Exclusive
20
min

Nie znają życia ci, którzy nie myli pociągów

Większość Ukrainek, które zatrudniły się w zawodach niepopularnych wśród Polaków, są z nich zadowolone. Pracują na nocne zmiany, w weekendy i często w złych warunkach. Jak zmienić tę sytuację?

Maria Syrczyna

Ukraińcy często akceptują ciężką i nisko płatną pracę w Polsce. Fot: Pexels

No items found.

"Straciłam osiem kilogramów w ciągu miesiąca pracy"

Przed wojną 35-letnia Uliana Sherstyuk pracowała jako księgowa w biurze rządowym w obwodzie iwanofrankowskim. Miała regularne godziny pracy od 9:00 do 18:00, szacunek kolegów i ogólną stabilność. Już dawno rozstała się z mężem. Kiedy wybuchła wojna, zabrała syna i dokumenty i uciekła do Polski, osiedlając się w małej wiosce pod Warszawą. Przez sześć miesięcy żyła bez narzekania: zasiłki socjalne, pomoc humanitarna, prywatne przedszkole dla czteroletniego syna i kursy językowe. Kiedy jednak z całej listy świadczeń pozostał tylko zasiłek rodzinny w wysokości 500 zł (w ramach programu Rodzina 500+), sytuacja stała się bardzo trudna. Musiała szukać pracy. Polacy nie byli jednak zainteresowani ukraińskimi księgowymi.

- "Zawsze jest zapotrzebowanie na ludzi w pociągach", mówi Uliana. "Wśród dziewczyn w naszym mieście krąży nawet żart, że jeśli nie pracowałeś na myjni, to nie znasz życia. Zawsze opisywały to miejsce jako jakieś dno, na którym były, a teraz nie można ich przestraszyć. Ale wtedy brzmiało to dla mnie wręcz romantycznie. Jestem wiejską dziewczyną, pracy się nie boję, więc ochoczo przyjęłam propozycję mycia okien w pociągu. Przyszłam, poczekałam trzy godziny, a potem poproszono mnie, żebym wróciła jutro, bo zmieniły mi się plany. Następnego dnia wręczono mi płyn do mycia szyb, cztery paczki chusteczek i powiedziano, że mam umyć... 150 okien! I że dostanę za to 85 złotych - około 740 hrywien.

Uliana Szerstiuk myje pociągi. Zdjęcie: archiwum prywatne

Procedura jest następująca: dwóch mężczyzn z wężem i długim mopem idzie przede mną i zmywa brud z okien, a ja wtaczam za nimi dużą, ciężką drabinę na kółkach, przykładam ją do mokrych okien, wspinam się i wycieram szyby do sucha tak, aby nie było smug. I wyobraź sobie: 150 razy w górę, 150 razy w dół i 150 razy wycieranie! Przy siedemdziesiątym oknie byłam wyczerpana. Podejrzewałam, że jedna osoba nie jest w stanie wykonać takiej ilości pracy. Zwłaszcza za takie pieniądze. Pracowałam więc przez sześć godzin, ręce mi się trzęsły, a na koniec przyszedł inspektor, aby sprawdzić jakość mojej pracy i wskazać kilka okien, które należało domyć, ponieważ nie były idealnie czyste. Dopiero wtedy dali mi moje 85 złotych.

Następnym razem zostałam wezwana do umycia ścian pociągu, ale w trakcie dowiedziałam się, że muszę wyczyścić toalety jako "bonus". Za trzecim razem kazali mi odkurzyć siedzenia, a było ich około 450. Ponownie przyszedł inspektor i chodził dookoła, uderzając w każde siedzenie, a jeśli z któregoś uniósł się kurz, kazał nam ponownie odkurzyć.

- Przy takim obciążeniu pracą ludzie raczej nie zostaną tam na długo, prawda?

- Oczywiście. Większość Ukrainek przyjeżdża, pracuje raz, czy dwa i odchodzi, bo nie może wytrzymać. Ale napływ chętnych do zarobienia dodatkowych pieniędzy jest tak duży, że pracodawca nie ma problemów ze znalezieniem nowych dziewczyn. Nigdy nie mówią szczerze z góry, jak długo będziesz musiała pracować. To zawsze jest niespodzianka. Nawiasem mówiąc, mają też kilka kobiet na kontrakcie, którym płacą więcej. Jedna z nich wyznała mi: "Schudłam osiem kilogramów w ciągu miesiąca, w którym tu pracuję".

- Gdzie jeszcze szukałaś pracy?

- Kiedyś zatrudniłam się w pakowalni pomarańczy, gdzie musiałam nosić skrzynki z pomarańczami. Płacili 13 złotych za godzinę. Nawet nie wiem, jak mnie, kobiecie, w ogóle pozwolono dźwigać takie ciężary. Pracowałam też na nocki w fabryce produkującej waciki i patyczki, ale nocne zmiany nie są dla mnie. Pomagałam też w firmie cateringowej, wyciskając sok z tony pomarańczy dziennie. Niektórzy pracownicy nabawili się alergii i odeszli, bo sok ciągle spływał im po rękach i podrażniał skórę. Sprzedawałam też kwiaty w sklepie, gdzie marzłam w chłodniach tak bardzo, że przeziębiłam się. Chodziłam też do szklarni zbierać pomidory. Tutaj wszystko zależy od szczęścia: można cały dzień czołgać się po ziemi, zginać i rozciągać, albo zrywać je z krzaka i wkładać do skrzynek. W ciągu 10-12 godzin trzeba zebrać co najmniej 20-25 skrzynek. Pracowałam też w fabryce, gdzie jabłka są myte i pakowane. Są tam tony jabłek, ale ponieważ pracuje tam grupa ludzi, nie jest to trudne psychicznie. Nawiasem mówiąc, oprócz mnie w fabryce pracowały głównie Ukrainki i żadna z nich nie mówiła po polsku. Odpowiadały Polakom po ukraińsku, a kiedy przechodziłem na polski, patrzyły na mnie ze zdziwieniem.

