zabrania mi eksperymentować, próbować czegoś nowego, uczyć się i wcielać swoje pomysły w czyn. Jestem wolna od stereotypów. Nasz wielonarodowy zespół pokazał, że bez względu na to, jakiej jesteś narodowości i jakie historyczne spory są między naszymi narodami, jesteśmy jednością, pracujemy na rzecz wspólnej sprawy – dla zwycięstwa Ukrainy, dla zwycięstwa demokratycznego świata.
W naszej redakcji mogę być, kim chcę. Pracuję jako redaktorka, ale jednocześnie biorę kamerę i biegam jako reporterka na protesty, do lokali wyborczych – gdzie tylko mam ochotę. Nikt mi nie zabrania robić tego, co chcę. Jestem wdzięczna za tę wolność. To inspirujące.
Anastazja Kanarska, dziennikarka
Jak wiele dziewczyn, zawsze myślałam, że chcę mieć syna. No dobrze: dwoje dzieci, ale jednym z nich musiał być syn. W czasach gdy prawdopodobieństwo nieposiadania dzieci w ogóle rosło wprost proporcjonalnie do lepszego zrozumienia siebie i świata, umiejętność bycia dobrą matką dla szczęśliwej, samowystarczalnej kobiety wydawała się czymś niesamowicie ekscytującym. Nie konkurowanie, ale uczenie się od siebie nawzajem, dbanie o własne granice i szanowanie innych – to sprawia, że praca w kobiecym kręgu jest zasobem.
Początek współpracy z Sestrami prawdopodobnie zbiegł się dla mnie z głębszą analizą mojego kobiecego rodowodu, tak silnego, jak moje koleżanki redaktorki, z których każda w różnych momentach przypomina Demeter, Persefonę, Herę, Afrodytę, Artemidę czy Hestię. A tematy moich własnych tekstów lub tych, które zredagowałam i przetłumaczyłam, czasami niesamowicie rezonują z bieżącymi zdarzeniami z życia życiowymi lub refleksjami. Być może na tym polega magia siostrzanej wspólnoty.
Olena Klepa, dziennikarka
„Czuję się tu potrzebna”. Na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną w Sestrach przyszłam trzy miesiące przed oficjalnym rozpoczęciem projektu: ubrana w stare, domowe szorty, koszulkę, którą wzięłam z centrum pomocy humanitarnej, z fryzurą na mniszku lekarskim, która wyglądała tak, jakbym zdjęła kask budowlany tuż przed biurem. I z siedmioma latami doświadczenia w telewizji.
Nie szukałam pracy. Byłam spokojna i czułam się komfortowo, pracując jako ochroniarz na budowie. Nie marnowałam czasu. Ciągle się uczyłam, brałam udział w darmowych szkoleniach online. Ale z jakiegoś powodu wszyscy przełożeni pytali mnie od czasu do czasu: „Czy znalazłaś już coś dla siebie?”, „Są jakieś interesujące oferty pracy?”. Mówili, że nie pasuję do tego miejsca, że zasługuję na coś więcej, że jestem stworzona do innych rzeczy.
Sestry same mnie znalazły, więc kiedy poszłam na pierwsze spotkanie, powiedziałam sobie: „Albo wygrasz, albo przegrasz”. To nie była typowa rozmowa kwalifikacyjna. To było spotkanie ludzi o podobnych wartościach i wspólnym celu. Mówiliśmy różnymi językami, ale rozumieliśmy się w lot. Plany były ambitne i na pierwszy rzut oka nierealne: potrzebowali menedżera mediów społecznościowych. Bardzo się bałam tej odpowiedzialności, ale nigdy nie mówię: „Nie wiem jak” – dopóki nie spróbuję. Doświadczenie pokazało mi, że wszystkiego można się nauczyć.