W ciągu 10-12 godzin pracy w szklarni trzeba zebrać co najmniej 20-25 skrzynek pomidorów. Zdjęcie: archiwum prywatne bohaterki

- Czy Ukrainki zajmują wysokie stanowiska w takich miejscach?

- Tak. I, niestety, nie zawsze zachowują się miło w stosunku do swoich obywateli. Nadzorczyni w szklarni wyglądała jak kobieta z batem: zawsze chodziła i krzyczała na Ukraińców, jeśli szli do toalety lub jedli obiad dłużej niż 15 minut. Ukrainka była również odpowiedzialna za "rekrutację" Ukrainek do pracy w pociągach. Mogła nas uczciwie ostrzec przed tym, co nas czeka, ale nigdy tego nie zrobiła. Zawsze mówiła: "Wystarczy trochę przesunąć szmatę, to wszystko". Chociaż wiedziała, że Polacy zawsze sprawdzają jakość pracy. Często zwlekała z wypłatą pieniędzy, a ja musiałam dzwonić i się o nie prosić. A co najważniejsze, dowiedziałam się od jednej z dziewczyn, które pracowały w pociągach na umowę zlecenie, że mycie okien oficjalnie kosztuje 120 złotych, a nie 85, które mi płacono. Czyli dziewczyny są oszukiwane. A kobieta, która zatrudnia Ukrainki, zarabia na każdej z nich 35 złotych dziennie. W pewnym momencie postawiłam sobie za cel znalezienie łatwej pracy na umowę zlecenie na maksymalnie osiem godzin, bo musiałam odebrać syna z przedszkola. Szukałam w grupach społecznościowych, na portalach z ofertami pracy, pytałam znajomych. I w końcu znalazłam. Też w fabryce, ale naklejam naklejki na owoce. Ostatnio myślałam o napisaniu książki o moich doświadczeniach. I o tym, żeby pojechać z synem do Hiszpanii.

"Wygrałaś" - powiedziała szefowa. I podniosła mi pensję... o złotówkę na godzinę

Ludmiła ma 47 lat. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę przeprowadziła się z nastoletnią córką do Polski, do Gębyszewa. Miała trochę oszczędności. Przez cały okres pobytu miała tylko jedną pracę - pracowała w jadalni internatu, w którym Ukraińcy byli zakwaterowani za darmo. Jej zadaniem było nakładanie jedzenia na talerze.

- Płacono mi 13 zł za godzinę, ale nie było mi trudno pracować [minimalna stawka godzinowa dla osób pracujących na umowę zlecenie wynosi 18 zł za godzinę - red. Dodatkowo miałam dwugodzinne przerwy i czas na odrabianie lekcji z dzieckiem, więc byłam zadowolona z takich stawek" - mówi Ludmiła Kowalenko, która pracowała jako sprzedawczyni w sklepie w Ukrainie. "Moi pracodawcy byli ze mnie zadowoleni, ponieważ byłam bardzo schludna i utrzymywałam kuchnię w idealnej czystości. Czasami zastępowałam moich kolegów wykonujących inne prace i też dobrze się spisywałam. Pewnego dnia moja polska koleżanka, która zmywała naczynia, odeszła, a mnie zaproponowano jej pracę. A dokładniej, zaproponowano mi wykonywanie zarówno mojej pracy, jak i jej. A ta Polka dostawała 15 złotych za godzinę, o czym wszyscy wiedzieli. Wydawało mi się więc logiczne, że powinnam dostawać tyle samo za swoją pracę.

Słyszałam historie o ukraińskich kierowcach ciężarówek, którzy prosili swojego polskiego pracodawcę o podniesienie pensji. Zamiast tego zwolniono ich, a na ich miejsce zatrudniono bezkonfliktowych Pakistańczyków. Czułam jednak, że niesprawiedliwość uniemożliwiłaby mi spokojną pracę, więc postanowiłam odpowiedzieć na ofertę w następujący sposób: "Zgadzam się zająć jej miejsce, ale płaćcie mi tyle, co jej". Otrzymałam niegrzeczną odmowę. Powiedzieli: "Gdzie ona jest i gdzie ja jestem? Byłam urażona, a nawet oburzona. I oczywiście powiedziałam wszystkim koleżankom, jak zostałam potraktowana. Napisałam też o tym w grupie Ukraińców z naszego miasta. A kiedy dyrektorka stołówki zaczęła szukać nowej pracowniczki, nikt nie przyjął jej oferty. Nie spodziewała się tego. Przyszła do mnie ze słowami: "Wygrałaś". I po chwili przerwy dodała, że jest gotowa podnieść mi pensję do... 14 złotych!

Czy się na to zgodziłam? Tak, bo się przyzwyczaiłam i nawet polubiłam. Później na stołówce poznałam porządnego Polaka, rzuciłam pracę, zamieszkaliśmy razem i wkrótce wzięliśmy ślub.

Nie akceptuj skromnych wynagrodzeń i fatalnych warunków pracy

Ukraińcy przyjmują ciężką i nisko płatną pracę ze strachu i dezorientacji - mówi prawniczka Myroslava Omelczuk.

- Ukraińcy są gotowi pracować 10-12 godzin za mniejszą płacę zamiast ośmiu godzin za bardziej hojne wynagrodzenie, wykonywać ciężką i brudną pracę bez podpisywania umów i kosztem własnego zdrowia - wszystko z powodu strachu i dezorientacji. Strasznie jest nie znaleźć innej pracy, zostać w ogóle bez pieniędzy, strasznie jest wyjść i czegoś poszukać. Czasami próbujesz pomóc, wyjaśnić swoje prawa i możliwości, a kobieta odpowiada: "Boję się, a co jeśli mnie wyrzucą albo deportują?". Jaka deportacja? Deportacja jest niemożliwa w czasie wojny!

Innym powodem, dla którego Ukraińcy godzą się na ciężką pracę bez umowy jest to, że często kwalifikacje zdobyte na Ukrainie są bezwartościowe w Polsce.

- Przekwalifikowanie się i nauka nowego zawodu wymaga czasu. A kiedy się uczysz, oceniasz siebie niżej. Uspokajasz się, że to przejściowe. W efekcie tak masowa akceptacja skromnych zarobków i maksymalnych godzin pracy doprowadziła do sytuacji, w której wielu polskich pracodawców nie ceni swoich pracowników. W razie czego znajdą zastępstwo.

Miroslawa Omelczuk podkreśla, że przed wyrażeniem zgody na jakąkolwiek pracę należy dokładnie poznać wszystkie warunki:

- Głównymi rodzajami umów o pracę w Polsce są umowa o pracę i umowa zlecenie. Pierwsza z nich jest regulowana przez Kodeks pracy i w związku z tym gwarantuje zgodność z normami bezpieczeństwa, sanitarnymi i higienicznymi, prawo do płatnego urlopu, i zwolnienia chorobowego oraz wynagrodzenie w wysokości co najmniej płacy minimalnej za 8-godzinny dzień pracy. Drugi jest regulowany przez kodeks cywilny, a zatem, z grubsza rzecz biorąc, nie obiecuje żadnych praw innych niż te określone w umowie. Na własne ryzyko. W związku z tym kobieta pracująca na podstawie Regulaminu Pracy nie może być zmuszana do dźwigania więcej niż określone limity (czyli więcej niż 12 kg na odległość do 25 metrów). Każda godzina pracy w nocy oznacza 20-procentową premię, a praca w weekendy lub święta - co najmniej dwukrotność stawki. W ramach takiej umowy osoba otrzyma minimum 2784 zł miesięcznie (a od nowego roku 3262 zł na rękę). A jeśli ktoś pracuje na warunkach zlecenia, to w umowie można zapisać niemal wszystko. Na przykład niektóre Biedronki [popularny supermarket w Polsce - red.] podpisują ze swoimi pracownikami umowę na 12-godzinną pracę siedem dni w tygodniu - czyli siedem dni w tygodniu! I są kobiety, które godzą się na takie warunki.

Prawniczka podkreśla, że każdy ukraiński pracownik powinien zapoznać się z przepisami prawa, poznać rzeczywiste ceny swojej pracy, nauczyć się języka polskiego, rozwinąć umiejętności rynkowe i nie godzić się na upokarzające warunki. "Często te kobiety, które decydują, że mogą wykonywać ciężką pracę fizyczną w Polsce, chociaż nigdy nie wykonywały jej na Ukrainie, prędzej czy później są tak zmęczone, że wracają do domu" - dodaje Mirosława Omelczuk:

- Jest wiele ukraińskich kobiet. Mamy zdemoralizowanych pracodawców, więc musimy sprawić, by wzięli pod uwagę nasze potrzeby. Aby to zrobić, musimy nauczyć się nie bać.

No items found.

Redaktorka informacyjna w sestry.eu.

Ukraińska dziennikarka. Pracowała jako felietonistka gazety „Fakty i komentarze”, autorka „Companion”, „Business Journal” i „Events and People”. Współpracowała z niemieckim Ministerstwem Kultury przy serii wykładów i materiałów na temat psychologii mas i wychodzenia społeczeństw z kryzysu psychicznego i gospodarczego. Organizatorka ogólnoukraińskiej imprezy charytatywnej „Kolory życia”.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Miesiąc miodowy Żanna Ozirina

Gdy oglądam na ekranie parę kochanków – dwoje ludzi sukcesu, którym udało się przemyśleć swoje życie na wiele lat do przodu, a potem rzucających wszystkie swoje plany w kąt, tracących orientację i przyszłość, zmieniających poglądy – jako widza ogarnia mnie złość. Ale ten gniew ma działanie terapeutyczne, bo sprawia, że sama chcę działać.

Reprezentanci „Miesiąca miodowego” w Wenecji: aktorzy Roman Łucki i Iryna Nirsza, reżyserka Żanna Ozirna i producent Dmytro Suchanow

Dla mnie to nie było tak

Oksana Honczaruk: Na „Miesiąc miodowy” otrzymała Pani grant od organizatorów Festiwalu Filmowego w Wenecji i programu Biennale College Cinema, który finansuje produkcje niskobudżetowe. Miał powstać od zera w dokładnie rok – przy założeniu, że przyznana kwota będzie jedynym źródłem finansowania projektu. O jakiej kwocie mówimy? I jak trudno było zdobyć ten grant?

Żanna Ozirna: Mówimy o 200 tysiącach euro, rywalizowaliśmy o ten grant z filmowcami z całego świata. W 2023 roku wygrały cztery projekty: z Włoch, Węgier, Ghany i Ukrainy. To pierwszy ukraiński film, który wygrał i otrzymał dofinansowanie.

Jako reżyserka z radością przyjmuję zwycięstwa, które podsycają moje ambicje – ale do tych zwycięstw, które dają mi możliwość pójścia dalej, jestem nastawiona wręcz entuzjastycznie. Kiedy w Wenecji dostaliśmy pieniądze na realizację „Miesiąca miodowego”, było to dla mnie prawdziwe zwycięstwo, bo dało mi możliwość pracowania.