W Sestrach czuję się potrzebna. Czuję, że mam przestrzeń do rozwoju. Podoba mi się, że mogę tu połączyć wszystkie moje doświadczenia, że mogę eksperymentować. Ale najważniejsze jest to, że nie dręczą mnie już wyrzuty sumienia. W moim kraju trwa wojna, wróg jest nie tylko na froncie. Rosyjska propaganda zapuściła swoje macki daleko poza granice Rosji. A ja, tworząc materiały do mediów społecznościowych, opowiadając Ukraińcom tu, w Polsce, o Ukraińcach na froncie – i Ukraińcom o Polakach, którzy „nie są zmęczeni wojną”, pomagam Ukrainie przetrwać.
Beata Łyżwa-Sokół, fotoedytorka
Wiele lat temu koleżanka fotoedytorka wpadła na pomysł zmiany pracy i spróbowania sił za granicą. Ale jeden z redaktorów kategorycznie jej to odradził: „Nigdy nie będziesz tak uznana w redakcji w Nowym Jorku czy Londynie, jak u siebie. Nie osiągniesz tego poziomu znajomości języka co anglojęzyczni koledzy, co najwyżej będziesz asystentką głównej fotoedytorki. W zagranicznej redakcji zawsze będziesz obcokrajowcem”.
Posłuchała i została w kraju, choć ukończyła anglistykę na uniwersytecie i język nie byłby żadną barierą. Kilka lat później odeszła z zawodu. Uznała, że dziennikarstwo przestaje być potrzebne i właśnie się kończy.
Od tamtej pory w mediach sporo się zmieniło, a wielu ludzi uważa, że w dobie social mediów w ogóle nie są już potrzebne. Zmienia się świat, więc media też. Sama jednak nie przestałam wierzyć w ich rolę. Nie uciekłam z nich, raczej szukałam dla siebie nowego miejsca. Tak trafiłam do Sestry, gdzie spotkałam redaktorki i dziennikarki, które przyjechały do Polski z ogarniętej wojną Ukrainy. Po roku wspólnej pracy wiem, że jesteśmy do siebie bardzo podobne, w wielu sprawach zachowując jednak odmienność. Słuchamy siebie, spieramy się, chodzimy razem na wystawy i na wino.
Gdy zaczynałam pracę w Sestrach i z redaktorką naczelną serwisu Marią Górską rozmawiałyśmy o tym, jakie zdjęcia powinny ilustrować ten serwis, usłyszałam: „To twój ogród”. To było jedno z wielu fantastycznych stwierdzeń, jakie miałam usłyszeć w następnych miesiącach wspólnej pracy – słów, które zbudowały naszą relację zawodową i prywatną. W dobie fake newsów, botów i kryzysu mediów informacyjnych dla mnie jako fotoedytorki w Sestrach od początku szczególnie ważne było to, jak za pomocą zdjęć opowiadamy, co się dzieje w Ukrainie. Obserwuję media na świecie i dzięki redaktorkom naszego serwisu dostrzegam, że często są w nich obrazy powierzchowne, nie oparte na bezpośrednich relacjach czy doświadczeniach, stereotypowe.
Bezpośredni kontakt z dziennikarkami i redaktorkami z Ukrainy jest dla mnie w codziennej pracy bezcenny. Jestem przekonana, że projekty dziennikarskie oparte o takie współdziałanie to szansa dla mediów przyszłości. To gwarancja rzetelności i sprawczości tam, gdzie ważą się losy pojedynczych ludzi w najdalszych zakątkach świata.
Jest taka scena w filmie „Wróg numer jeden” Kathryn Bigelow, kiedy główna bohaterka, agentka CIA odpowiadająca za schwytanie Osamy Bin Ladena, staje przed grupą marines, uczestników akcji. Jeden z nich, wątpiący w przedsięwzięcie (szczególnie dlatego, że ma nim dowodzić kobieta), pyta kolegów: „Dlaczego miałbym jej zaufać?”
Na to inny mówi: „Bo ona wie, co robi”.
Tak właśnie się czuję w redakcji Sestr. Pracuję z redaktorkami i dziennikarkami z Ukrainy, które wiedzą, co robią i dlaczego. I bardzo mi z tym dobrze.
<frame>Prezentujemy kolejny artykuł z cyklu „Portrety Siostrzeństwa”. Opowiadamy w nim o przyjaźni między Ukrainkami i Polkami, wsparciu zwykłych ludzi – lecz także o nieporozumieniach i problemach. Opowiedzcie nam swoje historie – historie spotkań z polskimi czy ukraińskimi kobietami, które zmieniły Wasze życie, zaimponowały Wam, nauczyły Was czegoś, zaskoczyły lub skłoniły do myślenia. Piszcie do nas pod adresem: redakcja@sestry.eu<frame>
Sport, modeling, film
W przeszłości byłam mistrzynią sportu, uprawiałam gimnastykę artystyczną. Do Domu Modelek „Chreszczatyk” w Kijowie trafiłam przez przypadek. W tamtym czasie to był najlepszy dom modelek promujących dzianiny w Związku Radzieckim, podbijał światowe wybiegi. Zobaczyłam ogłoszenie o castingu i postanowiłam pójść tam z dziewczynami. Tak dla towarzystwa.
Tak zaczęła się moja historia z modelingiem.
Podróżowałam do wielu krajów, w tym do USA, Brazylii, Meksyku, Korei Południowej, Wielkiej Brytanii, zjeździłam prawie całą Europę.
W 2002 roku, kiedy w stolicy byłam już rozpoznawalna, wraz z przyjaciółką Ksenią Kuźmenko otworzyłyśmy własną agencję. Poza modelingiem zaczęliśmy również organizować konkurs Miss Ukrainy. Po udanym konkursie w 2004 roku, który odbył się w Pałacu „Ukraina” i był transmitowany na żywo w telewizji, zaczęłam się zastanawiać, jak by to było samej wziąć udział w czymś takim. Chciałam lepiej zrozumieć dziewczyny i wspierać je.
Potem sama wzięłam udział w Miss Global USA i – zdobyłam koronę Mrs Globe Europe
Drugą moją pasją, obok modelingu, było kino. Zagrałam m.in. polską księżniczkę w filmie o Bohdanie Chmielnickim, a w przededniu inwazji wystąpiłam w udanym ukraińskim projekcie „Kijów dniem i nocą”. Byłam bardzo zapracowaną kobietą.
Szukając sensu w trudnych czasach
Ale gdy któregoś dnie nagle zmarła moja mama, coś we mnie pękło. Byłyśmy sobie bardzo bliskie. Nic mi się nie chciało, potrzebowałam nowego sensu, by dalej żyć.
Zaproponowano mi kierowanie fundacją charytatywną, która prowadzi ośrodek rehabilitacyjny „Miasto Szczęśliwych Dzieci” – ale nie byłam pewna, czy sobie poradzę. To miejsce, w którym pomaga się dzieciom znalezionym na ulicy, porzuconym i zabranym z dysfunkcyjnych rodzin. Żyją tam sobie w komfortowych warunkach, przechodząc rehabilitację psychologiczną, podczas gdy dorośli szukają dla nich nowych rodzin.
Na początku po prostu tam jeździłam. Jednak z każdą kolejną wizytą angażowałam się coraz bardziej: dzieci czekały na spotkania ze mną, coraz bardziej mi ufały i przywiązywały się do mnie. Wtedy, tak jak teraz, podczas wojny – to było dla mnie zbawienie. Bo w trudnych czasach każdy szuka własnej motywacji i sensu życia. Resocjalizowałam dzieci, a one – mnie.
Moja Power Woman
W pierwszych dniach inwazji w pobliżu naszego sierocińca rozmieszczono działa obrony przeciwlotniczej. Podjęliśmy szybką decyzję o ewakuacji dzieci. Pracownicy zabrali je w różne bezpieczniejsze miejsca w Ukrainie – na własną odpowiedzialność.