Ten film bardzo mi pomógł, ponieważ, pochłonięta pracą, nie miałam zbyt wiele czasu na myślenie o okropnych rzeczach wokół mnie. Po prostu wpadłam w wir pracy na rok.

Żanna Ozirna odbiera Grand Prix na festiwalu „Molodist”. Listopad 2024 r.

Kręciliście w Ukrainie?

Tak. Nakręcenie filmu w Ukrainie było dla nas ważne, postrzegaliśmy to jako wybór moralny i etyczny, bo wojna trwa, a wielu Ukraińców wciąż żyje pod okupacją. Ale był to także wybór praktyczny, ponieważ wielu ukraińskich filmowców straciło pracę z powodu wojny lub zostało zmobilizowanych do wojska. „Miesiąc miodowy” stał się więc naszym małym wkładem we wsparcie branży.

Jak europejska publiczność odebrała film?

Myślę, że on dobrze wypełnia swoją misję. Postrzegam ten projekt jako dyplomację kulturową, co dla mnie oznacza, że to film wyjaśniający obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy, którą nie do końca rozumieją.

Czy istnieje różnica w postrzeganiu filmów przez Ukraińców i obcokrajowców?

Ukraińcy patrzą na filmy o wojnie jak na świadectwa i oceniają je z punktu widzenia tego, czy przekazują te świadectwa, czy nie. Porównują je z własnymi doświadczeniami. Obcokrajowcy nie mają takich doświadczeń, więc patrzą na film jak na produkt artystyczny. Oceniają, jak dobrze poradziłam sobie ze scenariuszem, reżyserią, grą aktorów, dźwiękiem i kamerą. Moje rozmowy o „Miesiącu miodowym” z obcokrajowcami wyglądają jak rozmowy o sztuce. Natomiast dla Ukraińców wszystko zaczyna się od zdania: „Dla mnie to nie było tak...” Chociaż to nie jest film dokumentalny, a fabularny.

Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Nikt nie tęsknił za dawnym życiem

Na początku filmu, po eksplozjach, kiedy bohaterowie zaczynają wszystko rozbierać na części pierwsze, Ola cytuje wiersz Oksany Zabużko: „A co tam się naprawdę stało, kogo to obchodzi, Panie? Liczy się to, jak będzie, a będzie tak, jak napiszę”. Wstawiłam ten fragment, by z góry odpowiedzieć wszystkim komentatorom, którzy powiedzą, że im się to nie przydarzyło.

Ponoć włoscy krytycy narzekali, że film nie zawierał wystarczającej ilości codziennych szczegółów. Jak odebrali go europejscy filmowcy?

Nie narzekali, odnotowali to jako świadomy ruch z mojej strony. Niedawno w Ukrainie ukazała się recenzja Igora Kromfa, w której on wyjaśnia, że nie zwracam uwagi na codzienne szczegóły, bo to nie jest robinsonada, opowieść o przetrwaniu, ale film o wewnętrznej przemianie. Celowo nie pokazuję, jak bohaterowie chodzą do toalety, jak jedzą i ile mają jedzenia. Nie interesuje mnie to.

Był taki moment, kiedy powiedziałam moim zagranicznym kolegom, że ten film jest o utknięciu w nieznanym – lecz oni nie do końca to zrozumieli. Natomiast podoba im się określenie: „film o ludziach, którzy stracili wszystko i tęsknią za dawnym życiem”. Tyle że w pierwszych dniach wojny nikt tutaj nie tęsknił za dawnym życiem. Próbowaliśmy przetrwać, zastanawialiśmy się, co się z nami stanie, byliśmy kompletnie zdezorientowani. Nie wszyscy to rozumieją.

Żanna Ozirna na planie

Zauważyłam też, że kiedy zaczynasz mówić o miłości, dzieciach, karierze, sztuce, ludzie w każdym kraju to rozumieją. Ale kiedy mówisz o tożsamości, niezależności, odpowiedzialności za kraj, nawet w trzecim roku wojny, wielu obcokrajowców nie rozumie, nie akceptuje tego, a nawet są zirytowani. Tymczasem Ukraińcy są teraz bardzo skupieni na udowadnianiu innym, że to nasza ziemia, że jesteśmy Ukraińcami i że nie należy nas mylić z nikim innym.

Mieszkanie: gniazdko, schron, pułapka

Ten film bardzo mnie poruszył, bo okazuje się, że zupełnie zapomniałam, jak to było 24 lutego 2022 roku i w kolejnych dniach. To tak jakby mój mózg ukrył te wspomnienia, a podczas filmu pozwolił im się wydobyć.

Na premierę zaprosiłam kilka osób z Buczy, które przeżyły okupację. To one były punktem odniesienia dla tego filmu – ich historie stały się podstawą scenariusza. Moja przyjaciółka, która też jest z Buczy i była pod okupacją z rodzicami, płakała przez połowę seansu. Niektórzy widzą w tym siebie, inni nie. Nie chciałam nikogo wzruszać, komukolwiek imponować, przemieniać czyjąś duszę za pomocą kina. Nie chciałam manipulować, ale porozmawiać o moich wewnętrznych wątpliwościach i lękach.

Chciałam opowiedzieć nie tylko o wojnie i okupacji, ale także o tym, że ludzie z pokolenia 30+, do którego należę, są teraz zmuszeni do radzenia sobie z globalnymi problemami: jak mamy rodzić dzieci, jak planujemy przyszłość i czy to, co robimy, ma sens
Kadr z filmu „Miesiąc miodowy”

Dla wielu ludzi pierwsze dni wojny w Ukrainie to panika i ucieczka. Pani przedstawiła inną wersję wydarzeń: bohaterowie pozostali w swoim mieszkaniu, jak w schronie, i dosłownie utknęli w nieznanym. Jak widzowie odebrali takie zachowanie ludzi żyjących pod okupacją?