Były propozycje przeniesienia sierocińca za granicę, ale mieliśmy nadzieję, że to wszystko niedługo się skończy. Jedna z takich propozycji przyszła od Olgi Bohomolec [znana ukraińska lekarka, polityczka i działaczka społeczna – red.].
I wtedy w moim życiu pojawiła się Elwira Niewiera, z którą stworzyliśmy internetowy plan ewakuacji dzieci. W tamtym czasie nie miałam pojęcia, kim jest ta kobieta, nie widziałam jej filmów i nie przypuszczałam, że kiedyś się z nią zaprzyjaźnię i będę ją podziwiać [Elwira Niewiera jest reżyserką i scenarzystką, a także społeczniczką i wolontariuszką, obecnie mieszka w Berlinie – red.].
Nie przeszło mi przez myśl, że to kobieta, której nigdy brakuje energii i chęci pomagania
Kobieta, która dla mnie jest dziś prawdziwą Power Woman.
W nieznane
W tym czasie Elwira była już zaangażowana w pomoc naszym żołnierzom. Poznała zamożną rodzinę vol Walzów z Bawarii, która – nie mogąc znieść bezczynności niemieckiego rządu – do dziś przeznacza znaczne fundusze na wsparcie ukraińskiej armii. Ulrike von Walz miała willę w lesie nad jeziorem, w której nikt nie mieszkał. Po długim namyśle Elwira zasugerowała, że można by tam ewakuować dzieci z naszego sierocińca.
Ale wyjazd nie był łatwy. Wojna trwała już od kilku miesięcy i podczas gdy wcześniej, gdy jeszcze panował chaos, całe sierocińce i szkoły wyjeżdżały z Ukrainy bez żadnych dokumentów – teraz trzeba już było uzyskać oficjalne pozwolenia od czterech ministerstw i administracji wojskowej. Poza tym dwadzieścioro naszych dzieci musieliśmy dosłownie pozbierać z całej Ukrainy, z obwodu kijowskiego, tarnopolskiego, wołyńskiego, lwowskiego…
Transport i relokację zorganizowała Elwira i rodzina von Walzów. Na granicy z Polską przesiedliśmy się do autobusu, który zawiózł nas do nowego domu. I my, dorośli, i dzieci byliśmy przerażeni. Bo jechaliśmy w nieznane.
Burmistrz, orkiestra dęta i dwa legowiska
W Niemczech byliśmy jedynymi, którzy znaleźli schronienie dla całego sierocińca, w tym dla nauczycieli. Nigdy bym nie pomyślała, że Niemcom może tak bardzo zależeć. Wystarczyło tylko o czymś wspomnieć, a oni już robili to za ciebie.
W małym bawarskim miasteczku na nasz autobus czekali lokalni mieszkańcy, burmistrz, a nawet orkiestra. Zablokowano dla nas całą drogę. W domu wszystko było przygotowane, nawet jedzenie i legowiska dla mojego psa i kota, które zabrałam ze sobą.
Minął rok, zanim udało nam się poukładać sobie życie i zaakceptować nową rzeczywistość – że dziś to nasz dom. I że mieszkamy pod jednym dachem – 20 dzieci i 10 opiekunów – jako nowa rodzina. Dopiero po roku, kiedy uleciał z nas cały ten stres, zaczęliśmy dostrzegać to, w jak magicznym miejscu się znaleźliśmy. Miejscowi pomagali nam w każdy możliwy sposób, organizując nawet zajęcia sportowe i aktywności dla dzieci. Taka opieka przez duże „O”.
Kiedy Elwira odwiedziła nas po raz pierwszy, by nas poznać – z uściskami i smakołykami dla dzieci – zorganizowaliśmy dyskotekę. Sfilmowała wszystko i obiecała, że pewnego dnia zrobi z tego film.