Rzeczywiście, wiele osób uważa, że chaos był najtrafniejszym opisem sytuacji. Niedawno znajomy krytyk filmowy powiedział, że moi bohaterowie są zbyt, z grubsza mówiąc, emocjonalnie zamrożeni. Chociaż nie ma uniwersalnego doświadczenia, istnieje wiele zupełnie różnych doświadczeń.

Ludzie, którzy upierają się, by powiedzieć, co było z nimi nie tak, zapominają o trzech podstawowych psychologicznych reakcjach na stres: walka, ucieczka, zamrożenie. Niektórzy przestraszyli się i uciekli, podczas gdy inni, jak Pani bohaterowie, „zamarli”.

Rozmawiałam z wieloma osobami, które były w podobnej sytuacji, które ukrywały się w mieszkaniu. Wszyscy oni byli zdezorientowani i nie rozumieli, dokąd uciekać i jak się zachować. Na dodatek na początku ich mieszkania wyglądały jak kryjówki. Dopiero później zamieniało się w pułapkę, a ta transformacja nastąpiła bardzo szybko. To ciekawe, jak zmienia się ta sama przestrzeń: przytulne rodzinne gniazdko, potem kryjówka, potem pułapka, a wreszcie miejsce, z którego trzeba natychmiast uciekać.

Sama miałam podobny poranek: obudziłam się przed szóstą i zaczęłam... sprzątać. To nie wybuchy mnie obudziły

Z jakiegoś powodu ich nie słyszałam, mimo że mieszkam na małym osiedlu pod Kijowem, na Zazymie. Sprzątałam i obserwowałam przez okno sąsiadkę, której tego ranka dostarczono meble. Rozładowywano je przy wejściu, a sąsiad stał tam w szoku, palił i patrzył na te meble, nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Rozegrać uczucia pod mikroskopem

Co było później?

Zadzwoniła moja przyjaciółka i poprosiła, żebym przyjechała do niej, do dzielnicy Obołoń. Nie miałam wtedy samochodu. Jakimś cudem udało mi się zadzwonić po taksówkę, a ta zawiozła mnie z jednej strony Dniepru na drugą. Potem ja, moja przyjaciółka i jej rodzice pojechaliśmy do Żytomierza, a stamtąd do zachodniej Ukrainy. Kiedy byliśmy już względnie bezpieczni, odebrałam telefon z Polskiej Akademii Filmowej, z którą współpracowaliśmy. Polacy zaproponowali mi pokój w pensjonacie dla weteranów sceny i filmu pod Warszawą. W tamtych czasach wszystkie pokoje w tym pensjonacie były zarezerwowane dla ukraińskich artystów. Zgodziłam się przyjechać, bo w zachodniej Ukrainie nie było już miejsc – przyjeżdżali ludzie z Irpienia i Charkowa. Ale gdy tylko Kijowszczyzna została wyzwolona, natychmiast wróciłam do domu. Kolumna najeźdźców zatrzymała się o jedną wieś od naszej gromady [odpowiednik polskiej gminy – red.]. Nie dotarli do nas, ale byli bardzo blisko.

Roman Łucki i Iryna Nirsza w „Miesiącu miodowym”

Jedną z mocnych stron filmu jest duet aktorski: Roman Łucki i Iryna Nirsza. Udało im się zbudować chemię między postaciami na ekranie, odczuwalną pomimo horroru okoliczności. Co było dla Pani ważne w pracy z tymi aktorami?

To, by nie przeszkadzali sobie nawzajem. Roma jest bardzo energiczną osobą, zna swoją wartość, ma już na koncie kilka dobrych ról filmowych. A dla Iry to pierwsza duża praca, na dodatek bardzo trudna psychologicznie, ciążyła więc na niej większa presja. Ich interakcję zbudowaliśmy częściowo na miłości, a częściowo na rywalizacji. Mieli normalną relację, ale czuło się, że nie zamierzają sobie nawzajem ustępować.

Dlaczego wybrała Pani akurat ich?

Wielu aktorów służy obecnie w wojsku. Ałła Samojlenko, dyrektorka castingu, kiedy zaczęłyśmy rozmawiać o aktorach do filmu, powiedziała: „Wiesz, jest jeden facet, o którym po przeczytaniu scenariusza od razu pomyślałam, ale zginął kilka dni temu na froncie”. Potem rozpoczął się casting. Odpowiednich chłopaków bardzo trudno było znaleźć, ponieważ są tacy, którzy mają naturalną wewnętrzną pewność siebie, ale są i tacy, którzy jej nie mają. I w filmie możesz to poczuć – że dana osoba zbudowała tę pewność siebie. Ja potrzebowałam dwojga pewnych siebie ludzi. Może nawet trochę zbyt pewnych siebie.

Myślę, że zagranie roli Tarasa było dla Romy wyzwaniem, ale bogaty wachlarz jego doświadczeń dał mu możliwość uwolnienia się i pokazania – niektórzy powiedzieliby – słabości, choć ja bym powiedziała: ludzkiej wrażliwości i kruchości. Nie jest łatwo człowiekowi podjąć takie wyzwanie. Ira to ambitna osoba, która uwielbia wysokie stawki. Jestem pewna, że od początku była zainteresowana rozgrywaniem tych uczuć jakby pod mikroskopem.

Zdjęcia: FB „Miesiąc miodowy”

20
хв

„Miesiąc miodowy” - film, który wyjaśnia obcokrajowcom rzeczywistość Ukrainy

Oksana Gonczaruk
dron, operator, żołnierz

Aldona Hartwińska: Dlaczego tam jesteś. Czemu wyjechałaś ze spokojnej Polski na wojnę? 