Tydzień z Rozą, czyli terapia przez teatr
Później, w Amsterdamie, dokąd zaprosiła mnie na premierę swego filmu [„Syndrom Hamleta” (2022 r.) – red.], odkryłam inną Elwirę: utalentowaną reżyserkę i wrażliwą artystkę, która nie boi poruszać poważne problemy społeczne.
I wtedy przytrafił nam się teatr.
Przyjaciółka Elwiry, reżyserka Roza Sarkisian, która grała w „Syndromie Hamleta”, przyjechała odwiedzić nasze dzieci. Wpadliśmy na pomysł, żeby zorganizować terapię teatralną – porozmawiać o naszych emocjach i doświadczeniach, o tym, co nas boli, wcielając się w różne postaci. To był ogromny krok naprzód w terapii dzieci. One mają za sobą straszne psychiczne traumy, ale kiedy udało się nam o tym z nimi porozmawiać – wszystko stało się łatwiejsze. Tydzień z Rozą okazał się skuteczniejszy niż miesiące pracy z psychologami.
Spokój bez względu na wszystko
Mam wrażenie, że Elwira myśli o Ukrainie 24 godziny na dobę. Nie tylko myśli – także działa. Każdego dnia. Niedawno wpadłam do niej na weekend do Berlina. Dowiedziałam się wtedy, że pomaga też kobietom w trudnych sytuacjach. W chwili gdy o niej opowiadam, szuka w Kijowie mieszkania dla kobiety, która przeżyła rosyjską niewolę.
Nie wiem, skąd bierze siłę, by robić to wszystko, nie wiem też, skąd bierze się ten jej spokój – nigdy nie widziałam u niej wybuchów złości czy choćby oznak zdenerwowania. Wewnętrzny spokój to wspaniała cecha. Na początku byłam przekonana, że jogę uprawia właśnie w tym celu – i też zaczęłam, bo w pracy z dziećmi bardzo ważne jest zachowanie równowagi, opanowanie i pozytywne nastawienie bez względu na wszystko.
Aż pewnego dnia Elwira zapytała mnie: „Wiesz, tak miło jest spędzać z tobą czas, jesteś taka spokojna i opanowana. Jak to robisz?”
Wierzę w siłę kobiet. Czasami wydaje się, że mężczyźni nie są w stanie dojść do porozumienia i iść ramię w ramię. A kobiety to potrafią. Mamy w sobie zdrowy rozsądek i wewnętrzną równowagę. Potrafimy się pozbierać i być elastyczne w krytycznych momentach. Jestem silną kobietą, ale Elwira jest absolutną siłą. Nie tylko realizuje własne cele, ale też prowadzi i wspiera innych w najtrudniejszych dla nich chwilach.
Ja, kobieta pracująca
Przez ostatnie dwa i pół roku byłam kucharką, pomywaczką, gospodynią domową, psycholożką, lekarką, kierowcą, kurierem. I zdałam sobie sprawę, że jeśli zdobędziesz nową wiedzę lub umiejętności, musisz je rozwijać. Bo nigdy nie wiesz, co przyniesie ci los.
W szkole miałam niemiecki, ale nigdy nie myślałam, że będzie mi potrzebny. Kobiety w mojej rodzinie były dobrymi kucharkami, jednak nie nauczyłam się dobrze gotować – dopóki nie musiałam stać się kucharką dla 30 osób. Zostałam także kierowcą, ponieważ mieszkamy w środku lasu i trzeba było wozić dzieci do i ze szkoły, no i do klubów. Mam też dyplom z fizjoterapii. To popularny zawód w Niemczech i gdybym nagle chciała zostać fizjoterapeutką, mogłabym z powodzeniem pracować w tym fachu.
Tak trudno oddać dzieci
Teraz nasze dzieci wracają do domu. Niektóre zostały adoptowane, inne wróciły do swoich rodzin, bo sądy zakończyły sprawy albo rodzice poradzili już sobie z problemami. Zostało z nami tylko trzech chłopców. Obiecałam im, że w Niemczech skończą szkołę – zwłaszcza najstarszy, bo uczy się w klasie niemieckiej. W ciągu dwóch lat udało mu się nauczyć niemieckiego od podstaw i zdać egzaminy na równi z Niemcami. Zaprosił mnie na swoją maturę. Ostatni raz byłam na maturze syna.
Oddanie dzieci jest bardzo trudne. Psycholodzy uczą nas, że trzeba natychmiast się odseparować, mniej komunikować. Ale w ciągu tych dwóch lat staliśmy się rodziną i nie jest mi obojętne, jak dzieci radzą sobie w nowych rodzinach.
Często konsultuję się z Elwirą w sprawie dzieci i zastanawiamy się, co jeszcze można by zrobić lepiej. Jest moją powierniczką
Nasz kijowski dom dla dzieci nadal pracuje. Sprawiliśmy, że jest czysty i przytulny, lecz nadal nie możemy znaleźć psychologa. Zadzwonimy do Rosy, poprosimy, by zorganizowała u nas tę swoją unikalną terapię teatralną. Dziś pomocy i opieki wymaga w Ukrainie ogromna liczba dzieci. Kraj rozpaczliwie potrzebuje takich ośrodków jak nasz.
23 lipca „Miasto Szczęśliwych Dzieci” otworzyło swoje podwoje dla nowych mieszkańców.
<frame>Oto kolejny artykuł z cyklu „Portrety Siostrzeństwa”. Opowiadamy w nim o przyjaźni między Ukrainkami i Polkami, wsparciu zwykłych ludzi – lecz także o nieporozumieniach i problemach. Opowiedzcie nam swoje historie – historie spotkań z polskimi czy ukraińskimi kobietami, które zmieniły Wasze życie, zaimponowały Wam, nauczyły Was czegoś, zaskoczyły lub skłoniły do myślenia. Piszcie do nas pod adresem: redakcja@sestry.eu<frame>
Kilka lat temu kobieta z mojego małego miasteczka Bielajewka w obwodzie odeskim zapytała mnie, dlaczego przyjaźnię się z ludźmi spoza Ukrainy. „Czy naprawdę myślisz, że kiedykolwiek będą dla ciebie dobrzy? Przyjaźnij się tylko ze swoimi, tymi, którzy dzielą z tobą krew”.
Był rok 2016 i po raz pierwszy w życiu zaryzykowałam zgłoszenie się do programu szkoleniowego dla dziennikarzy, prowadzonego przez polską Fundację „Edukacja dla Demokracji”. Zostałam wybrana i zaproszona do Czerkas. Koledzy dziennikarze z „Gazety Wyborczej” opowiadali ukraińskim dziennikarzom o kampaniach w mediach społecznościowych: jak zmieniali warunki polskich kobiet w szpitalach położniczych, jak bronili prawa do wysokiej jakości opieki paliatywnej dla ciężko chorych osób. Mówili też o lokalnej inicjatywie, w której Katowice ubiegały się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury.
***
W ciągu minionych ośmiu lat przeprowadziłam dziesiątki akcji społecznych w moim rodzinnym mieście. Dwa lata po rozpoczęciu inwazji pracowałam w katowickiej redakcji „Gazety Wyborczej”, jestem też członkinią Rady Konsultacyjnej Metropolii Śląskiej, która ekspercko pomaga Katowicom w staraniach o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury. Magia, nieprawdaż?
A wszystko zaczęło się od Natalki Kertyczak, kierowniczki projektu, obecnie członkini zarządu i koordynatorki Fundacji „Edukacja dla Demokracji”. Dzięki niej poznałam Polskę, to ona zorganizowała moją pierwszą wizytę w województwie śląskim, za sprawą dziesiątek spotkań z polskimi aktywistami nauczyła mnie, jak w kreatywny i pomysłowy sposób zmieniać moje miasteczko. A potem do niego przyjechała, by wesprzeć pomysł przekształcenia oddziału położniczego.