"Gypsy": Przed wojną miałam stabilną pracę w banku, zajmowałam się śledztwami finansowymi. W Ukrainie byłam dwukrotnie, ale turystycznie i nie zapuszczałam się w głąb kraju. Byłam we Lwowie, skąd pojechałam autostopem do Rumunii. Kiedy pojechałam do Ukrainy po raz drugi, już własnym samochodem, podróżowałam południową częścią kraju do Mołdawii. Nigdy nie było w moich planach, by zostać tu dłużej. I nigdy nie sądziłam, że wrócę do Ukrainy jako żołnierka.

Kiedy zaczęła się inwazja, pojechałam na przejście graniczne w Medyce i przez kilka miesięcy byłam tam wolontariuszką. Pod wpływem tych wszystkich ludzi, tych wszystkich historii, postanowiłam ruszyć na wschód. W okolicach wakacji pojechałam do Charkowa. Miałam tam zostać na dwa tygodnie, lecz zostałam na sześć. Rozwoziłam pomoc humanitarną potrzebującym i wojsku. Zajmowałam się też ewakuacją ludności cywilnej z terenów okupowanych.

Masz na myśli tereny, na których były już rosyjskie wojska?

Tak, tereny okupowane. To było jakoś w wakacje 2022 roku. Przez jakiś czas w każdy poniedziałek otwierano korytarze humanitarne. My podjeżdżaliśmy vanami na samo nabrzeże rzeki, do tak zwanej szarej strefy, czyli ziemi, na ziemie, na które nie zapuszczali się już nawet ukraińscy żołnierze. Tam był most, „szlak do życia”, jak na niego mówili ukraińscy wolontariusze. Jedna połowa mostu była rosyjska, druga ukraińska. Ci ludzie – z bagażami, dziećmi na rękach, z psami – przechodzili przez most pieszo, a my ich mogliśmy przechwytywać już po stronie ukraińskiej, gdzie powiewała niebiesko-żółta flaga. Pakowaliśmy ich do samochodów i wywoziliśmy w bezpieczne miejsce, gdzie czekał transport do kolejnych miejsc, do innych miast, w których były ich rodziny. Bywało, że robiłam sześć takich kursów jednego dnia. Normalnie do tego vana wchodzi dziewięć osób, ja brałam po siedemnaście. I każda z tych osób miała jeden nieduży bagaż.

Okoliczni mieszkańcy przechodzą przez zniszczony most w Bachmucie, 7 października 2022 r. Zdjęcie: Yasuyoshi CHIBA/AFP

Po tych sześciu tygodniach zjawiłaś się w Polsce.

Po powrocie wcale nie planowałam znowu jechać do Ukrainy. Ale przez to, że byłam w kraju tak długo nieobecna, musiałam przejść w pracy przez tak zwany „restart systemu”: zmiana haseł, loginów, kart. Trochę to trwało – i przez ten czas ciągle myślałam o ludziach, którzy zostali w Ukrainie, o tym, jak mogłabym jeszcze pomóc. Pewnego dnia rozmawiałam z kolegą, który służył w ukraińskim wojsku. Powiedziałam mu, że rozważam rzucenie wszystkiego i wyjazd do Ukrainy na stałe, że chciałabym tam znaleźć pracę i być wolontariuszką w weekendy i w każdy wolny dzień. „Zaczekaj chwilę, zaraz do ciebie oddzwonię” – rzekł. Kiedy zadzwonił znowu, powiedział, że opowiedział o wszystkim dowódcy, a ten stwierdził, że moja pomoc się bardzo by przydała ich jednostce. Wiedzieli, że ja wjadę wszędzie, że mam dobry kontakt z wolontariuszami i potrafię wiele rzeczy załatwić, zorganizować. Zaproponowali mi pracę, żebym to wszystko robiła dla ich grupy – nie dla całego batalionu, ale dla ich oddziału. Długo się nie zastanawiałam. Wyjechałam do Ukrainy, poszłam do sztabu i podpisałam kontrakt. Tak znalazłam się w wojsku.

Ale nie trafiłaś tam jako zwykły żołnierz? Na początku nie miałaś misji bojowych?

Na samym początku, po wstąpieniu do wojska, zajmowałam się logistyką, kontaktami z wolontariuszami, organizowałam rzeczy dla mojego oddziału. Niedługo później trafiłam do innego batalionu, lecz miałam tam zajmować się tym samym: opiekować się swoim oddziałem i zapewniać mu wszystko, co na dany moment potrzebne. Mieszkałam z żołnierzami w przyfrontowej wiosce, więc byłam ze wszystkim na bieżąco. Jednak szybko zaczęłam się zajmować absolutnie wszystkim, poczynając od dokumentów czy kontraktów (pomagałam rekrutom przechodzić przez proces podpisywania kontraktu, a nawet zrywania go). 

Dowódca obdarzał mnie coraz większym zaufaniem, aż w końcu uczynił ze mnie swego rodzaju asystentkę. Cedował na mnie różne mniej ważne zadania, by móc skoncentrować się na rzeczach ważniejszych, jak np. planowanie misji. Często zdarzało się, że dowoziłam chłopaków do punktów odbioru, zabierałam ich z tych punktów, bywało też, że pracowałam medevacu [ewakuacja medyczna – red.]. Na co dzień pilnowałam, by moja grupa szła na zadanie bojowe przygotowana: by mieli naładowane radia czy dodatkowe baterie do noktowizji.

Ale później przerzucili nas pod Bachmut i mój oddział przestał istnieć.

Rekruci 3. Brygady Powietrznodesantowej na szkoleniu w obwodzie kijowskim, wtorek, kwietnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Vadim Ghirda

Straciliście wszystkich?