Natalka obudziła we mnie wiarę w to, że duże, systemowe zmiany są możliwe nawet tam, gdzie wydaje się, że nic nigdy się nie zmieni
Wyobraźcie sobie, że w tamtych czasach nasz miejski oddział położniczy nie miał ani jednej kabiny prysznicowej, w której kobiety mogłyby wziąć kąpiel. Szerzyła się przemoc położnicza, a oddział mógł zostać zamknięty w ramach reformy medycznej, ponieważ większość kobiet zdecydowała się rodzić w Odessie. To się nie zmieniało od lat. Urodziłam się w takich warunkach i 27 lat później w takich samych warunkach rodziłam moją córkę. Natalka organizowała spotkania z polskimi osobami publicznymi, a pomysły wyrastały na nich jak grzyby po deszczu.
Mój zespół w Ukrainie napisał listy do lokalnych urzędników, domagając się w nich modernizacji oddziału położniczego i załączając zdjęcia kobiet w ciąży z ostrzeżeniem: „Jeśli odmówicie tym kobietom, wasze pieniądze zjedzą myszy” (jak mówi stare ukraińskie porzekadło). Drukowaliśmy ulotki dla młodych ojców z prośbą o wsparcie kobiet w połogu, zorganizowaliśmy wyjazd studyjny dla ordynatora oddziału położniczego do jednego z najlepszych szpitali położniczych w Ukrainie.
Wszystkie te pomysły, które czasami wydawały się szalone, były wspierane przez Natalkę jako kuratorkę projektu. Punktem kulminacyjnym było spotkanie, na którym aktywistki z miasta wraz z przedstawicielami władz rejonowych i szpitala ulepiły z plasteliny idealny oddział położniczy. Pomysł ten został zainspirowany przez inną aktywną Polkę, którą Natalka nam przedstawiła – Agatę Urbanik z Warszawy.
Natalka miała przyjechać z Polski na te kreatywne warsztaty.
Spodziewaliśmy się surowego inspektora, który oceni, czy spełniliśmy założenia projektu. A tu przyjechała do nas łagodna, skromna, ciepła i serdeczna osoba z workiem słodyczy dla moich dzieci
Razem z nami z entuzjazmem ulepiła z plasteliny przyjaznego lekarza, który chętnie pomaga swoim pacjentom i z uśmiechem wita małych mieszkańców miasteczka w nowym świecie.
Osiem lat później wszystko, co stworzyliśmy podczas tego twórczego spotkania, stało się rzeczywistością. Szpital położniczy w Bielajewce przeszedł transformację. Podczas inwazji urodziło się w nim 680 dzieci. Warunki dla kobiet i dzieci znacznie się poprawiły. Są nawet podgrzewane łóżka dla niemowląt.
Kiedy Rosjanie rozpoczęli inwazję, Natalka była jedną z pierwszych osób, które zapytały mnie, czy potrzebuję pomocy. Później, kiedy doszłam do siebie, zaprosiła mnie na spotkanie ukraińskich działaczy na rzecz społeczeństwa obywatelskiego w Warszawie, aby „trochę mi ulżyć”, bym pobyła wśród swoich i poczuła przyjazne wsparcie.
Wydaje mi się, że dzięki Natalce i jej współpracownikom z fundacji w dziesiątkach ukraińskich miast zaszły ważne zmiany systemowe. Byli jednymi z tych, którzy wykonali tytaniczny wysiłek, by stosunki między naszymi krajami stały się cieplejsze, a ludzie budowali między sobą mosty, a nie mury. Natalii zawdzięczam też wiele moich ważnych znajomości.
Te kontakty, niczym nitki, splotły się w silną i solidną linę ratunkową, która utrzymała mnie na nogach w nowym miejscu
Jedną z takich z takich cennych znajomości jest znajomość z Małgorzatą Tkacz-Janik, działaczką społeczną z Gliwic, wykładowczynią na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach. Odbyłam z nią moją pierwszą „dorosłą” rozmowę o feminizmie, o siostrzeństwie, przezwyciężaniu uprzedzeń i rywalizacji między kobietami.
Byłam w znacznie lepszej sytuacji niż wiele innych uchodźczyń, więc odmówiłam przyjęcia pomocy. Wszystko, czego potrzebowałam, to komunikacja i swego rodzaju uziemienie.
Małgorzata zaczęła zapraszać mnie na spotkania lokalnego klubu dla kobiet. Okazało się, że w Gliwicach mieszkają setki rodzin, które po II wojnie światowej doświadczyły statusu uchodźcy. To ludzie, którzy przyjechali tu z ukraińskich miast: Lwowa, Smiły, Stryja itd.
W formacie „żywej biblioteki” opowiadali historie swoich rodzin, które zaczynały życie od zera, wysiadając na miejscowej stacji kolejowej z jedną lub dwiema walizkami. Te spotkania były dla mnie terapeutyczne. Opowiadali historie swoich rodzin, kiedy Polacy i Ukraińcy żyli razem przez długi czas, pokojowo współistnieli, stworzyli wiele pięknych rzeczy, dzielili się tradycjami i kulturą.
Dzięki tym spotkaniom poznałam kolejną wspaniałą Polkę, Magdalenę Goik, nauczycielkę języka polskiego. Nie tylko uczyła mnie polskiej gramatyki, ale także zabierała na różne spacery po mieście i okolicy. Opowiadała mi o wkładzie kobiet w rozwój Śląska, zaprowadziła na szlak pielgrzymkowy św. Jakuba i delikatnie zbeształa za to, że jestem zbyt wymagająca wobec mojej córki, która, jak mi się wydawało, nigdy nie będzie mówić po polsku. „Was trzeba by rozdzielić do różnych grup, bo jesteś dla niej niesprawiedliwa” – powiedziała. I miała rację: moja córka od dawna mówi po polsku lepiej ode mnie.
Magdalena często mówiła, że kiedy była dzieckiem, chciała być Ukrainką, szukała nawet ukraińskich korzeni w swoim drzewie genealogicznym. Tak bardzo lubiła nasz naród
A ja chciałam być taka jak ona: spakować się i pojechać do ukochanej Portugalii z jednym plecakiem. Móc zaufać światu i uwierzyć w dobroć ludzi.
Ta pierwsza podróż do Polski pozwoliła mi poznać pracowników katowickiego oddziału „Gazety Wyborczej”, a także nawiązać współpracę z dziennikarką Michaliną Bednarek. Razem napisałyśmy serię artykułów o ukraińskich uchodźcach w Polsce, później Michalina zarekomendowała mnie do Rady Konsultacyjnej, która pracuje na rzecz tego, by Katowice stały się Europejską Stolicą Kultury w 2029 roku.
To jest kolejne doświadczenie, które chciałbym przywieźć do Ukrainy: jak głęboko ludzie znają swoją kulturę, jak zachowują i chronią wyjątkowość i tożsamość swojego regionu, jak szukają europejskiego wymiaru. Mówią, że potrzebują maksymalnego krytycyzmu wobec wszystkich swoich projektów, bo bez niej nie będzie zmian i rozwoju.
***
Gdybym miała opisać siebie jednym słowem, powiedziałbym, że jestem socjofobką. Trudno mi budować kontakty społeczne, ale te Polki w jakiś cudowny sposób dały poczucie siostrzeństwa i wiary nawet tak zakompleksionej osobie, jak ja. Przez wojnę, poczucie straty, mam mało siły psychicznej. Zastanawiam się, czy podziękowałam tym i wielu innym Polkom za ich dyskretne wsparcie. Myślę, że nie.
Kiedy niebo spadało na ziemię, pomagały mi przetrwać najtrudniejsze chwile. Teraz, kiedy w mojej duszy pojawiło się trochę światła, chciałabym im wszystkim serdecznie podziękować za prawdziwie siostrzane wsparcie i empatię.