Nie, choć na jednej z misji zginął mój kolega. Nasz dowódca kompanii nie chciał, byśmy dalej siedzieli w Bachmucie, chciał nam tego wszystkiego oszczędzić, bo tam była rzeź. Wszędzie były rozczłonkowane ciała, nasi chłopcy wręcz po tych ciałach chodzili, wiele ich było i nie miał ich kto ich zbierać – albo to po prostu było zbyt niebezpieczne. Dowódca próbował za wszelką cenę rozwiązać naszą grupę: oprócz mnie i jednego kolegi, całej reszcie nakazano rozwiązać kontrakty. Chcieli się nas pozbyć, ale w dobrej wierze. Dowódca nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za to, że wyśle ludzi na śmierć.

Rzucił przed nas worek na zwłoki i powiedział, że jeśli chcemy zostać w Bachmucie, to mamy do tego worka teraz wejść, bo tylko tak stamtąd wrócimy

Po tym wszystkim nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Ale wiedziałam na pewno, że nie chcę siedzieć w sztabie i zajmować się rzeczami, które oni chcieli mi zlecać. Miałam poczucie, że muszę być bardziej pożyteczna, że chcę robić coś serio. Wiedziałam, że nie puszczą mnie na szturmy, bo nie byłam do tego przygotowana – chociaż bardzo dużo ćwiczyłam, brałam udział prawie we wszystkich szkoleniach. Można powiedzieć, że w tej grupie przeszłam przeszkolenie wojskowe od podstaw w bardzo skróconym czasie, więc jakieś pojęcie miałam. Tyle że na pewno za małe, by iść z grupą do szturmu. Zaczęłam myśleć, co w tej chwili jest najbardziej potrzebne na froncie... Operator drona! 

W ciągu tego krótkiego czasu, kiedy byłam uziemiona w sztabie, znalazłam kurs operatora drona, odbywał się w innym mieście. Poszłam do sztabu, powiedziałam, że znalazłam sobie taki kurs i bardzo proszę o przygotowanie mi dokumentów, bym mogła zrobić to szkolenie. Zgodzili się. Pojechałam, zrobiłam, wróciłam i… nie miałam już swojej grupy. Ale dali mi szansę – przydzielili mnie do oddziału droniarzy. Usłyszałam, że jeśli się sprawdzę i zostanę zaakceptowana, to będę mogła zostać z nimi na stałe. Zaczęłam z nimi latać, trenować, uczyć się. I zostałam. Myślę, że przez całą tę moją drogę sporo pomogło mi to, że w miarę szybko zaczęłam sprawnie komunikować się po ukraińsku. 

Pamiętasz swoje pierwsze zadanie bojowe? 

Pracowałam na różnych odcinkach frontu, głównie w okolicach Kupiańska i Bachmutu. Na Donbasie spędziłam półtora roku, w okolicach Kupiańska rok. Moja pierwsza misja bojowa była właśnie tam; pamiętam, że była spokojna. Kiedy zaczynałam pracować jako pilot drona, wojna dronów nie wyglądała jeszcze tak jak obecnie. W pewnym sensie to były dopiero początki, bo nie było tylu anten, pilotom nie zagłuszano sygnału z każdej strony i nie było tylu dronów kamikadze. Na pewno było łatwiej. Dziś wszystkim jest ciężej, pilotom dronów też. Technologia poszła do przodu, pojawia się coraz nowszy sprzęt, a Rosjanie używają innych częstotliwości, przez co coraz łatwiej zagłuszają sygnał. My musimy za tym wszystkim nadążać, musimy też cały czas nabywać nowy sprzęt, uczyć się nowych rzeczy. Na pierwszej misji dowódca wskazał nam miejsce, w które zrzucaliśmy ładunki wybuchowe. Siedzieliśmy w okopie, wszystko spokojnie sobie przygotowaliśmy, nie było żadnych problemów.

A później?

Im dłużej pracujemy w tym samym miejscu, tym więcej Rosjanie o nim wiedzą. Na trzeciej czy czwartej misji w pobliżu pozycji bojowych padł nam samochód. Nie mogliśmy go odpalić, musieliśmy go więc tam zostawić, a nas trzeba było ewakuować. Podczas kolejnej misji naszą pozycję Rosjanie zasypali pociskami. Najpierw był jeden wybuch, daleko. Potem drugi – już bliżej. Trzeci pocisk eksplodował przy naszym okopie i fala uderzeniowa nasypała nam ziemię na głowy. To był w sumie pierwszy raz, kiedy miałam bezpośrednie zetknięcie z artylerią. Nikt z nas nie spanikował, mimo że te pociski spadały coraz bliżej. Jakoś udało nam się wydostać.

Kiedy wróciliśmy, wszyscy już wiedzieli, co się stało.

Przyjechał dowódca batalionu. Powiedział mi, że właśnie dlatego nie chciał puszczać mnie na misje bojowe. Oni bardzo chronią kobiety, starają się je trzymać na tyłach. Boją się o nas

A ja byłam wtedy chyba jedyną kobietą, która jeździła na pozycje bojowe. Dowódca zasugerował mi, że może już dość tego, może powinnam wrócić do spraw administracyjnych. Odpowiedziałam, że przecież jesteśmy zespołem, więc nie może być tak, że oni idą, a ja nie.

Jak się żyje na co dzień w męskim świecie? Bycie kobietą na wojnie jest trudne? Jak to wygląda w kontekście np. „spraw kobiecych”?

Na wojnie wszystkie granice się zacierają. Tak do siebie przywykliśmy, że płeć nie ma już dla nas znaczenia, wszyscy jesteśmy po prostu ludźmi. Czasem mieszkamy w jednym pokoju w pięć czy nawet sześć osób. Każde z nas ma swoje rozkładane łóżko, pod łóżkiem cały swój dobytek – prywatne rzeczy, jakiś sprzęt – i tak mieszkamy wszyscy „na kupie”. Na początku zawsze jest tak, że faceci chcą mnie absolutnie we wszystkim wyręczać, a to coś przenieść, a to jakoś pomóc. A ja od razu wyznaczam granicę: to, że jestem kobietą, nie znaczy, że jestem inwalidką. Mam dwie ręce i dwie nogi, więc nie trzeba mi we wszystkim pomagać. Bo kto później będzie za mnie nosił rzeczy na pozycjach? Tam każdy musi sobie radzić sam, ja też. 

Im dłużej jesteśmy w grupie, tym mniej zwraca się uwagę na płeć. A przez to, że jesteśmy ciągle razem, widzimy się non stop, mężczyźni zrozumieli, że miewam „te dni”. Czasami one wypadają w momencie, kiedy jestem na misji. Może trudno sobie wyobrazić zmianę tampona w okopie podczas ostrzału, ale bywa i tak. Gdybym nie była tak blisko z tymi ludźmi, byłoby mi ciężko. I kiedy jest taki moment, że muszę zadbać o tego rodzaju higienę intymną, ale nie mogę wyjść z okopu, to im mówię prosto z mostu: „Muszę iść zmienić tampon”. Bywa i tak, że na pozycjach siedzimy długo i pojawia się potrzeba umycia się. Wiadomo: tam nie ma prysznica. Ale chcę chociaż skorzystać z mokrych chusteczek, zmienić bieliznę. Wtedy nie ma śmiechów, żartów, nie ma żenującej atmosfery. Odwracają się i robię swoje. Ja się generalnie bardzo szybko adaptuję, nie wiem, czy inne kobiety też tak mają.

Dla mnie ta swoboda i komfort są bardzo ważne i cieszę się, że w mojej grupie te „kobiece sprawy” to zupełnie naturalna rzecz, która nikogo nie emocjonuje
Ćwiczenia na jednym z poligonów pod Kijowem, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Anatolii STEPANOV/AFP

W armii jest coraz więcej kobiet, także na pierwszej linii frontu – są czołgistkami, snajperkami. Co myślisz o kobiecej mobilizacji, o której coraz częściej mówi się w Ukrainie?

Trzeba zaznaczyć, że mobilizacja jest przymusowa. Uważam, że mężczyzna nie będzie dobrym żołnierzem, jeśli jest do czegoś przymuszany. Myślę, że jeśli kobieta sama się zgłosi do wojska i będzie chciała iść na pozycje bojowe, to będzie to z korzyścią dla armii, gdy zastąpi kogoś, kto tam być nie chce. Nie ma co się oszukiwać: my, kobiety, jesteśmy nieco słabsze fizycznie. Jednak to nie znaczy, że siły fizycznej nie można wytrenować. W ogóle rola kobiety na przestrzeni wieków zmieniła się. Nie jesteśmy już tylko żonami i gosposiami. Są kobiety, które chciałby służyć w wojsku. Tym bardziej powinny mieć równe prawa. 

Kobieta ma trochę trudniej na tej wojnie. Nie dlatego, że jest jakoś szczególnie dyskryminowana, ale dlatego, że w pewnym sensie otacza nas patriarchat. Będąc kobietą, muszę ciągle udowadniać, że jestem w czymś dobra. Bo nawet jeśli jestem w lataniu na tym samym poziomie co facet albo nawet lepsza, to zawsze muszę pokazać, co umiem. A mam wrażenie, że kiedy facet deklaruje, że jest w czymś dobry, to mu po prostu wierzą. Co do żołnierskich umiejętności kobiet – jest niedowierzanie, taki dystans. On nie wynika z dyskryminacji, tylko z tego, że mężczyźni wciąż nie przywykli do obecności kobiet na wojnie.

Nigdy nic przykrego mnie nie spotkało ze strony kolegów żołnierzy, ale mam wrażenie, że na zadaniach bojowych zawsze musiałam pokazać się z najlepszej strony i udowodnić swoją wartość jako żołnierza

Bo to wciąż jest jeszcze trochę taki męski świat.

Wracając do pytania o mobilizację kobiet: Ukraina jest w stanie wojny. Uważam (ale to moja subiektywna opinia), że kobieca pomoc, kobiece wsparcie nie byłoby niczym gorszym od męskiego. A jeśli chodzi o argument, że kobiety powinny skupić się na rodzeniu następnych pokoleń – to skomplikowana sprawa. Wiadomo: mężczyzna dziecka nie urodzi. Jednak to nie znaczy, że kobieta nie może służyć, zajść w ciążę – i wtedy wziąć urlop. Wojsko nie przekreśla możliwości macierzyństwa, chociaż może opcje są nieco ograniczone. Ale to nie jest niemożliwe, bo żołnierki rodzą dzieci na tej wojnie. Ja się nawet trochę śmieję z tego, że przymusowa mobilizacja może wyjść demografii Ukrainy na dobre, bo kobiety, by uniknąć służby albo uchronić przed nią swoich mężczyzn, zaczną rodzić dzieci (w końcu mężczyzna, który ma trójkę dzieci, może być zwolniony ze służby). Myślę jednak, że zdecydowana większość kobiet nie chciałaby iść na wojnę. Tyle że to nie zmienia faktu, że powinniśmy odejść od stereotypowego myślenia.

20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Снайперка Анастасія Савка: «Я ховалась у норі, де розкладались трупи росіян»

Ексклюзив
20
хв

Co będzie jutro?

Ексклюзив
20
хв

Z banku na front: Polka w ukraińskim wojsku

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress